Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Kochanek z innego świata
Isabel Abedi to autorka zbyt inteligentna na to, by zostać epigonką Stephenie Meyer i stworzyć kolejną wersję „Zmierzchu”, mimo że decyzje dotyczące wydania tomu „Lucian” jednoznacznie wskazują na target złożony z wielbicielek lekko romansowych przykładów paranormal romance. Mroczna okładka z gotycką parą, czterozdaniowy fragment powieści, w którym sugeruje się tajemnicę i pozaludzkie pochodzenie tytułowego bohatera, komentarz o głębokim uczuciu… właściwie to wystarczy, by ironicznie do „Zmierzchu” nastawione czytelniczki uciekły z krzykiem – i wiele by wtedy straciły. Bo Isabel Abedi, wprawiona już w fantastycznych i mrocznych powieściach, i tym razem buduje historię ciekawą i nietypową, a wątek miłosny – katalizator akcji – na długo spycha na odległy plan.
Rebeka mieszka z matką i jej partnerką. Chociaż w życiu uczuciowym niespecjalnie jej się układa, ma oddanych przyjaciół. Wszystko ulega rozchwianiu, gdy w jej egzystencję wkracza dziwny chłopak. Rebeka zakochuje się w nieznajomym i próbuje zrozumieć niewytłumaczalne zjawiska, które towarzyszą pojawianiu się Luciana. Przeciwni temu związkowi są wszyscy: rodzice Rebeki i ich nowi partnerzy, a także przyjaciele dziewczyny. Tymczasem Rebeka dowiaduje się, kim naprawdę jest Lucian. To wątek miłosny, ale obok niego funkcjonuje cała seria znacznie ciekawszych, bo mniej przewidywalnych, obyczajowych. Problemy dziewczyny w szkole, związek matki (u Abedi przedstawiony z całą naturalnością, nie w kategoriach sensacji, jakby był już skostniałym tematem w powieściach dla młodzieży), próby zbudowania więzi z byłym chłopakiem… W ponadpięćsetstronicowej książce na nudę zwyczajnie nie będzie czasu. Abedi, by dodatkowo zdynamizować całość, dzieli tom na części, a jedną z nich składa z samych ekspresyjnych maili. Umiejętnie operuje zagadkami, by przyciągnąć do lektury odbiorczynie i nie pozwala im ani na moment odłożyć książki. Co więcej, sprawnie operuje emocjami, chociaż swoim bohaterom każe przeżywać niewiarygodne wręcz skoki nastrojów (a te udzielą się co wrażliwszym czytelniczkom), nie zbliża się nawet do granicy kiczu.
Nawiązania do „Zmierzchu” są lepem na mniej ambitne dziewczyny, spragnione kolejnej historii o niemożliwych do pokonania przeszkodach stojących na drodze prawdziwej miłości. Na szczęście Abedi próbuje wskrzesić zainteresowanie nastolatek literaturą z wyższej półki – przez karty powieści przewija się „Portret Doriana Graya”. Zresztą autotematyzm stanowi jeden z ważniejszych dalszoplanowych tematów książki. Isabel Abedi część akcji przenosi na zajęcia z literatury, pokazuje siłę słowa i wpływ literatury na ludzi. Udaje, że pisze w konwencji paranormal romance, ale naprawdę tworzy głęboką, wielowymiarową opowieść, która musi się spodobać – zaryzykuję stwierdzenie, że nie tylko nastoletnim dziewczynom (choć innym odbiorcom może się wydać nie do końca strawne rozwiązanie tajemnicy Luciana).
Isabel Abedi nie zawiodła: po raz kolejny zaproponowała powieść, która zapada w pamięć i budzi czasem dreszcz grozy, a czasem wzruszenie. „Luciana” czyta się z przyjemnością: to nie tendencyjna historia z przewidywalnym finałem, a mądra gra konwencjami i próba wykorzystania wciąż modnego i nośnego gatunku do przekazania ważniejszych prawd o międzyludzkich kontaktach. Cenię Abedi za umiejętność niemal bezwysiłkowego nabudowywania atmosfery niepokoju przy kojącym rytmie samej narracji.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
czwartek, 30 czerwca 2011
środa, 29 czerwca 2011
Ralf Butschkow: Mam przyjaciółkę – ratownika medycznego
Media Rodzina, Poznań 2011.
Na ratunek
Jeżeli do tej pory w serii książeczek Mądra Mysz akcja była nieco statyczna (nie licząc możliwości odwiedzania terenów na co dzień maluchom niedostępnych), to w tomiku „Mam przyjaciółkę – ratownika medycznego” nareszcie coś się zaczyna dziać. Młoda bohaterka (starsza jednak niż większość dzieci, które dotąd poznawały rozmaite zawody), podczas wycieczki w górach łamie sobie nogę. To zapewnia uczestnictwo, a nie tylko obserwowanie rzeczywistości, przyniesie więc maluchom więcej emocji. Żeby natomiast z ich ilością nie przesadzić i nie przestraszyć dzieci, Ralf Burschkow stosuje kilka łagodzących wyrazistą fabułkę elementów. Przede wszystkim Marysi w najtrudniejszych chwilach towarzyszy tata. Do dziewczynki gospodyni najbliższego schroniska wzywa helikopter – tu wkracza na scenę Ania, młoda i sympatyczna lekarka, która dokładnie tłumaczy bohaterce, co będzie się z nią działo. Przy Ani nic nie jest groźne – lot helikopterem staje się ekscytującą przygodą, odwracającą uwagę od bólu, w szpitalu wszyscy lekarze są bardzo mili i przed badaniami wyjaśniają dziewczynce, co i dlaczego muszą zrobić. Marysia boi się coraz mniej, z czasem strach zamienia się w podniecenie – bohaterkę cieszy możliwość obejrzenia własnych kości na zdjęciu rentgenowskim i fakt, że zmęczony tata dotarł już do szpitala. Kiedy dziewczynka może chodzić o kulach, zwiedza z Anią wnętrze ambulansu.
Do tej publikacji dzieci mogły jedynie słuchać opowieści dorosłych o ich pracy. Marysia przekonuje się na własnej skórze, na czym polegają zadania ratowników medycznych – inaczej nie miałaby szansy tak dokładnie dowiedzieć się, co dzieje się z człowiekiem, który złamie nogę w górach. W tym wypadku teoria nie brzmiałaby tak atrakcyjnie dla maluchów jak praktyka, a i trudno byłoby znaleźć uzasadnienie – na przykład – lotu helikopterem czy prześwietlenia. Marysia musi trochę pocierpieć, ale zostanie jej to wynagrodzone. Co ważne, Butschkow w narracji niespecjalnie podkreśla fakt, że złamanie wiąże się z bólem. Nie może w końcu odwracać uwagi dzieci od właściwej części tomiku, czyli od kwestii związanych z pracą ratownika medycznego. Gdyby Marysia była skoncentrowana na swoim wypadku, nie mogłaby poznawać tajników zawodu Ani – jest zatem ograniczenie przykrości dobrze umotywowane.
Ralf Butschkow, jak zawsze, tworzy bajkowe ilustracje, tym razem na początku jeszcze przyciągające z uwagi na nowe – górskie – tło. Różnica między dotychczasowymi książeczkami i „Mam przyjaciółkę – ratownika medycznego” polega na tym, że zawsze dzieci na obrazkach miały uśmiechnięte buzie. Tym razem Marysia ma usta wygięte w podkówkę dość długo, a rozchmurza się stopniowo dopiero w szpitalu. Uśmiechnięci są za to wszyscy wokół – nie dlatego, że cieszą się z nieszczęścia Marysi, ale po to, by dodać dziewczynce otuchy. Także w ten sposób próbuje Butschkow małych odbiorców uspokoić. Tomik „Mam przyjaciółkę – ratownika medycznego” to jedna z ciekawszych publikacji z serii Mądra Mysz.
Na ratunek
Jeżeli do tej pory w serii książeczek Mądra Mysz akcja była nieco statyczna (nie licząc możliwości odwiedzania terenów na co dzień maluchom niedostępnych), to w tomiku „Mam przyjaciółkę – ratownika medycznego” nareszcie coś się zaczyna dziać. Młoda bohaterka (starsza jednak niż większość dzieci, które dotąd poznawały rozmaite zawody), podczas wycieczki w górach łamie sobie nogę. To zapewnia uczestnictwo, a nie tylko obserwowanie rzeczywistości, przyniesie więc maluchom więcej emocji. Żeby natomiast z ich ilością nie przesadzić i nie przestraszyć dzieci, Ralf Burschkow stosuje kilka łagodzących wyrazistą fabułkę elementów. Przede wszystkim Marysi w najtrudniejszych chwilach towarzyszy tata. Do dziewczynki gospodyni najbliższego schroniska wzywa helikopter – tu wkracza na scenę Ania, młoda i sympatyczna lekarka, która dokładnie tłumaczy bohaterce, co będzie się z nią działo. Przy Ani nic nie jest groźne – lot helikopterem staje się ekscytującą przygodą, odwracającą uwagę od bólu, w szpitalu wszyscy lekarze są bardzo mili i przed badaniami wyjaśniają dziewczynce, co i dlaczego muszą zrobić. Marysia boi się coraz mniej, z czasem strach zamienia się w podniecenie – bohaterkę cieszy możliwość obejrzenia własnych kości na zdjęciu rentgenowskim i fakt, że zmęczony tata dotarł już do szpitala. Kiedy dziewczynka może chodzić o kulach, zwiedza z Anią wnętrze ambulansu.
Do tej publikacji dzieci mogły jedynie słuchać opowieści dorosłych o ich pracy. Marysia przekonuje się na własnej skórze, na czym polegają zadania ratowników medycznych – inaczej nie miałaby szansy tak dokładnie dowiedzieć się, co dzieje się z człowiekiem, który złamie nogę w górach. W tym wypadku teoria nie brzmiałaby tak atrakcyjnie dla maluchów jak praktyka, a i trudno byłoby znaleźć uzasadnienie – na przykład – lotu helikopterem czy prześwietlenia. Marysia musi trochę pocierpieć, ale zostanie jej to wynagrodzone. Co ważne, Butschkow w narracji niespecjalnie podkreśla fakt, że złamanie wiąże się z bólem. Nie może w końcu odwracać uwagi dzieci od właściwej części tomiku, czyli od kwestii związanych z pracą ratownika medycznego. Gdyby Marysia była skoncentrowana na swoim wypadku, nie mogłaby poznawać tajników zawodu Ani – jest zatem ograniczenie przykrości dobrze umotywowane.
Ralf Butschkow, jak zawsze, tworzy bajkowe ilustracje, tym razem na początku jeszcze przyciągające z uwagi na nowe – górskie – tło. Różnica między dotychczasowymi książeczkami i „Mam przyjaciółkę – ratownika medycznego” polega na tym, że zawsze dzieci na obrazkach miały uśmiechnięte buzie. Tym razem Marysia ma usta wygięte w podkówkę dość długo, a rozchmurza się stopniowo dopiero w szpitalu. Uśmiechnięci są za to wszyscy wokół – nie dlatego, że cieszą się z nieszczęścia Marysi, ale po to, by dodać dziewczynce otuchy. Także w ten sposób próbuje Butschkow małych odbiorców uspokoić. Tomik „Mam przyjaciółkę – ratownika medycznego” to jedna z ciekawszych publikacji z serii Mądra Mysz.
wtorek, 28 czerwca 2011
Grzegorz Kasdepke: Wakacje detektywa Pozytywki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Zagadki wakacyjne
Detektyw Pozytywka to jeden z tych bohaterów, których obecność gwarantuje, że dzieci nie będą się nudzić. To postać wyrazista i nieco dziwna – o ile jeszcze można zrozumieć, że detektyw Pozytywka mówi sam do siebie (i sam sobie odpowiada), o tyle już fakt, że nie lubi wakacji, daje sporo do myślenia. A detektyw Pozytywka wakacji nie znosi: wszyscy gdzieś wyjeżdżają, robi się nudno i smutno. Może to i dobrze, że w pobliżu jest Martwiak, typ spod ciemnej gwiazdy, który założył kiedyś konkurencyjną dla detektywa Pozytywki agencję detektywistyczną „Czarnowidz”. Właściwie tytułowy bohater książki proponowanej maluchom przez Grzegorza Kasdepke powinien się z obecności Martwiaka cieszyć: przybędzie mu zagadek do rozwiązania.
Tomik „Wakacje detektywa Pozytywki” to właściwie zestaw bardziej i mniej skomplikowanych zagadek dla dzieci. W każdym rozdziale (który stanowi osobną zagadkę) coś się zaczyna dziać (ksiądz chodzi po kolędzie wielkanocnej, wróż-przebieraniec przewiduje przyszłość) – a potem nagle relacja się urywa, bo detektyw Pozytywka wie już, jak udowodnić Martwiakowi oszustwo. Detektyw Pozytywka wie, ale czy wiedzą mali czytelnicy? Ci będą musieli naprawdę uważnie prześledzić historyjki, by wyłapać z nich podstęp, fałszywe informacje czy tropy, dzięki którym bohater zyskuje pewność, że może zdemaskować wroga. Młodych czytelników czeka zatem sporo logicznych łamigłówek. Dla tych, którzy nie będą sobie dobrze radzić z rozwiązaniami, przygotowany został klucz – pod koniec książki znaleźć można wyjaśnienia zagadek. Dzieci ćwiczyć będą spostrzegawczość i pomysłowość, podszkolą się także w umiejętności wyciągania wniosków i w logicznym myśleniu – wesoła książeczka Grzegorza Kasdepke przynosi zatem sporo korzyści.
Akcja we wszystkich rozdziałach rozwija się naprawdę szybko, a spowalniają ją jedynie przesłanki dotyczące zagadki. Innymi słowy tam, gdzie Kasdepke znienacka zaczyna zwracać uwagę na detale, nieistotne z pozoru dla całości, tam kryje się detektywistyczna podpowiedź dla dzieci. W niektórych przypadkach odkrycie dobrego rozwiązania wymaga wiedzy z różnych dziedzin – jeśli więc nawet odbiorcom nie uda się rozszyfrować wroga detektywa Pozytywki, nie powinni się martwić – zyskają kilka ciekawych wiadomości. Przeciwnik detektywa Pozytywki jest bardzo twórczy, a jego pomysłowe metamorfozy rozbawią dzieci. Tak więc chociaż tytułowy bohater boi się wakacyjnej nudy, na brak zajęć nie będzie mógł narzekać. Kasdepke tworzy opowiadania barwne, rozgrywające się szybko i wciągające – atrakcyjne dla dzieci także ze względu na obecność tajemnicy, którą trzeba samodzielnie rozwikłać.
Warto tu też wspomnieć o ilustracjach Piotra Rychela: grafiki łączą różne style rysowania i malowania, plamy farb, uzupełniane kredkami i ołówkami, stwarzają wrażenie głębi oraz trójwymiarowości przy jednoczesnym efekcie bajkowości. Nasycone kolory i postacie uchwycone z różnych kątów przyciągają wzrok. Książka wydana na kredowym papierze i w twardych okładkach z pewnością będzie stanowić ozdobę biblioteczki każdego dziecka.
Zagadki wakacyjne
Detektyw Pozytywka to jeden z tych bohaterów, których obecność gwarantuje, że dzieci nie będą się nudzić. To postać wyrazista i nieco dziwna – o ile jeszcze można zrozumieć, że detektyw Pozytywka mówi sam do siebie (i sam sobie odpowiada), o tyle już fakt, że nie lubi wakacji, daje sporo do myślenia. A detektyw Pozytywka wakacji nie znosi: wszyscy gdzieś wyjeżdżają, robi się nudno i smutno. Może to i dobrze, że w pobliżu jest Martwiak, typ spod ciemnej gwiazdy, który założył kiedyś konkurencyjną dla detektywa Pozytywki agencję detektywistyczną „Czarnowidz”. Właściwie tytułowy bohater książki proponowanej maluchom przez Grzegorza Kasdepke powinien się z obecności Martwiaka cieszyć: przybędzie mu zagadek do rozwiązania.
Tomik „Wakacje detektywa Pozytywki” to właściwie zestaw bardziej i mniej skomplikowanych zagadek dla dzieci. W każdym rozdziale (który stanowi osobną zagadkę) coś się zaczyna dziać (ksiądz chodzi po kolędzie wielkanocnej, wróż-przebieraniec przewiduje przyszłość) – a potem nagle relacja się urywa, bo detektyw Pozytywka wie już, jak udowodnić Martwiakowi oszustwo. Detektyw Pozytywka wie, ale czy wiedzą mali czytelnicy? Ci będą musieli naprawdę uważnie prześledzić historyjki, by wyłapać z nich podstęp, fałszywe informacje czy tropy, dzięki którym bohater zyskuje pewność, że może zdemaskować wroga. Młodych czytelników czeka zatem sporo logicznych łamigłówek. Dla tych, którzy nie będą sobie dobrze radzić z rozwiązaniami, przygotowany został klucz – pod koniec książki znaleźć można wyjaśnienia zagadek. Dzieci ćwiczyć będą spostrzegawczość i pomysłowość, podszkolą się także w umiejętności wyciągania wniosków i w logicznym myśleniu – wesoła książeczka Grzegorza Kasdepke przynosi zatem sporo korzyści.
Akcja we wszystkich rozdziałach rozwija się naprawdę szybko, a spowalniają ją jedynie przesłanki dotyczące zagadki. Innymi słowy tam, gdzie Kasdepke znienacka zaczyna zwracać uwagę na detale, nieistotne z pozoru dla całości, tam kryje się detektywistyczna podpowiedź dla dzieci. W niektórych przypadkach odkrycie dobrego rozwiązania wymaga wiedzy z różnych dziedzin – jeśli więc nawet odbiorcom nie uda się rozszyfrować wroga detektywa Pozytywki, nie powinni się martwić – zyskają kilka ciekawych wiadomości. Przeciwnik detektywa Pozytywki jest bardzo twórczy, a jego pomysłowe metamorfozy rozbawią dzieci. Tak więc chociaż tytułowy bohater boi się wakacyjnej nudy, na brak zajęć nie będzie mógł narzekać. Kasdepke tworzy opowiadania barwne, rozgrywające się szybko i wciągające – atrakcyjne dla dzieci także ze względu na obecność tajemnicy, którą trzeba samodzielnie rozwikłać.
Warto tu też wspomnieć o ilustracjach Piotra Rychela: grafiki łączą różne style rysowania i malowania, plamy farb, uzupełniane kredkami i ołówkami, stwarzają wrażenie głębi oraz trójwymiarowości przy jednoczesnym efekcie bajkowości. Nasycone kolory i postacie uchwycone z różnych kątów przyciągają wzrok. Książka wydana na kredowym papierze i w twardych okładkach z pewnością będzie stanowić ozdobę biblioteczki każdego dziecka.
poniedziałek, 27 czerwca 2011
Kathleen Tessaro: Debiutantka
Muza SA, Warszawa 2011.
Miłość i tajemnica
Co było inspiracją dla Kathleen Tessaro podczas pisania „Debiutantki”? Chęć opisania przygód kobiety z lat dwudziestych, wkraczającej na salony, powiązanie przeszłości i teraźniejszości przez spójną intrygę kryminalną i… ofiarowane przez przyjaciółkę pudełko po butach, którego zawartość miała posłużyć bohaterce do rozwiązania zagadki. Przedmioty ukryte na dnie podarunku były niespodzianką dla Cate – ale i dla samej Tessaro: autorka mogła po nie sięgnąć dopiero po napisaniu fragmentu książki. Opowiada o tej niecodziennej pomocy w posłowiu do „Debiutantki”. Ale w tej powieści daje się dostrzec coś jeszcze – zamiłowanie do dziewiętnastowiecznych romansowych narracji oraz do… klasyki literatury czwartej, a zwłaszcza do „Tajemniczego ogrodu”. Skojarzenia z tym ostatnim są tak silne, że trudno z nich zrezygnować, zwłaszcza że Tessaro tworzy historię baśniową i niezbyt prawdopodobną, a przy tym nie wielowymiarową. Próbuje ją oddalić od skojarzeń z młodzieżowymi książkami, szkicując na początku parę bohaterów ogarniętych silnym pożądaniem – ale kiedy przechodzi do rozbudowywania intrygi, zarzuca ten wątek.
Cate ma przeprowadzić inwentaryzację w pewnym starym domu. Towarzyszy w tym zadaniu Jackowi, człowiekowi, który początkowy sceptycyzm zamienia na euforię. Wszystko od pierwszych stron prowadzi do happy endu, który łatwo jest przewidzieć – ale kobieta odkrywa w domu tajemniczy pokój, a w nim małe pudełko po butach pełne skarbów. Stopniowo zagłębia się w utrwaloną w listach historię dwóch debiutantek, z których jedną – rozflirtowaną i wesołą Niunię – spotkało w życiu coś strasznego i nie do końca wyjaśnionego. Cate mniej uwagi poświęca teraźniejszości, chętniej za to próbuje rozwiązać zagadkę z dawnych lat. Autorka opowieść dawkuje czytelnikom ostrożnie, przywołując co jakiś czas pełne emocji krótkie listy Niuni. Zarówno Cate jak i Jack borykają się też z własnymi problemami. Wędrówka w cudzą przeszłość i sekrety sprzed wojny okazuje się być sposobem na uniknięcie rozważań o znacznie bliższych troskach. Traumy Cate i Jacka powoli wychodzą na jaw – wkrótce stanie się jasne, że ewentualny związek napotka na sporo przeszkód. Może chciała autorka w ten sposób wymazać nieco zbyt oczywisty początek – a może po prostu urozmaicić opowieść.
Dużo jest w „Debiutantce” motywów literacko już ogranych i sprawdzonych. Co ciekawe, Tessaro posługuje się schematami bardzo sprawnie, a uwaga czytelniczek przenosi się na płaszczyznę stylu – wartkiej narracji, lekko może poetyzowanej, delikatnej i obrazowej. To z niej przede wszystkim czerpie się przyjemność podczas czytania „Debiutantki”: książka sprawia wrażenie znanej, dającej poczucie bezpieczeństwa – jakby na przekór nieco kryminalnej fabule – to czytadło dobre dla tych odbiorczyń, które potrzebują relaksu, a niekoniecznie łatwych wzruszeń.
Najważniejsze jest to, że „Debiutantkę” czyta się przyjemnie i bez wysiłku, nie ma w niej elementów niepotrzebnych czy partii przegadanych, nie ma błędów czy czynników w jakikolwiek sposób do lektury zniechęcających. To dobra powieść rozrywkowa, wyrysowana wokół intrygującego zagadnienia. Kathleen Tessaro dała się już poznać jako autorka udanych powieści obyczajowych i „Debiutantka” tę ocenę potwierdza.
Miłość i tajemnica
Co było inspiracją dla Kathleen Tessaro podczas pisania „Debiutantki”? Chęć opisania przygód kobiety z lat dwudziestych, wkraczającej na salony, powiązanie przeszłości i teraźniejszości przez spójną intrygę kryminalną i… ofiarowane przez przyjaciółkę pudełko po butach, którego zawartość miała posłużyć bohaterce do rozwiązania zagadki. Przedmioty ukryte na dnie podarunku były niespodzianką dla Cate – ale i dla samej Tessaro: autorka mogła po nie sięgnąć dopiero po napisaniu fragmentu książki. Opowiada o tej niecodziennej pomocy w posłowiu do „Debiutantki”. Ale w tej powieści daje się dostrzec coś jeszcze – zamiłowanie do dziewiętnastowiecznych romansowych narracji oraz do… klasyki literatury czwartej, a zwłaszcza do „Tajemniczego ogrodu”. Skojarzenia z tym ostatnim są tak silne, że trudno z nich zrezygnować, zwłaszcza że Tessaro tworzy historię baśniową i niezbyt prawdopodobną, a przy tym nie wielowymiarową. Próbuje ją oddalić od skojarzeń z młodzieżowymi książkami, szkicując na początku parę bohaterów ogarniętych silnym pożądaniem – ale kiedy przechodzi do rozbudowywania intrygi, zarzuca ten wątek.
Cate ma przeprowadzić inwentaryzację w pewnym starym domu. Towarzyszy w tym zadaniu Jackowi, człowiekowi, który początkowy sceptycyzm zamienia na euforię. Wszystko od pierwszych stron prowadzi do happy endu, który łatwo jest przewidzieć – ale kobieta odkrywa w domu tajemniczy pokój, a w nim małe pudełko po butach pełne skarbów. Stopniowo zagłębia się w utrwaloną w listach historię dwóch debiutantek, z których jedną – rozflirtowaną i wesołą Niunię – spotkało w życiu coś strasznego i nie do końca wyjaśnionego. Cate mniej uwagi poświęca teraźniejszości, chętniej za to próbuje rozwiązać zagadkę z dawnych lat. Autorka opowieść dawkuje czytelnikom ostrożnie, przywołując co jakiś czas pełne emocji krótkie listy Niuni. Zarówno Cate jak i Jack borykają się też z własnymi problemami. Wędrówka w cudzą przeszłość i sekrety sprzed wojny okazuje się być sposobem na uniknięcie rozważań o znacznie bliższych troskach. Traumy Cate i Jacka powoli wychodzą na jaw – wkrótce stanie się jasne, że ewentualny związek napotka na sporo przeszkód. Może chciała autorka w ten sposób wymazać nieco zbyt oczywisty początek – a może po prostu urozmaicić opowieść.
Dużo jest w „Debiutantce” motywów literacko już ogranych i sprawdzonych. Co ciekawe, Tessaro posługuje się schematami bardzo sprawnie, a uwaga czytelniczek przenosi się na płaszczyznę stylu – wartkiej narracji, lekko może poetyzowanej, delikatnej i obrazowej. To z niej przede wszystkim czerpie się przyjemność podczas czytania „Debiutantki”: książka sprawia wrażenie znanej, dającej poczucie bezpieczeństwa – jakby na przekór nieco kryminalnej fabule – to czytadło dobre dla tych odbiorczyń, które potrzebują relaksu, a niekoniecznie łatwych wzruszeń.
Najważniejsze jest to, że „Debiutantkę” czyta się przyjemnie i bez wysiłku, nie ma w niej elementów niepotrzebnych czy partii przegadanych, nie ma błędów czy czynników w jakikolwiek sposób do lektury zniechęcających. To dobra powieść rozrywkowa, wyrysowana wokół intrygującego zagadnienia. Kathleen Tessaro dała się już poznać jako autorka udanych powieści obyczajowych i „Debiutantka” tę ocenę potwierdza.
niedziela, 26 czerwca 2011
Helen Bailey: Idę na łatwiznę
Akapit Press, Łódź 2011.
Ojciec czy paznokcie
Helen Bailey dobrze czuje się w poppowieściach. Co ciekawe, proponuje też książki z tego gatunku w wersji dla kilkulatek – i we wcielaniu się w umysły małych bohaterek jest całkiem niezła. Wie dobrze, co musi zrobić, by przekonać do siebie młodsze i starsze dziewczyny, choć pewnie większość dorosłych po przeczytaniu jakiegokolwiek fragmentu z „Idę na łatwiznę” znalazłaby się w stanie głębokiego osłupienia.
Zasady poppowieści są jasne i Helen Bailey świadomie je realizuje, lecz przerażający jest fakt, że w wielu miejscach nie mija się z rzeczywistością. Wymyśla sobie bohaterkę pozbawioną inteligencji i konsekwentnie prowadzi opowieść z jej perspektywy. Elektra to jedna z tych pustych i głupich dziewczyn, które zwykle stanowią obiekty niewybrednych żartów. Rozważania bohaterki skupiają się wokół lęku przed tym, że odziedziczy po matce ogromny biust, wokół problemów z imieniem, które kojarzy się jej z pseudonimem gwiazdki porno i wokół jednego z chłopaków, obiektu westchnień, kompletnie Elektrą niezainteresowanego. Dziewczyna fatalnie się uczy i jest agresywna wobec młodszego brata. Ponadto – i to już odejście od stereotypu – Elektra ma kompleksy związane z wyglądem. Te kompleksy sprawiają, że bohaterka nie jest w stanie skupić się na niczym, bo zaraz powraca do jedynego bliskiego sobie tematu – wyglądu.
Pewnego dnia ojciec Elektry oznajmia, że odchodzi. I tu Bailey wykazała się niewiarygodną wprost konsekwencją w kreowaniu nastoletniej postaci: Elektrze zrozumienie, co właściwie się stało, zabiera kilkadziesiąt stron. Wiele razy krótką refleksję o zmianach w życiu rodziny przerywa nagłe stwierdzenie, że większym dramatem są rozdwajające się końcówki włosów czy nierówne piersi. Zupełnie jakby w hierarchii wartości Elektry nic poza nią samą nie mogło istnieć. W którymś punkcie robi się to trochę straszne. Z bohaterką czytelniczkom myślącym trudno będzie się utożsamić, chociaż kiedy już do Elektry dociera, jakie zmiany zajdą w życiu jej rodziny, przeżywa je jak wiele nastolatek: w tym też Bailey się sprawdziła, ładnie wpisując typowe reakcje młodych ludzi na nowe związki rodziców w powieść wydawałoby się pozbawioną ambicji. Pokazuje naturalne postawy młodzieży i sprawia, że Elektra stanie się odbiorczyniom choć trochę bliska, a przynajmniej zdolna do odczuwania. Także obecność wielu jej kompleksów ma służyć ociepleniu wizerunku i odejściu od stereotypowości.
Helen Bailey wybrała historię odważną nie ze względu na fabułę – ta należy do niewyszukanych i niczym czytelników nie zaskoczy. Ale kreacja Elektry to już pójście o krok dalej niż to było do tej pory w poppowieściach przyjęte. Bohaterka, która prowadzi całą opowieść, nie dość, że nie jest przeciętną nastolatką, ale uosobieniem kiczu i bezmyślności, to jeszcze otwarcie przyznaje się do intelektualnej ułomności. Elektrę trudno polubić – utożsamią się z nią chyba jedynie odbiorczynie o podobnym stylu bycia. Te jednak z reguły nie sięgają po książki. Jeżeli Bailey chciałaby dotrzeć do grupy czytelniczek, dla których już lektura magazynu dla nastolatek jest wyczerpująca, mogła się przeliczyć. Inna sprawa, że „Idę na łatwiznę” nie jest książką bezwartościową: dobrze charakteryzuje współczesny świat popnastolatek (a i w reakcjach dzieci na rozwód rodziców udowadnia Bailey, że jest spostrzegawcza i potrafi szkicować przekonujące obrazki rodzajowe). Wizja głupiutkiej Elektry paradoksalnie ratuje całość przed obyczajowym banałem i wtórnością.
Nie przekonała mnie natomiast tłumaczka, Anna Błasiak, „rodzicielami” w miejsce rodziców. Owszem, język osobniczy ma swoje prawa, ale jeśli rzekome slangowe określenia są sensownie uzasadnione i, najlepiej, faktycznie zaczerpnięte z języka młodych. Tymczasem „rodziciele” młodzieżowo nie brzmią.
Ojciec czy paznokcie
Helen Bailey dobrze czuje się w poppowieściach. Co ciekawe, proponuje też książki z tego gatunku w wersji dla kilkulatek – i we wcielaniu się w umysły małych bohaterek jest całkiem niezła. Wie dobrze, co musi zrobić, by przekonać do siebie młodsze i starsze dziewczyny, choć pewnie większość dorosłych po przeczytaniu jakiegokolwiek fragmentu z „Idę na łatwiznę” znalazłaby się w stanie głębokiego osłupienia.
Zasady poppowieści są jasne i Helen Bailey świadomie je realizuje, lecz przerażający jest fakt, że w wielu miejscach nie mija się z rzeczywistością. Wymyśla sobie bohaterkę pozbawioną inteligencji i konsekwentnie prowadzi opowieść z jej perspektywy. Elektra to jedna z tych pustych i głupich dziewczyn, które zwykle stanowią obiekty niewybrednych żartów. Rozważania bohaterki skupiają się wokół lęku przed tym, że odziedziczy po matce ogromny biust, wokół problemów z imieniem, które kojarzy się jej z pseudonimem gwiazdki porno i wokół jednego z chłopaków, obiektu westchnień, kompletnie Elektrą niezainteresowanego. Dziewczyna fatalnie się uczy i jest agresywna wobec młodszego brata. Ponadto – i to już odejście od stereotypu – Elektra ma kompleksy związane z wyglądem. Te kompleksy sprawiają, że bohaterka nie jest w stanie skupić się na niczym, bo zaraz powraca do jedynego bliskiego sobie tematu – wyglądu.
Pewnego dnia ojciec Elektry oznajmia, że odchodzi. I tu Bailey wykazała się niewiarygodną wprost konsekwencją w kreowaniu nastoletniej postaci: Elektrze zrozumienie, co właściwie się stało, zabiera kilkadziesiąt stron. Wiele razy krótką refleksję o zmianach w życiu rodziny przerywa nagłe stwierdzenie, że większym dramatem są rozdwajające się końcówki włosów czy nierówne piersi. Zupełnie jakby w hierarchii wartości Elektry nic poza nią samą nie mogło istnieć. W którymś punkcie robi się to trochę straszne. Z bohaterką czytelniczkom myślącym trudno będzie się utożsamić, chociaż kiedy już do Elektry dociera, jakie zmiany zajdą w życiu jej rodziny, przeżywa je jak wiele nastolatek: w tym też Bailey się sprawdziła, ładnie wpisując typowe reakcje młodych ludzi na nowe związki rodziców w powieść wydawałoby się pozbawioną ambicji. Pokazuje naturalne postawy młodzieży i sprawia, że Elektra stanie się odbiorczyniom choć trochę bliska, a przynajmniej zdolna do odczuwania. Także obecność wielu jej kompleksów ma służyć ociepleniu wizerunku i odejściu od stereotypowości.
Helen Bailey wybrała historię odważną nie ze względu na fabułę – ta należy do niewyszukanych i niczym czytelników nie zaskoczy. Ale kreacja Elektry to już pójście o krok dalej niż to było do tej pory w poppowieściach przyjęte. Bohaterka, która prowadzi całą opowieść, nie dość, że nie jest przeciętną nastolatką, ale uosobieniem kiczu i bezmyślności, to jeszcze otwarcie przyznaje się do intelektualnej ułomności. Elektrę trudno polubić – utożsamią się z nią chyba jedynie odbiorczynie o podobnym stylu bycia. Te jednak z reguły nie sięgają po książki. Jeżeli Bailey chciałaby dotrzeć do grupy czytelniczek, dla których już lektura magazynu dla nastolatek jest wyczerpująca, mogła się przeliczyć. Inna sprawa, że „Idę na łatwiznę” nie jest książką bezwartościową: dobrze charakteryzuje współczesny świat popnastolatek (a i w reakcjach dzieci na rozwód rodziców udowadnia Bailey, że jest spostrzegawcza i potrafi szkicować przekonujące obrazki rodzajowe). Wizja głupiutkiej Elektry paradoksalnie ratuje całość przed obyczajowym banałem i wtórnością.
Nie przekonała mnie natomiast tłumaczka, Anna Błasiak, „rodzicielami” w miejsce rodziców. Owszem, język osobniczy ma swoje prawa, ale jeśli rzekome slangowe określenia są sensownie uzasadnione i, najlepiej, faktycznie zaczerpnięte z języka młodych. Tymczasem „rodziciele” młodzieżowo nie brzmią.
sobota, 25 czerwca 2011
Charles Martin: W pogoni za świetlikami
WAM, Kraków 2011.
Historia nieprawdziwa
Jest kilka motywów, które obowiązkowo pojawiać się muszą w kolejnych powieściach Charlesa Martina – i o ile w pewnym momencie autor ten zarzucił zalecaną przez szkoły kreatywnego pisania konstrukcję tomów, o tyle z paru elementów swoich historii zrezygnować nie chce. „W pogoni za świetlikami” to kolejna jego powieść obyczajowa, w której wyraźny zamiar grania na emocjach czytelników trochę kłóci się ze schematyzmem sprawdzonych już chwytów. Martin bardzo przywiązał się do określonych krajobrazów, rekwizytów i charakterów. I w jego kolejnej książce ponownie mamy do czynienia z odludnym miejscem, domem na uboczu, z nieokiełznaną rzeką, którą bohater poznawał od dziecka i oswoił dla siebie, z dobrymi ludźmi o pogmatwanej i tragicznej przeszłości, a nawet, co też dla tego pisarza typowe – z chorobami prezentowanymi tak szczegółowo, jakby był Martin pasjonatem i znawcą medycyny. To elementy stare i sprawdzone. Nowa jest lekka modyfikacja we wprowadzaniu migawek z przeszłości: Martin już nie trzyma się kurczowo naprzemiennego układania rozdziałów ze wspomnieniami i relacji z teraźniejszości, chociaż w pewnej chwili odczuwa pokusę, by do tych wygodnych kolein wrócić.
Tym razem Charles Martin przygotowuje sporo trudnych przeżyć dla części swoich bohaterów, którzy normalnie podlegają literackiej ochronie, ale dla złagodzenia przykrości przesuwa dramaty w przeszłość. Jest tu kilkuletnie dziecko, maltretowane przez konkubenta matki i przez samą rodzicielkę, wyrzucone z jej samochodu na moment przed tragicznym wypadkiem. Jest kuzynka głównego bohatera, wykorzystywana seksualnie przez ojca w dzieciństwie, serią nieuleczalnych chorób pokutująca za etap prostytucji i narkomanii w życiu. Dziecko nie mówi, ale komunikuje się z otoczeniem zachwycającymi rysunkami. Kuzynka umiera, pociechę stanowi fakt, że w gronie najbliższych. Chase Walker, reporter lokalnej gazety, ma przygotować artykuł o odnalezionym malcu. Wujek Chase’a przygarnia małego chłopca tak samo jak przed laty zaopiekował się przyszłym reporterem – a Chase odkrywa powoli własną tożsamość. Mnóstwo ciemnych sprawek rzutuje na mroczną przeszłość rodziny i, jak to u Martina zwykle bywa, wychodzi na jaw w mniej lub bardziej prawdopodobnych zbiegach okoliczności. Ten autor przepada za wydarzeniami mocnymi, wręcz szokującymi, lekko wpisuje je w codzienność swoich postaci. Dla przyjemności czytelników skazuje swoje wymyślone byty na całe serie cierpień. Nie skupia się na detalach, stawia na duże sprawy i silne wzruszenia, by zwrócić na siebie uwagę.
Charlesowi Martinowi przy pisaniu przyświeca zasada, że autor musi wiedzieć więcej od czytelnika. Chociaż same powieści sprawiają czasem wrażenie pisanych według jednego klucza, autor sugeruje, że stworzenie kolejnych wątków poprzedziły wnikliwe badania. Cała intryga kryminalna, stanowiąca tu szkielet fabuły, kojarzy się z gotowymi scenariuszami. Wywiad z lekarzem jest zestawem informacji, których nie byłoby jak uzasadnić w zwykłej narracji. A przy tym przyjemnością będzie śledzenie języka tej książki. Martin (w naprawdę dobrym tłumaczeniu Julity Makowieckiej) pisze stylem lekko lirycznym, oniryczno-baśniowym, a przy tym zakorzenionym w surowym pejzażu: odludne rejony dobrze pasują do tego rodzaju narracji. Liczy się tu magia słów, która wynagradza brak prawdopodobieństwa, to na płaszczyźnie języka rozgrywają się rzeczy cieszące podczas lektury. Charles Martin jest kuglarzem literackim, chociaż książki układa według jednej, określonej ściśle recepty, wynagradza to rytmem swojej prozy.
Historia nieprawdziwa
Jest kilka motywów, które obowiązkowo pojawiać się muszą w kolejnych powieściach Charlesa Martina – i o ile w pewnym momencie autor ten zarzucił zalecaną przez szkoły kreatywnego pisania konstrukcję tomów, o tyle z paru elementów swoich historii zrezygnować nie chce. „W pogoni za świetlikami” to kolejna jego powieść obyczajowa, w której wyraźny zamiar grania na emocjach czytelników trochę kłóci się ze schematyzmem sprawdzonych już chwytów. Martin bardzo przywiązał się do określonych krajobrazów, rekwizytów i charakterów. I w jego kolejnej książce ponownie mamy do czynienia z odludnym miejscem, domem na uboczu, z nieokiełznaną rzeką, którą bohater poznawał od dziecka i oswoił dla siebie, z dobrymi ludźmi o pogmatwanej i tragicznej przeszłości, a nawet, co też dla tego pisarza typowe – z chorobami prezentowanymi tak szczegółowo, jakby był Martin pasjonatem i znawcą medycyny. To elementy stare i sprawdzone. Nowa jest lekka modyfikacja we wprowadzaniu migawek z przeszłości: Martin już nie trzyma się kurczowo naprzemiennego układania rozdziałów ze wspomnieniami i relacji z teraźniejszości, chociaż w pewnej chwili odczuwa pokusę, by do tych wygodnych kolein wrócić.
Tym razem Charles Martin przygotowuje sporo trudnych przeżyć dla części swoich bohaterów, którzy normalnie podlegają literackiej ochronie, ale dla złagodzenia przykrości przesuwa dramaty w przeszłość. Jest tu kilkuletnie dziecko, maltretowane przez konkubenta matki i przez samą rodzicielkę, wyrzucone z jej samochodu na moment przed tragicznym wypadkiem. Jest kuzynka głównego bohatera, wykorzystywana seksualnie przez ojca w dzieciństwie, serią nieuleczalnych chorób pokutująca za etap prostytucji i narkomanii w życiu. Dziecko nie mówi, ale komunikuje się z otoczeniem zachwycającymi rysunkami. Kuzynka umiera, pociechę stanowi fakt, że w gronie najbliższych. Chase Walker, reporter lokalnej gazety, ma przygotować artykuł o odnalezionym malcu. Wujek Chase’a przygarnia małego chłopca tak samo jak przed laty zaopiekował się przyszłym reporterem – a Chase odkrywa powoli własną tożsamość. Mnóstwo ciemnych sprawek rzutuje na mroczną przeszłość rodziny i, jak to u Martina zwykle bywa, wychodzi na jaw w mniej lub bardziej prawdopodobnych zbiegach okoliczności. Ten autor przepada za wydarzeniami mocnymi, wręcz szokującymi, lekko wpisuje je w codzienność swoich postaci. Dla przyjemności czytelników skazuje swoje wymyślone byty na całe serie cierpień. Nie skupia się na detalach, stawia na duże sprawy i silne wzruszenia, by zwrócić na siebie uwagę.
Charlesowi Martinowi przy pisaniu przyświeca zasada, że autor musi wiedzieć więcej od czytelnika. Chociaż same powieści sprawiają czasem wrażenie pisanych według jednego klucza, autor sugeruje, że stworzenie kolejnych wątków poprzedziły wnikliwe badania. Cała intryga kryminalna, stanowiąca tu szkielet fabuły, kojarzy się z gotowymi scenariuszami. Wywiad z lekarzem jest zestawem informacji, których nie byłoby jak uzasadnić w zwykłej narracji. A przy tym przyjemnością będzie śledzenie języka tej książki. Martin (w naprawdę dobrym tłumaczeniu Julity Makowieckiej) pisze stylem lekko lirycznym, oniryczno-baśniowym, a przy tym zakorzenionym w surowym pejzażu: odludne rejony dobrze pasują do tego rodzaju narracji. Liczy się tu magia słów, która wynagradza brak prawdopodobieństwa, to na płaszczyźnie języka rozgrywają się rzeczy cieszące podczas lektury. Charles Martin jest kuglarzem literackim, chociaż książki układa według jednej, określonej ściśle recepty, wynagradza to rytmem swojej prozy.
piątek, 24 czerwca 2011
Liam Creed: Szczeniak. Jak labrador ocalił chłopca z ADHD
WNK, Warszawa 2011.
Oswoić bestię
Duże słowa padają w podtytule książki Liama Creeda „Szczeniak. Jak labrador ocalił chłopca z ADHD”. Można by przypuszczać, że poetyka patosu będzie pojawiać się w całym tomie. Nic bardziej mylnego – wprawdzie jest to historia o tym, jak praca z rozbrykanym szczeniakiem wpłynęła na nastolatka, z którym nikt nie mógł sobie poradzić, ale… to opowieść przedstawiona przez nadaktywnego chłopaka, lekko ironiczna, wolna od sentymentów i wzniosłości, a napisana stylem kolokwialnym (co dobrze oddało tłumaczenie Andrzeja Wajsa).
Liam od najmłodszych lat nie radził sobie z nadmiarem energii i agresji. Sprawiał ogromne problemy wychowawcze, przysparzał trosk rodzicom, kolgeom i nauczycielom. Nikt nie umiał nad nim zapanować, a sam chłopak źle czuł się, nie potrafiąc kontrolować własnych emocji. Ciągle karany za złe zachowanie, nie mógł znaleźć przyjaciół ani zaakceptować siebie. Pierwszym przełomem stała się diagnoza: odkrycie, że Liam cierpi na ADHD pozwoliło na rozpoczęcie właściwego leczenia. Drugim – decyzja wychowawcy Liama: pan Blackmore postanowił zgłosić chłopca do programu telewizyjnego, w którym nastolatki sprawiające kłopoty mają zająć się niesfornymi psiakami i wytresować je tak, by te mogły pomagać niepełnosprawnym. Chłopak, którego wszyscy spisali na straty, poznaje Aero, pociesznego szczeniaka labradora, nadpobudliwego, o wiecznie zmierzwionej sierści. W zwierzęciu dostrzega siebie, wiele elementów tresury przekłada na zachowania wobec dzieci z ADHD. Sam przy szczeniaku wycisza się, uczy się panowania nad sobą i wreszcie czuje, że jest akceptowany. Nie może zawieść swojego czworonożnego przyjaciela. Przechodzi wielką przemianę, a w końcu nawet poznaje dziewczynę, na której mu zależy. Wszystko dzięki Aero. Tak naprawdę kamery i sam program nie są w ogóle ważne – w książce zostają zepchnięte do niewiele znaczącego tła. Liam nie opowiada o tym, co podekscytowałoby większość młodych ludzi: koncentruje się na niezwykłej więzi ze zwierzakiem oraz na przemianach, jakie zachodzą w nim samym. Pokazuje, że nawet dzieci sprawiające ogromne problemy wychowawcze mają szansę zmienić swoje życie.
Liam Creed przedstawia swoją historię językiem nastolatków, emocjonalnie, na ludzie, szczerze, chociaż ze sporym naciskiem na autokreację. Spora w tym zapewne zasługa ghostwritera, który uporządkował tę opowieść i na nowo wystylizował tak, by czytelnicy nie zapominali, że uczestniczą w rzeczywistości i doświadczeniach piętnastolatka, a przy tym – by nie odczuwali zmęczenia kolokwialnością i pozami dzieciaka. Dzięki temu historia Liama i Aero rzeczywiście nabiera barw i wydaje się przekonująca. DO tego doszło jeszcze kilka filmowych sztuczek: autor i jego ghost odwołują się do paru tricków stosowanych dla wywołania wzruszeń czy żywych reakcji – ale paradoksalnie przez zaznaczanie takich chwytów odwracają się i wyśmiewają. Liam Creed nie musi się posługiwać tanimi sztuczkami, by zrobić wrażenie na czytelnikach – ci będą na tyle zaskakiwani samą akcją, że bez trudu dadzą się wciągnąć w relację z niezwykłej przyjaźni nadpobudliwego nastolatka i dorównującego mu temperamentem psiaka.
Książkę czyta się szybko z uwagi na sposób, w jaki została napisana. Creed nie rozwodzi się zbyt długo nad kolejnymi odkryciami, rejestruje je, komentuje i idzie dalej, dzięki czemu opowieść zyskuje na dynamiczności. Przyjęcie punktu widzenia chłopaka dotkniętego ADHD pozwoliło z kolei na dość dokładne odwzorowanie jego odczuć i wrażeń, najskrytszych emocji i przemyśleń, które w tym wypadku nie miałyby racji bytu i prawdopodobnie nie zaistniałyby w narracji z zewnątrz.
„Szczeniak” to tom, który przynosi nadzieję i zachęca do tego, by nie przekreślać ludzi – każdy bowiem ma swój efekt „och”, klucz, który pozwoli na przywrócenie go do normalności.
Oswoić bestię
Duże słowa padają w podtytule książki Liama Creeda „Szczeniak. Jak labrador ocalił chłopca z ADHD”. Można by przypuszczać, że poetyka patosu będzie pojawiać się w całym tomie. Nic bardziej mylnego – wprawdzie jest to historia o tym, jak praca z rozbrykanym szczeniakiem wpłynęła na nastolatka, z którym nikt nie mógł sobie poradzić, ale… to opowieść przedstawiona przez nadaktywnego chłopaka, lekko ironiczna, wolna od sentymentów i wzniosłości, a napisana stylem kolokwialnym (co dobrze oddało tłumaczenie Andrzeja Wajsa).
Liam od najmłodszych lat nie radził sobie z nadmiarem energii i agresji. Sprawiał ogromne problemy wychowawcze, przysparzał trosk rodzicom, kolgeom i nauczycielom. Nikt nie umiał nad nim zapanować, a sam chłopak źle czuł się, nie potrafiąc kontrolować własnych emocji. Ciągle karany za złe zachowanie, nie mógł znaleźć przyjaciół ani zaakceptować siebie. Pierwszym przełomem stała się diagnoza: odkrycie, że Liam cierpi na ADHD pozwoliło na rozpoczęcie właściwego leczenia. Drugim – decyzja wychowawcy Liama: pan Blackmore postanowił zgłosić chłopca do programu telewizyjnego, w którym nastolatki sprawiające kłopoty mają zająć się niesfornymi psiakami i wytresować je tak, by te mogły pomagać niepełnosprawnym. Chłopak, którego wszyscy spisali na straty, poznaje Aero, pociesznego szczeniaka labradora, nadpobudliwego, o wiecznie zmierzwionej sierści. W zwierzęciu dostrzega siebie, wiele elementów tresury przekłada na zachowania wobec dzieci z ADHD. Sam przy szczeniaku wycisza się, uczy się panowania nad sobą i wreszcie czuje, że jest akceptowany. Nie może zawieść swojego czworonożnego przyjaciela. Przechodzi wielką przemianę, a w końcu nawet poznaje dziewczynę, na której mu zależy. Wszystko dzięki Aero. Tak naprawdę kamery i sam program nie są w ogóle ważne – w książce zostają zepchnięte do niewiele znaczącego tła. Liam nie opowiada o tym, co podekscytowałoby większość młodych ludzi: koncentruje się na niezwykłej więzi ze zwierzakiem oraz na przemianach, jakie zachodzą w nim samym. Pokazuje, że nawet dzieci sprawiające ogromne problemy wychowawcze mają szansę zmienić swoje życie.
Liam Creed przedstawia swoją historię językiem nastolatków, emocjonalnie, na ludzie, szczerze, chociaż ze sporym naciskiem na autokreację. Spora w tym zapewne zasługa ghostwritera, który uporządkował tę opowieść i na nowo wystylizował tak, by czytelnicy nie zapominali, że uczestniczą w rzeczywistości i doświadczeniach piętnastolatka, a przy tym – by nie odczuwali zmęczenia kolokwialnością i pozami dzieciaka. Dzięki temu historia Liama i Aero rzeczywiście nabiera barw i wydaje się przekonująca. DO tego doszło jeszcze kilka filmowych sztuczek: autor i jego ghost odwołują się do paru tricków stosowanych dla wywołania wzruszeń czy żywych reakcji – ale paradoksalnie przez zaznaczanie takich chwytów odwracają się i wyśmiewają. Liam Creed nie musi się posługiwać tanimi sztuczkami, by zrobić wrażenie na czytelnikach – ci będą na tyle zaskakiwani samą akcją, że bez trudu dadzą się wciągnąć w relację z niezwykłej przyjaźni nadpobudliwego nastolatka i dorównującego mu temperamentem psiaka.
Książkę czyta się szybko z uwagi na sposób, w jaki została napisana. Creed nie rozwodzi się zbyt długo nad kolejnymi odkryciami, rejestruje je, komentuje i idzie dalej, dzięki czemu opowieść zyskuje na dynamiczności. Przyjęcie punktu widzenia chłopaka dotkniętego ADHD pozwoliło z kolei na dość dokładne odwzorowanie jego odczuć i wrażeń, najskrytszych emocji i przemyśleń, które w tym wypadku nie miałyby racji bytu i prawdopodobnie nie zaistniałyby w narracji z zewnątrz.
„Szczeniak” to tom, który przynosi nadzieję i zachęca do tego, by nie przekreślać ludzi – każdy bowiem ma swój efekt „och”, klucz, który pozwoli na przywrócenie go do normalności.
czwartek, 23 czerwca 2011
Hilary Freeman: Mój sąsiad celebryta
Akapit Press, Łódź 2011.
Marzenie popnastolatki
Chociaż Hilary Freeman przyznaje się otwarcie do tego, że powieściowy świat wymyśliła, jest w młodzieżowej pophistorii „Mój sąsiad celebryta” przekonująca na tyle, że spodoba się wielbicielkom gatunku, dziewczynom wychowanym na kolorowych magazynach i telewizji. „Mój sąsiad celebryta” to książka dwuwarstwowa: przy powierzchniowej lekturze chodzi tu o napawanie się obecnością znanego sąsiada, popularnego muzyka. Przy głębszym odczytywaniu otwiera się sprawa uczuć młodych dziewczyn: niełatwa do wyjaśnienia, delikatna i raczej drażliwa.
Rosie oraz jej dwie przyjaciółki, Sky i Vix, są wręcz stereotypowymi współczesnymi nastolatkami. Interesuje je tylko moda i… polowania na gwiazdy. Mają nawet specjalny konkurs, w którym przydzielają sobie punkty za dostrzeżenie kogoś znanego. Mieszkają przecież w Camden Town, londyńskiej dzielnicy gwiazd. W pewnym momencie do domu obok Rosie wprowadza się Rufus Justice, perkusista ulubionego zespołu dziewczyny. Ta próbuje wykorzystać okazję, by zaprzyjaźnić się z idolem i żeby się do niego zbliżyć, zaczyna się spotykać z jego młodszym bratem, Maksem. Rosie wciąż ma nadzieję, że Rufus zwróci na nią uwagę.
Druga płaszczyzna tekstu, obudowana wokół sfery emocji, dotyczy postawy Rosie. Dziewczyna nie czuje do Maksa nic, chociaż ma nadzieję, że miłość pojawi się z czasem. Zgadza się więc na pocałunki i wspólne wyjścia do kina czy na kolacje, oszukując samą siebie. Próbuje się zakochać, zwłaszcza że Maksem poważnie zainteresowana jest Vix – lecz robi to raczej ze względu na Rufusa i dostęp do imprez w jego domu.
„Mój sąsiad celebryta” to poppowieść, co odbija się w konstrukcji fabuły i bohaterów: w tego typu literaturze dziewczyny non stop myślą tylko o ubraniach i chłopakach, ich doświadczenia kojarzyć się mogą z przygodami nastoletnich, zawsze z czegoś niezadowolonych barbie. Ale Hilary Freeman swój tekst próbuje, i to z powodzeniem, wzbogacić o część dydaktyczną. Rosie dowie się, że nie można być z kimś wbrew własnym chęciom i że oszukiwanie innych nie prowadzi do niczego dobrego. Autorka przeprowadzi rozbudowane jak na poppowieść analizy życia uczuciowego bohaterki, co części odbiorczyń zapewne pozwoli zorientować się lepiej w ich własnych emocjach. Freeman rozprawi się także z naiwnymi marzeniami o idolach-ideałach. Rufus całymi dniami siedzi przed telewizorem albo gra w gry komputerowe, nie ma w sobie nic z ulubieńca tłumów. W życiu prywatnym odbiega od wyobrażeń nastolatek tak bardzo, jak to tylko możliwe. Nieprzypadkowo autorka portretuje go w ten właśnie sposób: wyraźnie próbuje dać do zrozumienia młodym czytelniczkom, jak bardzo codzienność różni się od marzeń. Obecność sąsiada celebryty wcale nie poprawi jakości życia Rosie: Freeman na moment wkracza do świata z rojeń dziewczyn, ale tylko po to, by udowodnić im bezsensowność wiary w boskość celebrytów.
Hilary Freeman proponuje tomik lekki i przyjemny w lekturze, a przy tym pełen podtekstów i zamaskowanych porad. Dzięki odwzorowywaniu i przeniesieniu do powieściowej rzeczywistości naiwnych nadziei młodej bohaterki może autorka wykazać niebezpieczeństwa, płynące ze ziszczenia się nieprzemyślanych życzeń. Poza sprawami moralizatorskimi to również miłe czytadło dla mniej wymagających (lub po prostu młodszych) nastolatek.
Marzenie popnastolatki
Chociaż Hilary Freeman przyznaje się otwarcie do tego, że powieściowy świat wymyśliła, jest w młodzieżowej pophistorii „Mój sąsiad celebryta” przekonująca na tyle, że spodoba się wielbicielkom gatunku, dziewczynom wychowanym na kolorowych magazynach i telewizji. „Mój sąsiad celebryta” to książka dwuwarstwowa: przy powierzchniowej lekturze chodzi tu o napawanie się obecnością znanego sąsiada, popularnego muzyka. Przy głębszym odczytywaniu otwiera się sprawa uczuć młodych dziewczyn: niełatwa do wyjaśnienia, delikatna i raczej drażliwa.
Rosie oraz jej dwie przyjaciółki, Sky i Vix, są wręcz stereotypowymi współczesnymi nastolatkami. Interesuje je tylko moda i… polowania na gwiazdy. Mają nawet specjalny konkurs, w którym przydzielają sobie punkty za dostrzeżenie kogoś znanego. Mieszkają przecież w Camden Town, londyńskiej dzielnicy gwiazd. W pewnym momencie do domu obok Rosie wprowadza się Rufus Justice, perkusista ulubionego zespołu dziewczyny. Ta próbuje wykorzystać okazję, by zaprzyjaźnić się z idolem i żeby się do niego zbliżyć, zaczyna się spotykać z jego młodszym bratem, Maksem. Rosie wciąż ma nadzieję, że Rufus zwróci na nią uwagę.
Druga płaszczyzna tekstu, obudowana wokół sfery emocji, dotyczy postawy Rosie. Dziewczyna nie czuje do Maksa nic, chociaż ma nadzieję, że miłość pojawi się z czasem. Zgadza się więc na pocałunki i wspólne wyjścia do kina czy na kolacje, oszukując samą siebie. Próbuje się zakochać, zwłaszcza że Maksem poważnie zainteresowana jest Vix – lecz robi to raczej ze względu na Rufusa i dostęp do imprez w jego domu.
„Mój sąsiad celebryta” to poppowieść, co odbija się w konstrukcji fabuły i bohaterów: w tego typu literaturze dziewczyny non stop myślą tylko o ubraniach i chłopakach, ich doświadczenia kojarzyć się mogą z przygodami nastoletnich, zawsze z czegoś niezadowolonych barbie. Ale Hilary Freeman swój tekst próbuje, i to z powodzeniem, wzbogacić o część dydaktyczną. Rosie dowie się, że nie można być z kimś wbrew własnym chęciom i że oszukiwanie innych nie prowadzi do niczego dobrego. Autorka przeprowadzi rozbudowane jak na poppowieść analizy życia uczuciowego bohaterki, co części odbiorczyń zapewne pozwoli zorientować się lepiej w ich własnych emocjach. Freeman rozprawi się także z naiwnymi marzeniami o idolach-ideałach. Rufus całymi dniami siedzi przed telewizorem albo gra w gry komputerowe, nie ma w sobie nic z ulubieńca tłumów. W życiu prywatnym odbiega od wyobrażeń nastolatek tak bardzo, jak to tylko możliwe. Nieprzypadkowo autorka portretuje go w ten właśnie sposób: wyraźnie próbuje dać do zrozumienia młodym czytelniczkom, jak bardzo codzienność różni się od marzeń. Obecność sąsiada celebryty wcale nie poprawi jakości życia Rosie: Freeman na moment wkracza do świata z rojeń dziewczyn, ale tylko po to, by udowodnić im bezsensowność wiary w boskość celebrytów.
Hilary Freeman proponuje tomik lekki i przyjemny w lekturze, a przy tym pełen podtekstów i zamaskowanych porad. Dzięki odwzorowywaniu i przeniesieniu do powieściowej rzeczywistości naiwnych nadziei młodej bohaterki może autorka wykazać niebezpieczeństwa, płynące ze ziszczenia się nieprzemyślanych życzeń. Poza sprawami moralizatorskimi to również miłe czytadło dla mniej wymagających (lub po prostu młodszych) nastolatek.
środa, 22 czerwca 2011
Jujja, Tomas Wieslander: Mama mu na rowerze i inne historie
Zakamarki, Poznań 2011.
Wesoła krowa
Mama Mu nie jest zwykłą krową. Owszem, mieszka w oborze i muczy, przyjaźni się ze współmieszkankami (chociaż bez przesady) i lubi skubać trawę – ale na tym kończą się jej typowe zachowania. Mama Mu, bohaterka serii książeczek obrazkowych, a teraz jeszcze zbiorku opowiadań, to krowa niezwykła. Najbardziej lubi Pana Wronę, który codziennie przylatuje w odwiedziny i stara się hamować szaleństwa bohaterki – ma też przyjaciółkę w małej Lenie, do której dzwoni, gdy chce zasięgnąć porady z ludzkiej rzeczywistości. Lena nie dziwi się niczemu – a skoro tak, to dlaczego dziwić mieliby się mali odbiorcy?
Zwłaszcza że Mama Mu to prawdziwa eksperymentatorka. Chce spróbować wszystkiego, co zobaczy – korzystając z rad Leny. Dla Mamy Mu nie ma rzeczy niemożliwych – jeśli krowa chce się nauczyć jeździć na rowerze, w końcu posiądzie tę umiejętność, nawet jeśli przy okazji ponabija sobie trochę siniaków. Kiedy postanowi nauczyć się pływać, zdobędzie nawet pływacką odznakę, która ucieszy ją jak dziecko. Ale Mama Mu ciągle poszerza horyzonty, wybiera się na przykład do biblioteki, tańczy w baletkach czy obchodzi święto świętej Mucji. Spróbuje nawet łowić ryby (ale w końcu zdecyduje się karmić je bułkami, bo właściwie po co komu złowione ryby?). Kilka historyjek postawi też w centrum uwagi zdystansowanego zwykle Pana Wronę. Pan Wrona czuje się dojrzalszy od Mamy Mu (w podtekście oznacza to, że czuje się mądrzejszy), ale też łatwo się obraża i stosunkowo łatwo da się go zranić. Chociażby wtedy, gdy okaże się, że czerwony i niebieski są kolorami bardziej niż szary, zdobiący Pana Wronę, albo wówczas, gdy wyjdzie na jaw, że nie da rady zdobyć odznaki pływackiej. Czasem Pan Wrona próbuje zaimponować przyjaciółce i opowiada niestworzone historie, albo chwali się posiadanymi przedmiotami. Bywa, że i Pan Wrona doświadcza dziecięco-naiwnej radości, kiedy na przykład może przejechać się na kierownicy roweru i dzwonić dzwonkiem.
W tomie „Mama Mu na rowerze i inne historie” znajduje się aż dwanaście opowiastek o Mamie Mu i Panu Wronie – dla fanów tej niezwykłej pary przyjaciół to nie lada gratka – dotąd przecież obrazkowe historyjki porozdzielane były na poszczególne tomy. W takim zestawie dla nieco starszych odbiorców (tak, by dzieci nie martwiły się, że wyrosły z przygód Mamy Mu) ograniczona została warstwa graficzna, ale i zawartość dowcipu w tekście i rysunkach.
Mama Mu to bohaterka, która nieco przypomina dziecko. Potrafi cieszyć się drobiazgami, szuka nowych wrażeń i wyzwań. Pan Wrona z kolei udaje dorosłego, chociaż nie zawsze mu to wychodzi – jest dzięki temu bardziej komiczny i rozbawi małych odbiorców. Zresztą ta nietypowa para każdy dzień wita uśmiechem – a to udziela się także maluchom. Sięganie po przygody Mamy Mu daje gwarancję historyjek optymistycznych i wolnych od przemocy czy agresji. Nie ma tu zła, są jedynie pomyłki i potknięcia bohaterów – śmieszne, bo niepoważne i wprowadzające tylko dynamikę do utworków.
Wesoła krowa
Mama Mu nie jest zwykłą krową. Owszem, mieszka w oborze i muczy, przyjaźni się ze współmieszkankami (chociaż bez przesady) i lubi skubać trawę – ale na tym kończą się jej typowe zachowania. Mama Mu, bohaterka serii książeczek obrazkowych, a teraz jeszcze zbiorku opowiadań, to krowa niezwykła. Najbardziej lubi Pana Wronę, który codziennie przylatuje w odwiedziny i stara się hamować szaleństwa bohaterki – ma też przyjaciółkę w małej Lenie, do której dzwoni, gdy chce zasięgnąć porady z ludzkiej rzeczywistości. Lena nie dziwi się niczemu – a skoro tak, to dlaczego dziwić mieliby się mali odbiorcy?
Zwłaszcza że Mama Mu to prawdziwa eksperymentatorka. Chce spróbować wszystkiego, co zobaczy – korzystając z rad Leny. Dla Mamy Mu nie ma rzeczy niemożliwych – jeśli krowa chce się nauczyć jeździć na rowerze, w końcu posiądzie tę umiejętność, nawet jeśli przy okazji ponabija sobie trochę siniaków. Kiedy postanowi nauczyć się pływać, zdobędzie nawet pływacką odznakę, która ucieszy ją jak dziecko. Ale Mama Mu ciągle poszerza horyzonty, wybiera się na przykład do biblioteki, tańczy w baletkach czy obchodzi święto świętej Mucji. Spróbuje nawet łowić ryby (ale w końcu zdecyduje się karmić je bułkami, bo właściwie po co komu złowione ryby?). Kilka historyjek postawi też w centrum uwagi zdystansowanego zwykle Pana Wronę. Pan Wrona czuje się dojrzalszy od Mamy Mu (w podtekście oznacza to, że czuje się mądrzejszy), ale też łatwo się obraża i stosunkowo łatwo da się go zranić. Chociażby wtedy, gdy okaże się, że czerwony i niebieski są kolorami bardziej niż szary, zdobiący Pana Wronę, albo wówczas, gdy wyjdzie na jaw, że nie da rady zdobyć odznaki pływackiej. Czasem Pan Wrona próbuje zaimponować przyjaciółce i opowiada niestworzone historie, albo chwali się posiadanymi przedmiotami. Bywa, że i Pan Wrona doświadcza dziecięco-naiwnej radości, kiedy na przykład może przejechać się na kierownicy roweru i dzwonić dzwonkiem.
W tomie „Mama Mu na rowerze i inne historie” znajduje się aż dwanaście opowiastek o Mamie Mu i Panu Wronie – dla fanów tej niezwykłej pary przyjaciół to nie lada gratka – dotąd przecież obrazkowe historyjki porozdzielane były na poszczególne tomy. W takim zestawie dla nieco starszych odbiorców (tak, by dzieci nie martwiły się, że wyrosły z przygód Mamy Mu) ograniczona została warstwa graficzna, ale i zawartość dowcipu w tekście i rysunkach.
Mama Mu to bohaterka, która nieco przypomina dziecko. Potrafi cieszyć się drobiazgami, szuka nowych wrażeń i wyzwań. Pan Wrona z kolei udaje dorosłego, chociaż nie zawsze mu to wychodzi – jest dzięki temu bardziej komiczny i rozbawi małych odbiorców. Zresztą ta nietypowa para każdy dzień wita uśmiechem – a to udziela się także maluchom. Sięganie po przygody Mamy Mu daje gwarancję historyjek optymistycznych i wolnych od przemocy czy agresji. Nie ma tu zła, są jedynie pomyłki i potknięcia bohaterów – śmieszne, bo niepoważne i wprowadzające tylko dynamikę do utworków.
wtorek, 21 czerwca 2011
Ulf Stark: Mały Asmodeusz
Media Rodzina, Poznań 2011.
Dobry diabeł
Dobro i zło w klasycznych bajkach dla najmłodszych jest bardzo wyraźnie rozgraniczane. Dzieci muszą poznać system wartości i uczyć się, jak postępować – najłatwiej pokazać im to na wzorcach – bohaterach, którzy za dobre zachowanie zostaną nagrodzeni. Zdarza się też, że autorzy mieszają konwencje i symbole, by przekonać maluchy, że dobrym można być bez względu na okoliczności. Tak zdarza się między innymi w przypadku obrazu dobrych diabłów, odmieńców, którzy nie są mile widziani w naturalnym środowisku. Opowieść opartą na tym motywie proponuje Ulf Stark w książce „Mały Asmodeusz”.
Polskim odbiorcom Ulf Stark dał się poznać przede wszystkim dzięki obrazkowym książeczkom, publikowanym przez Zakamarki: zwykle opowiada ten autor o trudnych sprawach lekko i z humorem, a przy tym oryginalnie: mikrofabułki Ulfa Starka spodobać się mogą także rodzicom – tyle w nich odkrywczości, towarzyszącej urokliwym postaciom. „Mały Asmodeusz” to jednak historia o nieco większym ciężarze gatunkowym. Lekkości nie dodają jej także przepiękne, ale mało „dziecinne” ilustracje Józefa Wilkonia, mroczne i nieco groźne.
Asmodeusz, mały diabełek, nie potrafi odnaleźć się wśród bliskich. Nie bawią go prymitywne zachowania kuzynów i rodzeństwa, ani rozrywki starszych, na przykład patrzenie na męki potępionych dusz. Wszyscy w piekle zachowują się okropnie: ciotki dłubią w nosach i puszczają bąki. Asmodeusz zupełnie tu nie pasuje, ale zyskuje od ojca szansę – musi iść na Ziemię i zdobyć dla niego duszę. Ziemia jawi się mieszkańcom piekła jako kraina, w której trudno byłoby żyć. Dla Asmodeusza to niemal raj. Tyle że małemu diabełkowi trudno przekonać kogokolwiek do takiego poświęcenia. W końcu spotyka smutną dziewczynkę, która dla chorego brata zrobi wszystko.
W książce musi wygrać dobro – ale rozpoznanie, co jest dobrem a co złem, może być dla dzieci nieco skomplikowane. Będą one bowiem musiały postawić się w sytuacji dla większości maluchów obcej – to jest w obliczu ciężkiej choroby rodzeństwa: uczucie między siostrą i bratem bywa mniej czytelne i mniej zrozumiałe dla współczesnego odbiorcy, postawa małej Krysi może zatem wydać się sztuczna. Mali czytelnicy nie wychwycą też symboliki tekstu, ale to w kontekście wyrazistej całości nie należy do mankamentów.
Józef Wilkoń postawił w ilustracjach na czerń i mrok. Postacie, jeśli się pojawiają, są mniej wyraźne, zdominowane przez ciemność, pozbawione wyraźnych rysów twarzy i często – po prostu szczegółów (w odróżnieniu od dopracowanych w detalach przedstawicieli piekła). Do czarnych sylwetek dochodzi szare lub bure, akwarelowe choć nasycone tło – z mrocznymi i ponurymi obrazami naprawdę ładnie kontrastują sceny z późniejszych przygód Asmodeusza. W ogromnej większości przypadków ilustracje wyglądają bardzo pesymistycznie, sprawiają wręcz pesymistyczne wrażenie – dobrze więc oddają nastrój całej książki – ale ze względu na to raczej nie przypadną do gustu dzieciom, mimo że na pewno zachwycą dorosłych. Doskonale pasują do samego tekstu, nie tłumaczą go i nie powielają, ale uzupełniają. Wpisują się znakomicie w lekko baśniową konwencję i zapadają w pamięć – tyle że sporo dzieci może się ich zwyczajnie bać.
Niezbyt skomplikowana fabularnie jest książka Ulfa Starka mocno pogmatwana pod względem uczuciowym i między innymi dlatego nie wolno jej przegapić.
Dobry diabeł
Dobro i zło w klasycznych bajkach dla najmłodszych jest bardzo wyraźnie rozgraniczane. Dzieci muszą poznać system wartości i uczyć się, jak postępować – najłatwiej pokazać im to na wzorcach – bohaterach, którzy za dobre zachowanie zostaną nagrodzeni. Zdarza się też, że autorzy mieszają konwencje i symbole, by przekonać maluchy, że dobrym można być bez względu na okoliczności. Tak zdarza się między innymi w przypadku obrazu dobrych diabłów, odmieńców, którzy nie są mile widziani w naturalnym środowisku. Opowieść opartą na tym motywie proponuje Ulf Stark w książce „Mały Asmodeusz”.
Polskim odbiorcom Ulf Stark dał się poznać przede wszystkim dzięki obrazkowym książeczkom, publikowanym przez Zakamarki: zwykle opowiada ten autor o trudnych sprawach lekko i z humorem, a przy tym oryginalnie: mikrofabułki Ulfa Starka spodobać się mogą także rodzicom – tyle w nich odkrywczości, towarzyszącej urokliwym postaciom. „Mały Asmodeusz” to jednak historia o nieco większym ciężarze gatunkowym. Lekkości nie dodają jej także przepiękne, ale mało „dziecinne” ilustracje Józefa Wilkonia, mroczne i nieco groźne.
Asmodeusz, mały diabełek, nie potrafi odnaleźć się wśród bliskich. Nie bawią go prymitywne zachowania kuzynów i rodzeństwa, ani rozrywki starszych, na przykład patrzenie na męki potępionych dusz. Wszyscy w piekle zachowują się okropnie: ciotki dłubią w nosach i puszczają bąki. Asmodeusz zupełnie tu nie pasuje, ale zyskuje od ojca szansę – musi iść na Ziemię i zdobyć dla niego duszę. Ziemia jawi się mieszkańcom piekła jako kraina, w której trudno byłoby żyć. Dla Asmodeusza to niemal raj. Tyle że małemu diabełkowi trudno przekonać kogokolwiek do takiego poświęcenia. W końcu spotyka smutną dziewczynkę, która dla chorego brata zrobi wszystko.
W książce musi wygrać dobro – ale rozpoznanie, co jest dobrem a co złem, może być dla dzieci nieco skomplikowane. Będą one bowiem musiały postawić się w sytuacji dla większości maluchów obcej – to jest w obliczu ciężkiej choroby rodzeństwa: uczucie między siostrą i bratem bywa mniej czytelne i mniej zrozumiałe dla współczesnego odbiorcy, postawa małej Krysi może zatem wydać się sztuczna. Mali czytelnicy nie wychwycą też symboliki tekstu, ale to w kontekście wyrazistej całości nie należy do mankamentów.
Józef Wilkoń postawił w ilustracjach na czerń i mrok. Postacie, jeśli się pojawiają, są mniej wyraźne, zdominowane przez ciemność, pozbawione wyraźnych rysów twarzy i często – po prostu szczegółów (w odróżnieniu od dopracowanych w detalach przedstawicieli piekła). Do czarnych sylwetek dochodzi szare lub bure, akwarelowe choć nasycone tło – z mrocznymi i ponurymi obrazami naprawdę ładnie kontrastują sceny z późniejszych przygód Asmodeusza. W ogromnej większości przypadków ilustracje wyglądają bardzo pesymistycznie, sprawiają wręcz pesymistyczne wrażenie – dobrze więc oddają nastrój całej książki – ale ze względu na to raczej nie przypadną do gustu dzieciom, mimo że na pewno zachwycą dorosłych. Doskonale pasują do samego tekstu, nie tłumaczą go i nie powielają, ale uzupełniają. Wpisują się znakomicie w lekko baśniową konwencję i zapadają w pamięć – tyle że sporo dzieci może się ich zwyczajnie bać.
Niezbyt skomplikowana fabularnie jest książka Ulfa Starka mocno pogmatwana pod względem uczuciowym i między innymi dlatego nie wolno jej przegapić.
poniedziałek, 20 czerwca 2011
Hubert Bronicki, Kinga Kaczor: Kryzysy albo historia miłosna
Tekst: Mihai Ignat
Tłumaczenie: Joanna Kornaś
Reżyseria: Hubert Bronicki
Obsada: Kinga Kaczor, Hubert Bronicki
Światło, realizacja: Sergiusz Brożek
Współpraca: Fundacja Młodzi Twórcy
Spektakl w ramach projektu Młoda Scena Teatru Korez
Prapremiera: 18.06.2011.
Razem czy osobno?
Aktorzy Młodej Sceny Teatru Korez, Kinga Kaczor i Hubert Bronicki, przekonali do siebie korezową publiczność, wymagającą, bo przyzwyczajoną przecież do spektakli z drugim dnem, z pozoru wesołych, a skrywających trudne prawdy o rzeczywistości. Sztuka „Kryzysy albo historia miłosna” idealnie wkomponowuje się w repertuar teatru i miejmy nadzieję, że na stałe zagości na deskach Korezu.
Tekst rumuńskiego dramatopisarza, Mihaia Ignata, w wersji drukowanej ma sporo dłużyzn i fragmentów pozbawionych tempa, jednak reżyser przedstawienia, Hubert Bronicki, bezbłędnie wydobył z niego to, co najistotniejsze i sprawił, że publiczność może cieszyć się zgrabną, wartką opowieścią, wzbogaconą o łatwo wpadające w ucho motywy muzyczne (autorstwa Karola Śmiałka).
Historia utkana jest z banałów i stereotypów, zakotwiczonych we współczesnej obyczajowości. Ona i on budzą się nago w łóżku. Pełna zagadek znajomość stopniowo ewoluuje w stronę poważnego związku: bohaterowie pobierają się i urządzają razem mieszkanie – tyle że nic nie uchroni ich przed kryzysami. Ona jest uparta i stanowcza, zawsze stawia na swoim – to zresztą niezbyt trudne zadanie, bo on dla odmiany stanowi doskonały model pantoflarza. Ona nie ustąpi dla zasady, on zgodzi się na wszystko dla świętego spokoju. Ona każde nieporozumienie wytłumaczy sobie jego rzekomymi zdradami. On do zdrady nie byłby zdolny, przecież bardzo ją kocha – choć parę rzeczy go w niej irytuje. Konflikty rodzą się bezustannie, a długość małżeńskiego stażu nie wpływa wcale na jakość rozmów. Nadinterpretacje, rozbieżność celów, drobiazgi urastające do rangi problemów – wszystko to prowadzi do kryzysów. A przecież ona i on trwają wciąż razem i mimo wszystko chcą ze sobą być…
Brzmi to może nudnawo i niezbyt atrakcyjnie, lecz taką fabułę Hubert Bronicki i Kinga Kaczor zmienili w żywą opowieść, w której przegląda się niczym w lustrze wiele par. Krótkie scenki z życia jej i jego oddzielane są drobną a komiczną (i wciąż modyfikowaną) sekwencją gestów, zakończoną pstryknięciem – ów prosty zabieg przenosi widzów w inny czas i inny etap związku. Strzałem w dziesiątkę okazało się też wykorzystanie umieszczonego na proscenium mikrofonu do zaakcentowania monologów wewnętrznych. Zwłaszcza że część z nich przybiera formy piosenek bądź melorecytacji, co wprowadza przyjemne urozmaicenie tekstu, a aktorom pozwala na odrobinę zabawy i gry konwencjami. Celuje tu zwłaszcza Kaczor, która w piosence „Jestem moją matką” parodiuje uczestników imprez karaoke przy jednoczesnym przedzierzgnięciu się w kobietę dojrzałą. W oczach widzów postarza się – tylko dzięki zmianie intonacji i kapeluszowi – o dobre dwadzieścia lat. Przypomina w tej metamorfozie Ewę Kasprzyk, ale najważniejsze, że przekonuje. Drugi raz Kaczor zachwyca w lirycznym utworku rozczarowanej dziewczyny („On chrapie, ja liczę owce”) – w tej piosence młoda aktorka wręcz hipnotyzuje publiczność, wprowadzając atmosferę intymności. Tekst zaśpiewany jakby od niechcenia zamienia się w przejmującą skargę; nagle znika całe tło, łącznie ze znieruchomiałym w geście rezygnacji Bronickim, znika mikrofon i przestrzeń teatru (czy raczej świadomość istnienia teatru): liczy się tylko rozżalenie w głosie bezradnej bohaterki. Hubert Bronicki nie musi rywalizować z Kingą Kaczor o uwagę czy uznanie publiczności – wybiera bowiem nie tyle popisy wokalne co lekko satyryczne monologi (jeden z nich przeradza się zresztą w ostry rockowy pokaz, a sam aktor ze swobodą doświadczonego frontmana imituje zbuntowanych wokalistów, wyrzucając z siebie złość na żonę).
W scenkach natomiast każde ma swoje pięć minut. Bronicki najbardziej podoba mi się w komicznym obrazku o uwięzionej w kanapie ręce, Kinga Kaczor – gdy urządza z ukochanym mieszkanie. Oboje potrafią być wyraziści, nie przekraczając przy tym granicy dobrego smaku (a przecież reżyser sięga i po motywy slapstickowe, i po motyw nagości). Bronicki sprawdza się jako aktor humorystyczny, Kinga Kaczor przekonuje, gdy gra pewną siebie, zdecydowaną damę – i, prawem kontrastu, gdy wprowadza w rolę nieco prywatności (na przykład gdy rozśmiesza ją nieoczekiwane wyzwisko, wymyślone przez Bronickiego).
Sceniczna przestrzeń ulega wciąż przeobrażeniom, choć do jej stworzenia posłużyła rozkładana kanapa, ściana z kartonowych pudeł, takaż lampa i zdjęcie ślubne. Pomysłowe rozwiązania scenograficzne sprawiają jednak, że aktorzy mogą znajdować się raz w nieznanym pokoju, raz na dyskotece, raz w swoim mieszkaniu, raz w windzie. Szczególnie urokliwy, zwłaszcza na kameralnej scenie Korezu, staje się pomysł z kartonową ścianą, udającą meblościankę – przywodzi ona na myśl „straszne mieszkania” w molochowatych blokach na ponurych blokowiskach, pełni też funkcje praktyczne (stanowi ekran dla projekcji, dostarcza półek na drobiazgi), wprowadza też nieco surrealizmu do opowieści – ale to już niespodzianka dla widzów. Bronicki i Kaczor dobrze oswajają przestrzeń i wszystkie rekwizyty, zmian w układzie sceny dokonują błyskawicznie i bez zbędnych gestów, co sprawia, że publiczność może równie błyskawicznie przenieść się do nowego miejsca.
Także światło i akustyka budują tu opowieść. Plany świetlne powielają bądź tworzą (dyskoteka!) sceny realistyczne, czasem pomagają też w zaznaczaniu nietypowych elementów historii. Filtr z głośników sygnalizuje odejście od dosłowności na rzecz przemyśleń postaci, ta sfera nie jest wolna od żartów. Dowcip wprowadza zresztą nawet projekcja – czasem w formie kolejnego pastiszu, czasem – spięcia na linii aktor – realizator (który, siłą rzeczy, pełni rolę demiurga). Bronicki przesyca sztukę subtelnym humorem i pozwala widzom na cieszenie się z odkrywanych wciąż drobiazgów.
Ona i on są przeciętni, mają przeciętne problemy i zwyczajne życie. Nie wymyślają nic nowego, nie dokonają wielkich rzeczy, nie mają szans na przezwyciężenie zwyczajności – i nawet tego nie próbują. Nie znajdą nawet oryginalnej recepty na kryzys. Mimo to sztuka kusi: kusi bliskością prawdziwego życia, woyeurystyczną manierą, wzbogaconą gdzieniegdzie o pastiszowanie znanych form, ładunkiem emocjonalnym i „prawdą” płynącą ze sceny – znaną wszystkim, a przypominaną na nowo. Jest się z czego pośmiać, jest się nad czym zastanowić.
Foto: Agnieszka Astaszow
Tłumaczenie: Joanna Kornaś
Reżyseria: Hubert Bronicki
Obsada: Kinga Kaczor, Hubert Bronicki
Światło, realizacja: Sergiusz Brożek
Współpraca: Fundacja Młodzi Twórcy
Spektakl w ramach projektu Młoda Scena Teatru Korez
Prapremiera: 18.06.2011.
Razem czy osobno?
Aktorzy Młodej Sceny Teatru Korez, Kinga Kaczor i Hubert Bronicki, przekonali do siebie korezową publiczność, wymagającą, bo przyzwyczajoną przecież do spektakli z drugim dnem, z pozoru wesołych, a skrywających trudne prawdy o rzeczywistości. Sztuka „Kryzysy albo historia miłosna” idealnie wkomponowuje się w repertuar teatru i miejmy nadzieję, że na stałe zagości na deskach Korezu.
Tekst rumuńskiego dramatopisarza, Mihaia Ignata, w wersji drukowanej ma sporo dłużyzn i fragmentów pozbawionych tempa, jednak reżyser przedstawienia, Hubert Bronicki, bezbłędnie wydobył z niego to, co najistotniejsze i sprawił, że publiczność może cieszyć się zgrabną, wartką opowieścią, wzbogaconą o łatwo wpadające w ucho motywy muzyczne (autorstwa Karola Śmiałka).
Historia utkana jest z banałów i stereotypów, zakotwiczonych we współczesnej obyczajowości. Ona i on budzą się nago w łóżku. Pełna zagadek znajomość stopniowo ewoluuje w stronę poważnego związku: bohaterowie pobierają się i urządzają razem mieszkanie – tyle że nic nie uchroni ich przed kryzysami. Ona jest uparta i stanowcza, zawsze stawia na swoim – to zresztą niezbyt trudne zadanie, bo on dla odmiany stanowi doskonały model pantoflarza. Ona nie ustąpi dla zasady, on zgodzi się na wszystko dla świętego spokoju. Ona każde nieporozumienie wytłumaczy sobie jego rzekomymi zdradami. On do zdrady nie byłby zdolny, przecież bardzo ją kocha – choć parę rzeczy go w niej irytuje. Konflikty rodzą się bezustannie, a długość małżeńskiego stażu nie wpływa wcale na jakość rozmów. Nadinterpretacje, rozbieżność celów, drobiazgi urastające do rangi problemów – wszystko to prowadzi do kryzysów. A przecież ona i on trwają wciąż razem i mimo wszystko chcą ze sobą być…
Brzmi to może nudnawo i niezbyt atrakcyjnie, lecz taką fabułę Hubert Bronicki i Kinga Kaczor zmienili w żywą opowieść, w której przegląda się niczym w lustrze wiele par. Krótkie scenki z życia jej i jego oddzielane są drobną a komiczną (i wciąż modyfikowaną) sekwencją gestów, zakończoną pstryknięciem – ów prosty zabieg przenosi widzów w inny czas i inny etap związku. Strzałem w dziesiątkę okazało się też wykorzystanie umieszczonego na proscenium mikrofonu do zaakcentowania monologów wewnętrznych. Zwłaszcza że część z nich przybiera formy piosenek bądź melorecytacji, co wprowadza przyjemne urozmaicenie tekstu, a aktorom pozwala na odrobinę zabawy i gry konwencjami. Celuje tu zwłaszcza Kaczor, która w piosence „Jestem moją matką” parodiuje uczestników imprez karaoke przy jednoczesnym przedzierzgnięciu się w kobietę dojrzałą. W oczach widzów postarza się – tylko dzięki zmianie intonacji i kapeluszowi – o dobre dwadzieścia lat. Przypomina w tej metamorfozie Ewę Kasprzyk, ale najważniejsze, że przekonuje. Drugi raz Kaczor zachwyca w lirycznym utworku rozczarowanej dziewczyny („On chrapie, ja liczę owce”) – w tej piosence młoda aktorka wręcz hipnotyzuje publiczność, wprowadzając atmosferę intymności. Tekst zaśpiewany jakby od niechcenia zamienia się w przejmującą skargę; nagle znika całe tło, łącznie ze znieruchomiałym w geście rezygnacji Bronickim, znika mikrofon i przestrzeń teatru (czy raczej świadomość istnienia teatru): liczy się tylko rozżalenie w głosie bezradnej bohaterki. Hubert Bronicki nie musi rywalizować z Kingą Kaczor o uwagę czy uznanie publiczności – wybiera bowiem nie tyle popisy wokalne co lekko satyryczne monologi (jeden z nich przeradza się zresztą w ostry rockowy pokaz, a sam aktor ze swobodą doświadczonego frontmana imituje zbuntowanych wokalistów, wyrzucając z siebie złość na żonę).
W scenkach natomiast każde ma swoje pięć minut. Bronicki najbardziej podoba mi się w komicznym obrazku o uwięzionej w kanapie ręce, Kinga Kaczor – gdy urządza z ukochanym mieszkanie. Oboje potrafią być wyraziści, nie przekraczając przy tym granicy dobrego smaku (a przecież reżyser sięga i po motywy slapstickowe, i po motyw nagości). Bronicki sprawdza się jako aktor humorystyczny, Kinga Kaczor przekonuje, gdy gra pewną siebie, zdecydowaną damę – i, prawem kontrastu, gdy wprowadza w rolę nieco prywatności (na przykład gdy rozśmiesza ją nieoczekiwane wyzwisko, wymyślone przez Bronickiego).
Sceniczna przestrzeń ulega wciąż przeobrażeniom, choć do jej stworzenia posłużyła rozkładana kanapa, ściana z kartonowych pudeł, takaż lampa i zdjęcie ślubne. Pomysłowe rozwiązania scenograficzne sprawiają jednak, że aktorzy mogą znajdować się raz w nieznanym pokoju, raz na dyskotece, raz w swoim mieszkaniu, raz w windzie. Szczególnie urokliwy, zwłaszcza na kameralnej scenie Korezu, staje się pomysł z kartonową ścianą, udającą meblościankę – przywodzi ona na myśl „straszne mieszkania” w molochowatych blokach na ponurych blokowiskach, pełni też funkcje praktyczne (stanowi ekran dla projekcji, dostarcza półek na drobiazgi), wprowadza też nieco surrealizmu do opowieści – ale to już niespodzianka dla widzów. Bronicki i Kaczor dobrze oswajają przestrzeń i wszystkie rekwizyty, zmian w układzie sceny dokonują błyskawicznie i bez zbędnych gestów, co sprawia, że publiczność może równie błyskawicznie przenieść się do nowego miejsca.
Także światło i akustyka budują tu opowieść. Plany świetlne powielają bądź tworzą (dyskoteka!) sceny realistyczne, czasem pomagają też w zaznaczaniu nietypowych elementów historii. Filtr z głośników sygnalizuje odejście od dosłowności na rzecz przemyśleń postaci, ta sfera nie jest wolna od żartów. Dowcip wprowadza zresztą nawet projekcja – czasem w formie kolejnego pastiszu, czasem – spięcia na linii aktor – realizator (który, siłą rzeczy, pełni rolę demiurga). Bronicki przesyca sztukę subtelnym humorem i pozwala widzom na cieszenie się z odkrywanych wciąż drobiazgów.
Ona i on są przeciętni, mają przeciętne problemy i zwyczajne życie. Nie wymyślają nic nowego, nie dokonają wielkich rzeczy, nie mają szans na przezwyciężenie zwyczajności – i nawet tego nie próbują. Nie znajdą nawet oryginalnej recepty na kryzys. Mimo to sztuka kusi: kusi bliskością prawdziwego życia, woyeurystyczną manierą, wzbogaconą gdzieniegdzie o pastiszowanie znanych form, ładunkiem emocjonalnym i „prawdą” płynącą ze sceny – znaną wszystkim, a przypominaną na nowo. Jest się z czego pośmiać, jest się nad czym zastanowić.
Foto: Agnieszka Astaszow
niedziela, 19 czerwca 2011
Christina Björk: Księżniczki i smoki
Zakamarki, Poznań 2011.
Baśń na opak
W wielu książeczkach szwedzkich autorów, w Polsce znanych przede wszystkim dzięki Zakamarkom, króluje humor, a we wszystkich obrazkowych publikacjach tego wydawnictwa szata graficzna przeważnie zachwyca nie tylko małych odbiorców, ale i dorosłych. Sztandarowym przykładem bajki, z której uciechę czerpać będą młodsi i starsi, jest tom „Księżniczki i smoki”, tygodniowy zestaw opowiadań, grających z baśniową konwencją.
Jak wiadomo, w bajkach od dawna żyły sobie księżniczki. I smoki. Smoki porywały księżniczki (albo i nie) – taka była kolej rzeczy. Christina Björk ponownie sięga do tego świata, ale na głowie stawia jego konstrukcję, każąc księżniczkom i smokom bawić się razem, a przynajmniej dogadywać. W siedmiu opowiadaniach pojawi się siedem księżniczek-kuzynek, z których każda ma imię zaczerpnięte od nazwy kwiatu. Ale nie znaczy to, że owe księżniczki to piękne, eteryczne istoty, zajęte czekaniem na księcia i olśniewaniem urodą, nic podobnego. Wszystkie księżniczki są kilkuletnimi dziewczynkami, pyzatymi, czasem humorzastymi i rozkapryszonymi, a zawsze skłonnymi do zabawy. Nic z cukierkowej poetyki Disneya, tu księżniczki są dziećmi z krwi i kości. Tak się składa, że każda z księżniczek spotyka jakiegoś smoka. Pierwsza została porwana przez mamę-smoczycę jako pożywienie dla smoczątek – na szczęście tak zaskoczyła małe smoki swoją zabawką (mechanicznym odkurzającym smokiem, absurd rekwizytowy jest tu powalający), że te zrezygnowały z konsumpcji. Kolejne smoki bywają bardzo malutkie, uzależnione od internetu, wychodzą z telewizora, lubią wino poziomkowe lub chcą być księżniczkami. Szczególnie urzekł mnie smok, który przebrał się za wiewiórkę, by porwać księżniczkę (nie wiedział, że księżniczka panicznie boi się wiewiórek, za to nic sobie nie robi z obecności smoków). Każdy dzień przynosi kolejną niezwykłą przygodę, która zdumiewa księżniczki i będzie cieszyć małych odbiorców.
Autorka przesyciła swoją książkę dowcipem. Humor objawia się zarówno w pomysłach fabularnych (księżniczka i smok zamieniają się rolami), jak i w drobiazgach (rozpruty miś pluszowy chudnie, kiedy wypada z niego ryż). Powraca w żartach słownych (maleńki smok na widok ogromnej dla niego księżniczki wyznaje: „miałem cię zamiar porwać, ale przyznam szczerze, zwątpiłem, sama chyba rozumiesz”) i w rysunkach Evy Eriksson, które genialnie uzupełniają tom.
Eva Eriksson tworzy zabawne księżniczkowe portrety, prezentując kolejne bohaterki jako małe urwisy o pucułowatych policzkach i zadartych noskach. Ma przy tym bogaty repertuar min dla postaci i lubi przepełniać kolejne ilustracje komicznymi szczegółami (w tym przypomina mi trochę, także przez tematyczną bliskość ze „Smoczym jajem”, Szarlotę Pawel). Jej śliczne, dopracowane w każdym drobiazgu obrazki można długo oglądać z niesłabnącą przyjemnością. W ten sposób tandem autorski stworzył małe dziełko, które na długo zapadnie w pamięć czytelnikom i ich rodzicom.
Baśń na opak
W wielu książeczkach szwedzkich autorów, w Polsce znanych przede wszystkim dzięki Zakamarkom, króluje humor, a we wszystkich obrazkowych publikacjach tego wydawnictwa szata graficzna przeważnie zachwyca nie tylko małych odbiorców, ale i dorosłych. Sztandarowym przykładem bajki, z której uciechę czerpać będą młodsi i starsi, jest tom „Księżniczki i smoki”, tygodniowy zestaw opowiadań, grających z baśniową konwencją.
Jak wiadomo, w bajkach od dawna żyły sobie księżniczki. I smoki. Smoki porywały księżniczki (albo i nie) – taka była kolej rzeczy. Christina Björk ponownie sięga do tego świata, ale na głowie stawia jego konstrukcję, każąc księżniczkom i smokom bawić się razem, a przynajmniej dogadywać. W siedmiu opowiadaniach pojawi się siedem księżniczek-kuzynek, z których każda ma imię zaczerpnięte od nazwy kwiatu. Ale nie znaczy to, że owe księżniczki to piękne, eteryczne istoty, zajęte czekaniem na księcia i olśniewaniem urodą, nic podobnego. Wszystkie księżniczki są kilkuletnimi dziewczynkami, pyzatymi, czasem humorzastymi i rozkapryszonymi, a zawsze skłonnymi do zabawy. Nic z cukierkowej poetyki Disneya, tu księżniczki są dziećmi z krwi i kości. Tak się składa, że każda z księżniczek spotyka jakiegoś smoka. Pierwsza została porwana przez mamę-smoczycę jako pożywienie dla smoczątek – na szczęście tak zaskoczyła małe smoki swoją zabawką (mechanicznym odkurzającym smokiem, absurd rekwizytowy jest tu powalający), że te zrezygnowały z konsumpcji. Kolejne smoki bywają bardzo malutkie, uzależnione od internetu, wychodzą z telewizora, lubią wino poziomkowe lub chcą być księżniczkami. Szczególnie urzekł mnie smok, który przebrał się za wiewiórkę, by porwać księżniczkę (nie wiedział, że księżniczka panicznie boi się wiewiórek, za to nic sobie nie robi z obecności smoków). Każdy dzień przynosi kolejną niezwykłą przygodę, która zdumiewa księżniczki i będzie cieszyć małych odbiorców.
Autorka przesyciła swoją książkę dowcipem. Humor objawia się zarówno w pomysłach fabularnych (księżniczka i smok zamieniają się rolami), jak i w drobiazgach (rozpruty miś pluszowy chudnie, kiedy wypada z niego ryż). Powraca w żartach słownych (maleńki smok na widok ogromnej dla niego księżniczki wyznaje: „miałem cię zamiar porwać, ale przyznam szczerze, zwątpiłem, sama chyba rozumiesz”) i w rysunkach Evy Eriksson, które genialnie uzupełniają tom.
Eva Eriksson tworzy zabawne księżniczkowe portrety, prezentując kolejne bohaterki jako małe urwisy o pucułowatych policzkach i zadartych noskach. Ma przy tym bogaty repertuar min dla postaci i lubi przepełniać kolejne ilustracje komicznymi szczegółami (w tym przypomina mi trochę, także przez tematyczną bliskość ze „Smoczym jajem”, Szarlotę Pawel). Jej śliczne, dopracowane w każdym drobiazgu obrazki można długo oglądać z niesłabnącą przyjemnością. W ten sposób tandem autorski stworzył małe dziełko, które na długo zapadnie w pamięć czytelnikom i ich rodzicom.
sobota, 18 czerwca 2011
Ryan Knighton: Zapiski niewidomego taty
WNK, Warszawa 2011.
Świat bez światła
Można by przypuszczać, że „Zapiski niewidomego taty” będą lekturą wzruszającą i pełną dramatyzmu, dziennikiem wyzwań i wyznań, uruchamiających w czytelnikach współczucie – ale nic bardziej mylnego. Ryan Knighton prezentuje swoją codzienność bez sentymentu i szukania litości, za to ze złośliwymi komentarzami i kąśliwym, amerykańskim w stylu humorem. Ryan stracił wzrok – i kiedy nauczył się z tym żyć, musiał sprawdzić się w kolejnej roli, roli ojca. Ale „Zapiski niewidomego ojca” nie są obrazem heroicznej walki, a opowieścią o poddawaniu się i tłumieniu chęci niesienia pomocy. Ryan przedstawia siebie jako człowieka, który wie, że powinien zapewnić żonie opiekę i wsparcie, ale musi wycofywać się i po prostu nie przeszkadzać, czyli – nie generować nowych problemów. Choć miałby ochotę przydać się na coś czy udowodnić, że poradzi sobie i może odciążyć Tracy, bez przerwy uświadamia sobie, jak bardzo jest bezradny. Na szczęście nie wpędza go to w depresję czy poczucie winy i pozwala się cieszyć z drobnych sukcesów.
Dziecko wchodzi na scenę dość późno: najpierw Ryan pokazuje swoją egzystencję w świecie tracącym kształty, pierwszą ciążę żony i poronienie oraz całą drugą ciążę. Co ciekawe, małżeństwo Ryana i Tracy przedstawione jest dosyć szorstko: w narracji nie ma miejsca na stereotypowe scenki rodzajowe, czułości i sentymenty. Tracy traktuje męża zwyczajnie, czasem ma się aż wrażenie, że żyje osobno, sama radzi sobie z rozmaitymi trudnościami, dyskretnie nad wszystkim czuwa i na nic się nie skarży. Ryan za to opowiada o uczeniu się miłości do dziecka, o wytwarzaniu więzi i niespodziewanych doznaniach związanych z rodzicielstwem. Nie podejmuje się przeważnie zmiany pieluchy, przy karmieniu trafia czasem dziecko w czoło, a gdy wychodzi z małą na spacer, każdy krok zdaje się być doznaniem ekstremalnym. Knighton pisze o zwyczajnych sprawach z nietypowej perspektywy. Uczy się rozpoznawać niebezpieczeństwa po dźwiękach (lecz często mu to nie wychodzi), a w wolnych chwilach zastanawia się, czego nie będzie mógł swojej córce przekazać. Niekiedy boleśnie odczuwa chwilową niemożność porozumienia z maluchem – i także tego typu frustracje trafiają do jego opowieści.
Ryan Knighton próbuje włączyć do książki kąśliwy styl pisania Clarksona czy Stephena Clarke’a. Zauważa śmieszność sytuacji, gdy podczas lekcji w szkole rodzenia pięciu mężczyzn odgrywa szyjki macicy, a obecność w domu wielu smoczków kojarzy mu się z dziwnymi ozdobami w kształcie sutków. Knighton wybiera momentami sarkazm, bo wie, że tym sposobem przekona do siebie odbiorców. Rzeczywiście obecność sarkazmu dodaje historii blasku i sprawia, że lepiej czyta się o zmaganiach ze zwyczajnym życiem.
Mówi się, że osoby pozbawione jednego zmysłu mają bardziej rozwinięte inne. Ale Knighton zdaje się zaprzeczać tym twierdzeniom: traci wzrok, lecz nie zastępuje go w narracji niczym innym, pisze o tym, jak porusza się bez pomocy wzroku, ale zwykle nie opowiada nic, czego nie odkryliby odbiorcy, chodzący z zamkniętymi oczami. Inaczej: autor, chociaż już nie widzi, cały czas przenosi aktualne doświadczenia na dawne czasy, mniej koncentruje się na innych zmysłach, zapośrednicza poznanie, opierając się na wskazówkach widzących. Bez nich staje się szybko bezradny. Tyle że w tej publikacji bezradność nie ma na celu wywoływania litości, jest po prostu jednym z odczuć, relacjonowanych dla porządku.
„Zapiski niewidomego taty” czytać można bez trudu jako walkę z własnymi ograniczeniami, jako opowieść o wielkiej miłości, jako inną niż zwykle ocenę codziennych trudów rodzicielstwa.
Świat bez światła
Można by przypuszczać, że „Zapiski niewidomego taty” będą lekturą wzruszającą i pełną dramatyzmu, dziennikiem wyzwań i wyznań, uruchamiających w czytelnikach współczucie – ale nic bardziej mylnego. Ryan Knighton prezentuje swoją codzienność bez sentymentu i szukania litości, za to ze złośliwymi komentarzami i kąśliwym, amerykańskim w stylu humorem. Ryan stracił wzrok – i kiedy nauczył się z tym żyć, musiał sprawdzić się w kolejnej roli, roli ojca. Ale „Zapiski niewidomego ojca” nie są obrazem heroicznej walki, a opowieścią o poddawaniu się i tłumieniu chęci niesienia pomocy. Ryan przedstawia siebie jako człowieka, który wie, że powinien zapewnić żonie opiekę i wsparcie, ale musi wycofywać się i po prostu nie przeszkadzać, czyli – nie generować nowych problemów. Choć miałby ochotę przydać się na coś czy udowodnić, że poradzi sobie i może odciążyć Tracy, bez przerwy uświadamia sobie, jak bardzo jest bezradny. Na szczęście nie wpędza go to w depresję czy poczucie winy i pozwala się cieszyć z drobnych sukcesów.
Dziecko wchodzi na scenę dość późno: najpierw Ryan pokazuje swoją egzystencję w świecie tracącym kształty, pierwszą ciążę żony i poronienie oraz całą drugą ciążę. Co ciekawe, małżeństwo Ryana i Tracy przedstawione jest dosyć szorstko: w narracji nie ma miejsca na stereotypowe scenki rodzajowe, czułości i sentymenty. Tracy traktuje męża zwyczajnie, czasem ma się aż wrażenie, że żyje osobno, sama radzi sobie z rozmaitymi trudnościami, dyskretnie nad wszystkim czuwa i na nic się nie skarży. Ryan za to opowiada o uczeniu się miłości do dziecka, o wytwarzaniu więzi i niespodziewanych doznaniach związanych z rodzicielstwem. Nie podejmuje się przeważnie zmiany pieluchy, przy karmieniu trafia czasem dziecko w czoło, a gdy wychodzi z małą na spacer, każdy krok zdaje się być doznaniem ekstremalnym. Knighton pisze o zwyczajnych sprawach z nietypowej perspektywy. Uczy się rozpoznawać niebezpieczeństwa po dźwiękach (lecz często mu to nie wychodzi), a w wolnych chwilach zastanawia się, czego nie będzie mógł swojej córce przekazać. Niekiedy boleśnie odczuwa chwilową niemożność porozumienia z maluchem – i także tego typu frustracje trafiają do jego opowieści.
Ryan Knighton próbuje włączyć do książki kąśliwy styl pisania Clarksona czy Stephena Clarke’a. Zauważa śmieszność sytuacji, gdy podczas lekcji w szkole rodzenia pięciu mężczyzn odgrywa szyjki macicy, a obecność w domu wielu smoczków kojarzy mu się z dziwnymi ozdobami w kształcie sutków. Knighton wybiera momentami sarkazm, bo wie, że tym sposobem przekona do siebie odbiorców. Rzeczywiście obecność sarkazmu dodaje historii blasku i sprawia, że lepiej czyta się o zmaganiach ze zwyczajnym życiem.
Mówi się, że osoby pozbawione jednego zmysłu mają bardziej rozwinięte inne. Ale Knighton zdaje się zaprzeczać tym twierdzeniom: traci wzrok, lecz nie zastępuje go w narracji niczym innym, pisze o tym, jak porusza się bez pomocy wzroku, ale zwykle nie opowiada nic, czego nie odkryliby odbiorcy, chodzący z zamkniętymi oczami. Inaczej: autor, chociaż już nie widzi, cały czas przenosi aktualne doświadczenia na dawne czasy, mniej koncentruje się na innych zmysłach, zapośrednicza poznanie, opierając się na wskazówkach widzących. Bez nich staje się szybko bezradny. Tyle że w tej publikacji bezradność nie ma na celu wywoływania litości, jest po prostu jednym z odczuć, relacjonowanych dla porządku.
„Zapiski niewidomego taty” czytać można bez trudu jako walkę z własnymi ograniczeniami, jako opowieść o wielkiej miłości, jako inną niż zwykle ocenę codziennych trudów rodzicielstwa.
piątek, 17 czerwca 2011
Jacek Cygan: Pies w tunelu
Iskry, Warszawa 2011.
Poezja przewodnika
Takiego Jacka Cygana jak ten, który objawia się w tomiku „Pies w tunelu” czytelnicy raczej się nie spodziewali. Zamiast szeregu prostych, chwytliwych utworów, które łatwo byłoby przerobić na piosenkowe przeboje, otrzymujemy bowiem zestaw wierszy refleksyjnych i nastrojowych, czasem będących więc filozoficznymi traktatami, innym razem – rejestrem wrażeń i obserwacji. Owszem, pojawia się tu kilka tekstów piosenkowych w formie, ale – co ciekawe – niedokładne rymy i skracane wersy przynoszą mniej lekturowego zadowolenia niż „zwykłe” zapiski, w których klauzule wersyfikacyjne wyznaczają puenty.
Jacek Cygan w zbiorku „Pies w tunelu” zaskakuje z każdą stroną bardziej. Eksperymentuje z formą – jego literackie poszukiwania prowadzą do operacji na gatunkach; Cygan wiersze zamienia w relacje z podróży, przemyślenia na temat kultury i sztuki, życiorysy, listy, modlitwy, mowy pogrzebowe, komentarze do dzieł sztuki z różnych dziedzin. W swoje liryki wpisuje także dialogi, zmierzając do uzyskania wrażenia wielogłosowości. Czerpie z rozmaitych gatunków literackich i bawi się stylami, całkowicie oddalając od siebie skojarzenia z prostymi, szlagwortowymi formułkami, które funkcjonować mogą tylko w piosenkach. Cygan w swoim tomiku stroni od banału – i chociaż niekiedy ulega pokusie wstawienia do tekstu frazy, która kojarzy się z estetyką popu, szybko wraca do poważnego, melancholijnego tonu.
„Pies w tunelu” pełen jest literackich i kulturowych cytatów, nawiązań i aluzji, całe tło tomiku tworzy sztuka, na kanwie której osnuwane są kolejne wiersze. Cygan podejmuje poetycki dialog z przeszłością i artyzmem, ale w centrum jego zainteresowań leżą nie tyle rozważania estetyczne co refleksje natury etycznej. Na uwagę zasługują zwłaszcza celne puenty, spostrzeżenia, które rzucają nowe światło na przebrzmiałe już fakty. Autor zamienia się w obserwatora-przewodnika, próbuje zauważyć to, co przeoczyli inni, przyjmuje perspektywę outsidera, by dotrzeć do sedna zjawisk niedostępnych poznaniu tłumu.
Sporo w tej książce nastrojów minorowych: pragnienie ucieczki przed przemijaniem w sztukę, która ma ocalać, nie przynosi upragnionego spokoju, potęguje raczej poczucie bezradności: dzieła mogą przecież równie dobrze funkcjonować bez ich twórców. Nadzieja na ratunek nie ma większego sensu. Mimo to w publikacji przemijanie i kwestie autotematyczne powracają bez przerwy i w różnych konfiguracjach. Nie będzie tu prostego uskarżania się na los ani nijakich obrazków. Jacek Cygan reinterpretuje świat i zaczyna oglądać go inaczej niż zwykli ludzie. Z perspektywy twórcy morze ma barwę atramentu, a Caravaggio niknie w monotonnym szumie głosów z przewodników. Autor nie tylko ogląda rzeczywistość, ale i podsłuchuje ją, zdarza mu się też na wiersz przekładać fragmenty interpersonalnych relacji.
„Pies w tunelu” to tomik twórcy świadomego mocy słów. Jacek Cygan zapewnia odbiorcom nieoczywiste wzruszenia i zaskoczenia, które swój początek mają w zwykłych wydarzeniach. Nie krępuje przesłań nadmiernie zrygoryzowaną formą, chociaż przecież nie tylko treść się tu liczy. Swoimi lirycznymi opowieściami próbuje Cygan poruszyć, wskazuje, jak wiele oczywistości umyka naszemu poznaniu. Staje się komentatorem tradycji kulturowej i współczesności, pewnym siebie – nieosłabionym refleksją wanitatywną – i zdolnym do prowadzenia odbiorców przez absurdalne niekiedy losy, fakty i historie.
Poezja przewodnika
Takiego Jacka Cygana jak ten, który objawia się w tomiku „Pies w tunelu” czytelnicy raczej się nie spodziewali. Zamiast szeregu prostych, chwytliwych utworów, które łatwo byłoby przerobić na piosenkowe przeboje, otrzymujemy bowiem zestaw wierszy refleksyjnych i nastrojowych, czasem będących więc filozoficznymi traktatami, innym razem – rejestrem wrażeń i obserwacji. Owszem, pojawia się tu kilka tekstów piosenkowych w formie, ale – co ciekawe – niedokładne rymy i skracane wersy przynoszą mniej lekturowego zadowolenia niż „zwykłe” zapiski, w których klauzule wersyfikacyjne wyznaczają puenty.
Jacek Cygan w zbiorku „Pies w tunelu” zaskakuje z każdą stroną bardziej. Eksperymentuje z formą – jego literackie poszukiwania prowadzą do operacji na gatunkach; Cygan wiersze zamienia w relacje z podróży, przemyślenia na temat kultury i sztuki, życiorysy, listy, modlitwy, mowy pogrzebowe, komentarze do dzieł sztuki z różnych dziedzin. W swoje liryki wpisuje także dialogi, zmierzając do uzyskania wrażenia wielogłosowości. Czerpie z rozmaitych gatunków literackich i bawi się stylami, całkowicie oddalając od siebie skojarzenia z prostymi, szlagwortowymi formułkami, które funkcjonować mogą tylko w piosenkach. Cygan w swoim tomiku stroni od banału – i chociaż niekiedy ulega pokusie wstawienia do tekstu frazy, która kojarzy się z estetyką popu, szybko wraca do poważnego, melancholijnego tonu.
„Pies w tunelu” pełen jest literackich i kulturowych cytatów, nawiązań i aluzji, całe tło tomiku tworzy sztuka, na kanwie której osnuwane są kolejne wiersze. Cygan podejmuje poetycki dialog z przeszłością i artyzmem, ale w centrum jego zainteresowań leżą nie tyle rozważania estetyczne co refleksje natury etycznej. Na uwagę zasługują zwłaszcza celne puenty, spostrzeżenia, które rzucają nowe światło na przebrzmiałe już fakty. Autor zamienia się w obserwatora-przewodnika, próbuje zauważyć to, co przeoczyli inni, przyjmuje perspektywę outsidera, by dotrzeć do sedna zjawisk niedostępnych poznaniu tłumu.
Sporo w tej książce nastrojów minorowych: pragnienie ucieczki przed przemijaniem w sztukę, która ma ocalać, nie przynosi upragnionego spokoju, potęguje raczej poczucie bezradności: dzieła mogą przecież równie dobrze funkcjonować bez ich twórców. Nadzieja na ratunek nie ma większego sensu. Mimo to w publikacji przemijanie i kwestie autotematyczne powracają bez przerwy i w różnych konfiguracjach. Nie będzie tu prostego uskarżania się na los ani nijakich obrazków. Jacek Cygan reinterpretuje świat i zaczyna oglądać go inaczej niż zwykli ludzie. Z perspektywy twórcy morze ma barwę atramentu, a Caravaggio niknie w monotonnym szumie głosów z przewodników. Autor nie tylko ogląda rzeczywistość, ale i podsłuchuje ją, zdarza mu się też na wiersz przekładać fragmenty interpersonalnych relacji.
„Pies w tunelu” to tomik twórcy świadomego mocy słów. Jacek Cygan zapewnia odbiorcom nieoczywiste wzruszenia i zaskoczenia, które swój początek mają w zwykłych wydarzeniach. Nie krępuje przesłań nadmiernie zrygoryzowaną formą, chociaż przecież nie tylko treść się tu liczy. Swoimi lirycznymi opowieściami próbuje Cygan poruszyć, wskazuje, jak wiele oczywistości umyka naszemu poznaniu. Staje się komentatorem tradycji kulturowej i współczesności, pewnym siebie – nieosłabionym refleksją wanitatywną – i zdolnym do prowadzenia odbiorców przez absurdalne niekiedy losy, fakty i historie.
czwartek, 16 czerwca 2011
Nancy Werlin: Niemożliwe
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Klątwa elfa
Czasami tematy do intrygujących powieści pojawiają się nagle, innym razem kryją się w ludowych piosenkach czy przekazach i tylko czekają na to, by ktoś przekuł je na tworzywo literackie. Nancy Werlin zainspirowała się staroangielską balladą, którą umiejętnie połączyła z modą na obecność w literaturze czwartej magii i demonów. Powstała z tej mieszanki historia ciekawa, choć momentami do bólu idealizowana, tajemnicza i niebanalna.
W rodzinie Lucy wszystkie kobiety rodzą córki, gdy osiągną siedemnasty rok życia, a następnie… tracą zmysły. Klątwa trwa: przerwać ją może tylko wykonanie trzech arcytrudnych zadań z pewnej piosenki. Lucy dowiaduje się o tym, kiedy w wyniku gwałtu zachodzi w ciążę. W odróżnieniu jednak od swoich przodkiń, ma wsparcie w rodzinie. Soledad, kobieta, która kiedyś opiekowała się ciężarną matką Lucy, Mirandą, i jej mąż są wyrozumiałymi przybranymi rodzicami. Lucy może też liczyć na Zacha, przyjaciela z dzieciństwa. Zach odkrywa, że jest w dziewczynie zakochany, pragnie z nią być i zapewnić szczęśliwe życie wybrance serca oraz jej spłodzonemu przez demona dziecku. Tyle że do porodu dziewczyna musi znaleźć rozwiązania zadań i spełnić warunki utrwalone w balladzie. Czasu jest coraz mniej, a Elfi Książę – okrutny demon, którego względami wzgardziła niegdyś jedna z kobiet rodu – odwiedza Lucy coraz częściej.
Nancy Werlin skorzystała z demiurgicznych praw autora i podporządkowała sobie cały powieściowy świat, lekko go przy tym przesładzając. Rzecz w tym, by podstawowego wątku – motywu klątwy – nie zakłócały już inne przeciwności losu. W związku z tym Lucy o możliwości usunięcia ciąży dowiaduje się od przybranej matki (dzięki czemu wie, że każda jej decyzja zostanie zaakceptowana), w rozwikłanie zagadek angażuje się cała rodzina, tak, że dziewczyna nie musi sobie tym zawracać głowy, Zach nie ma wątpliwości, że chce z Lucy spędzić resztę życia (a jego rodzice, z początku przeciwni, szybko i bez problemów przekonują się do tego związku). Małżeństwo siedemnastolatki i dwudziestolatka jest sielankowe, jakby współczesne nastolatki tylko marzyły o założeniu rodziny. Nancy Werlin zadbała po prostu, by nikt i nic nie przeszkadzało jej w realizacji fabularnego planu, w związku z czym, zanim nadejdzie baśniowe „i żyli długo i szczęśliwie”, bohaterowie już rozpoczną egzystencję zgodną z tymi wyznacznikami.
Ładnie natomiast połączyła autorka motywy z przeszłości i teraźniejszości: zadania dla Lucy, rodem z baśni, wprowadzają odrobinę anachronizmu, przyjemną w lekturze. W książce „Niemożliwe” nie ma rzeczy niemożliwych – bez względu na to, czy chodzi o zapewnienie sobie idyllicznej przyszłości, czy odkrywanie mrocznej przeszłości. Werlin niezbyt szybko odsłania rozwiązania zagadek, a przecież cały czas wyjaśnienie tych najważniejszych będzie czekać na finał. Autorce udało się zestawienie dwóch płaszczyzn, tej odtwarzanej z dawnych lat i tej, na którą owa pierwsza sfera rzutuje. Konsekwencją tego przeplatania się światów jest stała obecność czynników nadprzyrodzonych w otoczeniu Lucy i Zacha: w razie gdyby coś poszło nie po ich myśli, zawsze sięgnąć mogą do magii, chociaż czasami – w ograniczonym zakresie.
Jest w tym tomie sporo zagadnień, które jeszcze niedawno stanowiły tabu w literaturze dla młodzieży: temat gwałtu, aborcji, ciąży i porodu u nastolatki – ale Werlin radzi sobie z nimi, prowadząc narrację subtelnie i osnuwając część wątków na niedomówieniach, czytelnych dla odbiorczyń. To powieść o dążeniu do szczęścia, które jednak nie dla wszystkich młodych dziewczyn ma taki sam wymiar.
Klątwa elfa
Czasami tematy do intrygujących powieści pojawiają się nagle, innym razem kryją się w ludowych piosenkach czy przekazach i tylko czekają na to, by ktoś przekuł je na tworzywo literackie. Nancy Werlin zainspirowała się staroangielską balladą, którą umiejętnie połączyła z modą na obecność w literaturze czwartej magii i demonów. Powstała z tej mieszanki historia ciekawa, choć momentami do bólu idealizowana, tajemnicza i niebanalna.
W rodzinie Lucy wszystkie kobiety rodzą córki, gdy osiągną siedemnasty rok życia, a następnie… tracą zmysły. Klątwa trwa: przerwać ją może tylko wykonanie trzech arcytrudnych zadań z pewnej piosenki. Lucy dowiaduje się o tym, kiedy w wyniku gwałtu zachodzi w ciążę. W odróżnieniu jednak od swoich przodkiń, ma wsparcie w rodzinie. Soledad, kobieta, która kiedyś opiekowała się ciężarną matką Lucy, Mirandą, i jej mąż są wyrozumiałymi przybranymi rodzicami. Lucy może też liczyć na Zacha, przyjaciela z dzieciństwa. Zach odkrywa, że jest w dziewczynie zakochany, pragnie z nią być i zapewnić szczęśliwe życie wybrance serca oraz jej spłodzonemu przez demona dziecku. Tyle że do porodu dziewczyna musi znaleźć rozwiązania zadań i spełnić warunki utrwalone w balladzie. Czasu jest coraz mniej, a Elfi Książę – okrutny demon, którego względami wzgardziła niegdyś jedna z kobiet rodu – odwiedza Lucy coraz częściej.
Nancy Werlin skorzystała z demiurgicznych praw autora i podporządkowała sobie cały powieściowy świat, lekko go przy tym przesładzając. Rzecz w tym, by podstawowego wątku – motywu klątwy – nie zakłócały już inne przeciwności losu. W związku z tym Lucy o możliwości usunięcia ciąży dowiaduje się od przybranej matki (dzięki czemu wie, że każda jej decyzja zostanie zaakceptowana), w rozwikłanie zagadek angażuje się cała rodzina, tak, że dziewczyna nie musi sobie tym zawracać głowy, Zach nie ma wątpliwości, że chce z Lucy spędzić resztę życia (a jego rodzice, z początku przeciwni, szybko i bez problemów przekonują się do tego związku). Małżeństwo siedemnastolatki i dwudziestolatka jest sielankowe, jakby współczesne nastolatki tylko marzyły o założeniu rodziny. Nancy Werlin zadbała po prostu, by nikt i nic nie przeszkadzało jej w realizacji fabularnego planu, w związku z czym, zanim nadejdzie baśniowe „i żyli długo i szczęśliwie”, bohaterowie już rozpoczną egzystencję zgodną z tymi wyznacznikami.
Ładnie natomiast połączyła autorka motywy z przeszłości i teraźniejszości: zadania dla Lucy, rodem z baśni, wprowadzają odrobinę anachronizmu, przyjemną w lekturze. W książce „Niemożliwe” nie ma rzeczy niemożliwych – bez względu na to, czy chodzi o zapewnienie sobie idyllicznej przyszłości, czy odkrywanie mrocznej przeszłości. Werlin niezbyt szybko odsłania rozwiązania zagadek, a przecież cały czas wyjaśnienie tych najważniejszych będzie czekać na finał. Autorce udało się zestawienie dwóch płaszczyzn, tej odtwarzanej z dawnych lat i tej, na którą owa pierwsza sfera rzutuje. Konsekwencją tego przeplatania się światów jest stała obecność czynników nadprzyrodzonych w otoczeniu Lucy i Zacha: w razie gdyby coś poszło nie po ich myśli, zawsze sięgnąć mogą do magii, chociaż czasami – w ograniczonym zakresie.
Jest w tym tomie sporo zagadnień, które jeszcze niedawno stanowiły tabu w literaturze dla młodzieży: temat gwałtu, aborcji, ciąży i porodu u nastolatki – ale Werlin radzi sobie z nimi, prowadząc narrację subtelnie i osnuwając część wątków na niedomówieniach, czytelnych dla odbiorczyń. To powieść o dążeniu do szczęścia, które jednak nie dla wszystkich młodych dziewczyn ma taki sam wymiar.
środa, 15 czerwca 2011
Agnieszka Sikorska-Celejewska: Wakacyjny koncert
Akapit Press, Łódź 2011.
Przygoda w skali mikro
Maluchy lubią proste historie, w których wizja obiecującej przygody miesza się ze zwykłym życiem. Agnieszka Sikorska-Celejewska w „Wakacyjnym koncercie” próbuje iść w ślady Astrid Lindgren i zaproponować dzieciom opowieść o ciekawych zabawach, dostępnych na wyciągnięcie ręki. Przewodniczką po wakacyjnym świecie czyni ośmioletnią Igę, która wraz z pięciorgiem innych dzieci czas wolny od szkolnych obowiązków spędza u babci i dziadka na wsi. Nagle okazuje się, że do aktywnego wypoczynku nie są potrzebne komputery, telewizory czy telefony komórkowe – o zdobyczach cywilizacji w książce nie ma mowy. Całym światem są natomiast dla Igi jej krewni i przyjaciele, z którymi może się wyszaleć przez dwa piękne słoneczne miesiące.
Sikorska-Celejewska postawiła na proste historyjki, w których często brakuje punktów kulminacyjnych, za to mocno zakotwiczone w rzeczywistości kilkulatków. Bohaterowie tej książki mogą świetnie się bawić, przygotowując dziecięcy koncert lub budując domek w ogrodzie; pływają w jeziorze, a nad stawem znajdują tratwę. Wakacje to też dobry czas na naukę – dzieci uczą się, że nie wolno niszczyć pszenicy, a przy grillu rozmawiają o fascynujących możliwościach ludzkiego umysłu. Gdy pada, kilkulatki grają w różne gry, gdy jest ładna pogoda – w ogródku zakopują skarby. Autorka w krótkich rozdziałkach przedstawiła zwykłe pomysły dzieci, nie ubarwiając ich niczym i specjalnie też nie rozwijając. Przez to bardzo ograniczyła grupę docelową czytelników: dzieci powyżej siedmiu-ośmiu lat będą się już przy tym tomiku nudzić. Mogą za to, ze względu na spory druk, dużą interlinię i krótkie rozdziały wprawiać się na „Wakacyjnym koncercie” w samodzielnym czytaniu.
Autorka oddała narrację ośmioletniej dziewczynce, ale nie udało się jej do końca zachować rytmu lektury. Kilka razy opowiadająca bohaterka bez powodu przejmuje sformułowania dorosłych – emocjonalne i pozbawione racji bytu w świecie maluchów („kiedy wszyscy słodziutko pośniemy” to raczej ocena rozczulonej dziećmi babci, nie kilkulatki – takich potknięć jest w książce jeszcze parę). Drugie nadużycie stylistyczne dotyczy zdrobnień: nie ma ich w tomie wiele, ale te, które są, konsekwentnie dotyczą jedzenia (za którymś razem „chlebek” może zacząć drażnić). I trzecia rzecz: autorka próbuje indywidualizować style mówienia dalszoplanowych postaci – nie wiem, czy to dobry pomysł, bo kiedy pracownik dziadków Igi odzywa się, robi to niegramatycznie. Trochę szkoda uczyć małych odbiorców niepoprawnego wysławiania się w imię formalnego naprawdę drobnego popisu.
Dzieci w tej książce odkryją zapewne smak lata i obietnicę beztroskiej zabawy z przyjaciółmi – ale nie wielkie przygody, bo tych tu nie ma. Tom stanowić będzie dla czytelników miłą wakacyjną lekturę, opowieść na wzór „Dzieci z Bullerbyn”, lecz prostszą i mniej śmiałą. Starsze pociechy nie znalazłyby tu nic dla siebie, to historia z gatunku tych, do których się nie wraca po przekroczeniu określonego wieku, by nie poczuć rozczarowania.
Przygoda w skali mikro
Maluchy lubią proste historie, w których wizja obiecującej przygody miesza się ze zwykłym życiem. Agnieszka Sikorska-Celejewska w „Wakacyjnym koncercie” próbuje iść w ślady Astrid Lindgren i zaproponować dzieciom opowieść o ciekawych zabawach, dostępnych na wyciągnięcie ręki. Przewodniczką po wakacyjnym świecie czyni ośmioletnią Igę, która wraz z pięciorgiem innych dzieci czas wolny od szkolnych obowiązków spędza u babci i dziadka na wsi. Nagle okazuje się, że do aktywnego wypoczynku nie są potrzebne komputery, telewizory czy telefony komórkowe – o zdobyczach cywilizacji w książce nie ma mowy. Całym światem są natomiast dla Igi jej krewni i przyjaciele, z którymi może się wyszaleć przez dwa piękne słoneczne miesiące.
Sikorska-Celejewska postawiła na proste historyjki, w których często brakuje punktów kulminacyjnych, za to mocno zakotwiczone w rzeczywistości kilkulatków. Bohaterowie tej książki mogą świetnie się bawić, przygotowując dziecięcy koncert lub budując domek w ogrodzie; pływają w jeziorze, a nad stawem znajdują tratwę. Wakacje to też dobry czas na naukę – dzieci uczą się, że nie wolno niszczyć pszenicy, a przy grillu rozmawiają o fascynujących możliwościach ludzkiego umysłu. Gdy pada, kilkulatki grają w różne gry, gdy jest ładna pogoda – w ogródku zakopują skarby. Autorka w krótkich rozdziałkach przedstawiła zwykłe pomysły dzieci, nie ubarwiając ich niczym i specjalnie też nie rozwijając. Przez to bardzo ograniczyła grupę docelową czytelników: dzieci powyżej siedmiu-ośmiu lat będą się już przy tym tomiku nudzić. Mogą za to, ze względu na spory druk, dużą interlinię i krótkie rozdziały wprawiać się na „Wakacyjnym koncercie” w samodzielnym czytaniu.
Autorka oddała narrację ośmioletniej dziewczynce, ale nie udało się jej do końca zachować rytmu lektury. Kilka razy opowiadająca bohaterka bez powodu przejmuje sformułowania dorosłych – emocjonalne i pozbawione racji bytu w świecie maluchów („kiedy wszyscy słodziutko pośniemy” to raczej ocena rozczulonej dziećmi babci, nie kilkulatki – takich potknięć jest w książce jeszcze parę). Drugie nadużycie stylistyczne dotyczy zdrobnień: nie ma ich w tomie wiele, ale te, które są, konsekwentnie dotyczą jedzenia (za którymś razem „chlebek” może zacząć drażnić). I trzecia rzecz: autorka próbuje indywidualizować style mówienia dalszoplanowych postaci – nie wiem, czy to dobry pomysł, bo kiedy pracownik dziadków Igi odzywa się, robi to niegramatycznie. Trochę szkoda uczyć małych odbiorców niepoprawnego wysławiania się w imię formalnego naprawdę drobnego popisu.
Dzieci w tej książce odkryją zapewne smak lata i obietnicę beztroskiej zabawy z przyjaciółmi – ale nie wielkie przygody, bo tych tu nie ma. Tom stanowić będzie dla czytelników miłą wakacyjną lekturę, opowieść na wzór „Dzieci z Bullerbyn”, lecz prostszą i mniej śmiałą. Starsze pociechy nie znalazłyby tu nic dla siebie, to historia z gatunku tych, do których się nie wraca po przekroczeniu określonego wieku, by nie poczuć rozczarowania.
wtorek, 14 czerwca 2011
Leszek K. Talko: Pitu i Kudłata dają radę
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Pomysły dzieci
Dorośli nigdy nic nie rozumieją! Sami nie wiedzą, czego chcą. Ciągle się czepiają, chociaż nigdy nie mają racji. Naprawdę trudno jest być dzieckiem, ale „Pitu i Kudłata dają radę”. Leszek K. Talko, który do tej pory opisywał trudy wychowania dzieci z punktu widzenia zdumionego ojca, teraz przerzuca się na dwie narracje dziecięce i tworzy książeczkę, która nie bez powodu ma na okładce zachętę „dla fanów Mikołajka” – ucieszy bowiem starszych i młodszych czytelników, być może tych pierwszych nawet bardziej.
Codzienne życie zwyczajnej rodziny przedstawiają tym razem siedmioletni Pitu i jego o rok młodsza siostrzyczka, Kudłata, którzy w kolejnych rozdziałach na przemian zabierają głos. Zmiana perspektywy, proponowana przez autora, pociąga za sobą nie tylko zabawy stylistyczne (Talko lekko unaiwnia tekst, imitując mowę trochę przejętego dziecka0, ale i humorystyczne obrazy świata dorosłych. Pitu i Kudłata niemal na każdym kroku przekonują się, że rodzice są niesprawiedliwi i nie potrafią się zdecydować, czego oczekują od potomstwa. Dzieci wiernie powtarzają sarkastyczne uwagi taty, opatrując je zwykle zaskoczeniem – i z dużą spostrzegawczością opisują ciekawe zmiany w fizjonomii wyprowadzanego z równowagi ojca. Koncentrują się na zwyczajnych sprawach: opowiadają o szkole i nieodrobionych (zawsze z winy rodziców) zadaniach domowych, o chorobach, kłótniach i zabawach z kolegami. Niby to, co interesujące dla kilkulatka, nie przyciągnie uwagi dorosłych czytelników – ale Talko rzeczywiście idzie w ślady Goscinny’ego i tworzy opowiastkę wielowymiarową, pełną uniwersalnego humoru.
Jednym ze źródeł śmiechu są w tej książce nieporozumienia płynące z przenośni. Dzieci odczytują komunikaty ojca dosłownie – jeśli ten mówi „trzymaj mnie”, znaczy prawdopodobnie, że nie chce się przewrócić, jeśli grozi, że zamknie kogoś w piwnicy, wychodzi na sklerotyka, bo przecież nie ma piwnicy. Drugim czynnikiem wyzwalającym komizm będzie natomiast bezradność rodziców w obliczu pomysłów dzieci. W prawdziwym życiu podpowiedzi z fachowych poradników w ogóle się nie sprawdzają: potomstwo wykazuje się nie lada sprytem – na przykład odkrywając, że rodziców da się naciągnąć na każdą zabawkę, jeśli wmówi się im, że zakup ma walory edukacyjne. Pitu i Kudłata porządkują swój świat według przejrzystych reguł (jeśli Pitu powie, że walnie Kudłatą, zrobi to, co przecież dowodzi, że zawsze dotrzymuje słowa – więc czemu rodzice mają pretensje?). Tyle że zasady zrozumiałe i jasne dla dzieci nie przystają kompletnie do tego, czego spodziewają się rodzice.
Pomysły, od których dorośli mogliby osiwieć, trudności w komunikacji i interpretowanie przez dzieci wszystkiego na swoją korzyść – a wszystko opisane w dowcipny i zabawny sposób – „Pitu i Kudłata dają radę” to tomik, który banalne wydarzenia przedstawia w niebanalny sposób. Talko udaje niezrozumienie i zdumienie tworzonym w dziecięcych umysłach światem, ale faktycznie jawi się jako genialny tłumacz i sam cieszy się odkrywanymi wciąż absurdami. Przy Pitu i Kudłatej nie sposób się nudzić. Dobrze też, że Talko nie wpada w zachwyt nad swoimi pociechami, a spogląda na nie z ironią i dystansem, co uprzyjemnia lekturę. Z równym dystansem traktuje rodziców – choć bywa, że im – więc i sobie przede wszystkim – współczuje.
Talko nie pastiszuje Goscinny’ego, mimo że jest jego wiernym uczniem. Jego historyjki są nieco mniej uniwersalne (co nie znaczy, że słabsze). Do tego dochodzą jeszcze cudownie wpasowujące się w konwencję rysunki Juliana Bohdanowicza, autora, który kreską nawiązuje do stylu Sempego – to jego naturalny sposób rysowania i trudno sobie wyobrazić twórcę, który bardziej pasowałby do opowiastek o Pitu i Kudłatej.
Mówiąc w skrócie – jest tomik „Pitu i Kudłata dają radę” lekturą odprężającą i ciekawą nie tylko dla tych, którzy sami zmagają się z trudami rodzicielstwa czy dla ich pociech, ale dla wszystkich, którzy cenią sobie dobrą rozrywkę i zgrabne narracje. Niby wielu rodziców było świadkami podobnych scen, ale niewielu potrafi przedstawić je z humorem, jak Leszek K. Talko.
Pomysły dzieci
Dorośli nigdy nic nie rozumieją! Sami nie wiedzą, czego chcą. Ciągle się czepiają, chociaż nigdy nie mają racji. Naprawdę trudno jest być dzieckiem, ale „Pitu i Kudłata dają radę”. Leszek K. Talko, który do tej pory opisywał trudy wychowania dzieci z punktu widzenia zdumionego ojca, teraz przerzuca się na dwie narracje dziecięce i tworzy książeczkę, która nie bez powodu ma na okładce zachętę „dla fanów Mikołajka” – ucieszy bowiem starszych i młodszych czytelników, być może tych pierwszych nawet bardziej.
Codzienne życie zwyczajnej rodziny przedstawiają tym razem siedmioletni Pitu i jego o rok młodsza siostrzyczka, Kudłata, którzy w kolejnych rozdziałach na przemian zabierają głos. Zmiana perspektywy, proponowana przez autora, pociąga za sobą nie tylko zabawy stylistyczne (Talko lekko unaiwnia tekst, imitując mowę trochę przejętego dziecka0, ale i humorystyczne obrazy świata dorosłych. Pitu i Kudłata niemal na każdym kroku przekonują się, że rodzice są niesprawiedliwi i nie potrafią się zdecydować, czego oczekują od potomstwa. Dzieci wiernie powtarzają sarkastyczne uwagi taty, opatrując je zwykle zaskoczeniem – i z dużą spostrzegawczością opisują ciekawe zmiany w fizjonomii wyprowadzanego z równowagi ojca. Koncentrują się na zwyczajnych sprawach: opowiadają o szkole i nieodrobionych (zawsze z winy rodziców) zadaniach domowych, o chorobach, kłótniach i zabawach z kolegami. Niby to, co interesujące dla kilkulatka, nie przyciągnie uwagi dorosłych czytelników – ale Talko rzeczywiście idzie w ślady Goscinny’ego i tworzy opowiastkę wielowymiarową, pełną uniwersalnego humoru.
Jednym ze źródeł śmiechu są w tej książce nieporozumienia płynące z przenośni. Dzieci odczytują komunikaty ojca dosłownie – jeśli ten mówi „trzymaj mnie”, znaczy prawdopodobnie, że nie chce się przewrócić, jeśli grozi, że zamknie kogoś w piwnicy, wychodzi na sklerotyka, bo przecież nie ma piwnicy. Drugim czynnikiem wyzwalającym komizm będzie natomiast bezradność rodziców w obliczu pomysłów dzieci. W prawdziwym życiu podpowiedzi z fachowych poradników w ogóle się nie sprawdzają: potomstwo wykazuje się nie lada sprytem – na przykład odkrywając, że rodziców da się naciągnąć na każdą zabawkę, jeśli wmówi się im, że zakup ma walory edukacyjne. Pitu i Kudłata porządkują swój świat według przejrzystych reguł (jeśli Pitu powie, że walnie Kudłatą, zrobi to, co przecież dowodzi, że zawsze dotrzymuje słowa – więc czemu rodzice mają pretensje?). Tyle że zasady zrozumiałe i jasne dla dzieci nie przystają kompletnie do tego, czego spodziewają się rodzice.
Pomysły, od których dorośli mogliby osiwieć, trudności w komunikacji i interpretowanie przez dzieci wszystkiego na swoją korzyść – a wszystko opisane w dowcipny i zabawny sposób – „Pitu i Kudłata dają radę” to tomik, który banalne wydarzenia przedstawia w niebanalny sposób. Talko udaje niezrozumienie i zdumienie tworzonym w dziecięcych umysłach światem, ale faktycznie jawi się jako genialny tłumacz i sam cieszy się odkrywanymi wciąż absurdami. Przy Pitu i Kudłatej nie sposób się nudzić. Dobrze też, że Talko nie wpada w zachwyt nad swoimi pociechami, a spogląda na nie z ironią i dystansem, co uprzyjemnia lekturę. Z równym dystansem traktuje rodziców – choć bywa, że im – więc i sobie przede wszystkim – współczuje.
Talko nie pastiszuje Goscinny’ego, mimo że jest jego wiernym uczniem. Jego historyjki są nieco mniej uniwersalne (co nie znaczy, że słabsze). Do tego dochodzą jeszcze cudownie wpasowujące się w konwencję rysunki Juliana Bohdanowicza, autora, który kreską nawiązuje do stylu Sempego – to jego naturalny sposób rysowania i trudno sobie wyobrazić twórcę, który bardziej pasowałby do opowiastek o Pitu i Kudłatej.
Mówiąc w skrócie – jest tomik „Pitu i Kudłata dają radę” lekturą odprężającą i ciekawą nie tylko dla tych, którzy sami zmagają się z trudami rodzicielstwa czy dla ich pociech, ale dla wszystkich, którzy cenią sobie dobrą rozrywkę i zgrabne narracje. Niby wielu rodziców było świadkami podobnych scen, ale niewielu potrafi przedstawić je z humorem, jak Leszek K. Talko.
poniedziałek, 13 czerwca 2011
Vanessa Diffenbaugh: Sekretny język kwiatów
Świat Książki, Warszawa 2011.
Szyfr
Dość często ludzie, którzy uczyli się pisania kreatywnego osnuwają swoje powieści na motywie spajającym motywacje bohaterów i czytelników. W ten sposób zapewniają sobie po pierwsze – porozumienie z odbiorcami, po drugie oryginalność, która nada ton zwykłej obyczajowej fabule i przekształci ją w opowieść atrakcyjną. Vanessa Diffenbaugh łącznikiem świata książkowego i realnego uczyniła symbolikę kwiatów – zagadnienie, które wciąż cieszy się popularnością u co wrażliwszych czytelniczek (mimo że zakres „rozumianych” kwiatów coraz bardziej się kurczy).
Victoria kończy właśnie osiemnaście lat i musi się usamodzielnić. Trudne doświadczenia z przeszłości (trzydzieści dwa domy dziecka i rodziny zastępcze) oraz wrodzona nieśmiałość i niechęć do bliższych kontaktów z ludźmi sprawiają, że dziewczyna początkowo sypia w parku i tylko cudem dostaje pracę jako florystka. Tu może ujawnić swoje talenty. Rozumie język kwiatów i potrafi dopasować bukiety do potrzeb klientów. W końcu spotyka na swej drodze Granta, mężczyznę, który także zna ów sekretny kod. Victoria zachodzi w ciążę i… ucieka. Równolegle toczy się historia z przeszłości: jedyna szansa Victorii na szczęśliwe dzieciństwo: porozumienia i konflikty z Elizabeth. Tyle że Elizabeth skrywa w swoim życiorysie ogromną ranę, a z traumą nie do końca może sobie poradzić, co w końcu musi się odbić na relacjach z dziewczynką. Vanessa Diffenbaugh otwiera coraz to nowe wątki i buduje skomplikowane portrety psychologiczne bohaterów dalszoplanowych, konsekwentnie rozwijając u Victorii niechęć do bliskości. Ze stopniowo odsłanianej historii powoli czytelnicy dowiadują się rzeczy, których by się nie spodziewali – trzeba przyznać Diffenbaugh, że nawet jeśli postępuje zgodnie z instrukcjami na stworzenie dobrej powieści, atrakcyjną fabułą przysłania schemat konstrukcyjny. Achronologizacja jest w końcu dość typowym sposobem na unikanie rutyny i wprowadzanie elementu zaskoczenia – autorka wybrała przeplatanie migawek z przeszłości i teraźniejszości, by zaakcentować punkty kulminacyjne opowieści. Ten zabieg przestaje być istotny z chwilą zatopienia się w lekturze – „Sekretny język kwiatów” wciąga z uwagi na nietypowy sposób dążenia do szczęścia, wpisany w postawę głównej bohaterki.
Diffenbaugh napisała książkę apetyczną, a momentami niewygodną. Umiejętnie nakreśla zarówno obrazy emocjonalnego spełnienia postaci, jak i prywatne ich obsesje. Światem zewnętrznym idealnie dopełnia charaktery skomplikowane, więc i kuszące nieprzewidywalnością. Victoria przeżywa rozmaite rozterki, których nikt nie próbuje racjonalnie wyjaśniać – spotyka się za to z całym szeregiem emocji i reakcji, nie zawsze sensownie umotywowanych, ale bezwzględnie szczerych. Być może na tym polega magia „Sekretnego języka kwiatów”: chociaż bohaterka jest tak aspołeczna, jak to tylko możliwe, spotyka w życiu ludzi, którzy chcą jej pomóc, nie oczekując niczego w zamian; trafia na przyjaciół, którzy próbują ją zrozumieć. Owszem, tworzy Vanessa Diffenbaugh powieść skrajnie optymistyczną, kiedy pozwala Victorii ciągle odrzucać innych, a mimo to ocala ją z poważnych tarapatów – ale właśnie ta baśniowa cząstka dodaje książce smaku.
Czytelniczki mogą bez trudu wkroczyć w świat bohaterki i poznać sekretny język kwiatów. Victoria w tomie przygotowuje słownik kwiatowy – autorka w aneksie proponuje jego tekstową wersję dla odbiorczyń, które chciałyby poznać szyfr postaci – lub stworzyć więź porozumienia z najbliższymi. To bez wątpienia miły dodatek, który uwiarygodni powieść i pozwoli czytelniczkom lepiej pojąć jej bohaterkę. „Sekretny język kwiatów” to miła lektura wypoczynkowa, napisana ładnym stylem i z pomysłem. Do walorów rozrywkowych dochodzi jeszcze nieoceniona warstwa psychologiczna.
Szyfr
Dość często ludzie, którzy uczyli się pisania kreatywnego osnuwają swoje powieści na motywie spajającym motywacje bohaterów i czytelników. W ten sposób zapewniają sobie po pierwsze – porozumienie z odbiorcami, po drugie oryginalność, która nada ton zwykłej obyczajowej fabule i przekształci ją w opowieść atrakcyjną. Vanessa Diffenbaugh łącznikiem świata książkowego i realnego uczyniła symbolikę kwiatów – zagadnienie, które wciąż cieszy się popularnością u co wrażliwszych czytelniczek (mimo że zakres „rozumianych” kwiatów coraz bardziej się kurczy).
Victoria kończy właśnie osiemnaście lat i musi się usamodzielnić. Trudne doświadczenia z przeszłości (trzydzieści dwa domy dziecka i rodziny zastępcze) oraz wrodzona nieśmiałość i niechęć do bliższych kontaktów z ludźmi sprawiają, że dziewczyna początkowo sypia w parku i tylko cudem dostaje pracę jako florystka. Tu może ujawnić swoje talenty. Rozumie język kwiatów i potrafi dopasować bukiety do potrzeb klientów. W końcu spotyka na swej drodze Granta, mężczyznę, który także zna ów sekretny kod. Victoria zachodzi w ciążę i… ucieka. Równolegle toczy się historia z przeszłości: jedyna szansa Victorii na szczęśliwe dzieciństwo: porozumienia i konflikty z Elizabeth. Tyle że Elizabeth skrywa w swoim życiorysie ogromną ranę, a z traumą nie do końca może sobie poradzić, co w końcu musi się odbić na relacjach z dziewczynką. Vanessa Diffenbaugh otwiera coraz to nowe wątki i buduje skomplikowane portrety psychologiczne bohaterów dalszoplanowych, konsekwentnie rozwijając u Victorii niechęć do bliskości. Ze stopniowo odsłanianej historii powoli czytelnicy dowiadują się rzeczy, których by się nie spodziewali – trzeba przyznać Diffenbaugh, że nawet jeśli postępuje zgodnie z instrukcjami na stworzenie dobrej powieści, atrakcyjną fabułą przysłania schemat konstrukcyjny. Achronologizacja jest w końcu dość typowym sposobem na unikanie rutyny i wprowadzanie elementu zaskoczenia – autorka wybrała przeplatanie migawek z przeszłości i teraźniejszości, by zaakcentować punkty kulminacyjne opowieści. Ten zabieg przestaje być istotny z chwilą zatopienia się w lekturze – „Sekretny język kwiatów” wciąga z uwagi na nietypowy sposób dążenia do szczęścia, wpisany w postawę głównej bohaterki.
Diffenbaugh napisała książkę apetyczną, a momentami niewygodną. Umiejętnie nakreśla zarówno obrazy emocjonalnego spełnienia postaci, jak i prywatne ich obsesje. Światem zewnętrznym idealnie dopełnia charaktery skomplikowane, więc i kuszące nieprzewidywalnością. Victoria przeżywa rozmaite rozterki, których nikt nie próbuje racjonalnie wyjaśniać – spotyka się za to z całym szeregiem emocji i reakcji, nie zawsze sensownie umotywowanych, ale bezwzględnie szczerych. Być może na tym polega magia „Sekretnego języka kwiatów”: chociaż bohaterka jest tak aspołeczna, jak to tylko możliwe, spotyka w życiu ludzi, którzy chcą jej pomóc, nie oczekując niczego w zamian; trafia na przyjaciół, którzy próbują ją zrozumieć. Owszem, tworzy Vanessa Diffenbaugh powieść skrajnie optymistyczną, kiedy pozwala Victorii ciągle odrzucać innych, a mimo to ocala ją z poważnych tarapatów – ale właśnie ta baśniowa cząstka dodaje książce smaku.
Czytelniczki mogą bez trudu wkroczyć w świat bohaterki i poznać sekretny język kwiatów. Victoria w tomie przygotowuje słownik kwiatowy – autorka w aneksie proponuje jego tekstową wersję dla odbiorczyń, które chciałyby poznać szyfr postaci – lub stworzyć więź porozumienia z najbliższymi. To bez wątpienia miły dodatek, który uwiarygodni powieść i pozwoli czytelniczkom lepiej pojąć jej bohaterkę. „Sekretny język kwiatów” to miła lektura wypoczynkowa, napisana ładnym stylem i z pomysłem. Do walorów rozrywkowych dochodzi jeszcze nieoceniona warstwa psychologiczna.
niedziela, 12 czerwca 2011
Raymond Maufrais: Zielone piekło
Zysk i S-ka, Poznań 2011.
Śmiertelny smak przygody
Żądze przygód u młodych chłopaków rozpalają przeważnie relacje podróżników i powieści, w których bohaterowie wyruszają na niebezpieczne wyprawy i odkrywają nieznane lądy. Z większości młodzieńczo-lekturowych marzeń przeważnie się wyrasta. Są jednak tacy, jak Raymond Maufrais, którzy decydują się na podjęcie ryzyka i rezygnują z wygodnego życia, by przeżywać niebezpieczne lecz ekscytujące przygody.
Raymond Maufrais miał dziewiętnaście lat, gdy – wraz z innymi zapaleńcami i odkrywcami trafił do brazylijskiej dżungli, poznając Indian z jednego z wędrownych plemion. Z pasją badacza, rzadko spotykaną u tak młodych osób, spisywał swoje obserwacje i próbował jak najpełniej przedstawić zwyczaje koczowników. Obok komentarzy na temat „miejscowych” postaw i sposobów organizowania codziennego życia powracają też informacje przyrodnicze, pobudzające niekiedy wyobraźnię (pirania, która po śmierci i półgodzinnym suszeniu na słońcu wciąż silnie zaciska szczęki na ostrzu podsuniętego noża) i całkiem zwyczajne reakcje organizmu na życie w ekstremalnie trudnych warunkach. Raymond Maufrais w swoim dzienniku stara się być szczery – nie chce upiększać ani stylizować rzeczywistości, entuzjazm nie przyćmiewa mu logicznego myślenia i szczerości, co daje w efekcie tekst barwny i ciekawy, a przy tym mający wartość poznawczą.
Dopiero druga część „Zielnego piekła”, „Gujana”, przynosi coraz bardziej przerażającą historię, której finał czytelnicy poznają już przy pierwszych stronach wstępu. Kilka lat po opisywanej wyprawie Raymond Maufrais wybrał się samotnie do dżungli, by szukać indiańskich plemion. Z tej ekspedycji nigdy nie wrócił, nie znaleziono też jego ciała. „Gujan” to studium cierpienia i głodu, co pewien czas zagłuszanego ekscytacją i nadzieją – emocjami, które uniemożliwiały autorowi trzeźwą ocenę sytuacji, a może po prostu pozwalały przetrwać, gdy wiadomo było, że nie ma już odwrotu. Maufrais, błąkający się po dżungli samotnie (choć niemal do końca z wiernym psem) potrafił swoje uczucia przelewać na papier tak, by odbiorcy i teraz, kilkadziesiąt lat po szaleńczej eskapadzie, odczuwali dreszcze podczas lektury.
Zacięcie literackie autora (który utrzymywał się między innymi z pisania reportaży z wypraw) da się w „Zielonym piekle” zauważyć na każdej stronie. To opowieść doświadczonego podróżnika i świadomego literata, który mimo młodego wieku potrafi przekonująco prezentować własne doświadczenia. Zwraca uwagę wysoka kultura słowa i staranność w opisywaniu ekstremalnych warunków życia. Co ciekawe, Raymond Maufrais nawet w chwilach ogromnego cierpienia (wyniszczające jego ciało choroby) nie przestaje pisać. Z czasem zaczyna traktować dziennik jako rodzaj psychicznego azylu, ucieczki przed samotnością, szaleństwem i strachem. Zapiski pełnią funkcję terapeutyczną, a przy tym są przez cały czas nieocenionym źródłem wiedzy.
Z „Zielonego piekła”, mimo mało optymistycznego tytułu, przebija ciągle witalizm, młodzieńcza energia, zapał do odkrywania nieznanego i radość ze spełnianych właśnie marzeń. Autor nie uskarża się na trudy wyprawy, nie żałuje, że się na nią zdecydował, choć wielu na jego miejscu wolałoby jak najszybciej wracać do cywilizacji. „Zielone piekło” pełne jest radości, przebijającej się między wierszami, jakby Maufrais odruchowo wpisywać się chciał w konwencję literatury przygodowej. Jego zwierzenia czyta się świetnie – ale i z uczuciem ulgi. „Zielone piekło” fascynuje i przeraża.
Śmiertelny smak przygody
Żądze przygód u młodych chłopaków rozpalają przeważnie relacje podróżników i powieści, w których bohaterowie wyruszają na niebezpieczne wyprawy i odkrywają nieznane lądy. Z większości młodzieńczo-lekturowych marzeń przeważnie się wyrasta. Są jednak tacy, jak Raymond Maufrais, którzy decydują się na podjęcie ryzyka i rezygnują z wygodnego życia, by przeżywać niebezpieczne lecz ekscytujące przygody.
Raymond Maufrais miał dziewiętnaście lat, gdy – wraz z innymi zapaleńcami i odkrywcami trafił do brazylijskiej dżungli, poznając Indian z jednego z wędrownych plemion. Z pasją badacza, rzadko spotykaną u tak młodych osób, spisywał swoje obserwacje i próbował jak najpełniej przedstawić zwyczaje koczowników. Obok komentarzy na temat „miejscowych” postaw i sposobów organizowania codziennego życia powracają też informacje przyrodnicze, pobudzające niekiedy wyobraźnię (pirania, która po śmierci i półgodzinnym suszeniu na słońcu wciąż silnie zaciska szczęki na ostrzu podsuniętego noża) i całkiem zwyczajne reakcje organizmu na życie w ekstremalnie trudnych warunkach. Raymond Maufrais w swoim dzienniku stara się być szczery – nie chce upiększać ani stylizować rzeczywistości, entuzjazm nie przyćmiewa mu logicznego myślenia i szczerości, co daje w efekcie tekst barwny i ciekawy, a przy tym mający wartość poznawczą.
Dopiero druga część „Zielnego piekła”, „Gujana”, przynosi coraz bardziej przerażającą historię, której finał czytelnicy poznają już przy pierwszych stronach wstępu. Kilka lat po opisywanej wyprawie Raymond Maufrais wybrał się samotnie do dżungli, by szukać indiańskich plemion. Z tej ekspedycji nigdy nie wrócił, nie znaleziono też jego ciała. „Gujan” to studium cierpienia i głodu, co pewien czas zagłuszanego ekscytacją i nadzieją – emocjami, które uniemożliwiały autorowi trzeźwą ocenę sytuacji, a może po prostu pozwalały przetrwać, gdy wiadomo było, że nie ma już odwrotu. Maufrais, błąkający się po dżungli samotnie (choć niemal do końca z wiernym psem) potrafił swoje uczucia przelewać na papier tak, by odbiorcy i teraz, kilkadziesiąt lat po szaleńczej eskapadzie, odczuwali dreszcze podczas lektury.
Zacięcie literackie autora (który utrzymywał się między innymi z pisania reportaży z wypraw) da się w „Zielonym piekle” zauważyć na każdej stronie. To opowieść doświadczonego podróżnika i świadomego literata, który mimo młodego wieku potrafi przekonująco prezentować własne doświadczenia. Zwraca uwagę wysoka kultura słowa i staranność w opisywaniu ekstremalnych warunków życia. Co ciekawe, Raymond Maufrais nawet w chwilach ogromnego cierpienia (wyniszczające jego ciało choroby) nie przestaje pisać. Z czasem zaczyna traktować dziennik jako rodzaj psychicznego azylu, ucieczki przed samotnością, szaleństwem i strachem. Zapiski pełnią funkcję terapeutyczną, a przy tym są przez cały czas nieocenionym źródłem wiedzy.
Z „Zielonego piekła”, mimo mało optymistycznego tytułu, przebija ciągle witalizm, młodzieńcza energia, zapał do odkrywania nieznanego i radość ze spełnianych właśnie marzeń. Autor nie uskarża się na trudy wyprawy, nie żałuje, że się na nią zdecydował, choć wielu na jego miejscu wolałoby jak najszybciej wracać do cywilizacji. „Zielone piekło” pełne jest radości, przebijającej się między wierszami, jakby Maufrais odruchowo wpisywać się chciał w konwencję literatury przygodowej. Jego zwierzenia czyta się świetnie – ale i z uczuciem ulgi. „Zielone piekło” fascynuje i przeraża.
sobota, 11 czerwca 2011
Temple Grandin, Catherine Johnson: Zrozumieć zwierzęta
Media Rodzina, Poznań 2011.
Tajemnice zwierząt
Ludzie stykają się ze zwierzętami codziennie – ale niewielu zastanawia się nad tym, skąd biorą się u „braci mniejszych” określone zachowania i reakcje. Dla tych, którzy zdecydują się sięgnąć po tom „Zrozumieć zwierzęta” autystycznej autorki Temple Grandin, sporo wiadomości może okazać się prawdziwym zaskoczeniem, zwłaszcza że Grandin proponuje niezwykłą perspektywę badawczą – analizuje zachowania rozmaitych zwierząt z punktu widzenia autystyka – kojarzy i porównuje fakty, próbuje zrozumieć sposób myślenia zwierząt i ich postrzeganie rzeczywistości – a wywód przetyka uwagami na temat osób dotkniętych autyzmem i bogato ilustruje własnymi doświadczeniami czy wspomnieniami. Przy omawianiu konkretnych przykładów postaw zwierząt – odwołuje się do obserwacji przyjaciół i znajomych: nagle okazuje się, że najbliższe otoczenie pełne jest intrygujących przypadków i sytuacji, które mogą posłużyć do obrazowania kolejnych całostek.
Temple Grandin wychodzi właściwie od motywu, który wielu czytelników może zniechęcić: od sposobu na zapewnienie krowom w ubojni dobrych warunków do śmierci. Ponieważ sama autorka deklaruje, że ze wszystkich zwierząt najbardziej lubi krowy, praca dla wielkich sieci fastfoodów przez pewien czas będzie dziwić lub nawet zniesmaczać odbiorców, ale już za moment opowieść o stworzonym dla siebie (na wzór zwierzęcego) kojcu uciskowym odwróci uwagę od przykrych aspektów, dotyczących zabijania zwierząt. I zacznie się pasjonująca historia o uczuciach zwierząt, odczuwaniu przez nich bólu i cierpienia, o agresji i tresurze, a także o sposobach myślenia i odbierania świata. Temple Grandin czuje się tłumaczką zwierząt, twierdząc, że jako autystyk – myśli jak one, obrazami, a nie słowami. Pokazuje, jak starała się zrozumieć zwierzęta, na przykład lękające się czegoś bydło: wchodziła do tuneli, którymi przepędzane były krowy i szukała przedmiotów bądź zjawisk, które mogły być przyczyną stresu lub strachu. Opowiada o wynaturzeniach, do których doprowadzają próby wyhodowania ras o określonych właściwościach lub cechach charakteru: kogutach-gwałcicielach czy konkretnych rasach psów. Zastanawia się nad tresurą i nad zwierzętami hodowanymi masowo – zwraca szczególną uwagę na warunki, w jakich trzymane są kurczaki na fermach i prezentuje listę dziesięciu wymogów, które muszą spełniać hodowcy, by móc dostarczać mięso do wielkich sieci restauracyjnych. Kończy natomiast poradnikiem dla tresujących zwierzęta: pokazuje problem i jego rozwiązania. Cały czas oczywiście poza dodatkiem odnosi się do mentalności i zasad zachowania autystyków, co stanowi równie ciekawą warstwę tomu.
Opowieści Temple Grandin kształt nadała Catherine Johnson. Sprawiła ona, że całą książkę czyta się niemal tak dobrze jak powieść – nie ma naukowego żargonu, który odstraszyłby część czytelników, nie ma hermetycznego stylu, jest mnóstwo ciekawostek, opisanych z gawędziarską prawie swadą i swobodą, mocno zakorzenionych w prywatnym życiu autorki. Spor rozdziałów czyta się niemal jak pamiętnik, dużo tu informacji prywatnych, ale też takich, które przydadzą się choćby bliskim osób dotkniętych autyzmem – nie mówiąc już o właścicielach zwierząt i hodowcach, którzy często nie zdają sobie sprawy ze znaczenia drobiazgów i nie potrafią dostrzegać sygnałów wysyłanych przez zwierzęta.
Temple Grandin proponuje książkę, która zainteresuje z pewnością specjalistów od psychologii i zachowania zwierząt, ale także zwykłym odbiorcom może się spodobać – to naprawdę cenna publikacja.
Tajemnice zwierząt
Ludzie stykają się ze zwierzętami codziennie – ale niewielu zastanawia się nad tym, skąd biorą się u „braci mniejszych” określone zachowania i reakcje. Dla tych, którzy zdecydują się sięgnąć po tom „Zrozumieć zwierzęta” autystycznej autorki Temple Grandin, sporo wiadomości może okazać się prawdziwym zaskoczeniem, zwłaszcza że Grandin proponuje niezwykłą perspektywę badawczą – analizuje zachowania rozmaitych zwierząt z punktu widzenia autystyka – kojarzy i porównuje fakty, próbuje zrozumieć sposób myślenia zwierząt i ich postrzeganie rzeczywistości – a wywód przetyka uwagami na temat osób dotkniętych autyzmem i bogato ilustruje własnymi doświadczeniami czy wspomnieniami. Przy omawianiu konkretnych przykładów postaw zwierząt – odwołuje się do obserwacji przyjaciół i znajomych: nagle okazuje się, że najbliższe otoczenie pełne jest intrygujących przypadków i sytuacji, które mogą posłużyć do obrazowania kolejnych całostek.
Temple Grandin wychodzi właściwie od motywu, który wielu czytelników może zniechęcić: od sposobu na zapewnienie krowom w ubojni dobrych warunków do śmierci. Ponieważ sama autorka deklaruje, że ze wszystkich zwierząt najbardziej lubi krowy, praca dla wielkich sieci fastfoodów przez pewien czas będzie dziwić lub nawet zniesmaczać odbiorców, ale już za moment opowieść o stworzonym dla siebie (na wzór zwierzęcego) kojcu uciskowym odwróci uwagę od przykrych aspektów, dotyczących zabijania zwierząt. I zacznie się pasjonująca historia o uczuciach zwierząt, odczuwaniu przez nich bólu i cierpienia, o agresji i tresurze, a także o sposobach myślenia i odbierania świata. Temple Grandin czuje się tłumaczką zwierząt, twierdząc, że jako autystyk – myśli jak one, obrazami, a nie słowami. Pokazuje, jak starała się zrozumieć zwierzęta, na przykład lękające się czegoś bydło: wchodziła do tuneli, którymi przepędzane były krowy i szukała przedmiotów bądź zjawisk, które mogły być przyczyną stresu lub strachu. Opowiada o wynaturzeniach, do których doprowadzają próby wyhodowania ras o określonych właściwościach lub cechach charakteru: kogutach-gwałcicielach czy konkretnych rasach psów. Zastanawia się nad tresurą i nad zwierzętami hodowanymi masowo – zwraca szczególną uwagę na warunki, w jakich trzymane są kurczaki na fermach i prezentuje listę dziesięciu wymogów, które muszą spełniać hodowcy, by móc dostarczać mięso do wielkich sieci restauracyjnych. Kończy natomiast poradnikiem dla tresujących zwierzęta: pokazuje problem i jego rozwiązania. Cały czas oczywiście poza dodatkiem odnosi się do mentalności i zasad zachowania autystyków, co stanowi równie ciekawą warstwę tomu.
Opowieści Temple Grandin kształt nadała Catherine Johnson. Sprawiła ona, że całą książkę czyta się niemal tak dobrze jak powieść – nie ma naukowego żargonu, który odstraszyłby część czytelników, nie ma hermetycznego stylu, jest mnóstwo ciekawostek, opisanych z gawędziarską prawie swadą i swobodą, mocno zakorzenionych w prywatnym życiu autorki. Spor rozdziałów czyta się niemal jak pamiętnik, dużo tu informacji prywatnych, ale też takich, które przydadzą się choćby bliskim osób dotkniętych autyzmem – nie mówiąc już o właścicielach zwierząt i hodowcach, którzy często nie zdają sobie sprawy ze znaczenia drobiazgów i nie potrafią dostrzegać sygnałów wysyłanych przez zwierzęta.
Temple Grandin proponuje książkę, która zainteresuje z pewnością specjalistów od psychologii i zachowania zwierząt, ale także zwykłym odbiorcom może się spodobać – to naprawdę cenna publikacja.
piątek, 10 czerwca 2011
Agnieszka Osiecka: Jabłonie. Wybrane utwory sceniczne. Tom 1
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Apetyt na życie
Piosenki Agnieszki Osieckiej do dziś cieszą się niesłabnącą popularnością. Prozę tej autorki przekuwa się także na przedstawienia teatralne. Tymczasem utwory sceniczne – nawet te, które doczekały się licznych adaptacji – coraz rzadziej funkcjonują w przestrzeniach teatru. Wielbiciele twórczości Osieckiej nie będą już skazani na żmudne poszukiwania tekstów, rozproszonych po dawnych publikacjach książkowych i pismach literackich – lub zalegających w archiwach. Prószyński przygotowuje bowiem edycję wybranych utworów scenicznych, z których pierwszy tom, „Jabłonie”, ukazał się niedawno.
Ta monumentalna pozycja zawiera sześć sztuk – w tym najbardziej znane „Niech no tylko zakwitną jabłonie” oraz „Apetyt na czereśnie”, fragmenty „Listów śpiewających” oraz teksty „Dziś straszy”, „Dama z walizką” i „Znajomi znajomych”. Ci, którym Osiecka kojarzy się wyłącznie z lekkimi i uniwersalnymi piosenkami o tematyce obyczajowej, będą z pewnością zaskoczeni silnym zakotwiczeniem utworów z „Jabłoni” w upolitycznionej codzienności szarego PRL-u. W utworach scenicznych autorka sięgała chętnie po różne rodzaje tekstów użytkowych, swoisty recykling pozwalał jej na obnażanie pustosłowia i pozbawionego treści patosu. Osiecka zderzała toporne, sztuczne frazy z delikatnym absurdem liryzmu, doprowadzała do konfrontacji bohaterów z różnych, sprzecznych ze sobą światów. Efemeryczne istoty wprowadzała bez litości w realia „zwykłego” życia, ale pozwalała postaciom przenoszonym na obcy grunt do końca zachowywać odrębność i lekko naiwne zadziwienie (nie)normalnością. Zabawy stylami nadają rytm olejnym utworom, a dziś, czytane po latach, przynoszą też odrobinę egzotyki. Niegdyś aktualny a obecnie wręcz archaiczny język staje się teraz, gdy wszelkie aluzje straciły na wartości, głównym bohaterem tekstów: wypiera z nich Zuzannę reakcjonistkę czy Pozytywnego. Wyblakły kreacje postaci, ale sposób ich prezentowania wciąż budzić może emocje. Zwłaszcza że mnóstwo w książce fragmentów piosenek, którymi bohaterowie się przerzucają. Osiecka sięgała po cytaty z prasy i utworów literackich, podsłuchiwała język ulicy i polityki – by w ogromnym, dramatycznym tyglu zmieszać kolejne spostrzeżenia. „Jabłonie” są smakowitą lekturą dzięki stałemu testowaniu możliwości, jakie daje język.
Warstwa publicystyczna (dziś już – historyczna) jest niewątpliwie cennym składnikiem utworów, ale współcześni czytelnicy (a zwłaszcza czytelniczki) zachwycą się z pewnością sferą obyczajową. Osiecka nie zrezygnowała z właściwego sobie, a znanego choćby ze „Szpetnych czterdziestoletnich” sposobu prezentowania damsko-męskich relacji. W obliczu miłości, częściej przelotnego lecz pięknego i miłego romansu niż uczucia na wieczność, wszystkie kobiety stają się stęsknionymi dziewczynami, panie po przejściach i te skłonne do rozwiązłości – kiedy tylko mogą się zakochać, są z powrotem niewinne i czyste: namiętność usprawiedliwia wszystko. Można tę tendencję odczytywać przez biografię autorki, można i poetycko, jak proponuje Magda Umer – jako tęsknotę za prawdziwą miłością – faktem jest, że nadaje ona niezwykłości i blasku scenicznym dziełom.
Pozostaje jeszcze mnóstwo tematów wartych omówienia – wśród nich na pierwszy plan wysuwa się oniryczna atmosfera. Chociaż bohaterowie poruszają się w ściśle określonej przestrzeni i podlegają regułom zapożyczonym z pozaliterackiej rzeczywistości, zawsze mają możliwość wywołania zaskoczenia odbiorców. Drobne odejścia od kanonu w stronę snu budują niepowtarzalny klimat książki i zapewniają jeszcze jeden kontrast między sztuką i polityką.
W „Jabłoniach” nie ma prostego sentymentalizmu, Osiecka rzuciła wyzwanie banałowi dzięki wielopłaszczyznowej opowieści. „Jabłonie” da się czytać na wiele sposobów: jako unieśmiertelniającą przeszłość, rozbitą na głosy opowieść, historię o języku, prawdę o ludziach i ich marzeniach, wreszcie jako zabawę konwencjami i wyzwanie rzucone szarzyźnie. Wystarczy oddać głos bohaterom.
Apetyt na życie
Piosenki Agnieszki Osieckiej do dziś cieszą się niesłabnącą popularnością. Prozę tej autorki przekuwa się także na przedstawienia teatralne. Tymczasem utwory sceniczne – nawet te, które doczekały się licznych adaptacji – coraz rzadziej funkcjonują w przestrzeniach teatru. Wielbiciele twórczości Osieckiej nie będą już skazani na żmudne poszukiwania tekstów, rozproszonych po dawnych publikacjach książkowych i pismach literackich – lub zalegających w archiwach. Prószyński przygotowuje bowiem edycję wybranych utworów scenicznych, z których pierwszy tom, „Jabłonie”, ukazał się niedawno.
Ta monumentalna pozycja zawiera sześć sztuk – w tym najbardziej znane „Niech no tylko zakwitną jabłonie” oraz „Apetyt na czereśnie”, fragmenty „Listów śpiewających” oraz teksty „Dziś straszy”, „Dama z walizką” i „Znajomi znajomych”. Ci, którym Osiecka kojarzy się wyłącznie z lekkimi i uniwersalnymi piosenkami o tematyce obyczajowej, będą z pewnością zaskoczeni silnym zakotwiczeniem utworów z „Jabłoni” w upolitycznionej codzienności szarego PRL-u. W utworach scenicznych autorka sięgała chętnie po różne rodzaje tekstów użytkowych, swoisty recykling pozwalał jej na obnażanie pustosłowia i pozbawionego treści patosu. Osiecka zderzała toporne, sztuczne frazy z delikatnym absurdem liryzmu, doprowadzała do konfrontacji bohaterów z różnych, sprzecznych ze sobą światów. Efemeryczne istoty wprowadzała bez litości w realia „zwykłego” życia, ale pozwalała postaciom przenoszonym na obcy grunt do końca zachowywać odrębność i lekko naiwne zadziwienie (nie)normalnością. Zabawy stylami nadają rytm olejnym utworom, a dziś, czytane po latach, przynoszą też odrobinę egzotyki. Niegdyś aktualny a obecnie wręcz archaiczny język staje się teraz, gdy wszelkie aluzje straciły na wartości, głównym bohaterem tekstów: wypiera z nich Zuzannę reakcjonistkę czy Pozytywnego. Wyblakły kreacje postaci, ale sposób ich prezentowania wciąż budzić może emocje. Zwłaszcza że mnóstwo w książce fragmentów piosenek, którymi bohaterowie się przerzucają. Osiecka sięgała po cytaty z prasy i utworów literackich, podsłuchiwała język ulicy i polityki – by w ogromnym, dramatycznym tyglu zmieszać kolejne spostrzeżenia. „Jabłonie” są smakowitą lekturą dzięki stałemu testowaniu możliwości, jakie daje język.
Warstwa publicystyczna (dziś już – historyczna) jest niewątpliwie cennym składnikiem utworów, ale współcześni czytelnicy (a zwłaszcza czytelniczki) zachwycą się z pewnością sferą obyczajową. Osiecka nie zrezygnowała z właściwego sobie, a znanego choćby ze „Szpetnych czterdziestoletnich” sposobu prezentowania damsko-męskich relacji. W obliczu miłości, częściej przelotnego lecz pięknego i miłego romansu niż uczucia na wieczność, wszystkie kobiety stają się stęsknionymi dziewczynami, panie po przejściach i te skłonne do rozwiązłości – kiedy tylko mogą się zakochać, są z powrotem niewinne i czyste: namiętność usprawiedliwia wszystko. Można tę tendencję odczytywać przez biografię autorki, można i poetycko, jak proponuje Magda Umer – jako tęsknotę za prawdziwą miłością – faktem jest, że nadaje ona niezwykłości i blasku scenicznym dziełom.
Pozostaje jeszcze mnóstwo tematów wartych omówienia – wśród nich na pierwszy plan wysuwa się oniryczna atmosfera. Chociaż bohaterowie poruszają się w ściśle określonej przestrzeni i podlegają regułom zapożyczonym z pozaliterackiej rzeczywistości, zawsze mają możliwość wywołania zaskoczenia odbiorców. Drobne odejścia od kanonu w stronę snu budują niepowtarzalny klimat książki i zapewniają jeszcze jeden kontrast między sztuką i polityką.
W „Jabłoniach” nie ma prostego sentymentalizmu, Osiecka rzuciła wyzwanie banałowi dzięki wielopłaszczyznowej opowieści. „Jabłonie” da się czytać na wiele sposobów: jako unieśmiertelniającą przeszłość, rozbitą na głosy opowieść, historię o języku, prawdę o ludziach i ich marzeniach, wreszcie jako zabawę konwencjami i wyzwanie rzucone szarzyźnie. Wystarczy oddać głos bohaterom.
czwartek, 9 czerwca 2011
Liane Schneider: Zuzia jeździ konno
Media Rodzina, Poznań 2011.
Marzenie Zuzi
Zuzia, bohaterka obyczajowej części niemieckiej serii edukacyjnej dla dzieci Mądra Mysz, poznaje świat, doświadczając tego wszystkiego, co dorosłym wydaje się – najogólniej mówiąc – niewarte uwagi. Kilkuletnia rezolutna dziewczynka ma jednak dawać przykład najmłodszym i sprawiać, by ci nie bali się rutynowych czynności czy zadań. Czasami Zuzia próbuje czegoś nowego, niekoniecznie wpisanego w obowiązki z codzienności wszystkich maluchów. Od rodziców zależeć będzie, czy zechcą otworzyć dziecko na nowe, czasem kosztowne, marzenia, czy sięgną po bliższe zwykłego życia tomiki z cyklu. Dla tych, którzy lubią fundować dzieciom coraz to nowe wrażenia (a ściślej mówiąc, dla ich pociech), przeznaczona jest książeczka Liane Schneider „Zuzia jeździ konno”.
Pasja Zuzi rozwija się tak typowo, jak to tylko możliwe: mała bohaterka podczas festynu ma okazję przejechać się na kucyku. Od tej pory nie mówi i nie marzy o niczym innym; chciałaby powtarzać to doświadczenie, a najlepiej by było, gdyby na urodziny dostała własnego konia. Zuzia marzy o jeździe konnej tak mocno, jak tylko dzieci potrafią. Mama w końcu pozwala dziewczynce zapisać się na lekcje jazdy. Zuzia powoli uczy się, jak postępować z końmi, jak zachowywać się podczas przejażdżek i jak sprzątać w stajni. Dziewczynka jest szczęśliwa, kiedy może realizować swoje marzenia, nawet jeśli z początku wydawało jej się, że jazda konna wygląda inaczej.
Liane Schneider dobrze wie, jak sportretować kilkuletnią bohaterkę, by ta wypadła wiarygodnie a przy tym niezbyt moralizatorsko (choć to w końcu seria edukacyjna). Pedagogiczne aspekty przysłania autorka emocjami Zuzi: książeczka, chociaż pozbawiona linii fabularnej i rozkładów napięć, pełna jest drobnych radości. Zuzia z każdym odkryciem ma coraz więcej uciechy, a w końcu może wybrać się na prawdziwą konną przejażdżkę przez las – okazuje się, że warto było z mozołem ćwiczyć i uczyć się, jak zachowywać się przy tych pięknych zwierzętach. Zuzia – i to rys mocno idealizowany – nie przeżywa żadnych kryzysów: nawet kiedy boi się podawać koniowi (kucykowi) przysmaki, nie zniechęci jej to do lekcji. Dziewczynka jest zawsze zadowolona z siebie i pełna energii, nie zdarzają się jej chwile załamania czy grymasy. To postać wręcz idealna, wzór do naśladowania.
I w tym naśladowaniu kryć się będzie tym razem pułapka: może się okazać, że maluch pod samym tylko wpływem lektury zechce spróbować sił w jeździe konnej i niewykluczone, że to zajęcie znudzi mu się znacznie szybciej niż książkowej postaci. Poza tym Liane Schneider nie wspomina ani słowem o tym, że za lekcje jazdy konnej rodzice będą musieli zapłacić – zatem trudniej może być z przetłumaczeniem tego odbiorcom.
Książkę zdobią ilustracje Evy Wenzel-Bürger – wyraźne kontury, zamaszysta kreska, mocne kolory. I oczywiście obowiązkowe zadowolone miny i uśmiechy na niemal każdym rysunku. Strona graficzna sprawia, że przyjemnie się ten tomik ogląda.
Marzenie Zuzi
Zuzia, bohaterka obyczajowej części niemieckiej serii edukacyjnej dla dzieci Mądra Mysz, poznaje świat, doświadczając tego wszystkiego, co dorosłym wydaje się – najogólniej mówiąc – niewarte uwagi. Kilkuletnia rezolutna dziewczynka ma jednak dawać przykład najmłodszym i sprawiać, by ci nie bali się rutynowych czynności czy zadań. Czasami Zuzia próbuje czegoś nowego, niekoniecznie wpisanego w obowiązki z codzienności wszystkich maluchów. Od rodziców zależeć będzie, czy zechcą otworzyć dziecko na nowe, czasem kosztowne, marzenia, czy sięgną po bliższe zwykłego życia tomiki z cyklu. Dla tych, którzy lubią fundować dzieciom coraz to nowe wrażenia (a ściślej mówiąc, dla ich pociech), przeznaczona jest książeczka Liane Schneider „Zuzia jeździ konno”.
Pasja Zuzi rozwija się tak typowo, jak to tylko możliwe: mała bohaterka podczas festynu ma okazję przejechać się na kucyku. Od tej pory nie mówi i nie marzy o niczym innym; chciałaby powtarzać to doświadczenie, a najlepiej by było, gdyby na urodziny dostała własnego konia. Zuzia marzy o jeździe konnej tak mocno, jak tylko dzieci potrafią. Mama w końcu pozwala dziewczynce zapisać się na lekcje jazdy. Zuzia powoli uczy się, jak postępować z końmi, jak zachowywać się podczas przejażdżek i jak sprzątać w stajni. Dziewczynka jest szczęśliwa, kiedy może realizować swoje marzenia, nawet jeśli z początku wydawało jej się, że jazda konna wygląda inaczej.
Liane Schneider dobrze wie, jak sportretować kilkuletnią bohaterkę, by ta wypadła wiarygodnie a przy tym niezbyt moralizatorsko (choć to w końcu seria edukacyjna). Pedagogiczne aspekty przysłania autorka emocjami Zuzi: książeczka, chociaż pozbawiona linii fabularnej i rozkładów napięć, pełna jest drobnych radości. Zuzia z każdym odkryciem ma coraz więcej uciechy, a w końcu może wybrać się na prawdziwą konną przejażdżkę przez las – okazuje się, że warto było z mozołem ćwiczyć i uczyć się, jak zachowywać się przy tych pięknych zwierzętach. Zuzia – i to rys mocno idealizowany – nie przeżywa żadnych kryzysów: nawet kiedy boi się podawać koniowi (kucykowi) przysmaki, nie zniechęci jej to do lekcji. Dziewczynka jest zawsze zadowolona z siebie i pełna energii, nie zdarzają się jej chwile załamania czy grymasy. To postać wręcz idealna, wzór do naśladowania.
I w tym naśladowaniu kryć się będzie tym razem pułapka: może się okazać, że maluch pod samym tylko wpływem lektury zechce spróbować sił w jeździe konnej i niewykluczone, że to zajęcie znudzi mu się znacznie szybciej niż książkowej postaci. Poza tym Liane Schneider nie wspomina ani słowem o tym, że za lekcje jazdy konnej rodzice będą musieli zapłacić – zatem trudniej może być z przetłumaczeniem tego odbiorcom.
Książkę zdobią ilustracje Evy Wenzel-Bürger – wyraźne kontury, zamaszysta kreska, mocne kolory. I oczywiście obowiązkowe zadowolone miny i uśmiechy na niemal każdym rysunku. Strona graficzna sprawia, że przyjemnie się ten tomik ogląda.
środa, 8 czerwca 2011
Uri Orlev: Wyspa na ulicy Ptasiej
Media Rodzina, Poznań 2011.
Cud wojenny
W ostatnich latach daje się w literaturze czwartej zauważyć specyficzny trend związany z powrotem do motywu drugiej wojny światowej. Młodsi autorzy starają się prezentować historie lekko baśniowe, uciekają w oniryzm lub symbole – ale naprawdę silnie motyw drugiej wojny światowej wybrzmiewa u tych twórców, którzy sami doświadczyli okupacyjnej rzeczywistości. Jak przepiękny tom Uri Orleva, przetłumaczony z angielskiego przez Ludwika Jerzego Kerna, „Wyspa na ulicy Ptasiej”. Książka ta liczy sobie już kilkadziesiąt lat, ale wciąż może działać na wyobraźnię młodych czytelników, mało tego – nawet starsi znajdą tu coś z lektur, do których – mimo trudnej tematyki – chętnie się wraca. Bo Orlev proponuje cudowną baśń, utrzymaną w realiach wojennej Warszawy, opowieść o odwadze, nadziei i dojrzewaniu.
Bohaterem „Wyspy” jest jedenastoletni Alek, Żyd, który mieszka z ojcem w warszawskim getcie. Pewnego dnia chłopiec dzięki pomocy ojca i starego przyjaciela ucieka z obławy. Dowiaduje się, że ma się ukryć w ruinach domu przy ulicy Ptasiej i tam czekać na tatę. Jedenastolatek wykazuje się niezwykłą przytomnością umysłu, organizując sobie w zbombardowanym budynku kryjówkę. Wyposaża ją w rzeczy znalezione w innych domach, gromadzi też zapasy żywności. Z czasem poczyna sobie coraz śmielej, przechodzi za mur na polską stronę, by tam bawić się z innymi dziećmi czy jeździć na łyżwach. Sprytem i inteligencją zadziwia dorosłych – pomaga na przykład uratować rannego polskiego żołnierza. Towarzystwa przez cały czas dotrzymuje mu tylko Śnieżka – mała, oswojona i wytresowana myszka. Urocze są zresztą fragmenty, w których Alek mówi o Śnieżce jak o swojej przyjaciółce, która rozumie wszystko i uczestniczy w rozmowach (Śnieżka nie może między innymi zrozumieć, dlaczego najpierw widzi się błysk, a dopiero po jakimś czasie grzmot – i dziwi się burzom). Chociaż wielu ludzi w ostatniej chwili powstrzymuje się, by nie powiedzieć Alkowi, że jego czekanie na ojca nie ma już sensu, chłopiec mocno wierzy, że spotka się z rodzicem – zostaje w miejscu, w którym się umówili.
„Wyspa na ulicy Ptasiej” to książka pełna cudów – autor wynagradza swojemu bohaterowi zabrane przez wojnę dzieciństwo. Roztropny Alek przeżywa przygodę, chociaż groźną, to i bardzo ładną. Udowadnia sobie, że może przetrwać, zdany tylko na własne siły i na swoją pomysłowość. Z kolejnych pułapek wydostaje się tuż przed ich zaistnieniem: unika niebezpieczeństw z wyjątkową precyzją, jest przezorny i sprytny, a do tego ma ogromne szczęście. Alek, chociaż ma jedenaście lat, nie przypomina prawie w niczym dziecka. Jest przewidujący, uważnie obserwuje otoczenie i wyciąga wnioski z tego, co zobaczył. Potrafi zatem przeobrazić się w polskie dziecko i nie wzbudzać podejrzeń po drugiej stronie muru – i nie wpada w panikę w żadnej sytuacji. Idealizowany obraz nie uprzykrza jednak lektury: w „Wyspę” wpisany jest optymizm, baśniowość pełni ważną funkcję: chroni jedenastoletniego bohatera i daje mu nadzieję. Z czasem Alek zyskuje coraz więcej możliwości ratunku, pomoc proponuje mu jeden z Polaków, a w kryzysowym momencie chłopiec nie zostanie sam. Poza kwestiami związanymi z przygotowaniem i urządzaniem niebanalnej kryjówki, Alek przeżywa też rozmaite uczucia, zakochuje się w dziewczynce z sąsiedztwa, zdobywa mądrość życiową, powraca myślami do czasu spędzanego z rodzicami. Gdyby nie tematyczna nieprzystawalność, można by było skojarzyć „Wyspę” z… „Małą księżniczką” – w obu przypadkach zdany na własne siły małoletni bohater musi przetrwać trudne chwile, by spełniły się jego najskrytsze marzenia.
W „Wyspie” narracja prowadzona z punktu widzenia chłopca pełna jest spokoju, jakby autor, który zechciał poruszyć bardzo trudny temat, bał się dodatkowo straszyć młodych odbiorców. Chaotyczny, wojenny świat (ograniczony do fragmentu ulicy z getta) nie znajduje odzwierciedlenia w opisie, dzięki czemu czytelnicy mogą tę książkę potraktować także jako znakomitą lekturę przygodową, osadzoną w historycznych realiach. Od tej książki trudno się oderwać.
Cud wojenny
W ostatnich latach daje się w literaturze czwartej zauważyć specyficzny trend związany z powrotem do motywu drugiej wojny światowej. Młodsi autorzy starają się prezentować historie lekko baśniowe, uciekają w oniryzm lub symbole – ale naprawdę silnie motyw drugiej wojny światowej wybrzmiewa u tych twórców, którzy sami doświadczyli okupacyjnej rzeczywistości. Jak przepiękny tom Uri Orleva, przetłumaczony z angielskiego przez Ludwika Jerzego Kerna, „Wyspa na ulicy Ptasiej”. Książka ta liczy sobie już kilkadziesiąt lat, ale wciąż może działać na wyobraźnię młodych czytelników, mało tego – nawet starsi znajdą tu coś z lektur, do których – mimo trudnej tematyki – chętnie się wraca. Bo Orlev proponuje cudowną baśń, utrzymaną w realiach wojennej Warszawy, opowieść o odwadze, nadziei i dojrzewaniu.
Bohaterem „Wyspy” jest jedenastoletni Alek, Żyd, który mieszka z ojcem w warszawskim getcie. Pewnego dnia chłopiec dzięki pomocy ojca i starego przyjaciela ucieka z obławy. Dowiaduje się, że ma się ukryć w ruinach domu przy ulicy Ptasiej i tam czekać na tatę. Jedenastolatek wykazuje się niezwykłą przytomnością umysłu, organizując sobie w zbombardowanym budynku kryjówkę. Wyposaża ją w rzeczy znalezione w innych domach, gromadzi też zapasy żywności. Z czasem poczyna sobie coraz śmielej, przechodzi za mur na polską stronę, by tam bawić się z innymi dziećmi czy jeździć na łyżwach. Sprytem i inteligencją zadziwia dorosłych – pomaga na przykład uratować rannego polskiego żołnierza. Towarzystwa przez cały czas dotrzymuje mu tylko Śnieżka – mała, oswojona i wytresowana myszka. Urocze są zresztą fragmenty, w których Alek mówi o Śnieżce jak o swojej przyjaciółce, która rozumie wszystko i uczestniczy w rozmowach (Śnieżka nie może między innymi zrozumieć, dlaczego najpierw widzi się błysk, a dopiero po jakimś czasie grzmot – i dziwi się burzom). Chociaż wielu ludzi w ostatniej chwili powstrzymuje się, by nie powiedzieć Alkowi, że jego czekanie na ojca nie ma już sensu, chłopiec mocno wierzy, że spotka się z rodzicem – zostaje w miejscu, w którym się umówili.
„Wyspa na ulicy Ptasiej” to książka pełna cudów – autor wynagradza swojemu bohaterowi zabrane przez wojnę dzieciństwo. Roztropny Alek przeżywa przygodę, chociaż groźną, to i bardzo ładną. Udowadnia sobie, że może przetrwać, zdany tylko na własne siły i na swoją pomysłowość. Z kolejnych pułapek wydostaje się tuż przed ich zaistnieniem: unika niebezpieczeństw z wyjątkową precyzją, jest przezorny i sprytny, a do tego ma ogromne szczęście. Alek, chociaż ma jedenaście lat, nie przypomina prawie w niczym dziecka. Jest przewidujący, uważnie obserwuje otoczenie i wyciąga wnioski z tego, co zobaczył. Potrafi zatem przeobrazić się w polskie dziecko i nie wzbudzać podejrzeń po drugiej stronie muru – i nie wpada w panikę w żadnej sytuacji. Idealizowany obraz nie uprzykrza jednak lektury: w „Wyspę” wpisany jest optymizm, baśniowość pełni ważną funkcję: chroni jedenastoletniego bohatera i daje mu nadzieję. Z czasem Alek zyskuje coraz więcej możliwości ratunku, pomoc proponuje mu jeden z Polaków, a w kryzysowym momencie chłopiec nie zostanie sam. Poza kwestiami związanymi z przygotowaniem i urządzaniem niebanalnej kryjówki, Alek przeżywa też rozmaite uczucia, zakochuje się w dziewczynce z sąsiedztwa, zdobywa mądrość życiową, powraca myślami do czasu spędzanego z rodzicami. Gdyby nie tematyczna nieprzystawalność, można by było skojarzyć „Wyspę” z… „Małą księżniczką” – w obu przypadkach zdany na własne siły małoletni bohater musi przetrwać trudne chwile, by spełniły się jego najskrytsze marzenia.
W „Wyspie” narracja prowadzona z punktu widzenia chłopca pełna jest spokoju, jakby autor, który zechciał poruszyć bardzo trudny temat, bał się dodatkowo straszyć młodych odbiorców. Chaotyczny, wojenny świat (ograniczony do fragmentu ulicy z getta) nie znajduje odzwierciedlenia w opisie, dzięki czemu czytelnicy mogą tę książkę potraktować także jako znakomitą lekturę przygodową, osadzoną w historycznych realiach. Od tej książki trudno się oderwać.
wtorek, 7 czerwca 2011
Szmoncesy albo ulubione dowcipy Olka Rozenfelda
Zysk i S-ka, Poznań 2011.
Żart z dawnych lat
Żydowski humor nie podlega modom i trendom w satyrze. Oparty jest na bardzo charakterystycznej filozofii, skierowany do wewnątrz wspólnoty, a jednocześnie przepełniony celnymi ocenami kondycji człowieka w ogóle. Nawet kiedy wydawnictwa i kabarety nie przypominają przez jakiś czas o szmoncesach, powrót do nich kończy się sukcesem. Humor żydowski jest uniwersalny i czerpie tematy ze sfery obyczajowej, posługuje się wyrazistą i specyficzną logiką, zgodnie z którą bohater żartu porządkuje świat według własnych reguł bądź własnych interpretacji ogólnie przyjętych zasad. W szmoncesach powracają określone schematy, typowe scenki, za każdym razem na nowo rozwijane i za każdym razem zaskakujące, chociaż przecież możliwe do przewidzenia.
Mimo że szmoncesy cieszą się niesłabnącą popularnością, rzadko publikowane są antologie dowcipów żydowskich. Te najbardziej znane – z „Przy szabasowych świecach” Safrina prezentują świat nieco już archaiczny, a i zawartość komizmu, mimo mniejszej efemeryczności humoru obyczajowego, nieco blednie. Czasem jednak na rynek wydawniczy powracają zbiorki szmoncesów podobne książce „Szmoncesy albo ulubione dowcipy Olka Rozenfelda” – i wtedy można na nowo cieszyć się dobrymi kawałami, przefiltrowanymi przez żydowskie spojrzenie na rzeczywistość – ironiczne, kpiące i pełne paradoksów. W zasadzie postać Olka Rozenfelda, służąca do uzasadnienia publikacji, pojawia się tylko w tytule i na czwartej stronie okładki: „Olek jest poetą, filozofem, mistyfikatorem. Gdziekolwiek się pojawi, ludzie i tak w końcu chcą od niego jednej rzeczy: żeby opowiadał dowcipy”. I takie uzasadnienie wystarczy, przecież liczy się możliwość zabawnej lektury – i dobrej rozrywki, a tych dzięki „Szmoncesom” nie zabraknie.
W „Ulubionych dowcipach Olka Rozenfelda”, choć takie kryterium doboru żartów usprawiedliwiałoby nawet największy chaos, daje się wyznaczyć kilka grup tematów dominujących. Głównym motywem będzie zagadnienie zdrady i problemów małżeńskich, przede wszystkim obracających się wokół seksu. Drugą kwestię stanowią pieniądze. Na trzecim miejscu wymienić można tematy wiążące się z religią i sposobami świętowania, a także z modlitwami i rabinami. Pojawi się kilka żartów o kształcie aforystycznym, ale znacznie więcej będzie mocno rozbudowanych historii z dobrymi puentami. Nikt nie zadbał o to, by wystylizować te dowcipy i dodać im żydowskiego charakteru w formie – z jednej strony trochę szkoda, bo atmosfera mikroopowiastek w wielu wypadkach mogła być jeszcze lepsza, a same żarty – bardziej dla współczesnych czytelników egzotyczne. Z drugiej strony to mogłoby część odbiorców zniechęcić do lektury, wymagałoby bowiem zwiększonego wysiłku.
O pochodzeniu szmoncesów (mimo że da się wśród nich znaleźć przeszczepione z obiegowych dowcipów kawały oraz żarty uwspółcześnione) przypominają za to mocno rewelacyjne ilustracje Franciszka Maśluszczaka. Sylwetki starych Żydów o karykaturalnych proporcjach ciał przykuwają uwagę i przyprawiają całość. Uzupełniają książkę o to, czego czasem trochę może brakować w samych tekstach.
Szmoncesy zebrane w książce są kierowane do szerokiego grona odbiorców. Bez wielkiego trudu można je przenieść na „zwyczajny” grunt – staną się wtedy dowcipami o wadach normalnych ludzi. Wyśmiewane w tym tomie cechy nie są przecież przypisane wyłącznie do narodu żydowskiego. Śmiech z odrobiną refleksji – oto, co przynoszą „Szmoncesy”.
Żart z dawnych lat
Żydowski humor nie podlega modom i trendom w satyrze. Oparty jest na bardzo charakterystycznej filozofii, skierowany do wewnątrz wspólnoty, a jednocześnie przepełniony celnymi ocenami kondycji człowieka w ogóle. Nawet kiedy wydawnictwa i kabarety nie przypominają przez jakiś czas o szmoncesach, powrót do nich kończy się sukcesem. Humor żydowski jest uniwersalny i czerpie tematy ze sfery obyczajowej, posługuje się wyrazistą i specyficzną logiką, zgodnie z którą bohater żartu porządkuje świat według własnych reguł bądź własnych interpretacji ogólnie przyjętych zasad. W szmoncesach powracają określone schematy, typowe scenki, za każdym razem na nowo rozwijane i za każdym razem zaskakujące, chociaż przecież możliwe do przewidzenia.
Mimo że szmoncesy cieszą się niesłabnącą popularnością, rzadko publikowane są antologie dowcipów żydowskich. Te najbardziej znane – z „Przy szabasowych świecach” Safrina prezentują świat nieco już archaiczny, a i zawartość komizmu, mimo mniejszej efemeryczności humoru obyczajowego, nieco blednie. Czasem jednak na rynek wydawniczy powracają zbiorki szmoncesów podobne książce „Szmoncesy albo ulubione dowcipy Olka Rozenfelda” – i wtedy można na nowo cieszyć się dobrymi kawałami, przefiltrowanymi przez żydowskie spojrzenie na rzeczywistość – ironiczne, kpiące i pełne paradoksów. W zasadzie postać Olka Rozenfelda, służąca do uzasadnienia publikacji, pojawia się tylko w tytule i na czwartej stronie okładki: „Olek jest poetą, filozofem, mistyfikatorem. Gdziekolwiek się pojawi, ludzie i tak w końcu chcą od niego jednej rzeczy: żeby opowiadał dowcipy”. I takie uzasadnienie wystarczy, przecież liczy się możliwość zabawnej lektury – i dobrej rozrywki, a tych dzięki „Szmoncesom” nie zabraknie.
W „Ulubionych dowcipach Olka Rozenfelda”, choć takie kryterium doboru żartów usprawiedliwiałoby nawet największy chaos, daje się wyznaczyć kilka grup tematów dominujących. Głównym motywem będzie zagadnienie zdrady i problemów małżeńskich, przede wszystkim obracających się wokół seksu. Drugą kwestię stanowią pieniądze. Na trzecim miejscu wymienić można tematy wiążące się z religią i sposobami świętowania, a także z modlitwami i rabinami. Pojawi się kilka żartów o kształcie aforystycznym, ale znacznie więcej będzie mocno rozbudowanych historii z dobrymi puentami. Nikt nie zadbał o to, by wystylizować te dowcipy i dodać im żydowskiego charakteru w formie – z jednej strony trochę szkoda, bo atmosfera mikroopowiastek w wielu wypadkach mogła być jeszcze lepsza, a same żarty – bardziej dla współczesnych czytelników egzotyczne. Z drugiej strony to mogłoby część odbiorców zniechęcić do lektury, wymagałoby bowiem zwiększonego wysiłku.
O pochodzeniu szmoncesów (mimo że da się wśród nich znaleźć przeszczepione z obiegowych dowcipów kawały oraz żarty uwspółcześnione) przypominają za to mocno rewelacyjne ilustracje Franciszka Maśluszczaka. Sylwetki starych Żydów o karykaturalnych proporcjach ciał przykuwają uwagę i przyprawiają całość. Uzupełniają książkę o to, czego czasem trochę może brakować w samych tekstach.
Szmoncesy zebrane w książce są kierowane do szerokiego grona odbiorców. Bez wielkiego trudu można je przenieść na „zwyczajny” grunt – staną się wtedy dowcipami o wadach normalnych ludzi. Wyśmiewane w tym tomie cechy nie są przecież przypisane wyłącznie do narodu żydowskiego. Śmiech z odrobiną refleksji – oto, co przynoszą „Szmoncesy”.
poniedziałek, 6 czerwca 2011
Dorota Gellner: Czekoladki dla sąsiadki
Wilga, Warszawa 2011.
Przypadki sąsiadki
Wyczulonym na brzmienia maluchom przeważnie podoba się proza rymowana (wystarczy wspomnieć sukces opowiastek o wróbelku Elemelku). Z pomysłu na połączenie dynamicznego rytmu wierszyka, echowości wywoływanej przez rymy i formy krótkiego opowiadania-anegdotki korzysta Dorota Gellner, która w tomie „Czekoladki dla sąsiadki” roztacza przed odbiorcami barwny i uporządkowany świat. W świecie tym pierwsze skrzypce grają kot i pies, a także bezimienna choć wszechobecna sąsiadka – i kilka dalszoplanowych postaci, które wpadają w odwiedziny bez uprzedzenia.
Fabułę tworzy Dorota Gellner przez skojarzenia brzmieniowe: to, co zdarzy się w ultrakrótkich historyjkach, zależy przede wszystkim od tego, jakie rymy uda się autorce znaleźć. Wiele współbrzmień będzie się tu powtarzać: trudno tego uniknąć, nawet gdy korzysta się z rozszerzonego przez ubezdźwięcznienia repertuaru podobieństw. W siedemnastu utworach, pomieszczonych w tomie „Czekoladki dla sąsiadki” fabularnym punktem wyjścia zawsze będzie rym do „sąsiadki” (chociaż autorka wszystkich możliwości rymowych i tak nie wyczerpała). Dalej historyjki rozwijają się różnie, nie zawsze zgodnie z przypuszczeniami małych odbiorców. Co ważne, Dorota Gellner dba o zaskakujące puenty dla swoich tekstów, sprawia, że bohaterowie często sami nie przypuszczają, jaki będzie rozwój wypadków. To przyniesie sporo radości małym odbiorcom.
Sama sąsiadka prowadzi zupełnie zwyczajne życie – to ugotuje obiadek, to zrobi sałatkę, to przyszyje łatkę do swetra sąsiada, albo wyszyje makatkę. Czasem odwiedzi dziadka lub dostanie papugi w klatce. Zdarza się też, że jej egzystencją kierować zaczyna absurd – na przykład gdy załamie się pod nią kładka. To dzięki pudlowi i kotu życie sąsiadki nabiera barw. Zwierzęta bowiem nie mają zamiaru podporządkowywać się ludzkim zwyczajom. Irytuje je, że na obiadek dla sąsiadek gotuje się kość (która przecież bardziej przyda się czworonogom) – czy że sąsiadka ma bałagan w szufladkach, a nie trzyma w nich naprawdę pożytecznych rzeczy (typu: pluszowa mysz). Konflikt interesów staje się przeważnie źródłem humorystycznych nieporozumień i dobrej zabawy dzieci, które przy rymowanych opowiastkach Gellner nudzić się nie będą mogły.
Autorka stawia na krótkie i szybkie historyjki, utrzymując w nich rytm ośmiozgłoskowca (najbardziej chyba charakterystycznego dla bajek), ma dobry słuch rymowy, więc jej teksty stają się naprawdę płynne i błyskawicznie przykują uwagę dzieci, działając na ich wyobraźnię. Gellner pisze z lekkością i swobodą, nie ma tu nienaturalnych zmian szyku wyrazów czy podporządkowywania formy rymom – owszem, akcja rozwija się według następujących po sobie współbrzmień, ale Gellner panuje nad całością, wydaje mi się, że bez wysiłku.
Natomiast zupełnie nie przekonują mnie – charakterystyczne dla Złotej Serii – ilustracje Macieja Szymanowicza: nastawienie na pozorną trójwymiarowość postaci jest zabójcze dla tła, w efekcie ten ilustrator proponuje rysunki, na których dzieje się zbyt mało. Mistrzowskie wierszyki i opowiadania zasługują na mistrzowską oprawę graficzną – a do tej Szymanowiczowi daleko.
Przypadki sąsiadki
Wyczulonym na brzmienia maluchom przeważnie podoba się proza rymowana (wystarczy wspomnieć sukces opowiastek o wróbelku Elemelku). Z pomysłu na połączenie dynamicznego rytmu wierszyka, echowości wywoływanej przez rymy i formy krótkiego opowiadania-anegdotki korzysta Dorota Gellner, która w tomie „Czekoladki dla sąsiadki” roztacza przed odbiorcami barwny i uporządkowany świat. W świecie tym pierwsze skrzypce grają kot i pies, a także bezimienna choć wszechobecna sąsiadka – i kilka dalszoplanowych postaci, które wpadają w odwiedziny bez uprzedzenia.
Fabułę tworzy Dorota Gellner przez skojarzenia brzmieniowe: to, co zdarzy się w ultrakrótkich historyjkach, zależy przede wszystkim od tego, jakie rymy uda się autorce znaleźć. Wiele współbrzmień będzie się tu powtarzać: trudno tego uniknąć, nawet gdy korzysta się z rozszerzonego przez ubezdźwięcznienia repertuaru podobieństw. W siedemnastu utworach, pomieszczonych w tomie „Czekoladki dla sąsiadki” fabularnym punktem wyjścia zawsze będzie rym do „sąsiadki” (chociaż autorka wszystkich możliwości rymowych i tak nie wyczerpała). Dalej historyjki rozwijają się różnie, nie zawsze zgodnie z przypuszczeniami małych odbiorców. Co ważne, Dorota Gellner dba o zaskakujące puenty dla swoich tekstów, sprawia, że bohaterowie często sami nie przypuszczają, jaki będzie rozwój wypadków. To przyniesie sporo radości małym odbiorcom.
Sama sąsiadka prowadzi zupełnie zwyczajne życie – to ugotuje obiadek, to zrobi sałatkę, to przyszyje łatkę do swetra sąsiada, albo wyszyje makatkę. Czasem odwiedzi dziadka lub dostanie papugi w klatce. Zdarza się też, że jej egzystencją kierować zaczyna absurd – na przykład gdy załamie się pod nią kładka. To dzięki pudlowi i kotu życie sąsiadki nabiera barw. Zwierzęta bowiem nie mają zamiaru podporządkowywać się ludzkim zwyczajom. Irytuje je, że na obiadek dla sąsiadek gotuje się kość (która przecież bardziej przyda się czworonogom) – czy że sąsiadka ma bałagan w szufladkach, a nie trzyma w nich naprawdę pożytecznych rzeczy (typu: pluszowa mysz). Konflikt interesów staje się przeważnie źródłem humorystycznych nieporozumień i dobrej zabawy dzieci, które przy rymowanych opowiastkach Gellner nudzić się nie będą mogły.
Autorka stawia na krótkie i szybkie historyjki, utrzymując w nich rytm ośmiozgłoskowca (najbardziej chyba charakterystycznego dla bajek), ma dobry słuch rymowy, więc jej teksty stają się naprawdę płynne i błyskawicznie przykują uwagę dzieci, działając na ich wyobraźnię. Gellner pisze z lekkością i swobodą, nie ma tu nienaturalnych zmian szyku wyrazów czy podporządkowywania formy rymom – owszem, akcja rozwija się według następujących po sobie współbrzmień, ale Gellner panuje nad całością, wydaje mi się, że bez wysiłku.
Natomiast zupełnie nie przekonują mnie – charakterystyczne dla Złotej Serii – ilustracje Macieja Szymanowicza: nastawienie na pozorną trójwymiarowość postaci jest zabójcze dla tła, w efekcie ten ilustrator proponuje rysunki, na których dzieje się zbyt mało. Mistrzowskie wierszyki i opowiadania zasługują na mistrzowską oprawę graficzną – a do tej Szymanowiczowi daleko.
niedziela, 5 czerwca 2011
Andrzej Grabowski: Zenek i mrówki
Media Rodzina, Poznań 2011.
Świat bez komputera
Literatura czwarta służy czasem do oswajania najmłodszych ze zjawiskami dość dla nich egzotycznymi. Wpisanie wiadomości w przygodę małego bohatera sprawia, że czytelnicy chłoną wiedzę i odkrywają nowe światy przy okazji dobrej zabawy. Zdarza się i tak, że intencja edukowania dzieci dominuje nad fabułą i zamienia historię w zbiór mało ekspresyjnych danych. Andrzej Grabowski próbował znaleźć złoty środek, ale w „Zenku i mrówkach” widać, jak bardzo zależało mu na przekonaniu odbiorców do buddyzmu i praktyk z nim związanych.
Zenek dowiaduje się, że nie pojedzie na wymarzone wakacje, zamiast tego spędzi tydzień z tatą na ango – podwarszawskim obozie „gdzie dorośli bawią się w buddyjski klasztor”. Chłopiec nie ma na to ochoty, zwłaszcza że tata nie pozwala mu na zabranie laptopa czy telefonu komórkowego. Zapowiada się koszmarnie nudny tydzień. Zenek zabiera ze sobą pamiętniki jednego z przodków, prapradziadka Zenobiusza – i umila sobie czas lekturą, co ciekawsze fragmenty z ucieczki krewnego z zesłania na Sybir przepisując do swojego dziennika. Dodatkowo poznaje nowy rytm życia na ango i z czasem przekonuje się do niektórych praktyk (wyzwaniem jest na przykład policzenie do dziesięciu bez odwracania myśli ku przeszłości lub przyszłości). Obserwuje też mrówki – i trochę informacji o nich ściąga też z internetu w biurze. A poza tym studiuje życiorys Buddy i opowiada rodzinne historyjki. Niby się nie nudzi, więc jest szansa, że nie będą się nudzić też czytelnicy, ale… brakuje tu trochę pożywki dla wyobraźni. Pobyt na ango, który mógłby zaintrygować zabieganych dorosłych, pragnących wytchnienia, nie może, mimo zapewnień, przekonać kilkulatka do rezygnacji z zabaw, ruchu i snucia marzeń. Tymczasem Zenek przekonuje się do zainteresowań ojca właściwie bez konkretnego powodu.
Andrzej Grabowski stopił tu w jedną cztery odrębne narracje. Pierwszą stanowi dziennik Zenka – relacja z teraźniejszości na ango i domowych perypetii. Drugą – pamiętnik prapradziadka – bardzo delikatnie stylizowany tekst (stylizowany tak delikatnie, że prawie niedostrzegalnie), pełen awanturniczych przygód, strzelania, niebezpieczeństw i grozy. Trzecią narrację tworzą krótkie ciekawostki o mrówkach, przefiltrowane przez komentarz małego, podekscytowanego nimi chłopca, czwartą – opowieść o życiu Siddharthy. Najbardziej niejednorodna jest oczywiście pierwsza narracja – Zenek opowiada o wszystkim. Z przejęciem tłumaczy zachowania dorosłych i znaczenia gestów, próbując oswoić siebie i czytelników z nieznanym. Czasem popełnia błędy, które powracają w wyrzutach sumienia (ale szybko je naprawia, przyznając się ojcu). Przytacza historie z życia rodziców, napomyka też o kolegach. To, co Andrzejowi Grabowskiemu się udało w „Zenku i mrówkach” to drobne, błyskotliwe spostrzeżenia chłopca, które dają się prosto przełożyć na doświadczenia odbiorców. Zenek potrafi nazwać swoje emocje i skojarzyć je z konkretnymi sytuacjami, dzięki temu oswoi z odczuciami także inne dzieci.
Grabowskiemu nie chodzi o propagowanie buddyzmu, ale raczej o zaproponowanie małym czytelnikom innego stylu życia. Obawiam się jednak, że nie znalazł w tym pomyśle niczego, co przekonałoby maluchy do rezygnowania z gier komputerowych i telewizora. Mimo wszystko cenny jest fakt próby oswajania dzieci z mniej znaną w Polsce religią.
Świat bez komputera
Literatura czwarta służy czasem do oswajania najmłodszych ze zjawiskami dość dla nich egzotycznymi. Wpisanie wiadomości w przygodę małego bohatera sprawia, że czytelnicy chłoną wiedzę i odkrywają nowe światy przy okazji dobrej zabawy. Zdarza się i tak, że intencja edukowania dzieci dominuje nad fabułą i zamienia historię w zbiór mało ekspresyjnych danych. Andrzej Grabowski próbował znaleźć złoty środek, ale w „Zenku i mrówkach” widać, jak bardzo zależało mu na przekonaniu odbiorców do buddyzmu i praktyk z nim związanych.
Zenek dowiaduje się, że nie pojedzie na wymarzone wakacje, zamiast tego spędzi tydzień z tatą na ango – podwarszawskim obozie „gdzie dorośli bawią się w buddyjski klasztor”. Chłopiec nie ma na to ochoty, zwłaszcza że tata nie pozwala mu na zabranie laptopa czy telefonu komórkowego. Zapowiada się koszmarnie nudny tydzień. Zenek zabiera ze sobą pamiętniki jednego z przodków, prapradziadka Zenobiusza – i umila sobie czas lekturą, co ciekawsze fragmenty z ucieczki krewnego z zesłania na Sybir przepisując do swojego dziennika. Dodatkowo poznaje nowy rytm życia na ango i z czasem przekonuje się do niektórych praktyk (wyzwaniem jest na przykład policzenie do dziesięciu bez odwracania myśli ku przeszłości lub przyszłości). Obserwuje też mrówki – i trochę informacji o nich ściąga też z internetu w biurze. A poza tym studiuje życiorys Buddy i opowiada rodzinne historyjki. Niby się nie nudzi, więc jest szansa, że nie będą się nudzić też czytelnicy, ale… brakuje tu trochę pożywki dla wyobraźni. Pobyt na ango, który mógłby zaintrygować zabieganych dorosłych, pragnących wytchnienia, nie może, mimo zapewnień, przekonać kilkulatka do rezygnacji z zabaw, ruchu i snucia marzeń. Tymczasem Zenek przekonuje się do zainteresowań ojca właściwie bez konkretnego powodu.
Andrzej Grabowski stopił tu w jedną cztery odrębne narracje. Pierwszą stanowi dziennik Zenka – relacja z teraźniejszości na ango i domowych perypetii. Drugą – pamiętnik prapradziadka – bardzo delikatnie stylizowany tekst (stylizowany tak delikatnie, że prawie niedostrzegalnie), pełen awanturniczych przygód, strzelania, niebezpieczeństw i grozy. Trzecią narrację tworzą krótkie ciekawostki o mrówkach, przefiltrowane przez komentarz małego, podekscytowanego nimi chłopca, czwartą – opowieść o życiu Siddharthy. Najbardziej niejednorodna jest oczywiście pierwsza narracja – Zenek opowiada o wszystkim. Z przejęciem tłumaczy zachowania dorosłych i znaczenia gestów, próbując oswoić siebie i czytelników z nieznanym. Czasem popełnia błędy, które powracają w wyrzutach sumienia (ale szybko je naprawia, przyznając się ojcu). Przytacza historie z życia rodziców, napomyka też o kolegach. To, co Andrzejowi Grabowskiemu się udało w „Zenku i mrówkach” to drobne, błyskotliwe spostrzeżenia chłopca, które dają się prosto przełożyć na doświadczenia odbiorców. Zenek potrafi nazwać swoje emocje i skojarzyć je z konkretnymi sytuacjami, dzięki temu oswoi z odczuciami także inne dzieci.
Grabowskiemu nie chodzi o propagowanie buddyzmu, ale raczej o zaproponowanie małym czytelnikom innego stylu życia. Obawiam się jednak, że nie znalazł w tym pomyśle niczego, co przekonałoby maluchy do rezygnowania z gier komputerowych i telewizora. Mimo wszystko cenny jest fakt próby oswajania dzieci z mniej znaną w Polsce religią.
sobota, 4 czerwca 2011
Sanna Töringe, Kristina Digman: O duchu, który się bał
Zakamarki, Poznań 2010.
Strach
Tak do końca nie przekonuje mnie Bettelheim, kiedy twierdzi, że dziecko potrzebuje książek, w których pojawiają się elementy budzące grozę. Nie cierpiałam takich motywów jako kilkulatka, unikam ich i dzisiaj – i jestem pewna, że od tomu „O duchu, który się bał” odstraszyłaby mnie już sama okładka: czarne nietoperze z posępnymi minami, drzewo, którego konary zakończone są dłońmi, ociekające krwią litery, a na pierwszym planie biała zjawa w szarej sukience. Z głową pod pachą. Z bladą, wykrzywioną w strachu twarzą i podkrążonymi oczami. I dwa wampiry, patrzące na przerażonego upiora zza drzewa. Dziękuję za takie rozrywki, mam za słabe nerwy.
Straszna historia jest jednak bardzo dowcipna i ładnie gra konwencjami – chociaż nie sądzę, że kilkulatki je wyłapią (obrazkowe książeczki Zakamarków przeznaczone są dla dzieci w wieku 0-3 lat, ta raczej nadaje się dla przedszkolaków, a i to nie dla wszystkich). Wszystko jak w dobrym horrorze (lub strasznej opowieści o duchach, przedstawianej przy ognisku): jest noc, ciemność, samotny stary dom w głębi lasu i mrożący krew w żyłach krzyk. To mała bohaterka, Kruszynka, protestuje przeciwko myciu zębów. Ustępuje dopiero pod warunkiem opowiedzenia jej strasznej historii. Mama zgadza się i przedstawia szkatułkową, przerażającą opowieść o tym, jak to duch spod łóżka idzie na strych, a tam tata wampir opowiada synkowi na dobranoc bajkę o kościotrupie w garderobie. Synek boi się, więc idzie z tatą sprawdzić, czy w garderobie nie zagnieździł się jakiś szkielet. Niestety się zagnieździł. Kościotrup boi się za to potwora z piwnicy, a potwór boi się myszek. Wszyscy uciekają przed sobą w popłochu, a Kruszynka oczywiście nie może zasnąć – mama zabiera ją więc na obchód domu, by dziecko sprawdziło, że nie ma w nim żadnych zjaw. Nie ma. Kruszynka może się uspokoić. Czytelnicy nie, bo zaraz dowiedzą się, że wszystkie zjawy uciekły do zamku i tam będą mieszkać.
Owszem, Sanna Töringe i Kristina Digman wykorzystały motyw ważny w rozwoju dziecka, ale wydaje mi się, że trochę przesadziły i tom „O duchu, który się bał” naprawdę przerazi wielu małych odbiorców, którzy przecież nie będą w stanie wyłapać ironii ani zabaw wątkami. Spiętrzenie wizji lękających się potworów może przynieść odwrotny do zamierzonego skutek i zamiast rozbawić dziecko – przyprawi je o koszmary. Pamiętać trzeba, że stwory na ilustracjach także nie wyglądają zbyt sympatycznie, a fakt, że duchowi stale odpada głowa, niekoniecznie musi być przyjęty przez dzieci z radością. Różne reakcje może ta książka wywołać, ale na pewno będzie silnie działać na emocje dzieci – obawiam się, że zbyt silnie i zamiast rozproszyć ich płynące z wyobraźni lęki, sprawi, że maluchy jeszcze bardziej uwierzą w wyimaginowany świat potworów. Jasne, że przy dzisiejszym nasyceniu kreskówek przemocą bohaterowie z tego tomu mogą wydawać się sympatyczni i bardzo ludzcy (w końcu każdy z nich czegoś się boi i żaden nie robi innym krzywdy), ale to nie wystarczy chyba do oswojenia z nimi dziecka. Tę książkę lepiej dawkować ostrożnie – i nie zostawiać malucha samego z własną fantazją po zakończeniu lektury.
Strach
Tak do końca nie przekonuje mnie Bettelheim, kiedy twierdzi, że dziecko potrzebuje książek, w których pojawiają się elementy budzące grozę. Nie cierpiałam takich motywów jako kilkulatka, unikam ich i dzisiaj – i jestem pewna, że od tomu „O duchu, który się bał” odstraszyłaby mnie już sama okładka: czarne nietoperze z posępnymi minami, drzewo, którego konary zakończone są dłońmi, ociekające krwią litery, a na pierwszym planie biała zjawa w szarej sukience. Z głową pod pachą. Z bladą, wykrzywioną w strachu twarzą i podkrążonymi oczami. I dwa wampiry, patrzące na przerażonego upiora zza drzewa. Dziękuję za takie rozrywki, mam za słabe nerwy.
Straszna historia jest jednak bardzo dowcipna i ładnie gra konwencjami – chociaż nie sądzę, że kilkulatki je wyłapią (obrazkowe książeczki Zakamarków przeznaczone są dla dzieci w wieku 0-3 lat, ta raczej nadaje się dla przedszkolaków, a i to nie dla wszystkich). Wszystko jak w dobrym horrorze (lub strasznej opowieści o duchach, przedstawianej przy ognisku): jest noc, ciemność, samotny stary dom w głębi lasu i mrożący krew w żyłach krzyk. To mała bohaterka, Kruszynka, protestuje przeciwko myciu zębów. Ustępuje dopiero pod warunkiem opowiedzenia jej strasznej historii. Mama zgadza się i przedstawia szkatułkową, przerażającą opowieść o tym, jak to duch spod łóżka idzie na strych, a tam tata wampir opowiada synkowi na dobranoc bajkę o kościotrupie w garderobie. Synek boi się, więc idzie z tatą sprawdzić, czy w garderobie nie zagnieździł się jakiś szkielet. Niestety się zagnieździł. Kościotrup boi się za to potwora z piwnicy, a potwór boi się myszek. Wszyscy uciekają przed sobą w popłochu, a Kruszynka oczywiście nie może zasnąć – mama zabiera ją więc na obchód domu, by dziecko sprawdziło, że nie ma w nim żadnych zjaw. Nie ma. Kruszynka może się uspokoić. Czytelnicy nie, bo zaraz dowiedzą się, że wszystkie zjawy uciekły do zamku i tam będą mieszkać.
Owszem, Sanna Töringe i Kristina Digman wykorzystały motyw ważny w rozwoju dziecka, ale wydaje mi się, że trochę przesadziły i tom „O duchu, który się bał” naprawdę przerazi wielu małych odbiorców, którzy przecież nie będą w stanie wyłapać ironii ani zabaw wątkami. Spiętrzenie wizji lękających się potworów może przynieść odwrotny do zamierzonego skutek i zamiast rozbawić dziecko – przyprawi je o koszmary. Pamiętać trzeba, że stwory na ilustracjach także nie wyglądają zbyt sympatycznie, a fakt, że duchowi stale odpada głowa, niekoniecznie musi być przyjęty przez dzieci z radością. Różne reakcje może ta książka wywołać, ale na pewno będzie silnie działać na emocje dzieci – obawiam się, że zbyt silnie i zamiast rozproszyć ich płynące z wyobraźni lęki, sprawi, że maluchy jeszcze bardziej uwierzą w wyimaginowany świat potworów. Jasne, że przy dzisiejszym nasyceniu kreskówek przemocą bohaterowie z tego tomu mogą wydawać się sympatyczni i bardzo ludzcy (w końcu każdy z nich czegoś się boi i żaden nie robi innym krzywdy), ale to nie wystarczy chyba do oswojenia z nimi dziecka. Tę książkę lepiej dawkować ostrożnie – i nie zostawiać malucha samego z własną fantazją po zakończeniu lektury.