Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Powrót
Ewa Grocholska pisze niewiele, ale każda jej kolejna powieść jest dobrze dopracowana i ciekawa, zwłaszcza dla tych, którzy polubili Agnieszkę i Ewkę od pierwszych stron „Paryskiej pokojówki”. Grocholska nie przejmuje się też tym, co w obyczajówkach modne – akcję swoich książek przenosi do czasów PRL, żeby z szarością i codziennymi trudnościami zderzyć francuski raj. Do tego dokłada trochę kryminału, trochę komplikacji w relacjach międzyludzkich – i tak gotowy ma przepis na sukces. Trzeci tom cyklu, „Paryska podróż”, brzmi jak ostateczne pożegnanie z bohaterkami, ale w końcu każda z „paryskich” powieści Grocholskiej może być traktowana jako samodzielna historia z jednoznacznym zakończeniem.
„Paryska podróż” znów Ewkę spycha na margines wydarzeń. Tym razem zastępuje ją bratowa Agnieszki, Anka. Agnieszka wyjeżdża do Paryża, sądząc, że ma taką okazję po raz ostatni w życiu. Wybiera się tam w podróż poślubną – a razem z nią i mężem jadą bracia. Zamiast spotykać starych znajomych i udać się do budzących sentymentalne wspomnienia miejsc, Agnieszka musi się zamienić w przewodnika dla niezbyt zdyscyplinowanej gromady. W końcu jednak się zbuntuje. I wtedy przeszłość da o sobie znać…
Nie zabraknie w tomie ech pierwszej intrygi. Napoleon, Marian czy Nicole pojawią się i tutaj, podobnie zresztą jak Marco, paryski kochanek Agnieszki. Paryż oznacza oderwanie się od zwyczajności – to chwilowe wakacje od życia i bohaterka nie umie podejść do tego miasta inaczej. Nie wyobraża sobie egzystencji poza własnym krajem – zwłaszcza że okazję powrotu do Francji na stałe już zmarnowała. A jednak Ewa Grocholska chce czytelniczkom udowodnić, że warto podejmować ryzyko. Prowadzi historię tak, by bunt narastał w odbiorczyniach i bohaterce równocześnie. Paryska seria Grocholskiej nie wpisuje się w nurt literatury emigracyjnej – na obczyźnie Agnieszka czuje się świetnie, radzi sobie nawet jeśli czasem musi skorzystać z pomocy miejscowych i nie boi się wyzwań. Tu poznaje smak wolności i tu może snuć śmiałe plany, bez oglądania się na innych. „Paryska podróż” to również opowieść o smaku wolności i o cenie, którą trzeba za tę wolność zapłacić.
Autorka rozwija intrygę powoli. Pozwala odbiorczyniom ponownie rozsmakować się w zwykłości, by lepiej wybrzmiał paryskie życie. Przejścia między tematami, klimatami i stanami emocjonalnymi są bardzo łagodne, niemal niedostrzegalne – po czym niespodziewanie odbiorcy odnajdują się w samym centrum afery. Agnieszka nie jest bohaterką, z której łatwo czerpać wzór. Jej podejście do ryzyka to wartość rzadko spotykana w prawdziwym życiu. Tym ciekawsza staje się „Paryska podróż”. Ten tom to także ludzie: po raz kolejny autorka odwołuje się do obrazów bezinteresownej przyjaźni w najtrudniejszych momentach, zwraca też uwagę na szczegóły, które psują interpersonalne kontakty. Postacie są tu przeważnie czarne albo białe (z wyjątkiem tych, którym rozchwianie moralności potrzebne jest do współtworzenia dynamicznej akcji). Ale u Grocholskiej bohaterki też dojrzewają – co po Agnieszce dość dobrze widać. „Paryska podróż” to powieść, która przedstawia cenę marzeń i podkreśla, jak powinno się dokonywać życiowych wyborów. W prozie Ewy Grocholskiej dobrze widać siłę rozczarowania, ale także potęgę nadziei. To książka wyróżniająca się pod względem fabularnym, atrakcyjna obyczajówka pozbawiona zupełnie niewygodnych szablonów – i modnych rozwiązań. Grocholska wie, co zrobić, żeby zatrzymać przy sobie czytelniczki.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
czwartek, 31 lipca 2014
środa, 30 lipca 2014
Thomas Cathcart: Dylemat wagonika
PWN, Warszawa 2014.
Etyka i codzienność
Filozoficzne dylematy interesują niewielu ludzi. Mało kto daje się przekonać do teoretycznych rozważań związanych z etyką czy granicami dobra i zła. Thomas Cathcart w „Dylemacie wagonika” usiłuje zmusić odbiorców do refleksji. Skoro filozoficzne eksperymenty się nie sprawdzają, autor zaprasza do nietypowego reality show opartego na amerykańskiej modzie na procesy. Przytacza na początku książki istotę wagonikowego problemu i kilka modyfikacji zagadnienia przez kolejnych badaczy. Gdy kwestia wagonika zostaje odpowiednio naświetlona, rozpoczyna się literacki pokaz siły. W „Dylemacie wagonika” rozpatrywana jest tylko jedna sytuacja (w kilku wariantach). Tyle że tym razem autor przedstawia ją jak najbardziej atrakcyjnie dla masowej publiczności – pozwala bowiem brać udział w widowiskowym procesie motorniczej, która – kierując się wyborem mniejszego zła – zabiła jednego stojącego na bocznym torze mężczyznę, ocalając tym samym pięć innych osób. Kto i na jakich podstawach decydować może o życiu i śmierci innych – to temat, który stale tu powraca.
Sytuacja przeniesiona z filozoficznych sporów zamienia się w widowisko. Nad problemem pochylają się teraz dziennikarze, oskarżyciel i obrońca (oraz sędzia) i ława przysięgłych. Każdy przywołuje argumenty za lub przeciw postępowi, każdy odwołuje się do sztuki prowadzenia sporów. Są wśród opowieści wyznania obliczone na efekt wśród słuchaczy, są i rzetelne próby zrozumienia sytuacji. Są rozmaite próby przeciągnięcia słuchaczy na swoją stronę, wszystko po to, by zmusić ich do wielostronnego oglądu sytuacji i wyrwać ich z jednoznacznych ocen. Służą temu czasem absurdalne analogie – i im dłużej trwa lektura, tym więcej wątpliwości będą mieć czytelnicy. „Dylemat wagonika” z czasem ujawnia coraz więcej myślowych pułapek i niebezpieczeństw. Jeśli nawet ktoś podejdzie do tej książki z jasno określonym stanowiskiem, w końcu może zmienić zdanie.
Ta książka, relacja z nieistniejącego procesu, przypomina też trochę szkolne dyskusje, podczas których zmusza się uczniów do stanowczej obrony narzuconej tezy. Zresztą i tu trafiają się studenckie wymiany opinii. Cathcart zachowuje się tak, jakby chciał nauczyć czytelników uprawiania filozofii. Odwołuje się do sposobu przekazu, który nieodmiennie wywołuje żywe dyskusje i silne emocje – czym innym są przecież teoretyczne rozważania, a czym innym ocena konkretnej sytuacji z przedstawioną w „mediach” postacią. Autor próbuje nadać indywidualne rysy zarówno uczestnikom wypadku, jak i przysięgłym, zależy mu na oddaleniu anonimowości bohaterów. Pracuje nad tym, żeby w wyobraźni odbiorców dylemat wagonika przybrał jak najbardziej realny kształt. A jednocześnie wykorzystuje okazję, by nauczyć odbiorców filozofii. Od czasu do czasu odwołuje się do najsłynniejszych filozofów i wplata w tekst drobne do nich nawiązania. Dla czytelników przygotowuje też krótkie i w założeniu ciekawe (bo nieszczegółowe) biogramy filozofów. Daleki jest jednak od tworzenia kompendium wiedzy filozoficznej – nie wstawia sylwetek na siłę, nie rozwija też nawiązań – proponuje raczej odnośniki dla zainteresowanych – kto zechce dowiedzieć się, o co chodzi w zestawieniu, ten będzie musiał przeprowadzić samodzielne badania.
Cathcart swój pomysł omówienia zagadnienia z zakresu etyki opiera na zgrabnym pomyśle formalnym. Usiłuje znaleźć drogę do masowych odbiorców, zainteresowanych bardziej rozrywką i tanią sensacją niż moralnymi dylematami. Wykorzystuje motyw śmierci, winy i kary, żeby zmusić do refleksji nad trudnymi wyborami. Odwołuje się do sytuacji mocno abstrakcyjnej, żeby zadać czytelnikom niełatwe pytania. Wreszcie sprawia, że jedna z teorii zaprzątających umysły badaczy zostaje przedstawiona szerokiemu gronu odbiorców w przystępny, ciekawy, a nawet momentami dowcipny sposób.
Etyka i codzienność
Filozoficzne dylematy interesują niewielu ludzi. Mało kto daje się przekonać do teoretycznych rozważań związanych z etyką czy granicami dobra i zła. Thomas Cathcart w „Dylemacie wagonika” usiłuje zmusić odbiorców do refleksji. Skoro filozoficzne eksperymenty się nie sprawdzają, autor zaprasza do nietypowego reality show opartego na amerykańskiej modzie na procesy. Przytacza na początku książki istotę wagonikowego problemu i kilka modyfikacji zagadnienia przez kolejnych badaczy. Gdy kwestia wagonika zostaje odpowiednio naświetlona, rozpoczyna się literacki pokaz siły. W „Dylemacie wagonika” rozpatrywana jest tylko jedna sytuacja (w kilku wariantach). Tyle że tym razem autor przedstawia ją jak najbardziej atrakcyjnie dla masowej publiczności – pozwala bowiem brać udział w widowiskowym procesie motorniczej, która – kierując się wyborem mniejszego zła – zabiła jednego stojącego na bocznym torze mężczyznę, ocalając tym samym pięć innych osób. Kto i na jakich podstawach decydować może o życiu i śmierci innych – to temat, który stale tu powraca.
Sytuacja przeniesiona z filozoficznych sporów zamienia się w widowisko. Nad problemem pochylają się teraz dziennikarze, oskarżyciel i obrońca (oraz sędzia) i ława przysięgłych. Każdy przywołuje argumenty za lub przeciw postępowi, każdy odwołuje się do sztuki prowadzenia sporów. Są wśród opowieści wyznania obliczone na efekt wśród słuchaczy, są i rzetelne próby zrozumienia sytuacji. Są rozmaite próby przeciągnięcia słuchaczy na swoją stronę, wszystko po to, by zmusić ich do wielostronnego oglądu sytuacji i wyrwać ich z jednoznacznych ocen. Służą temu czasem absurdalne analogie – i im dłużej trwa lektura, tym więcej wątpliwości będą mieć czytelnicy. „Dylemat wagonika” z czasem ujawnia coraz więcej myślowych pułapek i niebezpieczeństw. Jeśli nawet ktoś podejdzie do tej książki z jasno określonym stanowiskiem, w końcu może zmienić zdanie.
Ta książka, relacja z nieistniejącego procesu, przypomina też trochę szkolne dyskusje, podczas których zmusza się uczniów do stanowczej obrony narzuconej tezy. Zresztą i tu trafiają się studenckie wymiany opinii. Cathcart zachowuje się tak, jakby chciał nauczyć czytelników uprawiania filozofii. Odwołuje się do sposobu przekazu, który nieodmiennie wywołuje żywe dyskusje i silne emocje – czym innym są przecież teoretyczne rozważania, a czym innym ocena konkretnej sytuacji z przedstawioną w „mediach” postacią. Autor próbuje nadać indywidualne rysy zarówno uczestnikom wypadku, jak i przysięgłym, zależy mu na oddaleniu anonimowości bohaterów. Pracuje nad tym, żeby w wyobraźni odbiorców dylemat wagonika przybrał jak najbardziej realny kształt. A jednocześnie wykorzystuje okazję, by nauczyć odbiorców filozofii. Od czasu do czasu odwołuje się do najsłynniejszych filozofów i wplata w tekst drobne do nich nawiązania. Dla czytelników przygotowuje też krótkie i w założeniu ciekawe (bo nieszczegółowe) biogramy filozofów. Daleki jest jednak od tworzenia kompendium wiedzy filozoficznej – nie wstawia sylwetek na siłę, nie rozwija też nawiązań – proponuje raczej odnośniki dla zainteresowanych – kto zechce dowiedzieć się, o co chodzi w zestawieniu, ten będzie musiał przeprowadzić samodzielne badania.
Cathcart swój pomysł omówienia zagadnienia z zakresu etyki opiera na zgrabnym pomyśle formalnym. Usiłuje znaleźć drogę do masowych odbiorców, zainteresowanych bardziej rozrywką i tanią sensacją niż moralnymi dylematami. Wykorzystuje motyw śmierci, winy i kary, żeby zmusić do refleksji nad trudnymi wyborami. Odwołuje się do sytuacji mocno abstrakcyjnej, żeby zadać czytelnikom niełatwe pytania. Wreszcie sprawia, że jedna z teorii zaprzątających umysły badaczy zostaje przedstawiona szerokiemu gronu odbiorców w przystępny, ciekawy, a nawet momentami dowcipny sposób.
wtorek, 29 lipca 2014
Maria Semple: Gdzie jesteś, Bernadette?
Media Rodzina, Poznań 2014.
Zniknięcie
Bernadette to postać równie ciekawa co irytująca. Z rozmaitych dokumentów – liścików, maili i informacji wyłania się obraz kobiety zdziwaczałej, cierpiącej na różne fobie i niedojrzałej emocjonalnie. Taki obraz budować się będzie stopniowo i często z drugiej ręki, bo bezpośrednich narracji długo tu nie ma, a gdy już są – to w wykonaniu córki Bernadette. Maria Semple zapewnia sobie w ten sposób całkowitą twórczą swobodę – czytelników dość szybko wciągnie nietypowy rytm książki, a i prawda, do której niełatwo dotrzeć.
Bernadette boi się wszystkiego, ale kiedy jej córka w nagrodę za dobre oceny żąda rodzinnej wyprawy na Antarktydę, postanawia wyruszyć w tę podróż. Zasypuje zleceniami wirtualną asystentkę z Indii i przygotowuje się do ogromnego wyzwania. Przy okazji musi też walczyć z „gzami” – matkami koleżanek córki. Sąsiadka ma obsesję na punkcie śmiercionośnych jeżyn, które zarastają ogród Bernadette i właściwie w całej historii nie ma miejsca na stereotypy czy powszechnie akceptowaną normalność. Bernadette jest dziwna. Ale jest też intrygująca, więc lektura dostarcza wielu wrażeń.
Pierwsza część tomu przedstawia codzienność Bernadette – aktualne problemy i zmartwienia, roszczenia sąsiadki czy korespondencję rozsyłaną do rodziców przez władze szkoły. Od czasu do czasu włącza się do opowieści córka bohaterki, by dopowiedzieć coś, czego nie udałoby się zmieścić w listach – ale nie czyni tego zbyt często, więc na samym początku lektura jest bardziej próbą ustalenia, o co chodzi. W drugiej części przychodzi czas na analizy przeszłości, a potem już na akcentowane w tytule pytanie – ale forma do końca pozostaje patchworkowa. I dobrze, bo Marii Semple ta oryginalność najwyraźniej bardzo pasuje i pomaga w tworzeniu niezwykłej fabuły. Tutaj nie ma składników konwencjonalnych i znanych z powieściowych schematów, odstępstwa od „normy” zdarzają się już na poziomie konstrukcji postaci, a potem wyłącznie się pogłębiają, ku zadowoleniu poszukiwaczy historii nietypowych.
„Gdzie jesteś, Bernadette” to książka-zagadka. Od pierwszych stron zaprasza czytelników do świata magnetyzującego, lekko mrocznego i niezbyt bezpiecznego. Rodzina nie jest tu azylem, nie ma też tradycyjnego kształtu – wprawdzie wszyscy walczą o namiastkę domu, ale nikt nie jest w stanie jej stworzyć. Bernadette znika dla świata już na długo przed tym, nim zniknie dla najbliższych – ale trudno się dziwić, gdy weźmie się pod uwagę ścieżki, którymi podąża jej umysł. Maria Semple tę książkę pisze bez sentymentów, nie obarcza bohaterów własnymi emocjami i nadziejami, pozwala im funkcjonować bez bagażu powszechnych przekonań i świadomości, co oznacza normalne życie. Postacie istnieją tu same dla siebie, dzięki czemu mogą być bardziej wyraziste. Także w narracji Maria Semple rezygnuje z czułości i typowo obyczajówkowych tonów. Nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji, a przynajmniej usiłuje takie wrażenie sprawiać – to prosta droga do stworzenia książki zachwycającej innością, niby w klimacie obyczajówek amerykańskich, a jednak oddalającej się od tego typu literatury tak daleko, jak to tylko możliwe. Semple wie, jak przywiązać czytelników do siebie.
„Gdzie jesteś, Bernadette” to tom z pomysłem – nie tylko z pomysłem na opisanie akcji, ale i na samą akcję, na postacie i relacje między nimi. Po tej historii można spodziewać się wszystkiego, a i tak większość wyobrażeń minie się z prawdą fabuły. Maria Semple udowodniła, że aby zawojować rynek, nie trzeba opierać się na sprawdzonych scenariuszach.
Zniknięcie
Bernadette to postać równie ciekawa co irytująca. Z rozmaitych dokumentów – liścików, maili i informacji wyłania się obraz kobiety zdziwaczałej, cierpiącej na różne fobie i niedojrzałej emocjonalnie. Taki obraz budować się będzie stopniowo i często z drugiej ręki, bo bezpośrednich narracji długo tu nie ma, a gdy już są – to w wykonaniu córki Bernadette. Maria Semple zapewnia sobie w ten sposób całkowitą twórczą swobodę – czytelników dość szybko wciągnie nietypowy rytm książki, a i prawda, do której niełatwo dotrzeć.
Bernadette boi się wszystkiego, ale kiedy jej córka w nagrodę za dobre oceny żąda rodzinnej wyprawy na Antarktydę, postanawia wyruszyć w tę podróż. Zasypuje zleceniami wirtualną asystentkę z Indii i przygotowuje się do ogromnego wyzwania. Przy okazji musi też walczyć z „gzami” – matkami koleżanek córki. Sąsiadka ma obsesję na punkcie śmiercionośnych jeżyn, które zarastają ogród Bernadette i właściwie w całej historii nie ma miejsca na stereotypy czy powszechnie akceptowaną normalność. Bernadette jest dziwna. Ale jest też intrygująca, więc lektura dostarcza wielu wrażeń.
Pierwsza część tomu przedstawia codzienność Bernadette – aktualne problemy i zmartwienia, roszczenia sąsiadki czy korespondencję rozsyłaną do rodziców przez władze szkoły. Od czasu do czasu włącza się do opowieści córka bohaterki, by dopowiedzieć coś, czego nie udałoby się zmieścić w listach – ale nie czyni tego zbyt często, więc na samym początku lektura jest bardziej próbą ustalenia, o co chodzi. W drugiej części przychodzi czas na analizy przeszłości, a potem już na akcentowane w tytule pytanie – ale forma do końca pozostaje patchworkowa. I dobrze, bo Marii Semple ta oryginalność najwyraźniej bardzo pasuje i pomaga w tworzeniu niezwykłej fabuły. Tutaj nie ma składników konwencjonalnych i znanych z powieściowych schematów, odstępstwa od „normy” zdarzają się już na poziomie konstrukcji postaci, a potem wyłącznie się pogłębiają, ku zadowoleniu poszukiwaczy historii nietypowych.
„Gdzie jesteś, Bernadette” to książka-zagadka. Od pierwszych stron zaprasza czytelników do świata magnetyzującego, lekko mrocznego i niezbyt bezpiecznego. Rodzina nie jest tu azylem, nie ma też tradycyjnego kształtu – wprawdzie wszyscy walczą o namiastkę domu, ale nikt nie jest w stanie jej stworzyć. Bernadette znika dla świata już na długo przed tym, nim zniknie dla najbliższych – ale trudno się dziwić, gdy weźmie się pod uwagę ścieżki, którymi podąża jej umysł. Maria Semple tę książkę pisze bez sentymentów, nie obarcza bohaterów własnymi emocjami i nadziejami, pozwala im funkcjonować bez bagażu powszechnych przekonań i świadomości, co oznacza normalne życie. Postacie istnieją tu same dla siebie, dzięki czemu mogą być bardziej wyraziste. Także w narracji Maria Semple rezygnuje z czułości i typowo obyczajówkowych tonów. Nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji, a przynajmniej usiłuje takie wrażenie sprawiać – to prosta droga do stworzenia książki zachwycającej innością, niby w klimacie obyczajówek amerykańskich, a jednak oddalającej się od tego typu literatury tak daleko, jak to tylko możliwe. Semple wie, jak przywiązać czytelników do siebie.
„Gdzie jesteś, Bernadette” to tom z pomysłem – nie tylko z pomysłem na opisanie akcji, ale i na samą akcję, na postacie i relacje między nimi. Po tej historii można spodziewać się wszystkiego, a i tak większość wyobrażeń minie się z prawdą fabuły. Maria Semple udowodniła, że aby zawojować rynek, nie trzeba opierać się na sprawdzonych scenariuszach.
poniedziałek, 28 lipca 2014
Anna Karpińska: Za jakie grzechy
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Wśród wrogów
Anna Karpińska rozwija się twórczo w kolejnych powieściach obyczajowych, chociaż nie może się pozbyć manii bezustannego podawania imion bohaterów w dialogach. I choćby nie wiem jak szukać usprawiedliwień (najważniejsze – że forma imienia świadczy o stosunku do rozmówcy) – imion jest za dużo. Ale w „Za jakie grzechy” to przyzwyczajenie przestaje być nawet uciążliwe. Lektura nie dość, że toczy się stosunkowo szybko, to jeszcze z racji zawodowych perypetii bohaterki odwraca uwagę od tego formalnego, jednego z bardzo nielicznych zresztą, błędów.
Alina ma prawie trzydzieści lat, za sobą burzliwą przeszłość, a przed sobą – wizję zarządzania połową firmy, którą zostawił jej w spadku ukochany wuj. Na co dzień Alina pracuje jako psychoterapeutka i boryka się z własnymi demonami: narzeczony zostawił ją przed ołtarzem, by natychmiast związać się z jej siostrą (w chwili ślubu zresztą już ciężarną), matka żąda wyrozumiałości i kolejnych ustępstw ze strony Aliny na rzecz siostry. Bohaterka nie potrafi już zbudować trwałego związku, a w dodatku musi zmierzyć się z potężną aferą finansową w drukarni. Jedynie na przyjaciółkę może naprawdę liczyć, wobec wszystkich innych musi stosować zasadę ograniczonego zaufania.
Firmą wraz z Aliną zarządzać ma starszy o osiem lat Tomasz. Pracownicy traktują go jak jedynego szefa, a Alina, świadoma psychologicznych zagrywek, próbuje dopiero wywalczyć sobie pozycję wśród pewnych siebie, a czasem wręcz aroganckich pracowników. Anna Karpińska dzieli opowieść na kilka sfer. Przeszłość sprzed kilku lat przedstawia w migawkach przełomowych dla Aliny. W ten sposób czasem zdradza tajemnice, których wcześniej nie akcentowała, co sprawia, że historia robi się bardziej nieprzewidywalna. Do przeszłości należą między innymi traumy okołoślubne i nieudane kolejne związki, ale i relacje z najbliższymi, którym obecnie Alina nie może ufać. W teraźniejszości pojawia się temat ratowania firmy, ale i seria perypetii sercowych w różnych odsłonach. Alina wciąż poznaje nowych ludzi (lub odświeża dawne znajomości), podczas gdy jej przyjaciółka rozpaczliwie próbuje wygrać rywalizację z teściową. Karpińska jest przekonująca zarówno wtedy, gdy chodzi o zarządzanie firmą (bohaterka profesjonalnie odnajduje się w nowej sytuacji), w powinnościach psychoterapeuty czuje się pewnie – fałszu nie wyczuwa się również w interpersonalnych kontaktach, chociaż do tego autorka zdążyła już czytelniczki przyzwyczaić.
„Za jakie grzechy” to powieść, która – jak wiele obyczajówek – mówi o poszukiwaniu szczęścia i trudnej drodze do poznania siebie. Ale dzięki poszukiwaniom w dziedzinach pozauczuciowych „Za jakie grzechy” staje się obyczajówką atrakcyjną. Tematyczna różnorodność zapewni Annie Karpińskiej uznanie czytelniczek.
Pokrzywdzona przez rodzinę bohaterka ma prawo do cierpienia – ale swoich krzywd nie przedstawia cierpiętniczo. Stanowią one niezbędny element życiorysu, coś, co trzeba zaprezentować, żeby wyjaśnić aktualne komplikacje. Karpińskiej udaje się poprowadzić narrację z wyczuciem i bez odwoływania się do banałów. Jedynie do ostatecznego wątku romansowego można mieć zastrzeżenia – wydaje się być zbyt wymuszony, żeby łatwo się w niego wierzyło.
Anna Karpińska po raz kolejny wychodzi do czytelniczek z historią bogatą w fabularne pomysły natury uczuciowej i pozwala sobie zaufać w kwestii wypełniania codzienności bohaterów. Tom „Za jakie grzechy” to apetyczna obyczajówka, dowód na ewolucję pisarstwa tej autorki, a i dobra propozycja z półki literatury kobiecej. Perypetie Aliny, niemal filmowe, zachęcają do śledzenia wartkiej historii. Karpińska pisze zwyczajnie i wie, co chce osiągnąć – jej bohaterowie są wystarczająco plastyczni, by angażować w swoje problemy czytelniczki. „Za jakie grzechy” to zestaw ciekawych pomysłów połączonych udaną narracją, za to pozbawionych fabularnych naiwności. Karpińska odrzuca znane scenariusze, czym na pewno trafi do odbiorczyń.
Wśród wrogów
Anna Karpińska rozwija się twórczo w kolejnych powieściach obyczajowych, chociaż nie może się pozbyć manii bezustannego podawania imion bohaterów w dialogach. I choćby nie wiem jak szukać usprawiedliwień (najważniejsze – że forma imienia świadczy o stosunku do rozmówcy) – imion jest za dużo. Ale w „Za jakie grzechy” to przyzwyczajenie przestaje być nawet uciążliwe. Lektura nie dość, że toczy się stosunkowo szybko, to jeszcze z racji zawodowych perypetii bohaterki odwraca uwagę od tego formalnego, jednego z bardzo nielicznych zresztą, błędów.
Alina ma prawie trzydzieści lat, za sobą burzliwą przeszłość, a przed sobą – wizję zarządzania połową firmy, którą zostawił jej w spadku ukochany wuj. Na co dzień Alina pracuje jako psychoterapeutka i boryka się z własnymi demonami: narzeczony zostawił ją przed ołtarzem, by natychmiast związać się z jej siostrą (w chwili ślubu zresztą już ciężarną), matka żąda wyrozumiałości i kolejnych ustępstw ze strony Aliny na rzecz siostry. Bohaterka nie potrafi już zbudować trwałego związku, a w dodatku musi zmierzyć się z potężną aferą finansową w drukarni. Jedynie na przyjaciółkę może naprawdę liczyć, wobec wszystkich innych musi stosować zasadę ograniczonego zaufania.
Firmą wraz z Aliną zarządzać ma starszy o osiem lat Tomasz. Pracownicy traktują go jak jedynego szefa, a Alina, świadoma psychologicznych zagrywek, próbuje dopiero wywalczyć sobie pozycję wśród pewnych siebie, a czasem wręcz aroganckich pracowników. Anna Karpińska dzieli opowieść na kilka sfer. Przeszłość sprzed kilku lat przedstawia w migawkach przełomowych dla Aliny. W ten sposób czasem zdradza tajemnice, których wcześniej nie akcentowała, co sprawia, że historia robi się bardziej nieprzewidywalna. Do przeszłości należą między innymi traumy okołoślubne i nieudane kolejne związki, ale i relacje z najbliższymi, którym obecnie Alina nie może ufać. W teraźniejszości pojawia się temat ratowania firmy, ale i seria perypetii sercowych w różnych odsłonach. Alina wciąż poznaje nowych ludzi (lub odświeża dawne znajomości), podczas gdy jej przyjaciółka rozpaczliwie próbuje wygrać rywalizację z teściową. Karpińska jest przekonująca zarówno wtedy, gdy chodzi o zarządzanie firmą (bohaterka profesjonalnie odnajduje się w nowej sytuacji), w powinnościach psychoterapeuty czuje się pewnie – fałszu nie wyczuwa się również w interpersonalnych kontaktach, chociaż do tego autorka zdążyła już czytelniczki przyzwyczaić.
„Za jakie grzechy” to powieść, która – jak wiele obyczajówek – mówi o poszukiwaniu szczęścia i trudnej drodze do poznania siebie. Ale dzięki poszukiwaniom w dziedzinach pozauczuciowych „Za jakie grzechy” staje się obyczajówką atrakcyjną. Tematyczna różnorodność zapewni Annie Karpińskiej uznanie czytelniczek.
Pokrzywdzona przez rodzinę bohaterka ma prawo do cierpienia – ale swoich krzywd nie przedstawia cierpiętniczo. Stanowią one niezbędny element życiorysu, coś, co trzeba zaprezentować, żeby wyjaśnić aktualne komplikacje. Karpińskiej udaje się poprowadzić narrację z wyczuciem i bez odwoływania się do banałów. Jedynie do ostatecznego wątku romansowego można mieć zastrzeżenia – wydaje się być zbyt wymuszony, żeby łatwo się w niego wierzyło.
Anna Karpińska po raz kolejny wychodzi do czytelniczek z historią bogatą w fabularne pomysły natury uczuciowej i pozwala sobie zaufać w kwestii wypełniania codzienności bohaterów. Tom „Za jakie grzechy” to apetyczna obyczajówka, dowód na ewolucję pisarstwa tej autorki, a i dobra propozycja z półki literatury kobiecej. Perypetie Aliny, niemal filmowe, zachęcają do śledzenia wartkiej historii. Karpińska pisze zwyczajnie i wie, co chce osiągnąć – jej bohaterowie są wystarczająco plastyczni, by angażować w swoje problemy czytelniczki. „Za jakie grzechy” to zestaw ciekawych pomysłów połączonych udaną narracją, za to pozbawionych fabularnych naiwności. Karpińska odrzuca znane scenariusze, czym na pewno trafi do odbiorczyń.
niedziela, 27 lipca 2014
Roman Czejarek: Kochane Lato z Radiem
Marginesy, Warszawa 2014.
Gwiazdy zza kulis
Takich książek zawsze mi mało. Roman Czejarek przedstawia kulisy znanej radiowej audycji nie dla odnotowywania spotkań z gwiazdami estrady i nie dla promowania siebie, a dla bogatego zestawu anegdot, historię i rozwój pomysłu prezentując zupełnie przy okazji. Do tego ma wyczucie dowcipu, a sam nie chce zamieniać się w kawalarza – narracją podtrzymuje komizm sytuacyjny i nie wprowadza własnych dodatkowych puent. Bezbłędnie sygnalizuje kolejne ciekawostki, umiejętnie podsycając zainteresowanie czytelników-słuchaczy. I sprawia wrażenie, jakby w zanadrzu miał dużo więcej zabawnych opowieści. Tom „Kochane Lato z Radiem” to książka typowo wakacyjna – i nietypowo, jak na przypis monografii audycji, śmieszna.
Roman Czejarek podzielił swoje wspomnienia związane z programem radiowym na króciutkie rozdziały tematyczne. Ściślej biorąc, przywołuje sylwetki kolejnych artystów związanych z trasami koncertowymi Lata z Radiem i przedstawia zakulisowe przygody. Czasem to ciekawostki techniczne, związane ze strojami czy zapamiętywaniem tekstu, podejściem do fanów czy słabościami gwiazd. Czejarek odnosi się do powszechnych opinii na temat przedstawicieli show-biznesu (u chętnie krytykowanych Dody czy Ich Troje wynajduje sytuacje, w których występujący zachowują klasę), komentuje postawy i pomysły fanów, trudne do realizacji wymagania czy zapadające w pamięć improwizacje. Wie, co poszło niezgodnie z planem i jak czasem trzeba było ratować koncert – o czym publiczność nie miała pojęcia. Czejarek jest tu zbrojny w wiedzę z pierwszej ręki – jako uczestnik wydarzeń i ich organizator dysponuje materiałem niedostępnym nawet najbardziej dociekliwym dziennikarzom z zewnątrz – i wie, jak to wykorzystać. W każdym z artystów próbuje zawsze znaleźć dobre strony – niektórych broni, innych usprawiedliwia, stara się rzucić nowe światło na skłóconych muzyków czy z nowej perspektywy opisać lekko kiczowate sceniczne zagrania. Jest przyjacielem artystów i to widać w tych wspomnieniach.
Czejarek jest też kronikarzem zabawnych sytuacji. Z nich buduje całą opowieść, wzbogacaną jeszcze zdjęciami. Nie zależy mu na zanudzaniu czytelników historią audycji – proponuje za to żywy, dynamiczny przegląd nieistotnych (z perspektywy badaczy i autorów monografii) historii, które najbardziej zawsze przyciągają uwagę odbiorców. Fani Lata z Radiem będą zachwyceni wędrówką przez wydarzenia od nieznanej strony. Ale tom „Kochane Lato z Radiem” ma znacznie szerszy krąg czytelników – bo znajdą tu coś dla siebie wielbiciele artystów z różnych pokoleń, a także poszukiwacze estradowych smaczków. Czejarek nie pisze po to, żeby zapełniać kolejne strony – on ma sporo do opowiedzenia. I cały czas siebie zostawia na dalszym planie, wie, że ważniejsze są dowcipne scenki niż jego oceny i interpretacje. Dzięki takiemu podejściu książkę czyta się z prawdziwą przyjemnością.
W „Kochanym Lecie z Radiem” nie ma końca zabawnym ciekawostkom opisanym – z satyrycznego punktu widzenia – bardzo trafnie. Czejarek wyczuwa idealnie wymowę wydarzeń i potrafi przekuć je na opisy tak, by nie zabić w nich puent. Zapewnia w ten sposób czytelnikom inteligentną rozrywkę. Odnosi się do tego, co fani lubią najbardziej. Cieszy w tym tomie także bardzo udana narracja, niby prywatna, a jednak pozbawiona nastawienia na siebie. Czejarek sprawdza się jako obserwator i jako autor. „Kochane Lato z Radiem” to książka, której nie odkłada się zaraz po rozpoczęciu lektury – a chociaż ma prawie czterysta stron, pochłania się ją szybko i chce jeszcze więcej anegdot.
Gwiazdy zza kulis
Takich książek zawsze mi mało. Roman Czejarek przedstawia kulisy znanej radiowej audycji nie dla odnotowywania spotkań z gwiazdami estrady i nie dla promowania siebie, a dla bogatego zestawu anegdot, historię i rozwój pomysłu prezentując zupełnie przy okazji. Do tego ma wyczucie dowcipu, a sam nie chce zamieniać się w kawalarza – narracją podtrzymuje komizm sytuacyjny i nie wprowadza własnych dodatkowych puent. Bezbłędnie sygnalizuje kolejne ciekawostki, umiejętnie podsycając zainteresowanie czytelników-słuchaczy. I sprawia wrażenie, jakby w zanadrzu miał dużo więcej zabawnych opowieści. Tom „Kochane Lato z Radiem” to książka typowo wakacyjna – i nietypowo, jak na przypis monografii audycji, śmieszna.
Roman Czejarek podzielił swoje wspomnienia związane z programem radiowym na króciutkie rozdziały tematyczne. Ściślej biorąc, przywołuje sylwetki kolejnych artystów związanych z trasami koncertowymi Lata z Radiem i przedstawia zakulisowe przygody. Czasem to ciekawostki techniczne, związane ze strojami czy zapamiętywaniem tekstu, podejściem do fanów czy słabościami gwiazd. Czejarek odnosi się do powszechnych opinii na temat przedstawicieli show-biznesu (u chętnie krytykowanych Dody czy Ich Troje wynajduje sytuacje, w których występujący zachowują klasę), komentuje postawy i pomysły fanów, trudne do realizacji wymagania czy zapadające w pamięć improwizacje. Wie, co poszło niezgodnie z planem i jak czasem trzeba było ratować koncert – o czym publiczność nie miała pojęcia. Czejarek jest tu zbrojny w wiedzę z pierwszej ręki – jako uczestnik wydarzeń i ich organizator dysponuje materiałem niedostępnym nawet najbardziej dociekliwym dziennikarzom z zewnątrz – i wie, jak to wykorzystać. W każdym z artystów próbuje zawsze znaleźć dobre strony – niektórych broni, innych usprawiedliwia, stara się rzucić nowe światło na skłóconych muzyków czy z nowej perspektywy opisać lekko kiczowate sceniczne zagrania. Jest przyjacielem artystów i to widać w tych wspomnieniach.
Czejarek jest też kronikarzem zabawnych sytuacji. Z nich buduje całą opowieść, wzbogacaną jeszcze zdjęciami. Nie zależy mu na zanudzaniu czytelników historią audycji – proponuje za to żywy, dynamiczny przegląd nieistotnych (z perspektywy badaczy i autorów monografii) historii, które najbardziej zawsze przyciągają uwagę odbiorców. Fani Lata z Radiem będą zachwyceni wędrówką przez wydarzenia od nieznanej strony. Ale tom „Kochane Lato z Radiem” ma znacznie szerszy krąg czytelników – bo znajdą tu coś dla siebie wielbiciele artystów z różnych pokoleń, a także poszukiwacze estradowych smaczków. Czejarek nie pisze po to, żeby zapełniać kolejne strony – on ma sporo do opowiedzenia. I cały czas siebie zostawia na dalszym planie, wie, że ważniejsze są dowcipne scenki niż jego oceny i interpretacje. Dzięki takiemu podejściu książkę czyta się z prawdziwą przyjemnością.
W „Kochanym Lecie z Radiem” nie ma końca zabawnym ciekawostkom opisanym – z satyrycznego punktu widzenia – bardzo trafnie. Czejarek wyczuwa idealnie wymowę wydarzeń i potrafi przekuć je na opisy tak, by nie zabić w nich puent. Zapewnia w ten sposób czytelnikom inteligentną rozrywkę. Odnosi się do tego, co fani lubią najbardziej. Cieszy w tym tomie także bardzo udana narracja, niby prywatna, a jednak pozbawiona nastawienia na siebie. Czejarek sprawdza się jako obserwator i jako autor. „Kochane Lato z Radiem” to książka, której nie odkłada się zaraz po rozpoczęciu lektury – a chociaż ma prawie czterysta stron, pochłania się ją szybko i chce jeszcze więcej anegdot.
Zofia Stanecka: Nasza paczka i niepodległość. O sześciu polskich świętach
Egmont, Warszawa 2014.
Lekcja historii
Sześć dat – sześć dni, w które obchodzone są święta narodowe. Jak wytłumaczyć najmłodszym, o co chodzi w takich uroczystościach? Stworzenie publikacji na ten temat było posunięciem ryzykownym – ale się powiodło. Dzięki dobremu pomysłowi na formę oraz dzięki zabawnym ilustracjom, tomik „Nasza paczka i niepodległość” przystępnie wyjaśni dzieciom, skąd wzięły się wybrane narodowe święta i jakie mają znaczenie. I chociaż dzieci nie tworzą już dzisiaj „paczek”, grupka przyjaciół przeżywa przygody, które bliskie będą każdemu maluchowi, a przy okazji pozwolą pojąć sedno świąt.
Trzech chłopców i dwie dziewczynki tworzą podwórkową paczkę. Jest jeszcze dziadek, który w razie potrzeby chętnie wspomina swojego przyjaciela, kaprala Szczerbackiego – a poza tym znajduje analogie sytuacji, w jakich znalazła się paczka, do kwestii państwowości. Paczka ma swoją bazę na drzewie – bazy trzeba bronić przed wrogiem (czyli konkurencyjną paczką), ale należy ją też utrzymywać w czystości – co również może poróżnić grupę. Bohaterowie organizują strajki, tworzą swoją konstytucję, dowiadują się, czym jest wojna i do czego potrzebne są symbole. Każdą sytuację między dziećmi da się przenieść na sytuację narodu – a to punkt wyjścia do omówienia fragmentu historii. Zofia Stanecka nakreśla żywiołowe scenki z wakacyjnej codzienności paczki – nie bawi się w rozbudowywane opisy, a od razu wstrzela się w sedno tematu – w ten sposób udaje jej się zaintrygować czytelników i zaangażować w problemy bohaterów. Przygody poza tym, że ultrakrótkie, są jeszcze dość zabawne – i nie przeszkadza w ich odbiorze nawet wyjaśnianie pojęć. Wszystko wypada zadziwiająco sprawnie, a aspekt edukacyjny nie przysłania rozrywki. Zwłaszcza że wiadomości z historii zostają przeniesione na strony po opowiadaniu i przybierają formę krótkich akapitów – podpisów pod zdjęciami i rysunkami oraz dymków do komentarzy dziadka. Porcjowaną wiedzę można przyswoić łatwiej i szybciej – a forma nie wystraszy dzieci.
Zofia Stanecka odwołuje się do najprostszych dziecięcych marzeń i zabaw sprzed lat – kiedy wszyscy chcieli mieć swoje paczki i miejsca dla nich. Jednak mimo upływu czasu oraz obyczajowych przemian nadal może kusić maluchy obietnicą wspólnej przygody. Przeniesienie sytuacji narodu na sytuację paczki jest zawsze dla odbiorców zrozumiałe i logiczne, to dobry wstęp do przedstawiania wiadomości. Przekazywanie wiedzy wcale nie musi być nudne i autorka to wie – wydaje się że sama dobrze czuje się w paczce. Pozwala sobie często na drobne żarty, które czytelnikom przypadną do gustu.
Daniel de Latour ma specyficzny sposób ilustrowania książek dla dzieci – stawia w nich na zawadiacki humor w niespodziewanych miejscach. Tym razem w częściach opowiadaniowych jego ilustracje są czarno-białe, ale w kresce i tak widać doskonale upodobanie do rysunkowych zabaw. Kiedy tworzy uzupełnienia do wiadomości z historii, stawia tylko na sylwetki bohaterów. W zwyczajnych rysunkach natomiast ukrywa dowcipy dla spostrzegawczych. Dzięki niemu dydaktyczne przeznaczenie tomiku nie będzie nikogo przerażać ani zniechęcać do lektury.
Tomik „Nasza paczka i niepodległość. O sześciu polskich świętach” to książka potrzebna dzieciom i ich rodzicom. Pomaga zrozumieć istotę świąt narodowych i sprawia, że dzieci dobrze zapamiętają informacje z historii. Bez patosu i bez zadęcia prowadzi Zofia Stanecka przyspieszony kurs patriotyzmu – niepostrzeżenie pomaga w budowaniu tożsamości narodowej, ale też budzi zainteresowanie przeszłością kraju.
Lekcja historii
Sześć dat – sześć dni, w które obchodzone są święta narodowe. Jak wytłumaczyć najmłodszym, o co chodzi w takich uroczystościach? Stworzenie publikacji na ten temat było posunięciem ryzykownym – ale się powiodło. Dzięki dobremu pomysłowi na formę oraz dzięki zabawnym ilustracjom, tomik „Nasza paczka i niepodległość” przystępnie wyjaśni dzieciom, skąd wzięły się wybrane narodowe święta i jakie mają znaczenie. I chociaż dzieci nie tworzą już dzisiaj „paczek”, grupka przyjaciół przeżywa przygody, które bliskie będą każdemu maluchowi, a przy okazji pozwolą pojąć sedno świąt.
Trzech chłopców i dwie dziewczynki tworzą podwórkową paczkę. Jest jeszcze dziadek, który w razie potrzeby chętnie wspomina swojego przyjaciela, kaprala Szczerbackiego – a poza tym znajduje analogie sytuacji, w jakich znalazła się paczka, do kwestii państwowości. Paczka ma swoją bazę na drzewie – bazy trzeba bronić przed wrogiem (czyli konkurencyjną paczką), ale należy ją też utrzymywać w czystości – co również może poróżnić grupę. Bohaterowie organizują strajki, tworzą swoją konstytucję, dowiadują się, czym jest wojna i do czego potrzebne są symbole. Każdą sytuację między dziećmi da się przenieść na sytuację narodu – a to punkt wyjścia do omówienia fragmentu historii. Zofia Stanecka nakreśla żywiołowe scenki z wakacyjnej codzienności paczki – nie bawi się w rozbudowywane opisy, a od razu wstrzela się w sedno tematu – w ten sposób udaje jej się zaintrygować czytelników i zaangażować w problemy bohaterów. Przygody poza tym, że ultrakrótkie, są jeszcze dość zabawne – i nie przeszkadza w ich odbiorze nawet wyjaśnianie pojęć. Wszystko wypada zadziwiająco sprawnie, a aspekt edukacyjny nie przysłania rozrywki. Zwłaszcza że wiadomości z historii zostają przeniesione na strony po opowiadaniu i przybierają formę krótkich akapitów – podpisów pod zdjęciami i rysunkami oraz dymków do komentarzy dziadka. Porcjowaną wiedzę można przyswoić łatwiej i szybciej – a forma nie wystraszy dzieci.
Zofia Stanecka odwołuje się do najprostszych dziecięcych marzeń i zabaw sprzed lat – kiedy wszyscy chcieli mieć swoje paczki i miejsca dla nich. Jednak mimo upływu czasu oraz obyczajowych przemian nadal może kusić maluchy obietnicą wspólnej przygody. Przeniesienie sytuacji narodu na sytuację paczki jest zawsze dla odbiorców zrozumiałe i logiczne, to dobry wstęp do przedstawiania wiadomości. Przekazywanie wiedzy wcale nie musi być nudne i autorka to wie – wydaje się że sama dobrze czuje się w paczce. Pozwala sobie często na drobne żarty, które czytelnikom przypadną do gustu.
Daniel de Latour ma specyficzny sposób ilustrowania książek dla dzieci – stawia w nich na zawadiacki humor w niespodziewanych miejscach. Tym razem w częściach opowiadaniowych jego ilustracje są czarno-białe, ale w kresce i tak widać doskonale upodobanie do rysunkowych zabaw. Kiedy tworzy uzupełnienia do wiadomości z historii, stawia tylko na sylwetki bohaterów. W zwyczajnych rysunkach natomiast ukrywa dowcipy dla spostrzegawczych. Dzięki niemu dydaktyczne przeznaczenie tomiku nie będzie nikogo przerażać ani zniechęcać do lektury.
Tomik „Nasza paczka i niepodległość. O sześciu polskich świętach” to książka potrzebna dzieciom i ich rodzicom. Pomaga zrozumieć istotę świąt narodowych i sprawia, że dzieci dobrze zapamiętają informacje z historii. Bez patosu i bez zadęcia prowadzi Zofia Stanecka przyspieszony kurs patriotyzmu – niepostrzeżenie pomaga w budowaniu tożsamości narodowej, ale też budzi zainteresowanie przeszłością kraju.
sobota, 26 lipca 2014
Julia Stagg: Powrót paryżanina
Świat Książki, Warszawa 2014.
Zmiany
„Powrót paryżanina” Julia Stagg zaczyna, jakby to miała być prosta komedyjka romantyczna o beztroskim życiu na prowincji. W małej mieścinie codzienność wyraźnie zwalnia tempo – mieszkańcy mają swoje przyzwyczajenia, a nawet małe dziwactwa i nie wyobrażają sobie, żeby ktoś mógł zakłócić naturalny porządek dnia. Pojawienie się Fabiana wprowadza zatem ogromny chaos. Młody mężczyzna ma głowę pełną pomysłów i planuje unowocześnić sklep ciotki. Nie rozumie niechęci do zmian. Na skutek serii niefortunnych zdarzeń (Fabian zawsze przyciąga pecha) pozostaje w konflikcie ze Stephanie, kobietą, która próbuje uciec od złej przeszłości. Jeśli dodać do tego ducha, który mieszka wciąż w domu własnej żony i atakowanie intruzów czerstwymi bagietkami, obraz sytuacji będzie prawie pełny. Prawie, bo Stagg w „Powrocie paryżanina” z czasem pozwala sobie na coraz większe ryzyko w budowaniu akcji, aż wreszcie zamienia obyczajówkę w przygnębiający kryminał – na szczęście tylko na chwilę. Nie można jej jednak zarzucić braku wrażeń.
Na początku w „Powrocie paryżanina” dominuje humor. Stagg nakręca nieporozumienia między Fabianem i Stephanie, wywołuje kolejne przypadkowe katastrofy i stara się, by mieszkańcy nie mogli polubić młodego człowieka otwartego na zmiany. Zabawny jest również duch męża Josette, widziany przez dwie osoby. Jako duch, Jacques nie stracił dawnych wad, zapomina na przykład o rocznicach ślubu. Porozumiewać się może za pomocą kurzu i nie ukrywa własnych emocji. W miasteczku zresztą sporo jest ciekawych charakterów – wszyscy jednak starają się ze sobą współpracować. Ale Fabian, mimo że tu się wychował, traktowany bywa jak intruz. Niełatwo będzie przekonać wszystkich do pomysłów paryżanina. Zwłaszcza że ten posądza Stephanie o zamachy na jego życie.
Jest śmiesznie, dopóki nie zrobi się strasznie. Julia Stagg udowadnia, że potrafi budować napięcie, a nie tylko rozśmieszać serią ciekawych gagów. Z przeszłości wydobywa poważne zmartwienie, umożliwiając bohaterowi przewartościowanie dotychczasowych poglądów. Kiedy Stagg wybiera akcję w miejsce zgnuśnienia, daje dowód dobrego pisarskiego warsztatu (pomijając może fakt, że dziki nie mają czarnej lśniącej sierści…). Dba o to, by w powieści przez cały czas coś się działo, umiejętnie też operuje tajemnicami z przeszłości. Niby bierze zwyczajny i znany scenariusz romansowy, który następnie splata z modnymi opowieściami z prowincji, ale trochę też czerpie z Fannie Flagg (tyle że u Flagg życiowe dramaty rozgrywały się zwykle w dość dalekiej – bezpiecznie dalekiej – przeszłości bohaterów, a tu stanowią cząstkę teraźniejszości).
Julia Stagg przekonująco tworzy portrety swoich bohaterów. Wtrąca ich w kontekst, który umożliwia oderwanie od aktualnych realiów – zapewnia azyl w czasowym niebycie – daje szansę na uruchomienie całego zestawu interpersonalnych relacji i dopiero na tej podstawie może budować opowieść bogatą w wydarzenia. „Powrót paryżanina” to spotkanie z ludźmi przyzwyczajonymi do własnego poglądu na życie – i obraz ożywczych zmian. Julia Stagg między wierszami zachęca czytelników do otwarcia się na nowinki, do podjęcia ryzyka i, co najważniejsze, do walki o własne szczęście. Czasem musi wstrząsnąć odbiorcami, żeby uświadomić im pewne prawdy, żeby wyrwać ich z marazmu, ale i żeby odciąć się od trywialnych schematów i literackich mód. „Powrót paryżanina” jest zatem obyczajówką, która oprócz rozrywki dostarcza też nieco refleksji.
Zmiany
„Powrót paryżanina” Julia Stagg zaczyna, jakby to miała być prosta komedyjka romantyczna o beztroskim życiu na prowincji. W małej mieścinie codzienność wyraźnie zwalnia tempo – mieszkańcy mają swoje przyzwyczajenia, a nawet małe dziwactwa i nie wyobrażają sobie, żeby ktoś mógł zakłócić naturalny porządek dnia. Pojawienie się Fabiana wprowadza zatem ogromny chaos. Młody mężczyzna ma głowę pełną pomysłów i planuje unowocześnić sklep ciotki. Nie rozumie niechęci do zmian. Na skutek serii niefortunnych zdarzeń (Fabian zawsze przyciąga pecha) pozostaje w konflikcie ze Stephanie, kobietą, która próbuje uciec od złej przeszłości. Jeśli dodać do tego ducha, który mieszka wciąż w domu własnej żony i atakowanie intruzów czerstwymi bagietkami, obraz sytuacji będzie prawie pełny. Prawie, bo Stagg w „Powrocie paryżanina” z czasem pozwala sobie na coraz większe ryzyko w budowaniu akcji, aż wreszcie zamienia obyczajówkę w przygnębiający kryminał – na szczęście tylko na chwilę. Nie można jej jednak zarzucić braku wrażeń.
Na początku w „Powrocie paryżanina” dominuje humor. Stagg nakręca nieporozumienia między Fabianem i Stephanie, wywołuje kolejne przypadkowe katastrofy i stara się, by mieszkańcy nie mogli polubić młodego człowieka otwartego na zmiany. Zabawny jest również duch męża Josette, widziany przez dwie osoby. Jako duch, Jacques nie stracił dawnych wad, zapomina na przykład o rocznicach ślubu. Porozumiewać się może za pomocą kurzu i nie ukrywa własnych emocji. W miasteczku zresztą sporo jest ciekawych charakterów – wszyscy jednak starają się ze sobą współpracować. Ale Fabian, mimo że tu się wychował, traktowany bywa jak intruz. Niełatwo będzie przekonać wszystkich do pomysłów paryżanina. Zwłaszcza że ten posądza Stephanie o zamachy na jego życie.
Jest śmiesznie, dopóki nie zrobi się strasznie. Julia Stagg udowadnia, że potrafi budować napięcie, a nie tylko rozśmieszać serią ciekawych gagów. Z przeszłości wydobywa poważne zmartwienie, umożliwiając bohaterowi przewartościowanie dotychczasowych poglądów. Kiedy Stagg wybiera akcję w miejsce zgnuśnienia, daje dowód dobrego pisarskiego warsztatu (pomijając może fakt, że dziki nie mają czarnej lśniącej sierści…). Dba o to, by w powieści przez cały czas coś się działo, umiejętnie też operuje tajemnicami z przeszłości. Niby bierze zwyczajny i znany scenariusz romansowy, który następnie splata z modnymi opowieściami z prowincji, ale trochę też czerpie z Fannie Flagg (tyle że u Flagg życiowe dramaty rozgrywały się zwykle w dość dalekiej – bezpiecznie dalekiej – przeszłości bohaterów, a tu stanowią cząstkę teraźniejszości).
Julia Stagg przekonująco tworzy portrety swoich bohaterów. Wtrąca ich w kontekst, który umożliwia oderwanie od aktualnych realiów – zapewnia azyl w czasowym niebycie – daje szansę na uruchomienie całego zestawu interpersonalnych relacji i dopiero na tej podstawie może budować opowieść bogatą w wydarzenia. „Powrót paryżanina” to spotkanie z ludźmi przyzwyczajonymi do własnego poglądu na życie – i obraz ożywczych zmian. Julia Stagg między wierszami zachęca czytelników do otwarcia się na nowinki, do podjęcia ryzyka i, co najważniejsze, do walki o własne szczęście. Czasem musi wstrząsnąć odbiorcami, żeby uświadomić im pewne prawdy, żeby wyrwać ich z marazmu, ale i żeby odciąć się od trywialnych schematów i literackich mód. „Powrót paryżanina” jest zatem obyczajówką, która oprócz rozrywki dostarcza też nieco refleksji.
TeatRyle: Powrót Szałaputków
tekst: Maria Joterka
reżyseria: Mariola i Marcin Ryl-Krystianowscy
muzyka: Robert Łuczak
scenografia: Olga Ryl-Krystianowska
na scenie: Mariola i Marcin Ryl-Krystianowscy
Aktorzy z bajki
Mogliby na scenę wyjść bez lalek, w codziennych ubraniach i bez scenografii (zresztą bardzo pomysłowej). TeatRyle bowiem z każdej historii tworzą aktorskie perełki. Co to oznacza dla widzów? Że Marcin Ryl-Krystianowski nie gra Lisa, Kwoki czy Myszy, ale jest Lisem, Kwoką lub Myszą. I że Mariola Ryl-Krystianowska nie wykłóca się sama ze sobą na dwa głosy jako Szałaputek i Szałaputka, tylko z bliska obserwuje burzliwą wymianę zdań dwóch kurczaków. Naprawdę łatwo zapomnieć o obecności znakomitych aktorów…
„Powrót Szałaputków” scenariusz ma bardzo prosty, tak, że nawet najmłodsze dzieci bez trudu opowieść zrozumieją. Mama Kwoka wychodzi w odwiedziny do znajomej, Szałaputki w zabawie przypadkiem otwierają furtkę, a tam… czyha na nie groźny Lis. Lis porywa Szałaputka i trzeba podstępu, żeby bohatera uratować. Nie ma tu fabularnych odskoczni, zresztą wcale nie są potrzebne. W krótkim (45 minut) spektaklu mieści się cały wachlarz silnych emocji – i ogromna dawka śmiechu.
TeatRyle mogą wystąpić praktycznie wszędzie – właściwą sceną staje się tu niewielka i zadaszona lada. Na oczach dzieci, w trakcie jednej piosenki wprowadzającej do historii, lada zamienia się w podwórko – za sprawą kilku zaledwie ruchów. Niewiele potrzeba, żeby zasugerować maluchom odpowiednią przestrzeń. Ta sama lada po chwili może stać się kuchnią głodnego Lisa – z rożnem, buzującym ogniem i klatką na Szałaputka. TeatRyle dzięki tym zabiegom pozwolą poznać magię teatru. Dzieci uczestniczą w tworzeniu nowej przestrzeni, ani na moment nie wybijając się z rytmu bajki. Fakt, że wyobraźnia uzupełni wszelkie umowne zabiegi, umożliwia scenograficzne zabawy. Olga Ryl-Krystianowska, córka aktorskiej pary, nie odchodzi od sprawdzonych pomysłów TeatRyli, ale też zapewnia im świeżość, zaskakując czasem dzieci rozwiązaniami. Zmiany czasowe i przestrzenne następują podczas piosenek, których w spektaklu nie brakuje. Ta sprytna metoda wymaga od odbiorców podzielności uwagi: koncentrowania się jednocześnie na treściach śpiewanych i na zachowaniach aktorów. Kto się zagapi, ten za moment odnajdzie się w zupełnie innym miejscu. TeatRyle pokazują, jak bez skomplikowanych zabiegów przenieść maluchy w centrum żywej akcji.
O grze aktorskiej Marioli i Marcina można pisać bez końca w samych superlatywach. Nie dość, że bez reszty wcielają się w kolejne postacie i są w tych wcieleniach bardzo przekonujący, to jeszcze sprawiają wrażenie, jakby ich występ był zabawą. Prowadzą swoich bohaterów lekko i wydaje się momentami, że tylko obserwują bieg wydarzeń z dystansu: akcja dzieje się poza ludźmi, lalki radzą sobie same. W prostej historyjce nie brakuje żartów i smaczków tekstowych („nie gadaj tyle, bo mi schudniesz!”), obserwacji, które uprawdopodobniają świat przedstawiony („duży może wychodzić nad staw na robaki”) i gier słownych („o kurczę”). Humor objawia się tu nawet w chwilach „grozy” – pomaga rozładować napięcie i angażuje odbiorców w bajkę. Czasem Mariola i Marcin przypominają o teatralności – w minietiudach narratorki zapominającej tekstu czy aktora gotowego do zagrania wszystkiego prowokują dzieci do uważniejszego przyglądania się opowieści, a do dorosłych puszczają oko. A kiedy grają – gestami czy tembrem głosu – wiadomo, że nawet pozbawieni lalek poradziliby sobie bez problemu i tak samo przyciągnęliby uwagę publiczności. TeatRyle uczą, jak tworzyć teatr dla najmłodszych – ich bajki i dzieci, i rodzice wspominać będą długo. I chciałoby się, żeby Szałaputki na scenę wróciły w kolejnej odsłonie historii z Lisem, Kwoką i Myszą. Bo kreacje TeatRyli są po prostu mistrzowskie.
reżyseria: Mariola i Marcin Ryl-Krystianowscy
muzyka: Robert Łuczak
scenografia: Olga Ryl-Krystianowska
na scenie: Mariola i Marcin Ryl-Krystianowscy
Aktorzy z bajki
Mogliby na scenę wyjść bez lalek, w codziennych ubraniach i bez scenografii (zresztą bardzo pomysłowej). TeatRyle bowiem z każdej historii tworzą aktorskie perełki. Co to oznacza dla widzów? Że Marcin Ryl-Krystianowski nie gra Lisa, Kwoki czy Myszy, ale jest Lisem, Kwoką lub Myszą. I że Mariola Ryl-Krystianowska nie wykłóca się sama ze sobą na dwa głosy jako Szałaputek i Szałaputka, tylko z bliska obserwuje burzliwą wymianę zdań dwóch kurczaków. Naprawdę łatwo zapomnieć o obecności znakomitych aktorów…
„Powrót Szałaputków” scenariusz ma bardzo prosty, tak, że nawet najmłodsze dzieci bez trudu opowieść zrozumieją. Mama Kwoka wychodzi w odwiedziny do znajomej, Szałaputki w zabawie przypadkiem otwierają furtkę, a tam… czyha na nie groźny Lis. Lis porywa Szałaputka i trzeba podstępu, żeby bohatera uratować. Nie ma tu fabularnych odskoczni, zresztą wcale nie są potrzebne. W krótkim (45 minut) spektaklu mieści się cały wachlarz silnych emocji – i ogromna dawka śmiechu.
TeatRyle mogą wystąpić praktycznie wszędzie – właściwą sceną staje się tu niewielka i zadaszona lada. Na oczach dzieci, w trakcie jednej piosenki wprowadzającej do historii, lada zamienia się w podwórko – za sprawą kilku zaledwie ruchów. Niewiele potrzeba, żeby zasugerować maluchom odpowiednią przestrzeń. Ta sama lada po chwili może stać się kuchnią głodnego Lisa – z rożnem, buzującym ogniem i klatką na Szałaputka. TeatRyle dzięki tym zabiegom pozwolą poznać magię teatru. Dzieci uczestniczą w tworzeniu nowej przestrzeni, ani na moment nie wybijając się z rytmu bajki. Fakt, że wyobraźnia uzupełni wszelkie umowne zabiegi, umożliwia scenograficzne zabawy. Olga Ryl-Krystianowska, córka aktorskiej pary, nie odchodzi od sprawdzonych pomysłów TeatRyli, ale też zapewnia im świeżość, zaskakując czasem dzieci rozwiązaniami. Zmiany czasowe i przestrzenne następują podczas piosenek, których w spektaklu nie brakuje. Ta sprytna metoda wymaga od odbiorców podzielności uwagi: koncentrowania się jednocześnie na treściach śpiewanych i na zachowaniach aktorów. Kto się zagapi, ten za moment odnajdzie się w zupełnie innym miejscu. TeatRyle pokazują, jak bez skomplikowanych zabiegów przenieść maluchy w centrum żywej akcji.
O grze aktorskiej Marioli i Marcina można pisać bez końca w samych superlatywach. Nie dość, że bez reszty wcielają się w kolejne postacie i są w tych wcieleniach bardzo przekonujący, to jeszcze sprawiają wrażenie, jakby ich występ był zabawą. Prowadzą swoich bohaterów lekko i wydaje się momentami, że tylko obserwują bieg wydarzeń z dystansu: akcja dzieje się poza ludźmi, lalki radzą sobie same. W prostej historyjce nie brakuje żartów i smaczków tekstowych („nie gadaj tyle, bo mi schudniesz!”), obserwacji, które uprawdopodobniają świat przedstawiony („duży może wychodzić nad staw na robaki”) i gier słownych („o kurczę”). Humor objawia się tu nawet w chwilach „grozy” – pomaga rozładować napięcie i angażuje odbiorców w bajkę. Czasem Mariola i Marcin przypominają o teatralności – w minietiudach narratorki zapominającej tekstu czy aktora gotowego do zagrania wszystkiego prowokują dzieci do uważniejszego przyglądania się opowieści, a do dorosłych puszczają oko. A kiedy grają – gestami czy tembrem głosu – wiadomo, że nawet pozbawieni lalek poradziliby sobie bez problemu i tak samo przyciągnęliby uwagę publiczności. TeatRyle uczą, jak tworzyć teatr dla najmłodszych – ich bajki i dzieci, i rodzice wspominać będą długo. I chciałoby się, żeby Szałaputki na scenę wróciły w kolejnej odsłonie historii z Lisem, Kwoką i Myszą. Bo kreacje TeatRyli są po prostu mistrzowskie.
piątek, 25 lipca 2014
Cora Carmack: Coś do stracenia
Jaguar, Warszawa 2014.
Erotyzm w komedii
Powieści erotyczne, na które w literaturze pop zapanowała moda, zwykle mają dość nikłą wartość artystyczną, a fabuła podporządkowana w nich jest łóżkowym ekscesom i pożądaniu bohaterów. W literackim porno trudno o ciekawą narrację, złamana zostaje umowa z czytelnikami (a raczej czytelniczkami) – nie ma już oczekiwania ani narracyjnego napięcia. Rzadko w zalewie powieści erotycznych odkryć można coś pomysłowego i przyjemnego do czytania.
Cora Carmack quasi-literacką modę wykorzystuje jednak dość atrakcyjnie. Jej bohaterka, dwudziestodwuletnia Bliss, ma dar pakowania się w kłopoty, ale i dystans do siebie. Bliss jeszcze nigdy nie uprawiała seksu, do czego w przypływie szczerości przyznaje się swojej najlepszej przyjaciółce. Tak zaczyna się „Coś do stracenia”, zabawna powieść romantyczno-erotyczna o baśniowym rodowodzie. Bliss ma zadanie: w knajpie musi poderwać faceta, wylądować z nim w łóżku, pozbyć się cnoty i kompleksów i pod żadnym pozorem nie zakochiwać się w obcym mężczyźnie. Pierwsza część zadania udaje jej się dość szybko, ale potem sprawy się komplikują. Bliss, która relacjonuje całą przygodę, potrafi ze śmiechem przyznać się do własnych wad (tych zresztą jej nie brakuje). Ale umie też zmysłowo i z taktem przedstawiać kolejne etapy seksualnego wtajemniczenia. Cora Carmack analizuje każdy etap wzajemnego przyciągania się bohaterów, pożądanie traktuje jako punkt wyjścia do przekonujących i co najważniejsze, ładnych literacko opisów. Bliss musi się najpierw upewnić, że pragnie partnera, poczuć się bezpiecznie i rozbudzić zmysły – to wszystko autorka jej zapewnia, owszem, kosztem lekkiego schematyzmu w fabule, ale bez banałów.
Ogromnym plusem „Czegoś do stracenia” jest narracja. Bliss to ironistka – owszem, jest mistrzynią w prowokowaniu niezręcznych sytuacji, ale też umie ze śmiechem je prezentować. W jej ujęciu wszystko może stać się powodem radości odbiorców. Z jednej strony jest więc komizm, najczęściej w powieściach erotycznych nieznany. Z drugiej – sposób ujmowania tematu seksu. Carmack jest subtelna, stawia na zmysłowość, a do tego potrafi szczegółowo i bez nudy opisać każdy najdelikatniejszy dotyk. Opisy łóżkowych odkryć zajmują w tej powieści całkiem sporo miejsca, a jednak autorka nigdy nie nudzi i nie męczy odbiorców. Pozwala im lepiej zrozumieć bohaterkę – a w dobie literackiej mody na seksualne podboje, zwalnia tempo i przypomina, jak rozkoszować się – w opowieści – drobnymi gestami. Proponuje ciekawą alternatywę wobec powieści erotycznych. Carmack znajduje równowagę między śmiechem i podnieceniem, dla swojej bohaterki ma wiele sympatii – mimo że czasem mocno komplikuje jej egzystencję.
Bliss boi się pierwszego razu, ale nie chce dłużej być dziewicą. „Coś do stracenia” to historia oglądana z poziomu łóżka, ale pełna rozmaitych perypetii „życiowych”. Dwudziestolatków Carmack przedstawia w krzywym zwierciadle. Autorka naśmiewa się ze wszystkiego, a jednocześnie nadaje narracji dosyć ciepłą barwę, tak, że Bliss wypada tu bardzo ciekawie. Siłą tomu „Coś do stracenia” jest dobry pomysł na budowanie fabularnej intrygi oraz styl prowadzenia historii. Carmack nie traktuje tej opowieści przesadnie poważnie – dlatego łatwo jej wybaczyć kilka sentymentalnych scenek. Autorka zaproponowała ciekawą powieść rozrywkową z dobrze wyważonymi scenami erotycznymi, ale przede wszystkim trafiła na atrakcyjny dla czytelników pomysł. Jej bohaterce daleko do ideału (w przeciwieństwie do reprezentanta płci przeciwnej), każda postać obdarowana tu została silnym charakterem i każda ma swoją rolę do odegrania. „Coś do stracenia” to dowód na rozrywkowy potencjał powieści erotycznych. Nie ma tu uwznioślania uczuć, jest komedia pomyłek i gaf, przedstawianych z lekkością oraz wdziękiem. Cora Carmack dobrze się bawi, zapraszając odbiorców do zwariowanego świata Bliss.
Erotyzm w komedii
Powieści erotyczne, na które w literaturze pop zapanowała moda, zwykle mają dość nikłą wartość artystyczną, a fabuła podporządkowana w nich jest łóżkowym ekscesom i pożądaniu bohaterów. W literackim porno trudno o ciekawą narrację, złamana zostaje umowa z czytelnikami (a raczej czytelniczkami) – nie ma już oczekiwania ani narracyjnego napięcia. Rzadko w zalewie powieści erotycznych odkryć można coś pomysłowego i przyjemnego do czytania.
Cora Carmack quasi-literacką modę wykorzystuje jednak dość atrakcyjnie. Jej bohaterka, dwudziestodwuletnia Bliss, ma dar pakowania się w kłopoty, ale i dystans do siebie. Bliss jeszcze nigdy nie uprawiała seksu, do czego w przypływie szczerości przyznaje się swojej najlepszej przyjaciółce. Tak zaczyna się „Coś do stracenia”, zabawna powieść romantyczno-erotyczna o baśniowym rodowodzie. Bliss ma zadanie: w knajpie musi poderwać faceta, wylądować z nim w łóżku, pozbyć się cnoty i kompleksów i pod żadnym pozorem nie zakochiwać się w obcym mężczyźnie. Pierwsza część zadania udaje jej się dość szybko, ale potem sprawy się komplikują. Bliss, która relacjonuje całą przygodę, potrafi ze śmiechem przyznać się do własnych wad (tych zresztą jej nie brakuje). Ale umie też zmysłowo i z taktem przedstawiać kolejne etapy seksualnego wtajemniczenia. Cora Carmack analizuje każdy etap wzajemnego przyciągania się bohaterów, pożądanie traktuje jako punkt wyjścia do przekonujących i co najważniejsze, ładnych literacko opisów. Bliss musi się najpierw upewnić, że pragnie partnera, poczuć się bezpiecznie i rozbudzić zmysły – to wszystko autorka jej zapewnia, owszem, kosztem lekkiego schematyzmu w fabule, ale bez banałów.
Ogromnym plusem „Czegoś do stracenia” jest narracja. Bliss to ironistka – owszem, jest mistrzynią w prowokowaniu niezręcznych sytuacji, ale też umie ze śmiechem je prezentować. W jej ujęciu wszystko może stać się powodem radości odbiorców. Z jednej strony jest więc komizm, najczęściej w powieściach erotycznych nieznany. Z drugiej – sposób ujmowania tematu seksu. Carmack jest subtelna, stawia na zmysłowość, a do tego potrafi szczegółowo i bez nudy opisać każdy najdelikatniejszy dotyk. Opisy łóżkowych odkryć zajmują w tej powieści całkiem sporo miejsca, a jednak autorka nigdy nie nudzi i nie męczy odbiorców. Pozwala im lepiej zrozumieć bohaterkę – a w dobie literackiej mody na seksualne podboje, zwalnia tempo i przypomina, jak rozkoszować się – w opowieści – drobnymi gestami. Proponuje ciekawą alternatywę wobec powieści erotycznych. Carmack znajduje równowagę między śmiechem i podnieceniem, dla swojej bohaterki ma wiele sympatii – mimo że czasem mocno komplikuje jej egzystencję.
Bliss boi się pierwszego razu, ale nie chce dłużej być dziewicą. „Coś do stracenia” to historia oglądana z poziomu łóżka, ale pełna rozmaitych perypetii „życiowych”. Dwudziestolatków Carmack przedstawia w krzywym zwierciadle. Autorka naśmiewa się ze wszystkiego, a jednocześnie nadaje narracji dosyć ciepłą barwę, tak, że Bliss wypada tu bardzo ciekawie. Siłą tomu „Coś do stracenia” jest dobry pomysł na budowanie fabularnej intrygi oraz styl prowadzenia historii. Carmack nie traktuje tej opowieści przesadnie poważnie – dlatego łatwo jej wybaczyć kilka sentymentalnych scenek. Autorka zaproponowała ciekawą powieść rozrywkową z dobrze wyważonymi scenami erotycznymi, ale przede wszystkim trafiła na atrakcyjny dla czytelników pomysł. Jej bohaterce daleko do ideału (w przeciwieństwie do reprezentanta płci przeciwnej), każda postać obdarowana tu została silnym charakterem i każda ma swoją rolę do odegrania. „Coś do stracenia” to dowód na rozrywkowy potencjał powieści erotycznych. Nie ma tu uwznioślania uczuć, jest komedia pomyłek i gaf, przedstawianych z lekkością oraz wdziękiem. Cora Carmack dobrze się bawi, zapraszając odbiorców do zwariowanego świata Bliss.
Emily Rodda: Pas Deltory. Mroczne Ziemie.
Egmont, Warszawa 2014.
Wyprawa
Pas Deltory to seria z gatunku pop – podzielona jest na drobne powieści. „Mroczne Ziemie” to już jedenasta część tego cyklu. Emily Rodda prowadzi tu narrację tak, by momenty przełomowe wypraw i misji mniej więcej równoważyły punkt kulminacyjny pojedynczej historii – w ten sposób może zachować ciągłość opowieści i wciąż podsycać zainteresowanie przygodami bohaterów. Jednocześnie Pas Deltory składa się z typowych wątków powieści fantasy i jako taki nie przynosi nowych odkryć. Wszystko opiera się na wyobraźni autorki w sferze budowania niegościnnych terenów i zamieszkujących je wrogich ludów. W podróży Lief, Jasmine i Barda muszą zapewniać sobie wsparcie – nie mają szans na powrót do ojczyzny, dopóki nie rozprawią się z przeciwnikami. To natomiast wymaga sporej odwagi, przebiegłości i determinacji. Wszędzie czekają na bohaterów wymyślne pułapki, a czasem dochodzi do konfrontacji z przeciwnikami. Sytuacja wygląda tym poważniej, że następnym przystankiem mają być budzące grozę Mroczne Ziemie.
W Pasie Deltory roi się od niemal mitycznych stworów, nie ma tu właściwie elementów znanych, od których można by się łatwo odbić. Całą przestrzeń australijska autorka tworzy od zera i nie przejmuje się zupełnie światem znanym czytelnikom. Ma to swoje wady – trudno jest odnaleźć się na niegościnnych terenach i szybko zaakceptować proponowane rozwiązania. W świecie w całości kreowanym przez autora-demiurga istnieje niebezpieczeństwo podporządkowywania akcji sztucznym regułom, wymyślanym na bieżąco na potrzeby historii. To zmienia też sposób podążania za bohaterami – przenosi uwagę z akcji, która zawsze w takich wypadkach jest ekstremalnie dynamiczna, na sam proces kształtowania powieściowej rzeczywistości. W skrócie: autorzy tego typu powieści fantasy odbierają czytelnikom szansę zaangażowania się w lekturę. Zamiast uczestnictwa w przygodach postaci otrzymują odbiorcy bowiem jedynie możliwość przyglądania się z boku wydarzeniom. Te w „Mrocznych Ziemiach” zmieniają się bardzo szybko – kolejne przystanki w drodze do celu okazują się ważne lub wręcz przełomowe dla całej misji, Emily Rodda chce utrzymywać tempo na wysokich obrotach i nie pozostawiać miejsca na oddech.
W cyklach pop chodzi o stałe dostarczanie czytelnikom nowych bodźców i w „Mrocznych Ziemiach” tę tendencję dobrze widać. Ale Rodda pisze też bardzo kobieco – jej historia nasycona jest zmysłowością, w narracji sporą część uwagi zabierają barwy i dźwięki. Taką metodę oswajania z wyobraźniowymi krainami autorka wybiera, co zresztą wpisuje się w modne pozycje z dziedziny fantastyki. W „Mrocznych Ziemiach” najbardziej pożądane są ciemne uczucia, między innymi strach i wstręt – pomagają one w ilustrowaniu przygód obecnością wrogich stworzeń. Rodda bez przerwy tworzy nowe zastępy przerażających istot, by maksymalnie utrudnić swoim bohaterom misję. Ze względu na stałą obecność rozmaitych potworów, nie ma już czasu na naświetlanie charakterystyk bohaterów – zresztą ich dojrzewanie powinno się analizować przez pryzmat kolejnych tomów, a nie kolejnych rozdziałów w pojedynczej książce – tu zbyt mało jest czasu na skomplikowane charaktery. „Mroczne Ziemie” to powieść dla tych, którzy lubią typowe książki fantasy spod znaku pop – szybkie i wypełnione tworami wyobraźni autorów, z błyskawiczną akcją za to bez skomplikowanych problemów natury psychologicznej lub emocjonalnej.
Wyprawa
Pas Deltory to seria z gatunku pop – podzielona jest na drobne powieści. „Mroczne Ziemie” to już jedenasta część tego cyklu. Emily Rodda prowadzi tu narrację tak, by momenty przełomowe wypraw i misji mniej więcej równoważyły punkt kulminacyjny pojedynczej historii – w ten sposób może zachować ciągłość opowieści i wciąż podsycać zainteresowanie przygodami bohaterów. Jednocześnie Pas Deltory składa się z typowych wątków powieści fantasy i jako taki nie przynosi nowych odkryć. Wszystko opiera się na wyobraźni autorki w sferze budowania niegościnnych terenów i zamieszkujących je wrogich ludów. W podróży Lief, Jasmine i Barda muszą zapewniać sobie wsparcie – nie mają szans na powrót do ojczyzny, dopóki nie rozprawią się z przeciwnikami. To natomiast wymaga sporej odwagi, przebiegłości i determinacji. Wszędzie czekają na bohaterów wymyślne pułapki, a czasem dochodzi do konfrontacji z przeciwnikami. Sytuacja wygląda tym poważniej, że następnym przystankiem mają być budzące grozę Mroczne Ziemie.
W Pasie Deltory roi się od niemal mitycznych stworów, nie ma tu właściwie elementów znanych, od których można by się łatwo odbić. Całą przestrzeń australijska autorka tworzy od zera i nie przejmuje się zupełnie światem znanym czytelnikom. Ma to swoje wady – trudno jest odnaleźć się na niegościnnych terenach i szybko zaakceptować proponowane rozwiązania. W świecie w całości kreowanym przez autora-demiurga istnieje niebezpieczeństwo podporządkowywania akcji sztucznym regułom, wymyślanym na bieżąco na potrzeby historii. To zmienia też sposób podążania za bohaterami – przenosi uwagę z akcji, która zawsze w takich wypadkach jest ekstremalnie dynamiczna, na sam proces kształtowania powieściowej rzeczywistości. W skrócie: autorzy tego typu powieści fantasy odbierają czytelnikom szansę zaangażowania się w lekturę. Zamiast uczestnictwa w przygodach postaci otrzymują odbiorcy bowiem jedynie możliwość przyglądania się z boku wydarzeniom. Te w „Mrocznych Ziemiach” zmieniają się bardzo szybko – kolejne przystanki w drodze do celu okazują się ważne lub wręcz przełomowe dla całej misji, Emily Rodda chce utrzymywać tempo na wysokich obrotach i nie pozostawiać miejsca na oddech.
W cyklach pop chodzi o stałe dostarczanie czytelnikom nowych bodźców i w „Mrocznych Ziemiach” tę tendencję dobrze widać. Ale Rodda pisze też bardzo kobieco – jej historia nasycona jest zmysłowością, w narracji sporą część uwagi zabierają barwy i dźwięki. Taką metodę oswajania z wyobraźniowymi krainami autorka wybiera, co zresztą wpisuje się w modne pozycje z dziedziny fantastyki. W „Mrocznych Ziemiach” najbardziej pożądane są ciemne uczucia, między innymi strach i wstręt – pomagają one w ilustrowaniu przygód obecnością wrogich stworzeń. Rodda bez przerwy tworzy nowe zastępy przerażających istot, by maksymalnie utrudnić swoim bohaterom misję. Ze względu na stałą obecność rozmaitych potworów, nie ma już czasu na naświetlanie charakterystyk bohaterów – zresztą ich dojrzewanie powinno się analizować przez pryzmat kolejnych tomów, a nie kolejnych rozdziałów w pojedynczej książce – tu zbyt mało jest czasu na skomplikowane charaktery. „Mroczne Ziemie” to powieść dla tych, którzy lubią typowe książki fantasy spod znaku pop – szybkie i wypełnione tworami wyobraźni autorów, z błyskawiczną akcją za to bez skomplikowanych problemów natury psychologicznej lub emocjonalnej.
czwartek, 24 lipca 2014
Olga Rudnicka: Fartowny pech
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Gangsterzy z przypadku
W świecie kryminałów Olga Rudnicka wybiera własną drogę. Zahacza o styl narracji Joanny Chmielewskiej jeśli bierze się pod uwagę zawartość humoru, ale obcy jest jej nurt modnych komedii kryminalnych dla pań. W „Fartownym pechu” zresztą do udowadnia – zbliża się do „męskiej” prozy sensacyjnej, ale nie zamierza rezygnować z dowcipu. Nie wdaje się w subtelności, obce jej są misternie tkane intrygi. Chodzi o to, żeby się działo, jak najwięcej. A kiedy w gangsterski świat uda się wplątać ironię – sukces jest gwarantowany.
W „Fartownym pechu” na superbohatera wyrasta Gianni, człowiek, który pracuje dla mafii. Nie ma dla niego rzeczy niemożliwych, a jego sława okazuje się w pełni zasłużona. Gianni nie popełnia błędów i w żadnej sytuacji nie traci zimnej krwi. W dodatku Gianni ma swoje zasady, to profesjonalista, bez względu na rodzaj zleceń, jakie przyjmuje. Gianni to brat Krystiana Dzianego, mężczyzny, który zmienia pracę w policji (obfitującą w przykre dla niego wydarzenia i upokorzenia) na pracę prywatnego detektywa. Kryś Dziany i do tej roli kompletnie się nie nadaje, ale stara się sprawiać dobre wrażenie. Wiadomo, że szczęście mu nie dopisuje, zwłaszcza że i przebiegłością Dziany nie grzeszy. Jego problemy nie mogą się jednak równać z doświadczeniami posterunkowego Filipa Nadzianego. Ten swoim pechem mógłby obdzielić cały komisariat. A że w oczach kolegów pogrążyła go dokumentnie ostatnia kochanka, Nadziany przenosi się tam, gdzie nikt go nie zna. Ale w małej mieścinie na porządku dziennym jest walka o wpływy. Tym razem buntują się drobni przedsiębiorcy zmuszani do opłacania haraczu gangom.
W powieści Olgi Rudnickiej nie ma miejsca na sentymenty. Dla tej autorki liczy się dynamiczna akcja – i serie niebanalnych wydarzeń. Damsko-męskie relacje przede wszystkim przydają się do wykpienia co bardziej nieudolnych bohaterów. Rudnicka kipi od pomysłów na wyśmianie konwencji nieudanych związków – choć to tylko poboczny wątek całej historii. Ta autorka najwyraźniej nie ma zamiaru włączać „Fartownego pecha” do zestawu czytadeł dla pań – zbyt mocno ironizuje i nie rozwodzi się nad sercowymi dylematami, interesuje ją akcja i adrenalina, stała bliskość przygody i tony sensacyjne. Nawet gdyby ktoś ucierpiał ze względu na gangsterskie porachunki, Rudnicka mknie dalej, przekonana – i słusznie – że czytelnicy oczekują od niej rozrywki a nie sentymentów i wzruszeń.
„Fartowny pech” kusić ma przede wszystkim ze względu na humor, często dosyć kąśliwy, przejawiający się na każdej płaszczyźnie powieści – w planowaniu akcji, w konstrukcji postaci i w samej narracji. To żartami osłabia Rudnicka powagę tematu i mroczność kryminału – żarty są dla niej tym, czym dla autorek komedii kryminalnych wątki obyczajowe. U Olgi Rudnickiej śmiech wiąże się z sarkazmem, a to zestawienie zawsze dobrze się sprawdza w powieściach rozrywkowych dla wymagających czytelników. Co ważne, autorka nie zamierza zasypywać czytelników ogranymi żartami czy gagami rodem ze slapsticku – te ostatnie istnieją jako element charakterystyki bohaterów, ale nie dominują nad bieżącą opowieścią.
Rudnickiej nie brakuje pomysłów na kryminał. Lubi ten gatunek i nie eksperymentuje, mieszając go z innymi literackimi formami, za to chętnie doprawia satyrą zawsze, kiedy to tylko możliwe. „Fartowny pech” jest przykładem, jak można zamienić opowieść z pogranicza gangsterskiego półświatka i codzienności nieudaczników na nieustającą zabawę. Tutaj wszystko podporządkowywane jest albo akcji, albo śmiechowi. Rudnicka mimo kierunków rozwoju fabuły darzy swoich bohaterów szorstką sympatią, a to sprawia, że może też zrobić z nimi wszystko, co tylko wymyśli. Wyobraźnię przy tym ma bogatą i nieskrępowaną ani społecznymi zasadami, ani trendami w literaturze rozrywkowej.
Gangsterzy z przypadku
W świecie kryminałów Olga Rudnicka wybiera własną drogę. Zahacza o styl narracji Joanny Chmielewskiej jeśli bierze się pod uwagę zawartość humoru, ale obcy jest jej nurt modnych komedii kryminalnych dla pań. W „Fartownym pechu” zresztą do udowadnia – zbliża się do „męskiej” prozy sensacyjnej, ale nie zamierza rezygnować z dowcipu. Nie wdaje się w subtelności, obce jej są misternie tkane intrygi. Chodzi o to, żeby się działo, jak najwięcej. A kiedy w gangsterski świat uda się wplątać ironię – sukces jest gwarantowany.
W „Fartownym pechu” na superbohatera wyrasta Gianni, człowiek, który pracuje dla mafii. Nie ma dla niego rzeczy niemożliwych, a jego sława okazuje się w pełni zasłużona. Gianni nie popełnia błędów i w żadnej sytuacji nie traci zimnej krwi. W dodatku Gianni ma swoje zasady, to profesjonalista, bez względu na rodzaj zleceń, jakie przyjmuje. Gianni to brat Krystiana Dzianego, mężczyzny, który zmienia pracę w policji (obfitującą w przykre dla niego wydarzenia i upokorzenia) na pracę prywatnego detektywa. Kryś Dziany i do tej roli kompletnie się nie nadaje, ale stara się sprawiać dobre wrażenie. Wiadomo, że szczęście mu nie dopisuje, zwłaszcza że i przebiegłością Dziany nie grzeszy. Jego problemy nie mogą się jednak równać z doświadczeniami posterunkowego Filipa Nadzianego. Ten swoim pechem mógłby obdzielić cały komisariat. A że w oczach kolegów pogrążyła go dokumentnie ostatnia kochanka, Nadziany przenosi się tam, gdzie nikt go nie zna. Ale w małej mieścinie na porządku dziennym jest walka o wpływy. Tym razem buntują się drobni przedsiębiorcy zmuszani do opłacania haraczu gangom.
W powieści Olgi Rudnickiej nie ma miejsca na sentymenty. Dla tej autorki liczy się dynamiczna akcja – i serie niebanalnych wydarzeń. Damsko-męskie relacje przede wszystkim przydają się do wykpienia co bardziej nieudolnych bohaterów. Rudnicka kipi od pomysłów na wyśmianie konwencji nieudanych związków – choć to tylko poboczny wątek całej historii. Ta autorka najwyraźniej nie ma zamiaru włączać „Fartownego pecha” do zestawu czytadeł dla pań – zbyt mocno ironizuje i nie rozwodzi się nad sercowymi dylematami, interesuje ją akcja i adrenalina, stała bliskość przygody i tony sensacyjne. Nawet gdyby ktoś ucierpiał ze względu na gangsterskie porachunki, Rudnicka mknie dalej, przekonana – i słusznie – że czytelnicy oczekują od niej rozrywki a nie sentymentów i wzruszeń.
„Fartowny pech” kusić ma przede wszystkim ze względu na humor, często dosyć kąśliwy, przejawiający się na każdej płaszczyźnie powieści – w planowaniu akcji, w konstrukcji postaci i w samej narracji. To żartami osłabia Rudnicka powagę tematu i mroczność kryminału – żarty są dla niej tym, czym dla autorek komedii kryminalnych wątki obyczajowe. U Olgi Rudnickiej śmiech wiąże się z sarkazmem, a to zestawienie zawsze dobrze się sprawdza w powieściach rozrywkowych dla wymagających czytelników. Co ważne, autorka nie zamierza zasypywać czytelników ogranymi żartami czy gagami rodem ze slapsticku – te ostatnie istnieją jako element charakterystyki bohaterów, ale nie dominują nad bieżącą opowieścią.
Rudnickiej nie brakuje pomysłów na kryminał. Lubi ten gatunek i nie eksperymentuje, mieszając go z innymi literackimi formami, za to chętnie doprawia satyrą zawsze, kiedy to tylko możliwe. „Fartowny pech” jest przykładem, jak można zamienić opowieść z pogranicza gangsterskiego półświatka i codzienności nieudaczników na nieustającą zabawę. Tutaj wszystko podporządkowywane jest albo akcji, albo śmiechowi. Rudnicka mimo kierunków rozwoju fabuły darzy swoich bohaterów szorstką sympatią, a to sprawia, że może też zrobić z nimi wszystko, co tylko wymyśli. Wyobraźnię przy tym ma bogatą i nieskrępowaną ani społecznymi zasadami, ani trendami w literaturze rozrywkowej.
środa, 23 lipca 2014
Elżbieta Baniewicz: Dymna
Marginesy, Warszawa 2014.
Role
Ta biografia robi wrażenie. Wydawnictwo Marginesy zasłynęło już z pięknych biograficznych publikacji, więc kolejna pozycja w serii dziwić nie powinna, a jednak. „Dymna” to książka-pomnik, zresztą w pełni zasłużony. To dobrze poprowadzona opowieść o życiowych rolach cenionej i ubóstwianej aktorki. Ze względu na mnogość tych ról i zajęć – pełna rozgałęzień i z konieczności skrótowa mimo monumentalnych rozmiarów. Jednak Elżbieta Baniewicz z narracją radzi tu sobie bez problemu i niedosytu czytelnikom nie pozostawi, za to zaprezentuje sporo ciekawostek na temat swojej bohaterki.
„Dymna” to biografia, która w pewnym momencie zaczyna się przeradzać w opowieść tematyzowaną, skoncentrowaną wokół różnych zajęć i pomysłów krakowskiej aktorki. Początkowo Elżbieta Baniewicz podąża utartymi szlakami biografii – a więc obowiązkowo opowiada o dzieciństwie i domu rodzinnym, o pomysłach na aktorstwo i pierwszych krokach w szkole aktorskiej. Małżeństwo z Wiesławem Dymnym sprowadzone tu jest zaledwie do kilku akapitów, ale następny związek Anny Dymnej już tylko do kilku zdań, ingerencje w życie prywatne kończą się właściwie w momencie wkroczenia na ścieżkę kariery. Wtedy zresztą jest o czym pisać. Elżbieta Baniewicz wybiera i komentuje co ciekawsze teatralne i filmowe role, ale sporo uwagi poświęca tym razem nie recenzjom czy zewnętrznym opiniom, a wspomnieniom aktorki na temat pracy z konkretnymi sławami. Nawet jeśli w tych opowieściach niewiele jest rzeczywistych anegdot, przegląd brzmi jak najpiękniejsza anegdota – wprowadza bowiem czytelników do świata Anny Dymnej, pozwala spojrzeć jej oczami na doświadczenia z planów. Nie brakuje w tym nigdy ciepłego humoru, więc lektura będzie się odbiorcom bardzo podobać.
Z czasem jednak temat ról wyczerpuje się, a jego miejsce zajmuje o wiele ważniejszy przegląd pozascenicznych dokonań Anny Dymnej w różnych dziedzinach – to opowieść o salonach poezji czy o pracy z niepełnosprawnymi – osiągnięcia, z których Dymna również jest znana, ale które zawsze potrzebują promocji. I tu aktorka także jest w swoim żywiole, co odzwierciedla się potem w narracji Elżbiety Baniewicz. Pasja działania przekuwa się niemal natychmiast na energetyczne frazy, tak, by jak najwięcej osób zainteresowało się tą stroną twórczej aktywności Dymnej. Nie ma tu tonów męczeńskich ani agitacyjnych, Baniewicz pokazuje swoją bohaterkę w ciężkiej i dającej satysfakcję pracy – i to wystarcza. Akcentem dość nietypowym jak na podobne publikacje jest przegląd listów, które Dymna dostawała – między innymi od więźniów, zauroczonych nią mężczyzn i pań, które proszą o wsparcie finansowe. Każdy z nadawców prezentuje się tu czytelnikom z nienajlepszej perspektywy, ale jako dopełnienie obrazu aktorki to intrygujący punkt tomu.
Oczywiście nie brakuje w książce fotografii, zwłaszcza artystycznych z lat młodości Anny Dymnej – ale również kopii okładek magazynów filmowych. Ukazują one Dymną w różnych wcieleniach, aktorkę o wielu twarzach – i są atrakcyjnym uzupełnieniem biograficznego wywodu. Tom „Dymna” nasyci odbiorców, przyniesie im wielowymiarowy portret artystki i zestaw ciekawostek, często pełnych humoru i dystansu. Elżbieta Baniewicz sprawdziła się po raz kolejny w roli biografa – bezbłędnie oprowadza odbiorców po tym, co najważniejsze. Doskonale rozumie bohaterkę swojej książki i zyskuje jej zaufanie, co owocuje ważnym i sporym objętościowo tomem. Tu nie ma przypadkowych rozdziałów czy tekstów-wypełniaczy miejsca. „Dymną” czyta się świetnie.
Role
Ta biografia robi wrażenie. Wydawnictwo Marginesy zasłynęło już z pięknych biograficznych publikacji, więc kolejna pozycja w serii dziwić nie powinna, a jednak. „Dymna” to książka-pomnik, zresztą w pełni zasłużony. To dobrze poprowadzona opowieść o życiowych rolach cenionej i ubóstwianej aktorki. Ze względu na mnogość tych ról i zajęć – pełna rozgałęzień i z konieczności skrótowa mimo monumentalnych rozmiarów. Jednak Elżbieta Baniewicz z narracją radzi tu sobie bez problemu i niedosytu czytelnikom nie pozostawi, za to zaprezentuje sporo ciekawostek na temat swojej bohaterki.
„Dymna” to biografia, która w pewnym momencie zaczyna się przeradzać w opowieść tematyzowaną, skoncentrowaną wokół różnych zajęć i pomysłów krakowskiej aktorki. Początkowo Elżbieta Baniewicz podąża utartymi szlakami biografii – a więc obowiązkowo opowiada o dzieciństwie i domu rodzinnym, o pomysłach na aktorstwo i pierwszych krokach w szkole aktorskiej. Małżeństwo z Wiesławem Dymnym sprowadzone tu jest zaledwie do kilku akapitów, ale następny związek Anny Dymnej już tylko do kilku zdań, ingerencje w życie prywatne kończą się właściwie w momencie wkroczenia na ścieżkę kariery. Wtedy zresztą jest o czym pisać. Elżbieta Baniewicz wybiera i komentuje co ciekawsze teatralne i filmowe role, ale sporo uwagi poświęca tym razem nie recenzjom czy zewnętrznym opiniom, a wspomnieniom aktorki na temat pracy z konkretnymi sławami. Nawet jeśli w tych opowieściach niewiele jest rzeczywistych anegdot, przegląd brzmi jak najpiękniejsza anegdota – wprowadza bowiem czytelników do świata Anny Dymnej, pozwala spojrzeć jej oczami na doświadczenia z planów. Nie brakuje w tym nigdy ciepłego humoru, więc lektura będzie się odbiorcom bardzo podobać.
Z czasem jednak temat ról wyczerpuje się, a jego miejsce zajmuje o wiele ważniejszy przegląd pozascenicznych dokonań Anny Dymnej w różnych dziedzinach – to opowieść o salonach poezji czy o pracy z niepełnosprawnymi – osiągnięcia, z których Dymna również jest znana, ale które zawsze potrzebują promocji. I tu aktorka także jest w swoim żywiole, co odzwierciedla się potem w narracji Elżbiety Baniewicz. Pasja działania przekuwa się niemal natychmiast na energetyczne frazy, tak, by jak najwięcej osób zainteresowało się tą stroną twórczej aktywności Dymnej. Nie ma tu tonów męczeńskich ani agitacyjnych, Baniewicz pokazuje swoją bohaterkę w ciężkiej i dającej satysfakcję pracy – i to wystarcza. Akcentem dość nietypowym jak na podobne publikacje jest przegląd listów, które Dymna dostawała – między innymi od więźniów, zauroczonych nią mężczyzn i pań, które proszą o wsparcie finansowe. Każdy z nadawców prezentuje się tu czytelnikom z nienajlepszej perspektywy, ale jako dopełnienie obrazu aktorki to intrygujący punkt tomu.
Oczywiście nie brakuje w książce fotografii, zwłaszcza artystycznych z lat młodości Anny Dymnej – ale również kopii okładek magazynów filmowych. Ukazują one Dymną w różnych wcieleniach, aktorkę o wielu twarzach – i są atrakcyjnym uzupełnieniem biograficznego wywodu. Tom „Dymna” nasyci odbiorców, przyniesie im wielowymiarowy portret artystki i zestaw ciekawostek, często pełnych humoru i dystansu. Elżbieta Baniewicz sprawdziła się po raz kolejny w roli biografa – bezbłędnie oprowadza odbiorców po tym, co najważniejsze. Doskonale rozumie bohaterkę swojej książki i zyskuje jej zaufanie, co owocuje ważnym i sporym objętościowo tomem. Tu nie ma przypadkowych rozdziałów czy tekstów-wypełniaczy miejsca. „Dymną” czyta się świetnie.
wtorek, 22 lipca 2014
Marie Lucas: Między teraz a wiecznością
Egmont, Warszawa 2014.
Wiadomości zza grobu
Nastolatki rozmiłowane w historiach paranormal potrzebują wciąż nowych bodźców – żeby przy lekturze odczuwać skoki adrenaliny. Marie Lucas jest tego świadoma i dlatego do powieści „Między teraz a wiecznością” włącza wątek umarłych, mieszając go ze stalkingiem i konfliktami w grupie młodzieży. Wychodzi jej z tego zaskakująco ciekawa historia, która usatysfakcjonuje młodych czytelników i nieco ich przestraszy. „Między teraz a wiecznością” jako powieść rozrywkowa będzie silnie działać na czytelników.
Szesnastoletnia Julia to dziecko „tej drugiej”, świadectwo zdrady. Wraz z matką nie może liczyć na uznanie ani na spadek po dziadku, co dobitnie uświadamia jej przyrodni brat Justin. Julia chciałaby móc definiować siebie w oderwaniu od rodziny, ale teraz jej zmarły dziadek próbuje dziewczynie przekazać wiadomość z zaświatów. Może to zrobić za pośrednictwem Nikiego, chłopaka, który słyszy głosy umarłych, klasowego odrzutka. Wprawdzie przystojny Niki od początku przyciągał uwagę dziewczyny – ale Julia zamierza udawać nastolatkę bogatą i rozkapryszoną, żeby zyskać aprobatę kolegów. Na dziwaków w jej orbicie nie ma zatem miejsca.
Marie Lucas ładnie kreśli skomplikowane sercowe relacje między postaciami. Julia chodzi z Feliksem – i zaczyna z nim sypiać, bo to pasuje do wymyślonego wizerunku. Niki to dawny przyjaciel Feliksa, odrzucony ze względu na paranormalne skłonności. W tym trójkącie uczucia stają się coraz silniejsze. Julia pozna wszystkie niemal oblicza związku, przeżywa sporo rozterek za sprawą własnych wyborów. Nie rezygnuje jednak z licznych kłamstw, całe swoje życie opiera na wymyślanych na potrzeby innych wiadomościach. Czytelnicy tylko wiedzieć będą, co Julia w głębi duszy czuje.
„Między teraz a wiecznością” to powieść wielowątkowa. Marie Lucas bardzo starannie kreśli psychologiczne portrety bohaterów: buduje im całe życiorysy bogate w znaki czasu. Julia to już nie tylko dziewczyna z rozbitej rodziny – to dziewczyna z rodziny, która nigdy nie istniała. Bohaterce trudno zaakceptować nowego partnera matki – za to sama chciałaby prowadzić normalne życie. Stąd biorą się jej kolejne – niegdyś kontrowersyjne – decyzje. Ale Lucas nie zapomina też o uprawdopodobnieniu codzienności – Julia ma na przykład ciągłe problemy z angielskim. Przekonuje się także, ile warta jest przyjaźń, w której ocenia się innych ze względu na stopień zamożności. Dowiaduje się, ile zdziałać można przez zazdrość – i jak wygląda zemsta zranionej koleżanki. W tym wszystkim motyw rozmowy ze zmarłymi, daru-przekleństwa Nikiego, przestaje funkcjonować jako coś dziwnego czy nienaturalnego, wtapia się w narrację i nie będzie męczyć wyczulonych na codzienność.
Marie Lucas miesza tutaj bardzo wiele wątków, ale nie wprowadza fabularnego chaosu. Sprawia, że tom „Między teraz a wiecznością” nie znudzi się czytelnikom i nie zmęczy nadmiarem wrażeń. Jednocześnie, mimo nawiązań do sfery paranormalnej, powieść cieszy trafnością obyczajowych spostrzeżeń. Owszem, autorka wyostrza kolejne tematy i operuje wielkimi emocjami, ale nie zapomina o prawdziwości uczuciowej. „Między teraz a wiecznością” to książka, którą lubi się od pierwszych stron – dzięki świeżemu spojrzeniu na znane motywy. Marie Lucas umie opowiadać i cieszy ją wyraźnie snucie relacji między bohaterami. Dobrze operuje proporcjami – równoważy strach miłością, a zdradę – szansą na ucieczkę od życiowych trosk. Każda postać ma tutaj swoje wyraziste cechy i w każdy bez trudu da się uwierzyć. Rzadko w powieściach młodzieżowych pojawia się takie zagęszczenie charakterów w połączeniu z modnymi tematami.
Wiadomości zza grobu
Nastolatki rozmiłowane w historiach paranormal potrzebują wciąż nowych bodźców – żeby przy lekturze odczuwać skoki adrenaliny. Marie Lucas jest tego świadoma i dlatego do powieści „Między teraz a wiecznością” włącza wątek umarłych, mieszając go ze stalkingiem i konfliktami w grupie młodzieży. Wychodzi jej z tego zaskakująco ciekawa historia, która usatysfakcjonuje młodych czytelników i nieco ich przestraszy. „Między teraz a wiecznością” jako powieść rozrywkowa będzie silnie działać na czytelników.
Szesnastoletnia Julia to dziecko „tej drugiej”, świadectwo zdrady. Wraz z matką nie może liczyć na uznanie ani na spadek po dziadku, co dobitnie uświadamia jej przyrodni brat Justin. Julia chciałaby móc definiować siebie w oderwaniu od rodziny, ale teraz jej zmarły dziadek próbuje dziewczynie przekazać wiadomość z zaświatów. Może to zrobić za pośrednictwem Nikiego, chłopaka, który słyszy głosy umarłych, klasowego odrzutka. Wprawdzie przystojny Niki od początku przyciągał uwagę dziewczyny – ale Julia zamierza udawać nastolatkę bogatą i rozkapryszoną, żeby zyskać aprobatę kolegów. Na dziwaków w jej orbicie nie ma zatem miejsca.
Marie Lucas ładnie kreśli skomplikowane sercowe relacje między postaciami. Julia chodzi z Feliksem – i zaczyna z nim sypiać, bo to pasuje do wymyślonego wizerunku. Niki to dawny przyjaciel Feliksa, odrzucony ze względu na paranormalne skłonności. W tym trójkącie uczucia stają się coraz silniejsze. Julia pozna wszystkie niemal oblicza związku, przeżywa sporo rozterek za sprawą własnych wyborów. Nie rezygnuje jednak z licznych kłamstw, całe swoje życie opiera na wymyślanych na potrzeby innych wiadomościach. Czytelnicy tylko wiedzieć będą, co Julia w głębi duszy czuje.
„Między teraz a wiecznością” to powieść wielowątkowa. Marie Lucas bardzo starannie kreśli psychologiczne portrety bohaterów: buduje im całe życiorysy bogate w znaki czasu. Julia to już nie tylko dziewczyna z rozbitej rodziny – to dziewczyna z rodziny, która nigdy nie istniała. Bohaterce trudno zaakceptować nowego partnera matki – za to sama chciałaby prowadzić normalne życie. Stąd biorą się jej kolejne – niegdyś kontrowersyjne – decyzje. Ale Lucas nie zapomina też o uprawdopodobnieniu codzienności – Julia ma na przykład ciągłe problemy z angielskim. Przekonuje się także, ile warta jest przyjaźń, w której ocenia się innych ze względu na stopień zamożności. Dowiaduje się, ile zdziałać można przez zazdrość – i jak wygląda zemsta zranionej koleżanki. W tym wszystkim motyw rozmowy ze zmarłymi, daru-przekleństwa Nikiego, przestaje funkcjonować jako coś dziwnego czy nienaturalnego, wtapia się w narrację i nie będzie męczyć wyczulonych na codzienność.
Marie Lucas miesza tutaj bardzo wiele wątków, ale nie wprowadza fabularnego chaosu. Sprawia, że tom „Między teraz a wiecznością” nie znudzi się czytelnikom i nie zmęczy nadmiarem wrażeń. Jednocześnie, mimo nawiązań do sfery paranormalnej, powieść cieszy trafnością obyczajowych spostrzeżeń. Owszem, autorka wyostrza kolejne tematy i operuje wielkimi emocjami, ale nie zapomina o prawdziwości uczuciowej. „Między teraz a wiecznością” to książka, którą lubi się od pierwszych stron – dzięki świeżemu spojrzeniu na znane motywy. Marie Lucas umie opowiadać i cieszy ją wyraźnie snucie relacji między bohaterami. Dobrze operuje proporcjami – równoważy strach miłością, a zdradę – szansą na ucieczkę od życiowych trosk. Każda postać ma tutaj swoje wyraziste cechy i w każdy bez trudu da się uwierzyć. Rzadko w powieściach młodzieżowych pojawia się takie zagęszczenie charakterów w połączeniu z modnymi tematami.
poniedziałek, 21 lipca 2014
Ian Stewart: Wielkie problemy matematyczne
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Narracja liczb
Matematyka wcale nie jest przerażająca – jest piękna. I między innymi to udowadnia Ian Stewart tomem „Wielkie problemy matematyczne”. Czytelnikom, którzy nie boją się zagłębiać w tę dziedzinę wiedzy proponuje przegląd największych zagadek i ich rozwiązań – a dla tych, którzy chcieliby poświęcić się rozwiązywaniu skomplikowanych zadań, przygotowuje dwanaście nierozwikłanych dotąd problemów. Tyle że… uczonym, którzy odkrywali największe matematyczne tajemnice, dojście do właściwych dowodów zwykle zajmowało całe lata. Nie da się ukryć – „Wielkie problemy matematyczne” znacząco wykraczają poza zakres szkolnej matematyki, z którą każdy miał do czynienia. Ale ta książka ma charakter popularyzatorski, co oznacza, że przybliża trudne zagadnienia w pasjonującej narracji.
Autor tym razem nie skupia się wyłącznie na omawianiu rozwiązań wybranych matematycznych łamigłówek – pokazuje też ludzi, którzy na te rozwiązania wpadli, wplata do esejów migawki z ich decyzji czy problemów w dochodzeniu do właściwych odpowiedzi. Cierpliwie tłumaczy, na czym polega znajdowanie dowodów – i czego w matematycznych analizach nie można pominąć. Kiedy odwołuje się do wzorów lub konkretnych obliczeń, stara się jak najprościej wytłumaczyć ich zasadność – ułatwia w ten sposób zwykłym zainteresowanym tematem czytelnikom przebrnięcie przez skomplikowane zagadki. Mało tego – Ian Stewart co pewien czas pozwala sobie nawet na drobne żarty, przebłyski ironii czy dowcipne komentarze uprzyjemniające lekturę. Sprawia, że odległe od codzienności matematyczne problemy mogą rozbawić i zaciekawić każdego, kto zechce im poświęcić trochę czasu.
„Wielkie problemy matematyczne” wymagają zaangażowania i wysiłku umysłowego chociażby po to, by móc prześledzić prezentowane przez Stewarta zagadnienia i metody rozwiązań. Sporo miejsca zajmują tu liczby pierwsze oraz tajemnice geometrii, a autor, żeby ułatwić odbiór, posługuje się przejrzystymi metaforami (na przykład wizją mrówki wędrującej po torusie). W ten sposób nie tylko przybliża czytelnikom istotę problemu, ale też uczy kreatywnego podejścia do matematycznych zabaw – nagle ta nauka przestaje straszyć teorią, a zaczyna przekładać się na humorystyczne obrazki. I chociaż nie uprości to rozrywek umysłowych, dla odbiorców i tak może stać się ciekawe.
Ian Stewart dba o to, by nie znudzić czytelników monotematycznością – odwołuje się do różnych obszarów matematyki, a problemy z różnych jej odgałęzień ozdabia również opowieściami tworzonymi na przestrzeni lat. Zwraca uwagę odbiorców na to, co ważne w podejściu badawczym, ale nigdy nie rezygnuje z wizji człowieka szukającego odpowiedzi. Ten „czynnik ludzki” – ukazanie słabości człowieka w obliczu potęgi liczb – to jeden z dodatkowych smaczków tej publikacji. Tutaj obok przybliżania czytelnikom największych matematycznych zagadek pojawiają się bowiem portrety oryginałów – uczonych, którzy czasem rezygnują z nagród i wyróżnień w imię satysfakcji, badaczy błądzących i niepoddających się mimo porażek. W „Wielkich problemach matematycznych” obok liczb i zadań to właśnie ludzie okazują się ważni z perspektywy czytelnika. Stewart bardzo dobrze prowadzi narrację – radzi sobie zarówno z zawiłościami matematycznymi, jak i z opowieściami o uczonych, którzy dążą do niepewnego celu. Dzięki temu jego książka może przekonać, że matematyka to nauka piękna i pełna tajemnic. Z „Wielkimi problemami matematycznymi” dużo łatwiej zrozumieć prawdziwą pasję – i dążenie do poznawania odpowiedzi na najtrudniejsze pytania.
Narracja liczb
Matematyka wcale nie jest przerażająca – jest piękna. I między innymi to udowadnia Ian Stewart tomem „Wielkie problemy matematyczne”. Czytelnikom, którzy nie boją się zagłębiać w tę dziedzinę wiedzy proponuje przegląd największych zagadek i ich rozwiązań – a dla tych, którzy chcieliby poświęcić się rozwiązywaniu skomplikowanych zadań, przygotowuje dwanaście nierozwikłanych dotąd problemów. Tyle że… uczonym, którzy odkrywali największe matematyczne tajemnice, dojście do właściwych dowodów zwykle zajmowało całe lata. Nie da się ukryć – „Wielkie problemy matematyczne” znacząco wykraczają poza zakres szkolnej matematyki, z którą każdy miał do czynienia. Ale ta książka ma charakter popularyzatorski, co oznacza, że przybliża trudne zagadnienia w pasjonującej narracji.
Autor tym razem nie skupia się wyłącznie na omawianiu rozwiązań wybranych matematycznych łamigłówek – pokazuje też ludzi, którzy na te rozwiązania wpadli, wplata do esejów migawki z ich decyzji czy problemów w dochodzeniu do właściwych odpowiedzi. Cierpliwie tłumaczy, na czym polega znajdowanie dowodów – i czego w matematycznych analizach nie można pominąć. Kiedy odwołuje się do wzorów lub konkretnych obliczeń, stara się jak najprościej wytłumaczyć ich zasadność – ułatwia w ten sposób zwykłym zainteresowanym tematem czytelnikom przebrnięcie przez skomplikowane zagadki. Mało tego – Ian Stewart co pewien czas pozwala sobie nawet na drobne żarty, przebłyski ironii czy dowcipne komentarze uprzyjemniające lekturę. Sprawia, że odległe od codzienności matematyczne problemy mogą rozbawić i zaciekawić każdego, kto zechce im poświęcić trochę czasu.
„Wielkie problemy matematyczne” wymagają zaangażowania i wysiłku umysłowego chociażby po to, by móc prześledzić prezentowane przez Stewarta zagadnienia i metody rozwiązań. Sporo miejsca zajmują tu liczby pierwsze oraz tajemnice geometrii, a autor, żeby ułatwić odbiór, posługuje się przejrzystymi metaforami (na przykład wizją mrówki wędrującej po torusie). W ten sposób nie tylko przybliża czytelnikom istotę problemu, ale też uczy kreatywnego podejścia do matematycznych zabaw – nagle ta nauka przestaje straszyć teorią, a zaczyna przekładać się na humorystyczne obrazki. I chociaż nie uprości to rozrywek umysłowych, dla odbiorców i tak może stać się ciekawe.
Ian Stewart dba o to, by nie znudzić czytelników monotematycznością – odwołuje się do różnych obszarów matematyki, a problemy z różnych jej odgałęzień ozdabia również opowieściami tworzonymi na przestrzeni lat. Zwraca uwagę odbiorców na to, co ważne w podejściu badawczym, ale nigdy nie rezygnuje z wizji człowieka szukającego odpowiedzi. Ten „czynnik ludzki” – ukazanie słabości człowieka w obliczu potęgi liczb – to jeden z dodatkowych smaczków tej publikacji. Tutaj obok przybliżania czytelnikom największych matematycznych zagadek pojawiają się bowiem portrety oryginałów – uczonych, którzy czasem rezygnują z nagród i wyróżnień w imię satysfakcji, badaczy błądzących i niepoddających się mimo porażek. W „Wielkich problemach matematycznych” obok liczb i zadań to właśnie ludzie okazują się ważni z perspektywy czytelnika. Stewart bardzo dobrze prowadzi narrację – radzi sobie zarówno z zawiłościami matematycznymi, jak i z opowieściami o uczonych, którzy dążą do niepewnego celu. Dzięki temu jego książka może przekonać, że matematyka to nauka piękna i pełna tajemnic. Z „Wielkimi problemami matematycznymi” dużo łatwiej zrozumieć prawdziwą pasję – i dążenie do poznawania odpowiedzi na najtrudniejsze pytania.
John Bradshaw: Zrozumieć kota. Na tropie miauczącej zagadki
Czarna Owca, Warszawa 2014.
Kocie drogi
Tym, którym proste gazetowe porady dotyczące opieki nad kotami nie wystarczają – oraz tym, którzy chcieliby dowiedzieć się więcej o tajemniczych zwierzętach, John Bradshaw zapewnia lekturę na długie wieczory. Tom „Zrozumieć kota. Na tropie miauczącej zagadki” nie ma charakteru poradnikowego, ale wiadomości w nim zawarte pozwalają lepiej poznać potrzeby domowych pupili, co może też przyczynić się do zażegnania konfliktów czy kryzysów. Dla Bradshawa liczy się bowiem nie tylko zwykłe zachowanie kotów trzymanych w domach, ale i całe stulecia prób udomowienia tych zwierząt, instynkty i pamięć gatunkowa przyczyniające się do dzisiejszych przyzwyczajeń.
Żeby dobrze zrozumieć kota, autor sięga w daleką przeszłość. Śledzi procesy adaptacyjne i ewolucję samego pomysłu o traktowaniu kotów jako zwierząt domowych. W ciekawej podróży po dziejach obowiązkowo zahacza o Egipt – ale pokazuje, jak kształtowały się relacje z kotami w zależności od miejsca oraz uwarunkowań kulturowych. Poza tym rozwiewa między innymi mity dotyczące na przykład kolorów sierści. Przez całą książkę nie zajmuje się kotami rasowymi – ze względu na modyfikowanie cech gatunku. Zresztą i tak znacznie ciekawsze okazują się opowieści o dachowcach. Bradshaw stopniowo przechodzi w książce od motywu wzajemnych kocio-ludzkich oczekiwań, tłumaczy dlaczego koty polują i jak traktują podsuwane im zabawki, przeprowadza obserwacje zachowań okolicznych bezpańskich kotów i dzieli się ich wynikami. Wyraźnie oddziela naukę od przypuszczeń czy twierdzeń niepopartych badaniami – ale nie rezygnuje z przytaczania własnych uwag, wiedząc, że mogą okazać się przydatne części odbiorców. Opowiada o zjawiskach, które nie są zwykle szerzej komentowane – na przykład o opuszczaniu właścicieli przez koty poszukujące lepszych domów. Stara się skonfrontować potrzeby zwierząt z oczekiwaniami ludzi – i w takim zestawieniu najlepiej wybrzmiewają jego wywody.
John Bradshaw unika oczywistości i jednoznacznych wytycznych. Nie zamierza uczyć odbiorców, jak postępować z kotem, chociaż bez wątpienia jego publikacja przyda się miłośnikom tych zwierząt (sporo miejsca poświęca na przykład autor tematowi wychowywania kota oraz zagadnieniu oswajania dotychczas jedynego pupila z innym kotem). Autor odnosi się do kwestii powszechnie znanych, jeśli chce je obudować nauką lub rzeczowymi wyjaśnieniami – tak zaspokoi ciekawość co bardziej dociekliwych czytelników. Zatrzymuje się też nad sprawami trudnymi do pojęcia dla właścicieli kotów. Cel jego pracy dobrze zawarty został w tytule – ta książka rzeczywiście pozwala zrozumieć kota. Bradshaw nie skupia się na jednostkowych przypadkach i nie odwołuje się do osobistych opowieści kociarzy. Ceni sobie konkret, nie tropi anegdot, a jeśli dzieli się własnymi obserwacjami, to tylko dla potwierdzenia przedstawianych badań lub analiz. Nie rezygnuje jednak i z prywatności – na rysunkach przeniesionych ze zdjęć pojawiają się bowiem jego koty, przedstawiane imionami.
Potężny tom „Zrozumieć kota” przyniesie odpowiedzi na wiele pytań i stanowi miłą przeciwwagę dla publikacji pop, w których wszystko podawane jest w formie skrótowych podpowiedzi. Bradshaw stroni od łatwych rozwiązań i też zdaje sobie sprawę z tego, że nie da się przygotować jasnej instrukcji obsługi kota, uniwersalnej i przydatnej w każdej sytuacji. Jego książka będzie jednak najlepszym uzupełnieniem dla tych wszystkich, którzy chcieliby mądrze i rozsądnie opiekować się kotem. Dla kociarzy ten tom to oczywiście lektura obowiązkowa – ale nie traci się nad nią czasu, wprost przeciwnie – można z ciekawością zgłębiać tajemnice pięknych zwierząt.
Kocie drogi
Tym, którym proste gazetowe porady dotyczące opieki nad kotami nie wystarczają – oraz tym, którzy chcieliby dowiedzieć się więcej o tajemniczych zwierzętach, John Bradshaw zapewnia lekturę na długie wieczory. Tom „Zrozumieć kota. Na tropie miauczącej zagadki” nie ma charakteru poradnikowego, ale wiadomości w nim zawarte pozwalają lepiej poznać potrzeby domowych pupili, co może też przyczynić się do zażegnania konfliktów czy kryzysów. Dla Bradshawa liczy się bowiem nie tylko zwykłe zachowanie kotów trzymanych w domach, ale i całe stulecia prób udomowienia tych zwierząt, instynkty i pamięć gatunkowa przyczyniające się do dzisiejszych przyzwyczajeń.
Żeby dobrze zrozumieć kota, autor sięga w daleką przeszłość. Śledzi procesy adaptacyjne i ewolucję samego pomysłu o traktowaniu kotów jako zwierząt domowych. W ciekawej podróży po dziejach obowiązkowo zahacza o Egipt – ale pokazuje, jak kształtowały się relacje z kotami w zależności od miejsca oraz uwarunkowań kulturowych. Poza tym rozwiewa między innymi mity dotyczące na przykład kolorów sierści. Przez całą książkę nie zajmuje się kotami rasowymi – ze względu na modyfikowanie cech gatunku. Zresztą i tak znacznie ciekawsze okazują się opowieści o dachowcach. Bradshaw stopniowo przechodzi w książce od motywu wzajemnych kocio-ludzkich oczekiwań, tłumaczy dlaczego koty polują i jak traktują podsuwane im zabawki, przeprowadza obserwacje zachowań okolicznych bezpańskich kotów i dzieli się ich wynikami. Wyraźnie oddziela naukę od przypuszczeń czy twierdzeń niepopartych badaniami – ale nie rezygnuje z przytaczania własnych uwag, wiedząc, że mogą okazać się przydatne części odbiorców. Opowiada o zjawiskach, które nie są zwykle szerzej komentowane – na przykład o opuszczaniu właścicieli przez koty poszukujące lepszych domów. Stara się skonfrontować potrzeby zwierząt z oczekiwaniami ludzi – i w takim zestawieniu najlepiej wybrzmiewają jego wywody.
John Bradshaw unika oczywistości i jednoznacznych wytycznych. Nie zamierza uczyć odbiorców, jak postępować z kotem, chociaż bez wątpienia jego publikacja przyda się miłośnikom tych zwierząt (sporo miejsca poświęca na przykład autor tematowi wychowywania kota oraz zagadnieniu oswajania dotychczas jedynego pupila z innym kotem). Autor odnosi się do kwestii powszechnie znanych, jeśli chce je obudować nauką lub rzeczowymi wyjaśnieniami – tak zaspokoi ciekawość co bardziej dociekliwych czytelników. Zatrzymuje się też nad sprawami trudnymi do pojęcia dla właścicieli kotów. Cel jego pracy dobrze zawarty został w tytule – ta książka rzeczywiście pozwala zrozumieć kota. Bradshaw nie skupia się na jednostkowych przypadkach i nie odwołuje się do osobistych opowieści kociarzy. Ceni sobie konkret, nie tropi anegdot, a jeśli dzieli się własnymi obserwacjami, to tylko dla potwierdzenia przedstawianych badań lub analiz. Nie rezygnuje jednak i z prywatności – na rysunkach przeniesionych ze zdjęć pojawiają się bowiem jego koty, przedstawiane imionami.
Potężny tom „Zrozumieć kota” przyniesie odpowiedzi na wiele pytań i stanowi miłą przeciwwagę dla publikacji pop, w których wszystko podawane jest w formie skrótowych podpowiedzi. Bradshaw stroni od łatwych rozwiązań i też zdaje sobie sprawę z tego, że nie da się przygotować jasnej instrukcji obsługi kota, uniwersalnej i przydatnej w każdej sytuacji. Jego książka będzie jednak najlepszym uzupełnieniem dla tych wszystkich, którzy chcieliby mądrze i rozsądnie opiekować się kotem. Dla kociarzy ten tom to oczywiście lektura obowiązkowa – ale nie traci się nad nią czasu, wprost przeciwnie – można z ciekawością zgłębiać tajemnice pięknych zwierząt.
niedziela, 20 lipca 2014
Martin ZeLenay: U progu zagłady
Znak, Kraków 2014.
Zamach
ZeLenay nie daje odpocząć swoim superbohaterom, chociaż Millington tym razem usuwa się nieco w cień, a Frank Shepard… próbuje poukładać na nowo relacje rodzinne. Tyle że autor thrillerów politycznych niepewnie czuje się w scenkach obyczajowych. W tych bardzo rzadkich chwilach, kiedy stara się nakreślić zwyczajność i odpoczynek od spraw wagi państwowej, musi uciekać się do humoru lub ironizowania. A pod koniec tomu „U progu zagłady” po prostu skraca takie scenki, sprowadzając je do kilku z pozoru nieistotnych wypowiedzi uczestniczek spotkań. Zdecydowanie woli męskie sprawy na wielką skalę.
W „U progu zagłady” robi to, co uwielbiają czytelnicy historii alternatywnych – miesza prawdę i fikcję. Tym razem do sfery prawdy należą kolejni papieże – Jan Paweł II wkrótce zostanie ogłoszony świętym, a Franciszek… Franciszkowi grozi poważne niebezpieczeństwo. Zamach terrorystyczny w Watykanie oznaczałby zmianę rozkładu sił politycznych na świecie. Z ładunkiem wybuchowym świat przemierza jeden człowiek, a jego zadanie nie może przedwcześnie zainteresować wywiadów. Martin ZeLenay ceni sobie fabularny rozmach, ale akcję zawęża do kilku postaci – niemal o supermocach. Zresztą portretowanie pracy agentów jest jednym z atutów prozy ZeLenaya, w związku z czym autor chętnie posługuje się wypadkową wiedzy i stereotypów na ten temat. W jego ujęciu nawet mierzenie się z przestępcami jest estetyczne i nie ma w nim miejsca na przypadki, a jeśli już – to starannie wyreżyserowane i służące rozwojowi historii.
Watykan stanowi tło. Od czasu do czasu autor wraca tutaj dla kolorytu lokalnego. Uświadamia, w jakim kręgu kulturowym toczy się gra – kwestie wyznaniowe nie mają dla powieści znaczenia, liczy się bowiem wielka polityka. Podobnie zresztą jest z przywoływaniem pewnego tajemniczego reżimu, który ZeLenay celowo przez onomastykę próbuje doprowadzić do absurdu i samoośmieszenia. Zresztą ten autor jest dobry w nakreślaniu tła akcji lub w sugerowaniu klimatu narracji zmianami otoczenia – szeroko zakrojone obserwacje, bez względu na to, czy życzliwie obojętne, czy sarkastyczne, sprawdzają się w budowaniu tempa – z przestrzeniami i ustrojami politycznymi ZeLenay radzi sobie dużo lepiej niż z samymi ludźmi.
W indywidualnych charakterach stawia bowiem na wyrazistość, przez co czasem jego bohaterowie wypadają nieco papierowo lub przewidywalnie. ZeLenay nie lubi bawić się w psychologiczne niuanse, ani specjalnie zajmować codziennością rodzin postaci, które powinny ratować świat. Pewniej czuje się w scenerii jak z filmów akcji, jednocześnie cały czas towarzyszy pojedynczym postaciom, zna ich wszystkie decyzje w ramach wykonywanych zadań i wie, czego może oczekiwać. W sprawach wielkiej wagi nie biorą udziału całe sztaby ludzi, a jedynie kilku najlepszych agentów-samotników – i tutaj ZeLenay nie wpada w pułapki, pisze z dużą dozą pewności siebie i świadomością działań.
„U progu zagłady” to powieść o dobrej narracji, a przy okazji też zahaczająca o tematy, które rozpalają opinię publiczną. ZeLenay zapewnia czytelnikom wstęp do świata tajemnic, świata, który może funkcjonować poza medialnymi doniesieniami – więc wydaje się jeszcze bardziej atrakcyjny. Autor nie posługuje się skomplikowanymi politologicznymi analizami, rezygnuje też z budowania historii alternatywnej – wystarcza mu możliwość naświetlania samej akcji, bez rozdmuchiwania jej przyczyn i ewentualnych konsekwencji. Wybiera zatem to, co masowa publiczność uwielbia i co zawsze powiększać będzie jego grono odbiorców. A że ZeLenay jest przy tym wprawnym narratorem i potrafi słowami odmalować nastroje wśród ścigających i ściganych – wyrasta na ważnego autora powieści rozrywkowych. „U progu zagłady” nie zawiedzie czytelników, którzy kochają tajemnice i intrygi z nawiązaniami do rzeczywistości.
Zamach
ZeLenay nie daje odpocząć swoim superbohaterom, chociaż Millington tym razem usuwa się nieco w cień, a Frank Shepard… próbuje poukładać na nowo relacje rodzinne. Tyle że autor thrillerów politycznych niepewnie czuje się w scenkach obyczajowych. W tych bardzo rzadkich chwilach, kiedy stara się nakreślić zwyczajność i odpoczynek od spraw wagi państwowej, musi uciekać się do humoru lub ironizowania. A pod koniec tomu „U progu zagłady” po prostu skraca takie scenki, sprowadzając je do kilku z pozoru nieistotnych wypowiedzi uczestniczek spotkań. Zdecydowanie woli męskie sprawy na wielką skalę.
W „U progu zagłady” robi to, co uwielbiają czytelnicy historii alternatywnych – miesza prawdę i fikcję. Tym razem do sfery prawdy należą kolejni papieże – Jan Paweł II wkrótce zostanie ogłoszony świętym, a Franciszek… Franciszkowi grozi poważne niebezpieczeństwo. Zamach terrorystyczny w Watykanie oznaczałby zmianę rozkładu sił politycznych na świecie. Z ładunkiem wybuchowym świat przemierza jeden człowiek, a jego zadanie nie może przedwcześnie zainteresować wywiadów. Martin ZeLenay ceni sobie fabularny rozmach, ale akcję zawęża do kilku postaci – niemal o supermocach. Zresztą portretowanie pracy agentów jest jednym z atutów prozy ZeLenaya, w związku z czym autor chętnie posługuje się wypadkową wiedzy i stereotypów na ten temat. W jego ujęciu nawet mierzenie się z przestępcami jest estetyczne i nie ma w nim miejsca na przypadki, a jeśli już – to starannie wyreżyserowane i służące rozwojowi historii.
Watykan stanowi tło. Od czasu do czasu autor wraca tutaj dla kolorytu lokalnego. Uświadamia, w jakim kręgu kulturowym toczy się gra – kwestie wyznaniowe nie mają dla powieści znaczenia, liczy się bowiem wielka polityka. Podobnie zresztą jest z przywoływaniem pewnego tajemniczego reżimu, który ZeLenay celowo przez onomastykę próbuje doprowadzić do absurdu i samoośmieszenia. Zresztą ten autor jest dobry w nakreślaniu tła akcji lub w sugerowaniu klimatu narracji zmianami otoczenia – szeroko zakrojone obserwacje, bez względu na to, czy życzliwie obojętne, czy sarkastyczne, sprawdzają się w budowaniu tempa – z przestrzeniami i ustrojami politycznymi ZeLenay radzi sobie dużo lepiej niż z samymi ludźmi.
W indywidualnych charakterach stawia bowiem na wyrazistość, przez co czasem jego bohaterowie wypadają nieco papierowo lub przewidywalnie. ZeLenay nie lubi bawić się w psychologiczne niuanse, ani specjalnie zajmować codziennością rodzin postaci, które powinny ratować świat. Pewniej czuje się w scenerii jak z filmów akcji, jednocześnie cały czas towarzyszy pojedynczym postaciom, zna ich wszystkie decyzje w ramach wykonywanych zadań i wie, czego może oczekiwać. W sprawach wielkiej wagi nie biorą udziału całe sztaby ludzi, a jedynie kilku najlepszych agentów-samotników – i tutaj ZeLenay nie wpada w pułapki, pisze z dużą dozą pewności siebie i świadomością działań.
„U progu zagłady” to powieść o dobrej narracji, a przy okazji też zahaczająca o tematy, które rozpalają opinię publiczną. ZeLenay zapewnia czytelnikom wstęp do świata tajemnic, świata, który może funkcjonować poza medialnymi doniesieniami – więc wydaje się jeszcze bardziej atrakcyjny. Autor nie posługuje się skomplikowanymi politologicznymi analizami, rezygnuje też z budowania historii alternatywnej – wystarcza mu możliwość naświetlania samej akcji, bez rozdmuchiwania jej przyczyn i ewentualnych konsekwencji. Wybiera zatem to, co masowa publiczność uwielbia i co zawsze powiększać będzie jego grono odbiorców. A że ZeLenay jest przy tym wprawnym narratorem i potrafi słowami odmalować nastroje wśród ścigających i ściganych – wyrasta na ważnego autora powieści rozrywkowych. „U progu zagłady” nie zawiedzie czytelników, którzy kochają tajemnice i intrygi z nawiązaniami do rzeczywistości.
Liliana Fabisińska: Skrzynia piratów
Egmont, Warszawa 2014.
Hel w deszczu
Liliana Fabisińska zabiera młodych czytelników w podróż, której nie sposób się oprzeć. Bohaterów, Różę i Benka, wysyła na Hel. Tu razem z ojcem i dziadkiem spędzić mają oni najbliższe pół roku. Ojciec-profesor prowadzić będzie badania dotyczące życia i twórczości Stefana Żeromskiego, a Róża i Benek… od pierwszych chwil zostają wciągnięci w niezwykłe przygody. Poznają rodzeństwo o bardzo nietypowych imionach, by niemal natychmiast przenieść się w czasie o kilka wieków wstecz. Rzekomo są w posiadaniu skarbu należącego do groźnych piratów – a to oznacza, że będą musieli stawić czoła licznym niebezpieczeństwom, zwłaszcza że wir przenoszący w czasie pojawia się nieoczekiwanie.
W „Skrzyni piratów” pogoda podkreśla grozę akcji – Hel przegrywa z żywiołami, przez wiatr i wodę zostaje odcięty od świata. To może utrudnić ucieczkę, a ze zdeterminowanymi piratami nie ma żartów. Benek i Róża nie zamierzają jednak narzekać na aurę – zmuszani do działania, odkrywają kolejne tajemnice Helu, a przy okazji przeżywają przygodę jak z książek – i to nie Żeromskiego. Liliana Fabisińska wyposaża swoich bohaterów w oryginalną rodzinę – czytelnikom może się wręcz wydawać niezrozumiałe ustępowanie ojcu w jego dziwacznych pomysłach. Benek i Róża wiedzą, że nie mogą wciągać do swoich spraw dorosłych – to prawo każdej bajki. Ale nie znają reguł gry, w której właśnie zaczęli brać udział. Mało tego – nawet język, jakim posługują się tutejsi mieszkańcy, wydaje się pełen zagadek. Fabisińska dobrze się bawi, zarzucając czytelników obco brzmiącymi pojęciami. Zawsze trudniej rozwiązywać zagadki, gdy nie da się zwyczajnie porozumieć. Autorka na marginesie pirackiego pościgu pokazuje, jak wyglądało dawniej życie rybackich rodzin, pozwala zresztą bohaterom spędzić kilka chwil w dawnej chacie. W „Skrzyni piratów” sama oś fabularna – ucieczka przed groźnymi postaciami – brzmiałaby może całkiem konwencjonalnie, podobnie jak motyw przeskoków w czasie. Ale akcję Liliana Fabisińska bardzo ożywia dzięki skonkretyzowaniu miejsca i zagłębianiu się w jego historię. Ta autorka nie zanudza danymi przepisywanymi z podręczników – pozwala dzieciom przeżyć coś dziwnego i zdobyć wiedzę przy okazji uczestniczenia w niecodziennej akcji. Umiejętnie operuje też składnikami powieści awanturniczych – wątki z typowych fabuł odświeża i składa ze sobą w nowe opowieści, przez co „Skrzynia piratów” zaczyna budzić coraz większą ciekawość. Udaje się też Fabisińskiej uniknąć banału i infantylizmu, jaki często spotyka się w dzisiejszych opowieściach z piratami.
W „Skrzyni piratów” nawet zwyczajne życie wygląda niezwyczajnie. Tata-profesor jest całkowicie oderwany od codziennych spraw i interesuje go tylko Żeromski, dziadek nie dostrzega, że jego wnuki dorastają. Benek i Róża chcą wyswatać ojca z miłą doktorantką. Wkrótce do zestawu nietuzinkowych postaci dołączy jeszcze nowa przyjaciółka bohaterów – o nietypowych zainteresowaniach i umiejętnościach. Wszystko razem w zestawieniu z drobnymi tajemnicami, jakie kryje sam dom na Helu, zamienia się w opowieść, o której trudno zapomnieć. Fabisińska odrzuciła modne tematy i postawiła na ponadczasowe motywy. Zbudowała powieść brawurową, pełną ciekawostek i dostarczającą odbiorcom nieco wiedzy. Widać, że ta historia powstała z miłości do Helu – i autorka wcale się z tym nie kryje. Od klimatu dawnych powieści awanturniczych robi tylko jeden wyjątek: już zapowiada kierunek akcji z kolejnej części. Nie ulega wątpliwości, że cykl Podwodne miasto spotka się z uznaniem młodych czytelników – zwłaszcza tych, którzy cenią sobie opowieści w klasycznym stylu, czerpiące z bogatej wyobraźni i tradycji literackiej.
Hel w deszczu
Liliana Fabisińska zabiera młodych czytelników w podróż, której nie sposób się oprzeć. Bohaterów, Różę i Benka, wysyła na Hel. Tu razem z ojcem i dziadkiem spędzić mają oni najbliższe pół roku. Ojciec-profesor prowadzić będzie badania dotyczące życia i twórczości Stefana Żeromskiego, a Róża i Benek… od pierwszych chwil zostają wciągnięci w niezwykłe przygody. Poznają rodzeństwo o bardzo nietypowych imionach, by niemal natychmiast przenieść się w czasie o kilka wieków wstecz. Rzekomo są w posiadaniu skarbu należącego do groźnych piratów – a to oznacza, że będą musieli stawić czoła licznym niebezpieczeństwom, zwłaszcza że wir przenoszący w czasie pojawia się nieoczekiwanie.
W „Skrzyni piratów” pogoda podkreśla grozę akcji – Hel przegrywa z żywiołami, przez wiatr i wodę zostaje odcięty od świata. To może utrudnić ucieczkę, a ze zdeterminowanymi piratami nie ma żartów. Benek i Róża nie zamierzają jednak narzekać na aurę – zmuszani do działania, odkrywają kolejne tajemnice Helu, a przy okazji przeżywają przygodę jak z książek – i to nie Żeromskiego. Liliana Fabisińska wyposaża swoich bohaterów w oryginalną rodzinę – czytelnikom może się wręcz wydawać niezrozumiałe ustępowanie ojcu w jego dziwacznych pomysłach. Benek i Róża wiedzą, że nie mogą wciągać do swoich spraw dorosłych – to prawo każdej bajki. Ale nie znają reguł gry, w której właśnie zaczęli brać udział. Mało tego – nawet język, jakim posługują się tutejsi mieszkańcy, wydaje się pełen zagadek. Fabisińska dobrze się bawi, zarzucając czytelników obco brzmiącymi pojęciami. Zawsze trudniej rozwiązywać zagadki, gdy nie da się zwyczajnie porozumieć. Autorka na marginesie pirackiego pościgu pokazuje, jak wyglądało dawniej życie rybackich rodzin, pozwala zresztą bohaterom spędzić kilka chwil w dawnej chacie. W „Skrzyni piratów” sama oś fabularna – ucieczka przed groźnymi postaciami – brzmiałaby może całkiem konwencjonalnie, podobnie jak motyw przeskoków w czasie. Ale akcję Liliana Fabisińska bardzo ożywia dzięki skonkretyzowaniu miejsca i zagłębianiu się w jego historię. Ta autorka nie zanudza danymi przepisywanymi z podręczników – pozwala dzieciom przeżyć coś dziwnego i zdobyć wiedzę przy okazji uczestniczenia w niecodziennej akcji. Umiejętnie operuje też składnikami powieści awanturniczych – wątki z typowych fabuł odświeża i składa ze sobą w nowe opowieści, przez co „Skrzynia piratów” zaczyna budzić coraz większą ciekawość. Udaje się też Fabisińskiej uniknąć banału i infantylizmu, jaki często spotyka się w dzisiejszych opowieściach z piratami.
W „Skrzyni piratów” nawet zwyczajne życie wygląda niezwyczajnie. Tata-profesor jest całkowicie oderwany od codziennych spraw i interesuje go tylko Żeromski, dziadek nie dostrzega, że jego wnuki dorastają. Benek i Róża chcą wyswatać ojca z miłą doktorantką. Wkrótce do zestawu nietuzinkowych postaci dołączy jeszcze nowa przyjaciółka bohaterów – o nietypowych zainteresowaniach i umiejętnościach. Wszystko razem w zestawieniu z drobnymi tajemnicami, jakie kryje sam dom na Helu, zamienia się w opowieść, o której trudno zapomnieć. Fabisińska odrzuciła modne tematy i postawiła na ponadczasowe motywy. Zbudowała powieść brawurową, pełną ciekawostek i dostarczającą odbiorcom nieco wiedzy. Widać, że ta historia powstała z miłości do Helu – i autorka wcale się z tym nie kryje. Od klimatu dawnych powieści awanturniczych robi tylko jeden wyjątek: już zapowiada kierunek akcji z kolejnej części. Nie ulega wątpliwości, że cykl Podwodne miasto spotka się z uznaniem młodych czytelników – zwłaszcza tych, którzy cenią sobie opowieści w klasycznym stylu, czerpiące z bogatej wyobraźni i tradycji literackiej.
sobota, 19 lipca 2014
Alessia Gazzola: Miłość i medycyna sądowa
Jaguar, Warszawa 2014.
Śledztwo na przekór
Alice jest bohaterką, do której bardzo łatwo poczuć sympatię. Alessia Gazzola czyni z niej bowiem niemal ofiarę losu. W Instytucie Medycyny Sądowej Alice popełnia sporo błędów – zwierzchnicy i mentorzy już od dawna nie traktują jej poważnie, a teraz jeszcze dodali ostrzeżenie: jeśli bohaterka nie wykaże się postępami w pracy naukowej, będzie musiała powtarzać rok. Nic dziwnego, że Alice ma powody do zdenerwowania. W dodatku wciąż zakochuje się w niewłaściwych facetach, więc ciągle cierpi z miłości. Nie jest typem słodkiej idiotki, ale kobiety, do której lgną problemy. Ale Alice okazuje się w tym wszystkim naturalna i miła – więc czytelnicy polubią ją szybko. I zaczną kibicować w nietypowym śledztwie bohaterce, której zdania nikt nie bierze pod uwagę.
Ginie młoda kobieta, Giulia. Wszystkim sprawa wydaje się prosta do rozwiązania, a jedna Alice nie może uwolnić się od przeczuć. Uważa, że doszło do morderstwa. Angażuje się w sprawę nie tylko dlatego, że musi udowadniać swoją przydatność w zawodzie patologa – poznała Giulię i bardzo emocjonalnie zareagowała na tę bezsensowną śmierć. Tylko że Alice nikt nie chce słuchać. To przecież kobieta, która potrafi zgubić zwłoki przez krótki telefon od ukochanego. Tak roztrzepana bohaterka nie powinna w ogóle zabierać się do prowadzenia śledztwa.
„Miłość i medycyna sądowa” to powieść o scenariuszu brzmiącym znajomo. Wiadomo od początku, jakim schematem posługuje się Alessia Gazzola – i dokąd bohaterkę zaprowadzi. Tu fabularnych zaskoczeń nie będzie, wyłączając pomysły związane z literackimi dowcipami (których w tomie nie brakuje). Autorka postawiła na jasno określony, a przez to i przewidywalny typ postaci oraz jednoznaczny przebieg akcji. Źródło jej sukcesu tkwi natomiast w realizacji. „Miłość i medycyna sądowa” to książka pełna smaczków – drobnych żartów, błyskotliwych puent dla zwyczajnych sytuacji, czy po prostu oryginalnego kolorytu. Patologia służy Gazzoli do eksponowania czarnego humoru, odbiorców bezustannie zasypuje się tu kolejnymi gafami bohaterki, nie odmawiając jej jednocześnie prawa do silnych uczuć. Alice działa niekonwencjonalnie – bo taka właśnie jest, nie daje się wpasować w określone życiowe role (mimo że w literackie schematy – jak najbardziej). A skoro wszyscy bez trudu domyślą się finału, mogą zwolnić tempo lektury i cieszyć się kolejnymi urozmaiceniami, jakie przygotowała autorka.
„Miłość i medycyna sądowa” opiera się na ironii i odwróceniu ról. Bohaterka, której nic nigdy się nie udaje, stopniowo odzyskuje szczęście, a przynajmniej uczy się walczyć o własne marzenia. Całe otoczenie próbuje jej w tym przeszkodzić – więc bohaterkę w oczach odbiorców ratuje przede wszystkim brak zakłamania. Na takim gruncie łatwiej jest prowokować komiczne sytuacje. Alice bez przerwy wpada w tarapaty i to tylko ze swojej winy. Jest impulsywna i nierozważna, a to zyska jej przychylność czytelników.
Alessia Gazzola bardzo dba o detale. Nie chodzi tu jednak o arcyszczegółowe prowadzenie śledztwa (chociaż tu właśnie w drobiazgach tkwi szansa bohaterki na udowodnienie swoich przeczuć), a o uważne przypatrywanie się codzienności Alice. Ta kobieta bawi i wzbudza opiekuńcze instynkty, a przy tym zawsze stara się pozostać samodzielna. Stawia czoła kolejnym przykrościom i nigdy się nie poddaje – zachowując swoją postawę przyciągającej kłopoty i niezaradnej pani patolog. Na tej kreacji „Miłość i medycyna sądowa” wybija się spośród humorystycznych powieści kryminalnych. Alice to zawsze źródło komicznych przygód. Czytelnikom spodoba się tu zestawienie motywów obyczajowych z kryminalnymi, humor w narracji oraz sam sposób opisywania wydarzeń – dokładny i wzbudzający ciekawość.
Śledztwo na przekór
Alice jest bohaterką, do której bardzo łatwo poczuć sympatię. Alessia Gazzola czyni z niej bowiem niemal ofiarę losu. W Instytucie Medycyny Sądowej Alice popełnia sporo błędów – zwierzchnicy i mentorzy już od dawna nie traktują jej poważnie, a teraz jeszcze dodali ostrzeżenie: jeśli bohaterka nie wykaże się postępami w pracy naukowej, będzie musiała powtarzać rok. Nic dziwnego, że Alice ma powody do zdenerwowania. W dodatku wciąż zakochuje się w niewłaściwych facetach, więc ciągle cierpi z miłości. Nie jest typem słodkiej idiotki, ale kobiety, do której lgną problemy. Ale Alice okazuje się w tym wszystkim naturalna i miła – więc czytelnicy polubią ją szybko. I zaczną kibicować w nietypowym śledztwie bohaterce, której zdania nikt nie bierze pod uwagę.
Ginie młoda kobieta, Giulia. Wszystkim sprawa wydaje się prosta do rozwiązania, a jedna Alice nie może uwolnić się od przeczuć. Uważa, że doszło do morderstwa. Angażuje się w sprawę nie tylko dlatego, że musi udowadniać swoją przydatność w zawodzie patologa – poznała Giulię i bardzo emocjonalnie zareagowała na tę bezsensowną śmierć. Tylko że Alice nikt nie chce słuchać. To przecież kobieta, która potrafi zgubić zwłoki przez krótki telefon od ukochanego. Tak roztrzepana bohaterka nie powinna w ogóle zabierać się do prowadzenia śledztwa.
„Miłość i medycyna sądowa” to powieść o scenariuszu brzmiącym znajomo. Wiadomo od początku, jakim schematem posługuje się Alessia Gazzola – i dokąd bohaterkę zaprowadzi. Tu fabularnych zaskoczeń nie będzie, wyłączając pomysły związane z literackimi dowcipami (których w tomie nie brakuje). Autorka postawiła na jasno określony, a przez to i przewidywalny typ postaci oraz jednoznaczny przebieg akcji. Źródło jej sukcesu tkwi natomiast w realizacji. „Miłość i medycyna sądowa” to książka pełna smaczków – drobnych żartów, błyskotliwych puent dla zwyczajnych sytuacji, czy po prostu oryginalnego kolorytu. Patologia służy Gazzoli do eksponowania czarnego humoru, odbiorców bezustannie zasypuje się tu kolejnymi gafami bohaterki, nie odmawiając jej jednocześnie prawa do silnych uczuć. Alice działa niekonwencjonalnie – bo taka właśnie jest, nie daje się wpasować w określone życiowe role (mimo że w literackie schematy – jak najbardziej). A skoro wszyscy bez trudu domyślą się finału, mogą zwolnić tempo lektury i cieszyć się kolejnymi urozmaiceniami, jakie przygotowała autorka.
„Miłość i medycyna sądowa” opiera się na ironii i odwróceniu ról. Bohaterka, której nic nigdy się nie udaje, stopniowo odzyskuje szczęście, a przynajmniej uczy się walczyć o własne marzenia. Całe otoczenie próbuje jej w tym przeszkodzić – więc bohaterkę w oczach odbiorców ratuje przede wszystkim brak zakłamania. Na takim gruncie łatwiej jest prowokować komiczne sytuacje. Alice bez przerwy wpada w tarapaty i to tylko ze swojej winy. Jest impulsywna i nierozważna, a to zyska jej przychylność czytelników.
Alessia Gazzola bardzo dba o detale. Nie chodzi tu jednak o arcyszczegółowe prowadzenie śledztwa (chociaż tu właśnie w drobiazgach tkwi szansa bohaterki na udowodnienie swoich przeczuć), a o uważne przypatrywanie się codzienności Alice. Ta kobieta bawi i wzbudza opiekuńcze instynkty, a przy tym zawsze stara się pozostać samodzielna. Stawia czoła kolejnym przykrościom i nigdy się nie poddaje – zachowując swoją postawę przyciągającej kłopoty i niezaradnej pani patolog. Na tej kreacji „Miłość i medycyna sądowa” wybija się spośród humorystycznych powieści kryminalnych. Alice to zawsze źródło komicznych przygód. Czytelnikom spodoba się tu zestawienie motywów obyczajowych z kryminalnymi, humor w narracji oraz sam sposób opisywania wydarzeń – dokładny i wzbudzający ciekawość.
Agnieszka Wojdowicz: Niepokorne. Eliza
WNK, Warszawa 2014.
Na przekór
Agnieszka Wojdowicz w „Niepokornych” robi coś, co lubią czytelniczki powieści historyczno-obyczajowych. Zestawia zasady życia w dawnych czasach z bohaterkami dzisiejszymi, kobietami o silnych charakterach i własnych poglądach na egzystencję. Tom „Eliza” składa się z kilku wyrazistych życiorysów i scen – przeplatają się tutaj losy postaci skonstruowanych na prawach kontrastu z powszechnie przyjętymi obyczajami. Eliza trafia na Uniwersytet Jagielloński, by zajmować się farmacją (chociaż kobiety u schyłku XIX wieku nie mogły być pełnoprawnymi studentkami) i walczy z uczuciem do austriackiego żołnierza – wie, że takiego związku nie zaakceptowaliby jej bliscy. Judyta uczy się malować i wdaje się w zakazany romans, głucha na ostrzeżenia innych. Kobiety decydują się na samodzielność, nawet kosztem sporów z rodzinami. Ale droga do spełnienia marzeń bywa wyboista – zwłaszcza że Agnieszka Wojdowicz wprowadza tu również świat przestępczy.
W „Niepokornych” spotkać można Stanisława Wyspiańskiego w roli nauczyciela rysunków, surowych profesorów, którzy nie kryją się z antyfeministycznymi poglądami, tchórzliwych właścicieli mieszkań, przez których wciąż trzeba szukać nowego miejsca. Wielkie ideały w tej powieści splatają się z zupełnie przyziemnymi problemami, codzienność zajmuje bohaterki tak samo silnie jak walka o prawdziwe szczęście. Tu nie ma mowy o wygodzie ani o pewności tego, co przyniesie przyszłość. „Niepokorne. Eliza” to powieść, która zachęca do realizowania marzeń, nawet jeśli społeczne zasady to uniemożliwiają. Bohaterki bezustannie podejmują ryzyko, przekonane, że warto. Nie potrafią postępować inaczej, więc nie poddają się nawet wtedy, gdy wszystko wali się im na głowy. Ani wydarzenia kryminalne, ani przeciwności losu nie odwiodą dzielnych, chociaż i zwyczajnych kobiet od dążenia do celu.
Agnieszka Wojdowicz zaprasza czytelniczki do świata z przeszłości, dopracowanego w detalach. Warto w lekturze zwrócić uwagę na precyzyjnie prezentowane przezstrzenie – autorka nie męczy nadmierną drobiazgowością. Ale też nie pozostawia odbiorczyń w niepewności. Wypełnia strony opisami rzeczywistości i silnymi przeżyciami – bo to prawdziwy magnes dla odbiorczyń. W „Niepokornych” nie ma natomiast pozostawania na płaszczyźnie oczywistości. Kobiety są silnymi indywidualnościami – na ich decyzje oraz wybory wpływ ma wiele czynników, to też sprawia, że bohaterki nie stają się stereotypowe czy nudne. Podróż do przeszłości jest dla Wojdowicz okazją do literackiego popisu kulturowego i obyczajowego. Zasady z XIX wieku porządkują tło powieści, ale postacie, które przyciągają uwagę czytelniczek, prezentują postawy odważne i postępowe. Dzięki temu staną się bliskie odbiorczyniom – trudno pozostać obojętnym wobec ak nasyconych wydarzeniami historii.
Agnieszka Wojdowicz zaprasza do rzeczywistości sprzed wieków, ale pod przykrywką powieści historyczno-obyczajowych zwraca uwagę na kwestie swobody w decydowaniu o własnym życiu czy odwagi do realizowania nawet najbardziej śmiałych planów. Wojdowicz zachęca do działania, dodaje otuchy i proponuje ciekawą rozrywkę. „Niepokorne. Eliza” to tom, który przypadnie do gustu czytelniczkom. Nadaje się zarówno na wakacyjną relaksacyjną lekturę, jak i na powieść z przesłaniem, relację, z której warto wyczytać więcej w warstwie fabularnej oraz psychologicznej. To propozycja, która przyciągnie stylem narracji, a także rozwojem samej akcji. Dobrze napisana i ciekawie wymyślona wprowadza do wartościowej trylogii dla pań.
Na przekór
Agnieszka Wojdowicz w „Niepokornych” robi coś, co lubią czytelniczki powieści historyczno-obyczajowych. Zestawia zasady życia w dawnych czasach z bohaterkami dzisiejszymi, kobietami o silnych charakterach i własnych poglądach na egzystencję. Tom „Eliza” składa się z kilku wyrazistych życiorysów i scen – przeplatają się tutaj losy postaci skonstruowanych na prawach kontrastu z powszechnie przyjętymi obyczajami. Eliza trafia na Uniwersytet Jagielloński, by zajmować się farmacją (chociaż kobiety u schyłku XIX wieku nie mogły być pełnoprawnymi studentkami) i walczy z uczuciem do austriackiego żołnierza – wie, że takiego związku nie zaakceptowaliby jej bliscy. Judyta uczy się malować i wdaje się w zakazany romans, głucha na ostrzeżenia innych. Kobiety decydują się na samodzielność, nawet kosztem sporów z rodzinami. Ale droga do spełnienia marzeń bywa wyboista – zwłaszcza że Agnieszka Wojdowicz wprowadza tu również świat przestępczy.
W „Niepokornych” spotkać można Stanisława Wyspiańskiego w roli nauczyciela rysunków, surowych profesorów, którzy nie kryją się z antyfeministycznymi poglądami, tchórzliwych właścicieli mieszkań, przez których wciąż trzeba szukać nowego miejsca. Wielkie ideały w tej powieści splatają się z zupełnie przyziemnymi problemami, codzienność zajmuje bohaterki tak samo silnie jak walka o prawdziwe szczęście. Tu nie ma mowy o wygodzie ani o pewności tego, co przyniesie przyszłość. „Niepokorne. Eliza” to powieść, która zachęca do realizowania marzeń, nawet jeśli społeczne zasady to uniemożliwiają. Bohaterki bezustannie podejmują ryzyko, przekonane, że warto. Nie potrafią postępować inaczej, więc nie poddają się nawet wtedy, gdy wszystko wali się im na głowy. Ani wydarzenia kryminalne, ani przeciwności losu nie odwiodą dzielnych, chociaż i zwyczajnych kobiet od dążenia do celu.
Agnieszka Wojdowicz zaprasza czytelniczki do świata z przeszłości, dopracowanego w detalach. Warto w lekturze zwrócić uwagę na precyzyjnie prezentowane przezstrzenie – autorka nie męczy nadmierną drobiazgowością. Ale też nie pozostawia odbiorczyń w niepewności. Wypełnia strony opisami rzeczywistości i silnymi przeżyciami – bo to prawdziwy magnes dla odbiorczyń. W „Niepokornych” nie ma natomiast pozostawania na płaszczyźnie oczywistości. Kobiety są silnymi indywidualnościami – na ich decyzje oraz wybory wpływ ma wiele czynników, to też sprawia, że bohaterki nie stają się stereotypowe czy nudne. Podróż do przeszłości jest dla Wojdowicz okazją do literackiego popisu kulturowego i obyczajowego. Zasady z XIX wieku porządkują tło powieści, ale postacie, które przyciągają uwagę czytelniczek, prezentują postawy odważne i postępowe. Dzięki temu staną się bliskie odbiorczyniom – trudno pozostać obojętnym wobec ak nasyconych wydarzeniami historii.
Agnieszka Wojdowicz zaprasza do rzeczywistości sprzed wieków, ale pod przykrywką powieści historyczno-obyczajowych zwraca uwagę na kwestie swobody w decydowaniu o własnym życiu czy odwagi do realizowania nawet najbardziej śmiałych planów. Wojdowicz zachęca do działania, dodaje otuchy i proponuje ciekawą rozrywkę. „Niepokorne. Eliza” to tom, który przypadnie do gustu czytelniczkom. Nadaje się zarówno na wakacyjną relaksacyjną lekturę, jak i na powieść z przesłaniem, relację, z której warto wyczytać więcej w warstwie fabularnej oraz psychologicznej. To propozycja, która przyciągnie stylem narracji, a także rozwojem samej akcji. Dobrze napisana i ciekawie wymyślona wprowadza do wartościowej trylogii dla pań.
piątek, 18 lipca 2014
Siri Hustvedt: Lato bez mężczyzn
Świat Książki, Warszawa 2014.
Samotność
„Lato bez mężczyzn” to książka, która zaczyna się jak niemal wszystkie obyczajówki dla pań, ale rozwija się w stronę literatury psychologicznej, wprowadzając odbiorców w dziwność świata właściwego bohaterce. Siri Hustvedt wychodzi od banału: bohaterka dowiaduje się o zdradzie męża i przeżywa załamanie psychiczne. Ląduje w szpitalu, a podczas nietypowego rozwarstwienia osobowości prowadzi notatki, do których potem boi się zaglądać. Na niewiernego męża ani na jego Przerwę nie ma tutaj miejsca, kobieta usiłuje odnaleźć się na nowo w swojej rzeczywistości. Jest poetką i również to pozwala jej na lekko oniryczne rejestrowanie wrażeń. Często zresztą odchodzi od klasycznej narracji na rzecz mówienia wierszem. W intensywności jej doznań brakuje czasu na przedstawianie tych powiązanych z wyjściowym banałem – choć przecież są siłą sprawczą całej opowieści.
Na pierwszy plan w „Lecie bez mężczyzn” wysuwa się zatem styl narracji. Autorka pozwala postaci na prowadzenie szczegółowych obserwacji – drobiazgowe analizy odciągają myśli od tego wszystkiego, co stało się przyczyną psychicznej klęski. To jedno z uzasadnień nieprzezroczystego języka. Innym jest wprowadzenie do fabuły warsztatów pisarskich. Dziewczynki, nad którymi od strony artystyczno-kreatywnej czuwa bohaterka, mają typowe dla siebie problemy wieku dojrzewania – i skutecznie odwracają uwagę od prywatnych dramatów. To również dla autorki pretekst do operowania mniej pospolitym językiem. Hustvedt zresztą nie zamierza produkować taniej powieści obyczajowej dla mas, nieco na przekór mocno wakacyjnej okładce. Tutaj narracja odkrywa przed odbiorcami tajniki przeżyć Mii. A sama bohaterka poza silnym angażowaniem się w sprawy uczennic, zajmuje się między innymi tematem erotyki i jej roli w sztuce (inspirują ją zwłaszcza samotne próby zaspokojenia – chociaż w relacjach nigdy nie przekracza pewnych granic, raczej sygnalizuje istnienie motywu spychanego na margines kulturowych zainteresowań. Do listy dodać może jeszcze tajemnicze wiadomości od nieznajomego prześladowcy – wszystkie wydarzenia, w których Mia uczestniczy, prezentowane są jakby zza szyby bólu i cierpienia po stracie. Chociaż bohaterka robi wszystko, żeby nie podrażniać świeżych ran, czytelnicy nie zapominają o jej traumie.
Siri Hustvedt w „Lecie bez mężczyzn” szuka nowego sposobu na zaprezentowanie dojmującej samotności, która pojawia się wbrew zdrowemu rozsądkowi. Zmienia priorytety postaci (w stosunku do bohaterów czytadeł), przez co uzyskuje jeszcze wrażenie nieprzewidywalności. W jej książce akcja jest mniej ważna niż jednostkowe przeżycia – a narracja służy wyzwoleniu najskrytszych tajemnic. Mia zyskuje wiele ostrości spojrzenia po tym, gdy dowiaduje się o zdradzie męża – swoją przenikliwość może teraz wykorzystać w innych celach i sytuacjach. Otwarcie się na wspomnienia i doświadczenia z pozaromansowej dziedziny sprawia, że kobieta może dowiedzieć się czegoś o sobie.
W „Lecie bez mężczyzn” forma jest bardzo ważna – niesie osobne znaczenia i pozwala dotrzeć do tych przesłań, których bohaterka nie jest nawet świadoma. Siri Hustvedt nie przejmuje się literackimi schematami, woli odbiorców przekonać do siebie nieszablonowym myśleniem i pisaniem wolnym od „użyteczności”. Beztrosko łączy style i poświęca im całkiem sporo uwagi.
Samotność
„Lato bez mężczyzn” to książka, która zaczyna się jak niemal wszystkie obyczajówki dla pań, ale rozwija się w stronę literatury psychologicznej, wprowadzając odbiorców w dziwność świata właściwego bohaterce. Siri Hustvedt wychodzi od banału: bohaterka dowiaduje się o zdradzie męża i przeżywa załamanie psychiczne. Ląduje w szpitalu, a podczas nietypowego rozwarstwienia osobowości prowadzi notatki, do których potem boi się zaglądać. Na niewiernego męża ani na jego Przerwę nie ma tutaj miejsca, kobieta usiłuje odnaleźć się na nowo w swojej rzeczywistości. Jest poetką i również to pozwala jej na lekko oniryczne rejestrowanie wrażeń. Często zresztą odchodzi od klasycznej narracji na rzecz mówienia wierszem. W intensywności jej doznań brakuje czasu na przedstawianie tych powiązanych z wyjściowym banałem – choć przecież są siłą sprawczą całej opowieści.
Na pierwszy plan w „Lecie bez mężczyzn” wysuwa się zatem styl narracji. Autorka pozwala postaci na prowadzenie szczegółowych obserwacji – drobiazgowe analizy odciągają myśli od tego wszystkiego, co stało się przyczyną psychicznej klęski. To jedno z uzasadnień nieprzezroczystego języka. Innym jest wprowadzenie do fabuły warsztatów pisarskich. Dziewczynki, nad którymi od strony artystyczno-kreatywnej czuwa bohaterka, mają typowe dla siebie problemy wieku dojrzewania – i skutecznie odwracają uwagę od prywatnych dramatów. To również dla autorki pretekst do operowania mniej pospolitym językiem. Hustvedt zresztą nie zamierza produkować taniej powieści obyczajowej dla mas, nieco na przekór mocno wakacyjnej okładce. Tutaj narracja odkrywa przed odbiorcami tajniki przeżyć Mii. A sama bohaterka poza silnym angażowaniem się w sprawy uczennic, zajmuje się między innymi tematem erotyki i jej roli w sztuce (inspirują ją zwłaszcza samotne próby zaspokojenia – chociaż w relacjach nigdy nie przekracza pewnych granic, raczej sygnalizuje istnienie motywu spychanego na margines kulturowych zainteresowań. Do listy dodać może jeszcze tajemnicze wiadomości od nieznajomego prześladowcy – wszystkie wydarzenia, w których Mia uczestniczy, prezentowane są jakby zza szyby bólu i cierpienia po stracie. Chociaż bohaterka robi wszystko, żeby nie podrażniać świeżych ran, czytelnicy nie zapominają o jej traumie.
Siri Hustvedt w „Lecie bez mężczyzn” szuka nowego sposobu na zaprezentowanie dojmującej samotności, która pojawia się wbrew zdrowemu rozsądkowi. Zmienia priorytety postaci (w stosunku do bohaterów czytadeł), przez co uzyskuje jeszcze wrażenie nieprzewidywalności. W jej książce akcja jest mniej ważna niż jednostkowe przeżycia – a narracja służy wyzwoleniu najskrytszych tajemnic. Mia zyskuje wiele ostrości spojrzenia po tym, gdy dowiaduje się o zdradzie męża – swoją przenikliwość może teraz wykorzystać w innych celach i sytuacjach. Otwarcie się na wspomnienia i doświadczenia z pozaromansowej dziedziny sprawia, że kobieta może dowiedzieć się czegoś o sobie.
W „Lecie bez mężczyzn” forma jest bardzo ważna – niesie osobne znaczenia i pozwala dotrzeć do tych przesłań, których bohaterka nie jest nawet świadoma. Siri Hustvedt nie przejmuje się literackimi schematami, woli odbiorców przekonać do siebie nieszablonowym myśleniem i pisaniem wolnym od „użyteczności”. Beztrosko łączy style i poświęca im całkiem sporo uwagi.
Karina Schaapman: Mysi Domek. Sam i Julia w cyrku
Media Rodzina, Poznań 2014.
Wakacje Julii
W tym domku można się zakochać. Dla dzieci to zapewne obiekt marzeń, dowód na to, że prawdziwe wnętrza można zminiaturyzować i potraktować jako miejsca do zabaw. Dla dorosłych – to powrót do dzieciństwa. Motyw precyzyjnie wymyślonego domku dla lalek (w tym wypadku – dla myszek) – zachwyci wszystkich. Zwłaszcza że Karina Schaapman nie ustaje w wysiłkach i wciąż dodaje nowe elementy do stupokojowego domku. Teraz stworzyła mysi cyrk dla bohaterów – a i dla dzieci, które dzięki prostej lekturze i bajecznym fotografiom wciąż mogą uczyć się czegoś nowego.
Tym razem Julia spędzi lato w cyrku. Mama myszki dostaje na czas wakacji pracę jako kucharka i osoba odpowiedzialna za cerowanie kostiumów. W trasę zabiera ze sobą Julię, która uczy się chodzić po linie i asystuje w pokazach magika. Julia tęskni za Samem – ale oboje piszą do siebie listy i opowiadają sobie o tym, co przeżyli – ich przyjaźń przez krótką rozłąkę nie osłabnie. W cyrku dzieje się wiele – Julia dowiaduje się, jak sznurować płótna namiotu i jak przygotowywać widownię, sprzedaje też bilety. Dzięki takiemu pomysłowi na minifabułki Schaapman może pokazać dzieciom cyrk od mniej znanej strony – nie jako miejsce cowieczornych pokazów, ale jako miejsce ciężkiej codziennej zwyczajnej pracy. Julia nie narzeka – wszystko jest dla niej nowe i ekscytujące, więc automatycznie ciekawe również dla odbiorców. Autorka w tej historii wykorzystała własne doświadczenia, do czego przyznaje się w krótkim posłowiu – dzięki temu też przygody Julii wypadają tak prawdziwie, a miniaturowe plakaty są replikami tych z dzieciństwa cyrkowego Schaapman.
Tomik „Sam i Julia w cyrku” pozbawiony jest trudnych tematów śmierci i straty bliskich, zamiast tego pojawia się natomiast motyw rozstania, a także subtelnie nakreślana kwestia braku pracy: mama Julii potrzebuje zajęcia, choćby tymczasowego – nie ma żadnej rodziny, na której pomoc mogłaby liczyć. Chociaż autorka nie rozwija tego tematu, ułatwia dorosłym rozmowy z dzieckiem – zapewnia wygodne porównanie.
Kolejna publikacja w serii Mysi Domek to jednak przede wszystkim ogromna książka do oglądania. Krótkie opowiadania spychane są na margines, większą część rozkładówek zapełniają zdjęcia z życia bohaterów. W Mysim Domku można zajrzeć do każdego pomieszczenia, a te są przyjemnie stematyzowane – to łazienka, kuchnia, sypialnia, ale i, na przykład, pracownia garncarska – miejsce wyrabiania glinianych figurek. W sklepie z materiałami nici i włóczki powykładane są w koszykach, a „bele” materiału zajmują całe półki. Rozczulają drobiazgi: naparstek idealnie udaje się na kosz w pokoju pisarki, a haftki służą za zamknięcie skrzyni. Miniaturowe żyrandole świecą, a na małych łóżeczkach leży skotłowana pościel. Wszystko wygląda tak, jakby było przed chwilą używane przez mysich bohaterów. W dodatku zdjęcia są aranżowane na scenki z życia – na jednym w tle zza kotary z koralików wychyla się mysz, która chce sprawdzić, co dzieje się na podwórku . Takich zabaw i niespodzianek jest wiele na każdej stronie, przez co Mysi Domek zamienia się w magiczne i prawdziwe miejsce. To książka, która uruchamia wyobraźnię dzieci, a dorosłym pozwala podziwiać plastyczne rozwiązania oraz pomysłu. Sam i Julia w takim otoczeniu mogą doświadczać wszystkiego – za każdym razem uwagę w pierwszej kolejności przyciągać będzie konstrukcja świata i wyposażenie maleńkich mysich mieszkanek.
Wakacje Julii
W tym domku można się zakochać. Dla dzieci to zapewne obiekt marzeń, dowód na to, że prawdziwe wnętrza można zminiaturyzować i potraktować jako miejsca do zabaw. Dla dorosłych – to powrót do dzieciństwa. Motyw precyzyjnie wymyślonego domku dla lalek (w tym wypadku – dla myszek) – zachwyci wszystkich. Zwłaszcza że Karina Schaapman nie ustaje w wysiłkach i wciąż dodaje nowe elementy do stupokojowego domku. Teraz stworzyła mysi cyrk dla bohaterów – a i dla dzieci, które dzięki prostej lekturze i bajecznym fotografiom wciąż mogą uczyć się czegoś nowego.
Tym razem Julia spędzi lato w cyrku. Mama myszki dostaje na czas wakacji pracę jako kucharka i osoba odpowiedzialna za cerowanie kostiumów. W trasę zabiera ze sobą Julię, która uczy się chodzić po linie i asystuje w pokazach magika. Julia tęskni za Samem – ale oboje piszą do siebie listy i opowiadają sobie o tym, co przeżyli – ich przyjaźń przez krótką rozłąkę nie osłabnie. W cyrku dzieje się wiele – Julia dowiaduje się, jak sznurować płótna namiotu i jak przygotowywać widownię, sprzedaje też bilety. Dzięki takiemu pomysłowi na minifabułki Schaapman może pokazać dzieciom cyrk od mniej znanej strony – nie jako miejsce cowieczornych pokazów, ale jako miejsce ciężkiej codziennej zwyczajnej pracy. Julia nie narzeka – wszystko jest dla niej nowe i ekscytujące, więc automatycznie ciekawe również dla odbiorców. Autorka w tej historii wykorzystała własne doświadczenia, do czego przyznaje się w krótkim posłowiu – dzięki temu też przygody Julii wypadają tak prawdziwie, a miniaturowe plakaty są replikami tych z dzieciństwa cyrkowego Schaapman.
Tomik „Sam i Julia w cyrku” pozbawiony jest trudnych tematów śmierci i straty bliskich, zamiast tego pojawia się natomiast motyw rozstania, a także subtelnie nakreślana kwestia braku pracy: mama Julii potrzebuje zajęcia, choćby tymczasowego – nie ma żadnej rodziny, na której pomoc mogłaby liczyć. Chociaż autorka nie rozwija tego tematu, ułatwia dorosłym rozmowy z dzieckiem – zapewnia wygodne porównanie.
Kolejna publikacja w serii Mysi Domek to jednak przede wszystkim ogromna książka do oglądania. Krótkie opowiadania spychane są na margines, większą część rozkładówek zapełniają zdjęcia z życia bohaterów. W Mysim Domku można zajrzeć do każdego pomieszczenia, a te są przyjemnie stematyzowane – to łazienka, kuchnia, sypialnia, ale i, na przykład, pracownia garncarska – miejsce wyrabiania glinianych figurek. W sklepie z materiałami nici i włóczki powykładane są w koszykach, a „bele” materiału zajmują całe półki. Rozczulają drobiazgi: naparstek idealnie udaje się na kosz w pokoju pisarki, a haftki służą za zamknięcie skrzyni. Miniaturowe żyrandole świecą, a na małych łóżeczkach leży skotłowana pościel. Wszystko wygląda tak, jakby było przed chwilą używane przez mysich bohaterów. W dodatku zdjęcia są aranżowane na scenki z życia – na jednym w tle zza kotary z koralików wychyla się mysz, która chce sprawdzić, co dzieje się na podwórku . Takich zabaw i niespodzianek jest wiele na każdej stronie, przez co Mysi Domek zamienia się w magiczne i prawdziwe miejsce. To książka, która uruchamia wyobraźnię dzieci, a dorosłym pozwala podziwiać plastyczne rozwiązania oraz pomysłu. Sam i Julia w takim otoczeniu mogą doświadczać wszystkiego – za każdym razem uwagę w pierwszej kolejności przyciągać będzie konstrukcja świata i wyposażenie maleńkich mysich mieszkanek.
czwartek, 17 lipca 2014
Monika Sznajderman: Błazen. Maski i metafory
Iskry, Warszawa 2014.
Tropy literackie
Figura błazna jest dla Moniki Sznajderman bazą, punktem wyjścia do interpretacji modnych w dzisiejszej humanistyce i pretekstem do snucia intertekstualnych rozważań o charakterze literacko-filozoficznym. Autorka wykazuje się głęboką znajomością motywów zapożyczanych między różnymi dyscyplinami narracyjnymi i z pasją owe zapożyczenia śledzi, by przedstawić czytelnikom przemiany w prezentowaniu (i traktowaniu) figury błazna. Tom „Błazen. Maski i metafory” to interpretacyjna podróż po wielu miejscach, eseistyczna opowieść o wykorzystywaniu konkretnego zagadnienia. Błazen staje się tutaj pewną konstrukcją myślową, strukturą, której fragmenty odsyłają do – wydawałoby się bardzo oddalonych – tropów. I chociaż na początku błazen nadaje kształt poszukiwaniom, z czasem coraz bardziej się zatraca wśród kolejnych przeróbek.
Monika Sznajderman próbuje znaleźć istotę błazna – nie wie do końca, czy powiązać ją z karnawałowym odwróceniem, z antytezą boskości czy ze śmiechem. Obok tych motywów przywołuje między innymi śmierć i szaleństwo – a każde z tych haseł oznacza dalsze wielotomowe błądzenie po literackich pomysłach i inspiracjach. Sznajderman wybiera najważniejsze jej zdaniem przykłady ilustrujące obecność motywu błazna w kulturze i nie rozgranicza rozrywek ze względu na stopień ich umasowienia lub elitarności. Tylko tak może przezwyciężyć brak granic dla interpretacyjnego śledztwa.
W figurze błazna zadziwiająco mało dostrzega autorka komizmu, owszem, odwołuje się do wielkich teorii śmiechu, ale wyraźnie bardziej ufa językowi metafor i symboli – komizm w postaci błazna nigdy nie wiąże się u niej z czystym śmiechem, zawsze służy innemu celowi. I z czytelniczego punktu widzenia trudno odmówić autorce racji – o wiele ważniejsze wydaje się zestawienie wizerunku błazna w roli boga czy błazna przezwyciężającego eschatologiczne zmartwienia. Z czasem błazen – wymykający się definicjom przechodzi płynnie w bardziej konkretne sylwetki, zastępuje go na przykład don Kichot – i to jego recepcję śledzi Sznajderman na przestrzeni wieków.
Autorka mnoży znaczenia i przywoływane literackie konkretyzacje, bez trudu dokonuje międzyepokowych (i interdyscyplinarnych) przeskoków, by wykazywać powiązania w temacie błazna. Dla odbiorców będzie to zatem zręczna makatka, obraz upleciony z wielu drobnych elementów. Sama opowieść utrzymana jest w dobrym rytmie – tak, że nie czuje się przejść między źródłami. Monika Sznajderman nie tylko jednak imponuje znajomością tematu i łatwością poruszania się po cudzych opowieściach – jej książka jest też umiejętnością odrzucania pewnych ścieżek. Nie da się w tomie, mimo precyzji myślowej i narracyjnej, ogarnąć całego zagadnienia, wiele razy też kuszą odkrywane po drodze nowe kierunki interpretacji. W takich momentach Monika Sznajderman nie zapomina o swoich zadaniach jako przewodniczki po motywie błazna – sygnalizuje tematy, do których zainteresowani i tak trafią (jeśli dotąd im się to nie udało), sugeruje, że mogłaby rozwinąć myśl, gdyby miała na to więcej miejsca i zaznacza, co jest warte uwagi. Figurę błazna – nie tylko jako postać, ale i postawę autora – wpisuje w szerszy kulturowy kontekst, podkreślając dla czytelników zjawisko, które często pozostaje na marginesie badań literackich.
Tropy literackie
Figura błazna jest dla Moniki Sznajderman bazą, punktem wyjścia do interpretacji modnych w dzisiejszej humanistyce i pretekstem do snucia intertekstualnych rozważań o charakterze literacko-filozoficznym. Autorka wykazuje się głęboką znajomością motywów zapożyczanych między różnymi dyscyplinami narracyjnymi i z pasją owe zapożyczenia śledzi, by przedstawić czytelnikom przemiany w prezentowaniu (i traktowaniu) figury błazna. Tom „Błazen. Maski i metafory” to interpretacyjna podróż po wielu miejscach, eseistyczna opowieść o wykorzystywaniu konkretnego zagadnienia. Błazen staje się tutaj pewną konstrukcją myślową, strukturą, której fragmenty odsyłają do – wydawałoby się bardzo oddalonych – tropów. I chociaż na początku błazen nadaje kształt poszukiwaniom, z czasem coraz bardziej się zatraca wśród kolejnych przeróbek.
Monika Sznajderman próbuje znaleźć istotę błazna – nie wie do końca, czy powiązać ją z karnawałowym odwróceniem, z antytezą boskości czy ze śmiechem. Obok tych motywów przywołuje między innymi śmierć i szaleństwo – a każde z tych haseł oznacza dalsze wielotomowe błądzenie po literackich pomysłach i inspiracjach. Sznajderman wybiera najważniejsze jej zdaniem przykłady ilustrujące obecność motywu błazna w kulturze i nie rozgranicza rozrywek ze względu na stopień ich umasowienia lub elitarności. Tylko tak może przezwyciężyć brak granic dla interpretacyjnego śledztwa.
W figurze błazna zadziwiająco mało dostrzega autorka komizmu, owszem, odwołuje się do wielkich teorii śmiechu, ale wyraźnie bardziej ufa językowi metafor i symboli – komizm w postaci błazna nigdy nie wiąże się u niej z czystym śmiechem, zawsze służy innemu celowi. I z czytelniczego punktu widzenia trudno odmówić autorce racji – o wiele ważniejsze wydaje się zestawienie wizerunku błazna w roli boga czy błazna przezwyciężającego eschatologiczne zmartwienia. Z czasem błazen – wymykający się definicjom przechodzi płynnie w bardziej konkretne sylwetki, zastępuje go na przykład don Kichot – i to jego recepcję śledzi Sznajderman na przestrzeni wieków.
Autorka mnoży znaczenia i przywoływane literackie konkretyzacje, bez trudu dokonuje międzyepokowych (i interdyscyplinarnych) przeskoków, by wykazywać powiązania w temacie błazna. Dla odbiorców będzie to zatem zręczna makatka, obraz upleciony z wielu drobnych elementów. Sama opowieść utrzymana jest w dobrym rytmie – tak, że nie czuje się przejść między źródłami. Monika Sznajderman nie tylko jednak imponuje znajomością tematu i łatwością poruszania się po cudzych opowieściach – jej książka jest też umiejętnością odrzucania pewnych ścieżek. Nie da się w tomie, mimo precyzji myślowej i narracyjnej, ogarnąć całego zagadnienia, wiele razy też kuszą odkrywane po drodze nowe kierunki interpretacji. W takich momentach Monika Sznajderman nie zapomina o swoich zadaniach jako przewodniczki po motywie błazna – sygnalizuje tematy, do których zainteresowani i tak trafią (jeśli dotąd im się to nie udało), sugeruje, że mogłaby rozwinąć myśl, gdyby miała na to więcej miejsca i zaznacza, co jest warte uwagi. Figurę błazna – nie tylko jako postać, ale i postawę autora – wpisuje w szerszy kulturowy kontekst, podkreślając dla czytelników zjawisko, które często pozostaje na marginesie badań literackich.
środa, 16 lipca 2014
CHORZOWSKI TEATR OGRODOWY sezon ósmy 2014 rok
czyli sto lat zabawy*
18 lipca o 21:00 preludium
Piotr Bukartyk (i Krzysztof Kawałko) 12 godzin po Mannie
1 sierpnia o 21:00
Teatr Montownia (Warszawa)
Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o teatrze, a boicie się zapytać Roman Radomski
8 sierpnia o 21:00
Kancelaria Artystyczna Faro (Kraków)
Lataj z Krystyną – na scenie Aldona Jankowska
9 sierpnia o 15:00
Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy Władysław Aniszewski, Felek
od 21:00 II Chorzowska Noc Filmowa – 2 x Zelenka
(Guzikowcy, Rok diabła)
15 sierpnia o 15:00 – Divadlo PIKI rozpocznie DZIECINADĘ!
o 21:00
Teatr Korez (Katowice)
Poczekalnia – na scenie Grażyna Bułka
22 sierpnia o 21:00
Teatr Nowy(Zabrze)
Związek otwarty Dario Fo i Franca Rame
23 sierpnia o 15:00
Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy Teatr Gry i Ludzie, Takie sobie bajeczki
29 sierpnia o 20:00
Teatr Ludowy (Kraków)
Sarenki Tomáš Svoboda
około 22:00 – zabawa taneczna w cieniu wieży szybu „Prezydent”
*)...tanecznej przed kantyną kopalni Koenig (Król) w Koenigshutte (fot. 1914 r.)
18 lipca o 21:00 preludium
Piotr Bukartyk (i Krzysztof Kawałko) 12 godzin po Mannie
1 sierpnia o 21:00
Teatr Montownia (Warszawa)
Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o teatrze, a boicie się zapytać Roman Radomski
8 sierpnia o 21:00
Kancelaria Artystyczna Faro (Kraków)
Lataj z Krystyną – na scenie Aldona Jankowska
9 sierpnia o 15:00
Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy Władysław Aniszewski, Felek
od 21:00 II Chorzowska Noc Filmowa – 2 x Zelenka
(Guzikowcy, Rok diabła)
15 sierpnia o 15:00 – Divadlo PIKI rozpocznie DZIECINADĘ!
o 21:00
Teatr Korez (Katowice)
Poczekalnia – na scenie Grażyna Bułka
22 sierpnia o 21:00
Teatr Nowy(Zabrze)
Związek otwarty Dario Fo i Franca Rame
23 sierpnia o 15:00
Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy Teatr Gry i Ludzie, Takie sobie bajeczki
29 sierpnia o 20:00
Teatr Ludowy (Kraków)
Sarenki Tomáš Svoboda
około 22:00 – zabawa taneczna w cieniu wieży szybu „Prezydent”
*)...tanecznej przed kantyną kopalni Koenig (Król) w Koenigshutte (fot. 1914 r.)
Liane Moriarty: Sekret mojego męża
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Wybory
Jak wygląda szczęście budowane na zakłamaniu – zastanawia się Liane Moriarty – i złych wyborów życiowych nie pozostawia bez kary. Trąciłoby to może dydaktyzmem niepożądanym w obyczajówkach, gdyby nie fakt, że „Sekret mojego męża” potrafi trzymać w napięciu i zaangażować do lektury aktywnej. Autorka wręcz zmusza odbiorczynie, by zastanowiły się nad losami postaci i podjęły się oceny ich decyzji. A te nie są łatwe. Sprawy wielkiego kalibru wpisane w codzienność rzadko kiedy mogą uskrzydlać. Z reguły oznaczają wielkie zmiany i nieustannie poprzedzający je strach.
W trzech pierwszych rozdziałach tomu „Sekret mojego męża” autorka przedstawia trzy różne rodziny w momentach niemalże przełomowych. Cecilia znajduje list od męża, który ma otworzyć dopiero po jego śmierci. Rachel, która nigdy nie pogodziła się ze śmiercią córki (a także z niewykryciem sprawcy morderstwa), dowiaduje się, że jej syn z rodziną chce zamieszkać za oceanem. Tess słyszy od męża i kuzynki przyjaciółki, że zaiskrzyło między nimi (ale jeszcze ze sobą nie spali). Z pozoru nie ma żadnych punktów stycznych. Ale Liane Moriarty prowadzi opowieść tak, by losy tych rodzin w którymś momencie się zazębiły i zaczęły na siebie wpływać. A wtedy nie da się już wydostać z trybików fabuły aż do zakończenia.
Autorka posługuje się schematami, które zawsze próbuje ożywić – modyfikuje drobne elementy, wprowadza silne charakterystyki postaci, nie zapomina o detalach, z których składa się codzienność. Stawia na silne uczucia, bo to zawsze się w obyczajówkach sprawdza, ale unika gry na sentymentach – jeśli nawet odnosi się do motywów bliskich szerokiej grupie czytelniczek, nie szuka pocieszenia ani usprawiedliwień – twardo pozostawia bohaterki w punkcie, w którym muszą znaleźć siły na samodzielne i zdecydowane działanie. List, który ma być tajemniczy, w pewnym momencie staje się niemal przeszkodą w fabule – zbyt długo żona waha się, czy może go przeczytać i co też w nim znajdzie. Rozterki moralne zabierają sporo miejsca i puentują kilka rozdziałów. Autorka próbuje w ten sposób zmusić czytelniczki do przeanalizowania sytuacji – i dokonania własnych wyborów, funduje im refleksje natury etycznej, co urozmaica lekturę, ale w samym tonie mogłoby zostać pominięte.
Pyta Moriarty o granice poświęcenia w imię szczęścia bliskich – oraz o możliwość zaspokajania własnych pragnień w obliczu potrzeb rodziny. Przedstawia swoich bohaterów w bardzo różnych rodzinnych konfiguracjach i włącza ich w częste dzisiaj dylematy – szczęście może rozproszyć zdrada (to banał, ale ładnie oprawiony), emigracja czy wielka tajemnica z przeszłości. I cały szereg innych spraw, właściwie niemożliwych do przewidzenia a zmuszających do przewartościowania egzystencji. „Sekret mojego męża” angażuje odbiorczynie do kibicowania bohaterom i do oceniania ich wyborów – ale wywołuje także szereg refleksji nad własną codziennością i każe się zastanowić nad priorytetami ekstremalnych, podsuwanych przez autorkę sytuacjach. To obyczajówka wypełniona celnymi spostrzeżeniami – ale nie byłoby tego narracyjnego sukcesu, gdyby nie udało się autorce stworzenie charakterów postaci. Decyzje są w tej powieści dobrze umotywowane – chociaż zawsze zależą od okoliczności. A ponieważ w sytuacjach z tej książki w zasadzie nie ma dobrych wyborów i jedynych akceptowalnych dróg, Liane Moriarty może od siebie uzależnić.
Wybory
Jak wygląda szczęście budowane na zakłamaniu – zastanawia się Liane Moriarty – i złych wyborów życiowych nie pozostawia bez kary. Trąciłoby to może dydaktyzmem niepożądanym w obyczajówkach, gdyby nie fakt, że „Sekret mojego męża” potrafi trzymać w napięciu i zaangażować do lektury aktywnej. Autorka wręcz zmusza odbiorczynie, by zastanowiły się nad losami postaci i podjęły się oceny ich decyzji. A te nie są łatwe. Sprawy wielkiego kalibru wpisane w codzienność rzadko kiedy mogą uskrzydlać. Z reguły oznaczają wielkie zmiany i nieustannie poprzedzający je strach.
W trzech pierwszych rozdziałach tomu „Sekret mojego męża” autorka przedstawia trzy różne rodziny w momentach niemalże przełomowych. Cecilia znajduje list od męża, który ma otworzyć dopiero po jego śmierci. Rachel, która nigdy nie pogodziła się ze śmiercią córki (a także z niewykryciem sprawcy morderstwa), dowiaduje się, że jej syn z rodziną chce zamieszkać za oceanem. Tess słyszy od męża i kuzynki przyjaciółki, że zaiskrzyło między nimi (ale jeszcze ze sobą nie spali). Z pozoru nie ma żadnych punktów stycznych. Ale Liane Moriarty prowadzi opowieść tak, by losy tych rodzin w którymś momencie się zazębiły i zaczęły na siebie wpływać. A wtedy nie da się już wydostać z trybików fabuły aż do zakończenia.
Autorka posługuje się schematami, które zawsze próbuje ożywić – modyfikuje drobne elementy, wprowadza silne charakterystyki postaci, nie zapomina o detalach, z których składa się codzienność. Stawia na silne uczucia, bo to zawsze się w obyczajówkach sprawdza, ale unika gry na sentymentach – jeśli nawet odnosi się do motywów bliskich szerokiej grupie czytelniczek, nie szuka pocieszenia ani usprawiedliwień – twardo pozostawia bohaterki w punkcie, w którym muszą znaleźć siły na samodzielne i zdecydowane działanie. List, który ma być tajemniczy, w pewnym momencie staje się niemal przeszkodą w fabule – zbyt długo żona waha się, czy może go przeczytać i co też w nim znajdzie. Rozterki moralne zabierają sporo miejsca i puentują kilka rozdziałów. Autorka próbuje w ten sposób zmusić czytelniczki do przeanalizowania sytuacji – i dokonania własnych wyborów, funduje im refleksje natury etycznej, co urozmaica lekturę, ale w samym tonie mogłoby zostać pominięte.
Pyta Moriarty o granice poświęcenia w imię szczęścia bliskich – oraz o możliwość zaspokajania własnych pragnień w obliczu potrzeb rodziny. Przedstawia swoich bohaterów w bardzo różnych rodzinnych konfiguracjach i włącza ich w częste dzisiaj dylematy – szczęście może rozproszyć zdrada (to banał, ale ładnie oprawiony), emigracja czy wielka tajemnica z przeszłości. I cały szereg innych spraw, właściwie niemożliwych do przewidzenia a zmuszających do przewartościowania egzystencji. „Sekret mojego męża” angażuje odbiorczynie do kibicowania bohaterom i do oceniania ich wyborów – ale wywołuje także szereg refleksji nad własną codziennością i każe się zastanowić nad priorytetami ekstremalnych, podsuwanych przez autorkę sytuacjach. To obyczajówka wypełniona celnymi spostrzeżeniami – ale nie byłoby tego narracyjnego sukcesu, gdyby nie udało się autorce stworzenie charakterów postaci. Decyzje są w tej powieści dobrze umotywowane – chociaż zawsze zależą od okoliczności. A ponieważ w sytuacjach z tej książki w zasadzie nie ma dobrych wyborów i jedynych akceptowalnych dróg, Liane Moriarty może od siebie uzależnić.
wtorek, 15 lipca 2014
Kiera Cass: Elita
Jaguar, Warszawa 2014.
Po koronę
Zostało tylko kilka pięknych dziewczyn, gotowych walczyć o uznanie księcia Maxona – i o królewski tytuł. America nie znosi jednej z nich, intrygantki Celeste, dwie lubi i obdarza nawet swoistą przyjaźnią, a pozostałe dalej tworzą tło do wydarzeń w pałacu. Aspen, dawny narzeczony Ami, przebywa w pobliżu jako gwardzista – tyle że panie biorące udział w Eliminacjach nie mogą kochać nikogo poza Maxonem – taki czyn odbierany jest jako zdrada i surowo karany, o czym bohaterka musi się dowiedzieć. W drugiej części „Rywalek”, „Elicie”, Kiera Cass stale podgrzewa atmosferę, ale poza wątkiem obyczajowym mocno koncentruje się i na polityce kraju.
Po czwartej wojnie światowej wprowadzony został system klasowy. America dzięki pobytowi na królewskim dworze dociera do tajnych dokumentów i odkrywa, jakie były prawdziwe przyczyny tej politycznej decyzji. To pozwala jej zweryfikować poglądy i podjąć zdecydowane działania. America zresztą często reaguje bez zastanowienia, co przysparza jej nie tylko kłopotów, ale i… uznania oraz sympatii czytelników. W „Elicie” nie jest inaczej, chociaż rodzaje kłopotów zmieniają się częściej.
Bohaterka przekonała się już do księcia Maxona. Tym razem jednak książę więcej uwagi poświęca jej rywalkom. Chociaż tron nie jest dla Ami celem egzystencji, dziewczyna boleśnie odczuwa zainteresowanie Maxona innymi pięknościami. Poznaje cały wachlarz uczuć związanych z damsko-męskimi komplikacjami – więc także „Elita” nie jest powieścią czarno-białą. Kiera Cass wie, jak podtrzymywać napięcie i jak pokierować losami bohaterki, żeby czytelniczki śledziły jej przygody z zapałem. „Elita” to obyczajówka, w której akcja jest dużo ważniejsza niż sama konstrukcja świata – owszem, autorka szczegółowo przedstawia zasady panujące w tej rzeczywistości, ale już na przykład reguły samego reality show dowolnie nagina do potrzeb opowieści.
Przygody Ami nie sprowadzają się tutaj do banalnego dylematu, czy wybrać dawnego ukochanego, czy bogatego i sympatycznego księcia, który przestał jej być obojętny. Liczy się o wiele więcej, łącznie z troską o losy dziwnego państwa. Kiera Cass odwołuje się do modnego jeszcze pomysłu na program rozrywkowy, ale pokazuje go od kulis, traktuje jako fabularny wabik, a nie zabawę, której reguł bezwzględnie należy przestrzegać. Sprawdza też, co dzisiaj jest silniejsze – uczucia czy obietnica bogactwa – sięga zatem do odwiecznych dylematów.
„Elita” to opowieść dobrze poprowadzona. Autorka upraszcza charaktery drugoplanowych postaci, ale sama akcja nie ulega przez to spłyceniu. W narracji daje się wyczuć upodobanie zarówno do dawnych romansowych powieści bez wyuzdanego seksu (i to wcale nie ze względu na grupę docelową!), jak i do akcji rodem z powieści sensacyjnych. Taka mieszanka sprawia, że czytelniczki mocniej angażują się w historię i zaczynają kibicować bohaterce. America jest impulsywna i chce szczęśliwego życia – ale musi pokonać sporo trudności, żeby realizować własne marzenia. Naiwny i baśniowy motyw przekształcony tu został w akcję bogatą w wydarzenia różnego kalibru. Nic dziwnego, że seria Rywalki cieszy się uznaniem młodszych i starszych odbiorczyń – to lektury ciekawe i oryginalne, z jednej strony bardzo nawiązujące do pomysłów z realnego świata rozrywki, z drugiej – odwołujące się do skrywanych tęsknot. Kiera Cass daje czytelniczkom opowieść burzliwą. Wie, że czasem decyzje Ami będą drażnić i budzić sprzeciw, ale też o takie reakcje jej chodzi. „Elita” nie sprowadza się w końcu do płytkiego konkursiku – bohaterka bierze udział w czymś, co z pewnością poważnie zmieni jej życie.
Po koronę
Zostało tylko kilka pięknych dziewczyn, gotowych walczyć o uznanie księcia Maxona – i o królewski tytuł. America nie znosi jednej z nich, intrygantki Celeste, dwie lubi i obdarza nawet swoistą przyjaźnią, a pozostałe dalej tworzą tło do wydarzeń w pałacu. Aspen, dawny narzeczony Ami, przebywa w pobliżu jako gwardzista – tyle że panie biorące udział w Eliminacjach nie mogą kochać nikogo poza Maxonem – taki czyn odbierany jest jako zdrada i surowo karany, o czym bohaterka musi się dowiedzieć. W drugiej części „Rywalek”, „Elicie”, Kiera Cass stale podgrzewa atmosferę, ale poza wątkiem obyczajowym mocno koncentruje się i na polityce kraju.
Po czwartej wojnie światowej wprowadzony został system klasowy. America dzięki pobytowi na królewskim dworze dociera do tajnych dokumentów i odkrywa, jakie były prawdziwe przyczyny tej politycznej decyzji. To pozwala jej zweryfikować poglądy i podjąć zdecydowane działania. America zresztą często reaguje bez zastanowienia, co przysparza jej nie tylko kłopotów, ale i… uznania oraz sympatii czytelników. W „Elicie” nie jest inaczej, chociaż rodzaje kłopotów zmieniają się częściej.
Bohaterka przekonała się już do księcia Maxona. Tym razem jednak książę więcej uwagi poświęca jej rywalkom. Chociaż tron nie jest dla Ami celem egzystencji, dziewczyna boleśnie odczuwa zainteresowanie Maxona innymi pięknościami. Poznaje cały wachlarz uczuć związanych z damsko-męskimi komplikacjami – więc także „Elita” nie jest powieścią czarno-białą. Kiera Cass wie, jak podtrzymywać napięcie i jak pokierować losami bohaterki, żeby czytelniczki śledziły jej przygody z zapałem. „Elita” to obyczajówka, w której akcja jest dużo ważniejsza niż sama konstrukcja świata – owszem, autorka szczegółowo przedstawia zasady panujące w tej rzeczywistości, ale już na przykład reguły samego reality show dowolnie nagina do potrzeb opowieści.
Przygody Ami nie sprowadzają się tutaj do banalnego dylematu, czy wybrać dawnego ukochanego, czy bogatego i sympatycznego księcia, który przestał jej być obojętny. Liczy się o wiele więcej, łącznie z troską o losy dziwnego państwa. Kiera Cass odwołuje się do modnego jeszcze pomysłu na program rozrywkowy, ale pokazuje go od kulis, traktuje jako fabularny wabik, a nie zabawę, której reguł bezwzględnie należy przestrzegać. Sprawdza też, co dzisiaj jest silniejsze – uczucia czy obietnica bogactwa – sięga zatem do odwiecznych dylematów.
„Elita” to opowieść dobrze poprowadzona. Autorka upraszcza charaktery drugoplanowych postaci, ale sama akcja nie ulega przez to spłyceniu. W narracji daje się wyczuć upodobanie zarówno do dawnych romansowych powieści bez wyuzdanego seksu (i to wcale nie ze względu na grupę docelową!), jak i do akcji rodem z powieści sensacyjnych. Taka mieszanka sprawia, że czytelniczki mocniej angażują się w historię i zaczynają kibicować bohaterce. America jest impulsywna i chce szczęśliwego życia – ale musi pokonać sporo trudności, żeby realizować własne marzenia. Naiwny i baśniowy motyw przekształcony tu został w akcję bogatą w wydarzenia różnego kalibru. Nic dziwnego, że seria Rywalki cieszy się uznaniem młodszych i starszych odbiorczyń – to lektury ciekawe i oryginalne, z jednej strony bardzo nawiązujące do pomysłów z realnego świata rozrywki, z drugiej – odwołujące się do skrywanych tęsknot. Kiera Cass daje czytelniczkom opowieść burzliwą. Wie, że czasem decyzje Ami będą drażnić i budzić sprzeciw, ale też o takie reakcje jej chodzi. „Elita” nie sprowadza się w końcu do płytkiego konkursiku – bohaterka bierze udział w czymś, co z pewnością poważnie zmieni jej życie.
poniedziałek, 14 lipca 2014
Ewa Kozyra-Pawlak: Ja, Bobik, czyli prawdziwa historia o kocie, który myślał, że jest królem
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Wycinanki
Nie wiem, dlaczego podtytuł tomiku „Ja, Bobik” głosi „prawdziwa historia o kocie, który myślał, że jest królem”, skoro Bobik naprawdę jest królem. Bez trudu podbije serca wszystkich kociarzy – nie tylko dzieci z definicji uwielbiających zwierzęta. To kot jakich wiele – za to sportretowany z ogromną miłością, humorem oraz zmysłem obserwacji. I dużym talentem, bo Ewa Kozyra-Pawlak tworzy tu obrazki z kawałeczków materiału.
Bobik przedstawia swoich rodziców i dom, do którego trafia. A potem wymienia miejsca, które objął swoim kocim panowaniem. Wie, że bez niego jego służący, ludzie, Eja i Ajeł, zupełnie by się pogubili. Humor przejawia się tu w czułym akceptowaniu pomysłów Bobika – w postawie, którą zna chyba każdy posiadacz zwierzęcia. Nie ulega wątpliwości, że Bobik świetnie czuje się w swoim pałacu.
Ewa Kozyra-Pawlak nie wymyśla skomplikowanej opowiastki. „Ja, Bobik” to po pierwsze dowcipny hołd dla zwierzęcia, a po drugie – popis obserwacyjno-plastyczny. Autorka bez trudu radzi sobie z przedstawieniem Bobika w rozmaitych pozach i pozycjach (właściciele kotów ubawią się podwójnie, kiedy w zachowaniach Bobika odkryją znajome motywy). Ale przede wszystkim zaimponuje odbiorcom talent autorki w prezentowaniu pupila. Łaty i łapki są tu konsekwentnie wycinane z materiału i składane w całość na fastrygowanych czasem tkaninowych tłach. Autorka zawsze zachowuje dobre proporcje i widać, że pozycje kota nigdy nie są tworzone przypadkowo czy bez obmyślenia poszczególnych elementów. Bobik zasługuje na tak dużo uwagi – odbiorcy otrzymają kilkadziesiąt materiałowych obrazków i portrecików, dzięki którym pokochają bohatera tej prostej historyjki. Oprócz Bobika Kozyra-Pawlak przedstawia jeszcze kilka różnych zabawnych zwierząt z ich dowcipnymi charakterystykami. I tu dobrze wypada zmysł obserwacji autorki – czytelnicy bez wysiłku wyobrażą sobie pierwowzory bohaterów. Bo Bobika wyobrażać sobie nie muszą, ten kot pojawia się na zdjęciu w żartobliwym zakończeniu.
„Ja, Bobik” to picture book, tomik do oglądania. Zajmie odbiorców na długo, bo chociaż przeczytanie samej historyjki nie wymaga dużo czasu, to przyglądanie się misternym wycinankom zapewni sporo rozrywki. Kozyra-Pawlak dba o detale – w kuchni znajduje się garnek z pokrywką i rękawica kuchenna (wycięte z materiału…), a chodnik w przedpokoju ma frędzelki. W dodatku Bobik zawsze jest uśmiechnięty, co jeszcze bardziej pozytywnie nastroi do niego odbiorców. Cała ta książeczka powstała dla precyzyjnego malowania igłą i ścinkami materiałów – i stanowi niezwykły sposób na uhonorowanie domowego ulubieńca. Bobik zasługuje na tak artystyczne potraktowanie, choćby tylko swoim istnieniem.
Tomik Ewy Kozyry-Pawlak urzeka. Nie tylko serdecznym podejściem do małego czworonoga, ale i pomysłem na stronę graficzną. Autorce udało się wyróżnić spośród całego grona ilustratorów. Najmłodszym odbiorcom uświadamia tym samym, że rysowanie nie musi być jedyną metodą na upamiętnienie bohatera książki – a także że tematy można znaleźć wszędzie, wystarczy obserwować otoczenie. Bobik podbije serca odbiorców, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ale autorka tej publikacji również na rynku literatury czwartej wyrobi sobie silną pozycję. Szata graficzna książki „Ja, Bobik” budzi niekłamany zachwyt. Cieszy również humor, którym przepełniona jest opowiastka. Bobik trafia do literatury czwartej brawurowo i pokazuje, jak to jest być rozpieszczanym i kochanym kotem. Nie trzeba bajkowych fabuł ani typowych rysunkowych wyobrażeń kota, żeby ucieszyć dzieci i dorosłych kocią historią. Bobik po tej książce zyska sobie grono wiernych fanów – jak na kociego króla przystało. A Ewa Kozyra-Pawlak może być z siebie dumna.
Wycinanki
Nie wiem, dlaczego podtytuł tomiku „Ja, Bobik” głosi „prawdziwa historia o kocie, który myślał, że jest królem”, skoro Bobik naprawdę jest królem. Bez trudu podbije serca wszystkich kociarzy – nie tylko dzieci z definicji uwielbiających zwierzęta. To kot jakich wiele – za to sportretowany z ogromną miłością, humorem oraz zmysłem obserwacji. I dużym talentem, bo Ewa Kozyra-Pawlak tworzy tu obrazki z kawałeczków materiału.
Bobik przedstawia swoich rodziców i dom, do którego trafia. A potem wymienia miejsca, które objął swoim kocim panowaniem. Wie, że bez niego jego służący, ludzie, Eja i Ajeł, zupełnie by się pogubili. Humor przejawia się tu w czułym akceptowaniu pomysłów Bobika – w postawie, którą zna chyba każdy posiadacz zwierzęcia. Nie ulega wątpliwości, że Bobik świetnie czuje się w swoim pałacu.
Ewa Kozyra-Pawlak nie wymyśla skomplikowanej opowiastki. „Ja, Bobik” to po pierwsze dowcipny hołd dla zwierzęcia, a po drugie – popis obserwacyjno-plastyczny. Autorka bez trudu radzi sobie z przedstawieniem Bobika w rozmaitych pozach i pozycjach (właściciele kotów ubawią się podwójnie, kiedy w zachowaniach Bobika odkryją znajome motywy). Ale przede wszystkim zaimponuje odbiorcom talent autorki w prezentowaniu pupila. Łaty i łapki są tu konsekwentnie wycinane z materiału i składane w całość na fastrygowanych czasem tkaninowych tłach. Autorka zawsze zachowuje dobre proporcje i widać, że pozycje kota nigdy nie są tworzone przypadkowo czy bez obmyślenia poszczególnych elementów. Bobik zasługuje na tak dużo uwagi – odbiorcy otrzymają kilkadziesiąt materiałowych obrazków i portrecików, dzięki którym pokochają bohatera tej prostej historyjki. Oprócz Bobika Kozyra-Pawlak przedstawia jeszcze kilka różnych zabawnych zwierząt z ich dowcipnymi charakterystykami. I tu dobrze wypada zmysł obserwacji autorki – czytelnicy bez wysiłku wyobrażą sobie pierwowzory bohaterów. Bo Bobika wyobrażać sobie nie muszą, ten kot pojawia się na zdjęciu w żartobliwym zakończeniu.
„Ja, Bobik” to picture book, tomik do oglądania. Zajmie odbiorców na długo, bo chociaż przeczytanie samej historyjki nie wymaga dużo czasu, to przyglądanie się misternym wycinankom zapewni sporo rozrywki. Kozyra-Pawlak dba o detale – w kuchni znajduje się garnek z pokrywką i rękawica kuchenna (wycięte z materiału…), a chodnik w przedpokoju ma frędzelki. W dodatku Bobik zawsze jest uśmiechnięty, co jeszcze bardziej pozytywnie nastroi do niego odbiorców. Cała ta książeczka powstała dla precyzyjnego malowania igłą i ścinkami materiałów – i stanowi niezwykły sposób na uhonorowanie domowego ulubieńca. Bobik zasługuje na tak artystyczne potraktowanie, choćby tylko swoim istnieniem.
Tomik Ewy Kozyry-Pawlak urzeka. Nie tylko serdecznym podejściem do małego czworonoga, ale i pomysłem na stronę graficzną. Autorce udało się wyróżnić spośród całego grona ilustratorów. Najmłodszym odbiorcom uświadamia tym samym, że rysowanie nie musi być jedyną metodą na upamiętnienie bohatera książki – a także że tematy można znaleźć wszędzie, wystarczy obserwować otoczenie. Bobik podbije serca odbiorców, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ale autorka tej publikacji również na rynku literatury czwartej wyrobi sobie silną pozycję. Szata graficzna książki „Ja, Bobik” budzi niekłamany zachwyt. Cieszy również humor, którym przepełniona jest opowiastka. Bobik trafia do literatury czwartej brawurowo i pokazuje, jak to jest być rozpieszczanym i kochanym kotem. Nie trzeba bajkowych fabuł ani typowych rysunkowych wyobrażeń kota, żeby ucieszyć dzieci i dorosłych kocią historią. Bobik po tej książce zyska sobie grono wiernych fanów – jak na kociego króla przystało. A Ewa Kozyra-Pawlak może być z siebie dumna.
niedziela, 13 lipca 2014
Christa Holtei: Dawniej i dziś. Jak żyły dzieci przed stu laty, a jak żyją dzisiaj
Media Rodzina, Poznań 2014.
Porównania
Czy sto lat to dużo czasu, jeśli chodzi o przemiany w zwyczajnym życiu? Dzisiejsze dzieci nie wyobrażają sobie choćby istnienia bez komputera – a przecież to nie było niczym dziwnym dla pokolenia ich rodziców. Mało tego, dziadkowie pamiętają jeszcze czarno-białą telewizję lub wieczory spędzane na wspólnej lekturze czy opowiadaniu bajek najmłodszym. A co z innymi dziedzinami życia. Jak kiedyś przygotowywało się posiłki, prało, uczyło czy przemieszczało? Teraz maluchy mogą się tego dość szybko i w skrócie dowiedzieć dzięki małej książeczce z serii Mądra Mysz. Tomik „Dawniej i dziś. Jak żyły dzieci przed stu laty, a jak żyją dzisiaj” przynosi interesujące dla kilkulatków porównania w dość atrakcyjnej – bo wydawniczo oryginalnej formie.
To książeczka obrazkowa, jak wszystkie w mocno już rozbudowanej niemieckiej serii edukacyjnej. Astrid Vohwinkel zadbała o to, by ilustracje realistycznie przedstawiały różnice między życiem przed wiekiem a znanym odbiorcom światem – chociaż nie ma tu miejsca na bajkowość, obrazki są bardzo przyjemne i przyciągają dzieci do książeczki. Pozwalają też łatwo dostrzec zmiany – i zapadają w pamięć. Jednocześnie bardzo dobrze wpisują się w samą serię, zachowując jej charakter i klimat, co oznacza, że wierni czytelnicy nie będą rozczarowani kolejną publikacją.
Christa Hltei zajmuje się stroną tekstową. Przywołuje dwie pary dzieci – Jadwigę i Franka z przeszłości oraz Tomka i Anię z teraźniejszości. Prowadzi dwie równoległe narracje – obie utrzymane w czasie teraźniejszym i składające się z niezbyt rozbudowanych zdań. Nie ma tu specjalnych fabuł, powracają za to opisy codziennych czynności – co pozwala zaakcentować różnice w stylach życia i możliwościach tkwiących przed bohaterami. Żeby jeszcze podkreślić zmieniające się zwyczaje, autorka posiłkuje się drobnymi scenkami z życia wziętymi.
Ale największą niespodzianką dla małych odbiorców i elementem zachęcającym do czytania i oglądania książeczki stają się w tym przypadku skrzydełka na każdej ze stron. Po odgięciu fragmentu kartki pojawiają się wyliczenia, które jeszcze bardziej uświadomią czytelnikom, jak zmienia się świat. W ikonkowych rysunkach i podpisach maluchy otrzymają zestawienia pomieszczeń w domu, przygotowania ubrań, wyliczenia pojazdów, zabawek czy sposobów spędzania wolnego czasu. To miły dodatek do lektury – rozbudza ciekawość i uwypukla zmiany, ale przede wszystkim zapewnia dzieciom inną niż klasyczna lektura rozrywkę – to dobry sposób na zachęcenie dzieci do śledzenia tomiku.
W serii Mądra Mysz ukazało się już bardzo dużo zeszytów, składa się na nią zresztą kilka odrębnych cykli. „Dawniej i dziś” różni się od opowieści o zawodach, przygodach Zuzi czy Maksa – to historia podwojona, przez co inaczej wypada więź z bohaterami. W tej małej książeczce mieści się wiele ciekawostek, bo z jednej strony dzieci otrzymają zestaw informacji, które łatwo mogą zweryfikować – oglądając własną rzeczywistość – a z drugiej mogą własne doświadczenia skonfrontować z przeszłością, co zawsze zapewnia dobrą zabawę. Maluchy nie odczuwają zatem przy tej lekturze jej edukacyjnych aspektów, chłoną wiedzę, nie męcząc się nią. „Dawniej i dziś” wpisuje się również w akcję „Cała Polska czyta dzieciom” – tyle że nie chodzi w niej o sam aspekt czytania, a o spędzanie z dzieckiem czasu. Poza śledzeniem tekstu można również bawić się we wspólne opowiadanie sytuacji na rysunkach lub zagłębiać się w rodzinne wspomnienia i porównywać rzeczywistość dzisiejszą z tą sprzed lat. Dla dzieci zawsze będzie to atrakcja.
Porównania
Czy sto lat to dużo czasu, jeśli chodzi o przemiany w zwyczajnym życiu? Dzisiejsze dzieci nie wyobrażają sobie choćby istnienia bez komputera – a przecież to nie było niczym dziwnym dla pokolenia ich rodziców. Mało tego, dziadkowie pamiętają jeszcze czarno-białą telewizję lub wieczory spędzane na wspólnej lekturze czy opowiadaniu bajek najmłodszym. A co z innymi dziedzinami życia. Jak kiedyś przygotowywało się posiłki, prało, uczyło czy przemieszczało? Teraz maluchy mogą się tego dość szybko i w skrócie dowiedzieć dzięki małej książeczce z serii Mądra Mysz. Tomik „Dawniej i dziś. Jak żyły dzieci przed stu laty, a jak żyją dzisiaj” przynosi interesujące dla kilkulatków porównania w dość atrakcyjnej – bo wydawniczo oryginalnej formie.
To książeczka obrazkowa, jak wszystkie w mocno już rozbudowanej niemieckiej serii edukacyjnej. Astrid Vohwinkel zadbała o to, by ilustracje realistycznie przedstawiały różnice między życiem przed wiekiem a znanym odbiorcom światem – chociaż nie ma tu miejsca na bajkowość, obrazki są bardzo przyjemne i przyciągają dzieci do książeczki. Pozwalają też łatwo dostrzec zmiany – i zapadają w pamięć. Jednocześnie bardzo dobrze wpisują się w samą serię, zachowując jej charakter i klimat, co oznacza, że wierni czytelnicy nie będą rozczarowani kolejną publikacją.
Christa Hltei zajmuje się stroną tekstową. Przywołuje dwie pary dzieci – Jadwigę i Franka z przeszłości oraz Tomka i Anię z teraźniejszości. Prowadzi dwie równoległe narracje – obie utrzymane w czasie teraźniejszym i składające się z niezbyt rozbudowanych zdań. Nie ma tu specjalnych fabuł, powracają za to opisy codziennych czynności – co pozwala zaakcentować różnice w stylach życia i możliwościach tkwiących przed bohaterami. Żeby jeszcze podkreślić zmieniające się zwyczaje, autorka posiłkuje się drobnymi scenkami z życia wziętymi.
Ale największą niespodzianką dla małych odbiorców i elementem zachęcającym do czytania i oglądania książeczki stają się w tym przypadku skrzydełka na każdej ze stron. Po odgięciu fragmentu kartki pojawiają się wyliczenia, które jeszcze bardziej uświadomią czytelnikom, jak zmienia się świat. W ikonkowych rysunkach i podpisach maluchy otrzymają zestawienia pomieszczeń w domu, przygotowania ubrań, wyliczenia pojazdów, zabawek czy sposobów spędzania wolnego czasu. To miły dodatek do lektury – rozbudza ciekawość i uwypukla zmiany, ale przede wszystkim zapewnia dzieciom inną niż klasyczna lektura rozrywkę – to dobry sposób na zachęcenie dzieci do śledzenia tomiku.
W serii Mądra Mysz ukazało się już bardzo dużo zeszytów, składa się na nią zresztą kilka odrębnych cykli. „Dawniej i dziś” różni się od opowieści o zawodach, przygodach Zuzi czy Maksa – to historia podwojona, przez co inaczej wypada więź z bohaterami. W tej małej książeczce mieści się wiele ciekawostek, bo z jednej strony dzieci otrzymają zestaw informacji, które łatwo mogą zweryfikować – oglądając własną rzeczywistość – a z drugiej mogą własne doświadczenia skonfrontować z przeszłością, co zawsze zapewnia dobrą zabawę. Maluchy nie odczuwają zatem przy tej lekturze jej edukacyjnych aspektów, chłoną wiedzę, nie męcząc się nią. „Dawniej i dziś” wpisuje się również w akcję „Cała Polska czyta dzieciom” – tyle że nie chodzi w niej o sam aspekt czytania, a o spędzanie z dzieckiem czasu. Poza śledzeniem tekstu można również bawić się we wspólne opowiadanie sytuacji na rysunkach lub zagłębiać się w rodzinne wspomnienia i porównywać rzeczywistość dzisiejszą z tą sprzed lat. Dla dzieci zawsze będzie to atrakcja.
Beate Walther: Kompozycje kwiatowe. Inspiracje na każdą okazję
Świat Książki, Warszawa 2014.
Bukiety
Wbrew tytułowi tomu poradnik „Kompozycje kwiatowe. Inspiracje na każdą okazję” nie jest zestawem wskazówek, jak układać piękne bukiety. To książka poświęcona warsztatowi florystów i koncentrująca się na fachowych podstawach. Upraszczając: jeśli ktoś ma smykałkę do układania ciekawych bukietów, pozna liczne sztuczki ułatwiające pracę. Jeśli ktoś nie umie dopasowywać do siebie (i do okazji) kwiatów, z tej publikacji się tego nie nauczy. Beate Walther daje bowiem szansę amatorom, którzy chcieliby lepiej wykorzystywać swój potencjał.
Żeby skorzystać z jej książki należy wykazywać się dobrym gustem przy wybieraniu kwiatów – nie ma znaczenia, czy to polne rośliny, kwiaty ścięte w ogródku, czy starannie dobierane w kwiaciarniach lub na targach kwiatowych. Walther interesuje to, czego w bukiecie nie widać. Narzędzia dla florystów (zdawkową i typową prezentację zamienia na rzetelny i praktyczny przegląd narzędzi), drutowanie i taśmowanie roślin, przygotowanie podstaw o różnych kształtach pod określone typy bukietów, zasady stosowania gąbki – wprowadza autorka wiele tematów, które laikom zupełnie nie kojarzą się z efektownymi bukietami – rezultatami fachowych działań. Następnie przychodzi kolej na opracowanie „materiału roślinnego” (tak właśnie, od strony technicznej, podchodzi Walther do tematu) – tu zajmuje się regułami kompozycji, to jest pożądanymi kształtami bukietów czy cechami poszczególnych gatunków roślin. Zwraca uwagę na to, które kwiaty wymagają skromnej ozdoby, a które dobrze komponują się z innymi. Przedstawia zasady dobierania kolorów, tłumaczy, jakie są kształty kompozycji pożądane przez zamawiających kwiaty. Uczy także własnoręcznego sporządzania bukietów – temu służą techniki wiązania czy zasady dobierania wazonów do kompozycji. W tej przemyślanej i dokładnej charakterystyce co pewien czas znajdują się również specjalne dodatki – na przykład kokardy do wieńców czy upominki kwiatowe idealne dla bliskich. Kilka słów autorka poświęca oczywiście bukietom ślubnym oraz wiązankom pogrzebowym, żeby dać odbiorcom szansę na praktyczne wykorzystanie nabytych umiejętności na najbardziej uroczystych okazjach. „Kompozycje kwiatowe” mogą być wsparciem dla każdego początkującego florysty, a amatorom pozwolą przejść na wyższy stopień kwiatowego wtajemniczenia – i dostarczyć przydatnych uwag.
Beate Walther nie zajmuje się natomiast kwestiami, które wymykają się naukowemu spojrzeniu. Nie zajmuje się ani artystycznym smakiem, ani intuicją, ani językiem kwiatów – odrzuca zatem wszystkie elementy zawsze obecne w rozmaitych pseudoporadnikach i uzależnione od zbyt wielu czynników, by dawały się łatwo uogólniać. W „Kompozycjach kwiatowych” precyzja przekazu jest niezwykle ważna – to niemal podręcznik układania bukietów, coś, czym nie będą zawiedzeni ludzie związani z florystyką.
Chociaż tom nie ma tak do końca charakteru albumowego (co także jest wyznacznikiem popporadników), dzięki eleganckiemu wydaniu i dużej liczbie zdjęć cieszy oko. Fotografie najczęściej stanowią tutaj materiał ilustracyjny, z rzadka jednak mogą funkcjonować także jako źródło inspiracji dla układających kwiaty. Pomagają samoukom w doskonaleniu umiejętności i znakomicie obrazują wywody – tak, by autorka mogła precyzyjnie przedstawiać reguły rządzące kompozycjami. Na pierwszy rzut oka „Kompozycje kwiatowe” to publikacja jedna z wielu – w rzeczywistości jednak to książka pełna fachowych wskazówek.
Bukiety
Wbrew tytułowi tomu poradnik „Kompozycje kwiatowe. Inspiracje na każdą okazję” nie jest zestawem wskazówek, jak układać piękne bukiety. To książka poświęcona warsztatowi florystów i koncentrująca się na fachowych podstawach. Upraszczając: jeśli ktoś ma smykałkę do układania ciekawych bukietów, pozna liczne sztuczki ułatwiające pracę. Jeśli ktoś nie umie dopasowywać do siebie (i do okazji) kwiatów, z tej publikacji się tego nie nauczy. Beate Walther daje bowiem szansę amatorom, którzy chcieliby lepiej wykorzystywać swój potencjał.
Żeby skorzystać z jej książki należy wykazywać się dobrym gustem przy wybieraniu kwiatów – nie ma znaczenia, czy to polne rośliny, kwiaty ścięte w ogródku, czy starannie dobierane w kwiaciarniach lub na targach kwiatowych. Walther interesuje to, czego w bukiecie nie widać. Narzędzia dla florystów (zdawkową i typową prezentację zamienia na rzetelny i praktyczny przegląd narzędzi), drutowanie i taśmowanie roślin, przygotowanie podstaw o różnych kształtach pod określone typy bukietów, zasady stosowania gąbki – wprowadza autorka wiele tematów, które laikom zupełnie nie kojarzą się z efektownymi bukietami – rezultatami fachowych działań. Następnie przychodzi kolej na opracowanie „materiału roślinnego” (tak właśnie, od strony technicznej, podchodzi Walther do tematu) – tu zajmuje się regułami kompozycji, to jest pożądanymi kształtami bukietów czy cechami poszczególnych gatunków roślin. Zwraca uwagę na to, które kwiaty wymagają skromnej ozdoby, a które dobrze komponują się z innymi. Przedstawia zasady dobierania kolorów, tłumaczy, jakie są kształty kompozycji pożądane przez zamawiających kwiaty. Uczy także własnoręcznego sporządzania bukietów – temu służą techniki wiązania czy zasady dobierania wazonów do kompozycji. W tej przemyślanej i dokładnej charakterystyce co pewien czas znajdują się również specjalne dodatki – na przykład kokardy do wieńców czy upominki kwiatowe idealne dla bliskich. Kilka słów autorka poświęca oczywiście bukietom ślubnym oraz wiązankom pogrzebowym, żeby dać odbiorcom szansę na praktyczne wykorzystanie nabytych umiejętności na najbardziej uroczystych okazjach. „Kompozycje kwiatowe” mogą być wsparciem dla każdego początkującego florysty, a amatorom pozwolą przejść na wyższy stopień kwiatowego wtajemniczenia – i dostarczyć przydatnych uwag.
Beate Walther nie zajmuje się natomiast kwestiami, które wymykają się naukowemu spojrzeniu. Nie zajmuje się ani artystycznym smakiem, ani intuicją, ani językiem kwiatów – odrzuca zatem wszystkie elementy zawsze obecne w rozmaitych pseudoporadnikach i uzależnione od zbyt wielu czynników, by dawały się łatwo uogólniać. W „Kompozycjach kwiatowych” precyzja przekazu jest niezwykle ważna – to niemal podręcznik układania bukietów, coś, czym nie będą zawiedzeni ludzie związani z florystyką.
Chociaż tom nie ma tak do końca charakteru albumowego (co także jest wyznacznikiem popporadników), dzięki eleganckiemu wydaniu i dużej liczbie zdjęć cieszy oko. Fotografie najczęściej stanowią tutaj materiał ilustracyjny, z rzadka jednak mogą funkcjonować także jako źródło inspiracji dla układających kwiaty. Pomagają samoukom w doskonaleniu umiejętności i znakomicie obrazują wywody – tak, by autorka mogła precyzyjnie przedstawiać reguły rządzące kompozycjami. Na pierwszy rzut oka „Kompozycje kwiatowe” to publikacja jedna z wielu – w rzeczywistości jednak to książka pełna fachowych wskazówek.