poniedziałek, 20 czerwca 2011

Hubert Bronicki, Kinga Kaczor: Kryzysy albo historia miłosna

Tekst: Mihai Ignat
Tłumaczenie: Joanna Kornaś

Reżyseria: Hubert Bronicki
Obsada: Kinga Kaczor, Hubert Bronicki

Światło, realizacja: Sergiusz Brożek

Współpraca: Fundacja Młodzi Twórcy

Spektakl w ramach projektu Młoda Scena Teatru Korez

Prapremiera: 18.06.2011.


Razem czy osobno?

Aktorzy Młodej Sceny Teatru Korez, Kinga Kaczor i Hubert Bronicki, przekonali do siebie korezową publiczność, wymagającą, bo przyzwyczajoną przecież do spektakli z drugim dnem, z pozoru wesołych, a skrywających trudne prawdy o rzeczywistości. Sztuka „Kryzysy albo historia miłosna” idealnie wkomponowuje się w repertuar teatru i miejmy nadzieję, że na stałe zagości na deskach Korezu.

Tekst rumuńskiego dramatopisarza, Mihaia Ignata, w wersji drukowanej ma sporo dłużyzn i fragmentów pozbawionych tempa, jednak reżyser przedstawienia, Hubert Bronicki, bezbłędnie wydobył z niego to, co najistotniejsze i sprawił, że publiczność może cieszyć się zgrabną, wartką opowieścią, wzbogaconą o łatwo wpadające w ucho motywy muzyczne (autorstwa Karola Śmiałka).

Historia utkana jest z banałów i stereotypów, zakotwiczonych we współczesnej obyczajowości. Ona i on budzą się nago w łóżku. Pełna zagadek znajomość stopniowo ewoluuje w stronę poważnego związku: bohaterowie pobierają się i urządzają razem mieszkanie – tyle że nic nie uchroni ich przed kryzysami. Ona jest uparta i stanowcza, zawsze stawia na swoim – to zresztą niezbyt trudne zadanie, bo on dla odmiany stanowi doskonały model pantoflarza. Ona nie ustąpi dla zasady, on zgodzi się na wszystko dla świętego spokoju. Ona każde nieporozumienie wytłumaczy sobie jego rzekomymi zdradami. On do zdrady nie byłby zdolny, przecież bardzo ją kocha – choć parę rzeczy go w niej irytuje. Konflikty rodzą się bezustannie, a długość małżeńskiego stażu nie wpływa wcale na jakość rozmów. Nadinterpretacje, rozbieżność celów, drobiazgi urastające do rangi problemów – wszystko to prowadzi do kryzysów. A przecież ona i on trwają wciąż razem i mimo wszystko chcą ze sobą być…

Brzmi to może nudnawo i niezbyt atrakcyjnie, lecz taką fabułę Hubert Bronicki i Kinga Kaczor zmienili w żywą opowieść, w której przegląda się niczym w lustrze wiele par. Krótkie scenki z życia jej i jego oddzielane są drobną a komiczną (i wciąż modyfikowaną) sekwencją gestów, zakończoną pstryknięciem – ów prosty zabieg przenosi widzów w inny czas i inny etap związku. Strzałem w dziesiątkę okazało się też wykorzystanie umieszczonego na proscenium mikrofonu do zaakcentowania monologów wewnętrznych. Zwłaszcza że część z nich przybiera formy piosenek bądź melorecytacji, co wprowadza przyjemne urozmaicenie tekstu, a aktorom pozwala na odrobinę zabawy i gry konwencjami. Celuje tu zwłaszcza Kaczor, która w piosence „Jestem moją matką” parodiuje uczestników imprez karaoke przy jednoczesnym przedzierzgnięciu się w kobietę dojrzałą. W oczach widzów postarza się – tylko dzięki zmianie intonacji i kapeluszowi – o dobre dwadzieścia lat. Przypomina w tej metamorfozie Ewę Kasprzyk, ale najważniejsze, że przekonuje. Drugi raz Kaczor zachwyca w lirycznym utworku rozczarowanej dziewczyny („On chrapie, ja liczę owce”) – w tej piosence młoda aktorka wręcz hipnotyzuje publiczność, wprowadzając atmosferę intymności. Tekst zaśpiewany jakby od niechcenia zamienia się w przejmującą skargę; nagle znika całe tło, łącznie ze znieruchomiałym w geście rezygnacji Bronickim, znika mikrofon i przestrzeń teatru (czy raczej świadomość istnienia teatru): liczy się tylko rozżalenie w głosie bezradnej bohaterki. Hubert Bronicki nie musi rywalizować z Kingą Kaczor o uwagę czy uznanie publiczności – wybiera bowiem nie tyle popisy wokalne co lekko satyryczne monologi (jeden z nich przeradza się zresztą w ostry rockowy pokaz, a sam aktor ze swobodą doświadczonego frontmana imituje zbuntowanych wokalistów, wyrzucając z siebie złość na żonę).

W scenkach natomiast każde ma swoje pięć minut. Bronicki najbardziej podoba mi się w komicznym obrazku o uwięzionej w kanapie ręce, Kinga Kaczor – gdy urządza z ukochanym mieszkanie. Oboje potrafią być wyraziści, nie przekraczając przy tym granicy dobrego smaku (a przecież reżyser sięga i po motywy slapstickowe, i po motyw nagości). Bronicki sprawdza się jako aktor humorystyczny, Kinga Kaczor przekonuje, gdy gra pewną siebie, zdecydowaną damę – i, prawem kontrastu, gdy wprowadza w rolę nieco prywatności (na przykład gdy rozśmiesza ją nieoczekiwane wyzwisko, wymyślone przez Bronickiego).

Sceniczna przestrzeń ulega wciąż przeobrażeniom, choć do jej stworzenia posłużyła rozkładana kanapa, ściana z kartonowych pudeł, takaż lampa i zdjęcie ślubne. Pomysłowe rozwiązania scenograficzne sprawiają jednak, że aktorzy mogą znajdować się raz w nieznanym pokoju, raz na dyskotece, raz w swoim mieszkaniu, raz w windzie. Szczególnie urokliwy, zwłaszcza na kameralnej scenie Korezu, staje się pomysł z kartonową ścianą, udającą meblościankę – przywodzi ona na myśl „straszne mieszkania” w molochowatych blokach na ponurych blokowiskach, pełni też funkcje praktyczne (stanowi ekran dla projekcji, dostarcza półek na drobiazgi), wprowadza też nieco surrealizmu do opowieści – ale to już niespodzianka dla widzów. Bronicki i Kaczor dobrze oswajają przestrzeń i wszystkie rekwizyty, zmian w układzie sceny dokonują błyskawicznie i bez zbędnych gestów, co sprawia, że publiczność może równie błyskawicznie przenieść się do nowego miejsca.

Także światło i akustyka budują tu opowieść. Plany świetlne powielają bądź tworzą (dyskoteka!) sceny realistyczne, czasem pomagają też w zaznaczaniu nietypowych elementów historii. Filtr z głośników sygnalizuje odejście od dosłowności na rzecz przemyśleń postaci, ta sfera nie jest wolna od żartów. Dowcip wprowadza zresztą nawet projekcja – czasem w formie kolejnego pastiszu, czasem – spięcia na linii aktor – realizator (który, siłą rzeczy, pełni rolę demiurga). Bronicki przesyca sztukę subtelnym humorem i pozwala widzom na cieszenie się z odkrywanych wciąż drobiazgów.

Ona i on są przeciętni, mają przeciętne problemy i zwyczajne życie. Nie wymyślają nic nowego, nie dokonają wielkich rzeczy, nie mają szans na przezwyciężenie zwyczajności – i nawet tego nie próbują. Nie znajdą nawet oryginalnej recepty na kryzys. Mimo to sztuka kusi: kusi bliskością prawdziwego życia, woyeurystyczną manierą, wzbogaconą gdzieniegdzie o pastiszowanie znanych form, ładunkiem emocjonalnym i „prawdą” płynącą ze sceny – znaną wszystkim, a przypominaną na nowo. Jest się z czego pośmiać, jest się nad czym zastanowić.


Foto: Agnieszka Astaszow

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz