Marginesy, Warszawa 2022.
Szczerość
O tej książce zaczyna być głośno z bardzo różnych powodów, przeważnie za sprawą wyrwanych z kontekstu cytatów i motywów, które brzmią kontrowersyjnie dla pruderyjnych odbiorców. Ale "Naku*wiam zen" to publikacja, w którą warto się zagłębić. Przełamująca nie tylko schematy na rynku literackim (twórcy rzucają wyzwanie wszystkim produkującym autobiograficzne wywiady-rzeki na wyścigi), ale też tradycyjne wizje międzypokoleniowych wyznań. Maria Peszek i Jan Peszek mogą powiedzieć sobie wszystko, nawet to, co czasami rani albo sprawia, że pod oczami pojawiają się cienie. Nie znają tematów tabu, ani w sferach seksualnych, ani w kwestiach związanych z używkami czy niebezpiecznymi rejonami życia towarzyskiego. Łączą w tych wspomnieniach-zwierzeniach-dyskusjach kilka płaszczyzn: są tu elementy życiorysowe, ale nieuporządkowane, wpadające przypadkowo i chaotycznie scenki z dzieciństwa obojga rozmówców, albo z wspólnego życia, są oceny postawy matki Marii i żony Jana (która nie zyskuje głosu, bo musiałaby napisać własną książkę - więc domniemania na jej temat nie doczekują się weryfikacji), są impresje artystyczne i oceny wzajemnych dokonań, są aspekty towarzyskie, filozoficzne i plotkarskie. Gdzieś przewinie się trochę polityki, trochę ostrego komentarza sceny pseudomuzycznej, gorzkie nawiązania do początków pracy w teatrze albo pytanie, czego naprawdę pragnie społeczeństwo jako publiczność. Są wreszcie relacje ojca i córki rozpracowywane aż do bólu, wypełnione nie pretensjami i oskarżeniami, ale rzeczowymi uwagami w połączeniu z całym wachlarzem konsekwencji. Co istotne: tutaj nie ma zachwiania proporcji. Nie rozmawiają ojciec i dorosłe dziecko - to rozmowa dwojga dorosłych ludzi. Jednak czasami specjalnie prowokacyjna i odwracająca uwagę od istoty rzeczy. Jest mnóstwo nieprzyzwoitości i wulgaryzmów, ale czytelnicy zostaną co do tego uprzedzeni: książka może ranić uczucia - to otwiera lekturę. Wprawdzie ci najbardziej zranieni i tak tego tomu nie przeczytają (a szkoda), ale "Naku*wiam zen" to publikacja wyjątkowa. Cechą charakterystyczną rozmów jest bolesna czasami szczerość. Maria Peszek pokazuje swoje dzieciństwo w innym świetle, nie wpada w egzaltację, raczej dociera do najbardziej przykrych momentów i nazywa je, żeby nic nie pozostało w sferze domysłów. Jan Peszek z kolei może z kolei przedstawić swoje poszukiwania zawodowe, przez chwilę analizować najtrudniejsze karty pierwszych lat na scenie. I chociaż rozmowy prowadzone są bardzo dogłębnie, wnikliwie i zupełnie inaczej niż w standardowych wywiadach-rzekach, w pewnym momencie zaczyna się mieć niedosyt: bo oto autorzy poruszają niezwykle ważne kwestie, ale porzucają je zaledwie po kilku akapitach, jakby nie chcieli się nimi dłużej męczyć. Bardziej szkicują niż wyjaśniają, bardziej zaznaczają niż przeprowadzają wiwisekcje. Inna rzecz, że niezależnie od miejsca, w którym zaczęłoby się czytać, ta książka niebezpiecznie wciąga. Każdy, kto zacznie ją kartkować w sklepie, wyjdzie z nią - bo nie będzie mógł się oderwać od lektury. "Naku*wiam zen" to pozycja odważna i bezkompromisowa - i te słowa zupełnie nie oddają sensu zawartości. Obok tych trudnych przesłań i wzajemnych wyznań pojawiają się tu też gierki wręcz infantylne, jakby celowo nastawione na wywołanie szoku u zwykłego czytelnika nieprzyzwyczajonego do sprośności i do śmiechu z seksualności. Są to niespodzianki dla odbiorców, którzy cenią sobie oryginalność. Jedno jest pewne: jeśli ktoś liczyłby na spokojne i życiorysowe opowieści, uporządkowane i chronologiczne, nie ma czego w tej książce szukać. Każdy, kto potrzebuje lektury inteligentnej, przenikliwej, błyskotliwej i drażniącej - będzie zachwycony. Wspaniale, że "Naku*wiam zen" pojawia się na rynku - może wyznaczy nowy kierunek dla autorów, którzy chcieliby odważniej podsumowywać swoje dokonania. A może będzie pojedynczym fajerwerkiem, pokazaniem, że można iść pod prąd.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
poniedziałek, 31 października 2022
niedziela, 30 października 2022
Brian W. Kernighan: Jak Unix tworzył historię
Helion, Gliwice 2021.
Punkt wyjścia
Nawet jeśli ktoś nie pasjonuje się historią informatyki, po książkę Briana W. Kernighana sięgnąć może bez obaw: nie znudzi się i nie odłoży lektury po kilku stronach. "Jak Unix tworzył historię" to bowiem nie tyle przegląd dokonań programistów, co szeroko zakrojone spojrzenie na przeszłość, w której mogły powstawać podwaliny pod Linuxa. Kernighan - jako uczestnik wydarzeń - zabiera czytelników do siedziby Bell Labs i tłumaczy, jak ewoluowała myśl informatyczna w firmie. Na jakie zapotrzebowanie odpowiadali programiści, skąd brały się rozwiązania, które weszły później do powszechnego użytku i jak można było praktycznie wykorzystywać kolejne odkrycia: zbiera tego typu wspomnienia i okrasza je podstawami programowania (które można w lekturze nawet pominąć bez szkody dla całości, ale które też nie zrobią krzywdy przeciętnemu odbiorcy). To opowieść o ludziach, którzy nauczyli się skutecznie komunikować z maszynami: tych, którzy przekładali na języki informatyczne kolejne zakresy zadań. Brian W. Kernighan przypomina, jak postępowały prace i próbuje czytelnikom uświadomić, na czym polegały wyzwania twórców programu. Narodziny Unixa to jednak nie wszystko, zresztą samych danych technicznych i wyjaśnień z zakresu informatyki nie jest tu zbyt dużo: usatysfakcjonowani będą zwykli czytelnicy, którym podsuwa się możliwość zajrzenia za kulisy kodów - autor nie zmęczy ich zbyt fachowymi objaśnieniami, które trzeba przeanalizować, żeby w ogóle pojąć, o czym mowa. Dla Kernighana liczy się bowiem - nawet bardziej niż informatyczne wywody - atmosfera w zespole. I tak obok rzeczowych omówień fragmentów kodów lub źródeł kształtu poleceń znajdzie się tu mnóstwo anegdot o pracownikach i o momentach olśnień. To coś, co odbiorcy - bez względu na stopień informatycznego zaawansowania - w tomie "Jak Unix tworzył historię" pokochają natychmiast: nagle staje się oczywiste, że zamiast gromady nieprzystosowanych do życia społecznego i zamkniętych w hermetycznym środowisku freaków mają do czynienia z ludźmi z krwi i kości, wraz z różnymi ich słabościami i niespodziankami, jakie sami sobie są w stanie przygotować.
"Jak Unix tworzył historię" to przejście do przeszłości - do czasów, w których posługiwano się słowami zamiast bajtów, w których trzeba było znać fizyczne ograniczenia maszyn, żeby móc przystąpić do programowania i w których trzeba było dopiero utorować ścieżki do procesów dzisiaj powszechnie znanych i wykorzystywanych na szeroką skalę. Kernighan nie zajmuje się tylko językami programowania, chociaż całkiem ładnie przedstawia ich ewolucję i udoskonalanie, omawia zmiany, jakie były potrzebne i ich znaczenie dla użytkowników programów. Interesuje go jednak także historia komputerów i samo środowisko - zabiera czytelników do miejsca wyjątkowego i niepowtarzalnego, miejsca, które pozwoliło na cenne dla informatyki odkrycia. Wydaje się, że Brian W. Kernighan jest kolekcjonerem anegdot: szuka tematów, które przykują uwagę zwykłych odbiorców, skupia się na zachowaniach ludzi - ale w tym wrażeniu pomaga też fakt, że autor jest ironistą. Opisuje rzeczywistość ze sporą dozą humoru oraz sarkazmu, potrafi znakomicie puentować opisywane scenki - tak, że nawet te mniej zabawne zyskują nowe ujęcie i mogą rozśmieszać. Sporo jest w tej książce komentarzy, które obrazują wyczucie komizmu u autora - i to one sprawiają, że do książki uda się przyciągnąć nie tylko środowisko informatyczne. Opowiadanie historii świetnie temu autorowi wychodzi.
Punkt wyjścia
Nawet jeśli ktoś nie pasjonuje się historią informatyki, po książkę Briana W. Kernighana sięgnąć może bez obaw: nie znudzi się i nie odłoży lektury po kilku stronach. "Jak Unix tworzył historię" to bowiem nie tyle przegląd dokonań programistów, co szeroko zakrojone spojrzenie na przeszłość, w której mogły powstawać podwaliny pod Linuxa. Kernighan - jako uczestnik wydarzeń - zabiera czytelników do siedziby Bell Labs i tłumaczy, jak ewoluowała myśl informatyczna w firmie. Na jakie zapotrzebowanie odpowiadali programiści, skąd brały się rozwiązania, które weszły później do powszechnego użytku i jak można było praktycznie wykorzystywać kolejne odkrycia: zbiera tego typu wspomnienia i okrasza je podstawami programowania (które można w lekturze nawet pominąć bez szkody dla całości, ale które też nie zrobią krzywdy przeciętnemu odbiorcy). To opowieść o ludziach, którzy nauczyli się skutecznie komunikować z maszynami: tych, którzy przekładali na języki informatyczne kolejne zakresy zadań. Brian W. Kernighan przypomina, jak postępowały prace i próbuje czytelnikom uświadomić, na czym polegały wyzwania twórców programu. Narodziny Unixa to jednak nie wszystko, zresztą samych danych technicznych i wyjaśnień z zakresu informatyki nie jest tu zbyt dużo: usatysfakcjonowani będą zwykli czytelnicy, którym podsuwa się możliwość zajrzenia za kulisy kodów - autor nie zmęczy ich zbyt fachowymi objaśnieniami, które trzeba przeanalizować, żeby w ogóle pojąć, o czym mowa. Dla Kernighana liczy się bowiem - nawet bardziej niż informatyczne wywody - atmosfera w zespole. I tak obok rzeczowych omówień fragmentów kodów lub źródeł kształtu poleceń znajdzie się tu mnóstwo anegdot o pracownikach i o momentach olśnień. To coś, co odbiorcy - bez względu na stopień informatycznego zaawansowania - w tomie "Jak Unix tworzył historię" pokochają natychmiast: nagle staje się oczywiste, że zamiast gromady nieprzystosowanych do życia społecznego i zamkniętych w hermetycznym środowisku freaków mają do czynienia z ludźmi z krwi i kości, wraz z różnymi ich słabościami i niespodziankami, jakie sami sobie są w stanie przygotować.
"Jak Unix tworzył historię" to przejście do przeszłości - do czasów, w których posługiwano się słowami zamiast bajtów, w których trzeba było znać fizyczne ograniczenia maszyn, żeby móc przystąpić do programowania i w których trzeba było dopiero utorować ścieżki do procesów dzisiaj powszechnie znanych i wykorzystywanych na szeroką skalę. Kernighan nie zajmuje się tylko językami programowania, chociaż całkiem ładnie przedstawia ich ewolucję i udoskonalanie, omawia zmiany, jakie były potrzebne i ich znaczenie dla użytkowników programów. Interesuje go jednak także historia komputerów i samo środowisko - zabiera czytelników do miejsca wyjątkowego i niepowtarzalnego, miejsca, które pozwoliło na cenne dla informatyki odkrycia. Wydaje się, że Brian W. Kernighan jest kolekcjonerem anegdot: szuka tematów, które przykują uwagę zwykłych odbiorców, skupia się na zachowaniach ludzi - ale w tym wrażeniu pomaga też fakt, że autor jest ironistą. Opisuje rzeczywistość ze sporą dozą humoru oraz sarkazmu, potrafi znakomicie puentować opisywane scenki - tak, że nawet te mniej zabawne zyskują nowe ujęcie i mogą rozśmieszać. Sporo jest w tej książce komentarzy, które obrazują wyczucie komizmu u autora - i to one sprawiają, że do książki uda się przyciągnąć nie tylko środowisko informatyczne. Opowiadanie historii świetnie temu autorowi wychodzi.
sobota, 29 października 2022
Michael Farquhar: Się porobiło! Pechowe dni w historii. Klęski, katastrofy i nieszczęścia na każdy dzień roku
Rebis, Poznań 2022.
Ktoś ma gorzej
Michael Farquhar zbiera tematy, które mogą podnieść na duchu i rozśmieszyć odbiorców, chociaż wtedy, kiedy się pojawiały, ich uczestnikom do śmiechu nie było. "Się porobiło! Pechowe dni w historii. Klęski, katastrofy i nieszczęścia na każdy dzień roku" to nietypowe kalendarium dla złośliwych i potrzebujących pocieszenia. Farquhar przygląda się historycznym wydarzeniom z różnych wieków i różnych kręgów kulturowych, żeby wyłapać to, co najbardziej pechowe, kryzysowe i przykre w skutkach dla zaangażowanych. Unika raczej tematów związanych z prawdziwymi tragediami, ludobójstwem i rozlewem krwi, który wyzwala raczej współczucie i strach - chodzi przecież o to, żeby śmiać się z pecha, a nie żeby liczyć ofiary. "Się porobiło" to odnotowywanie dramatów na tyle odległych (lub na tyle egzotycznych i dziwnych), żeby nikogo nie przeraziły. Czasami zresztą liczą się nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, komiczne same w sobie - a czasami reakcje ludzi, którzy zwyczajnie na czymś się zawiedli, im bardziej widowiskowo tym lepiej. Autor w omawianiu wydarzeń posługuje się ironią (Joanna d'Arc oczyszczona z zarzutu herezji, kiedy już od ćwierć wieku nie żyła), zresztą trudno o inne reakcje, kiedy okazuje się, że człowiek staje się bezradny w obliczu niesprzyjających okoliczności. Autor sięga po różne rodzaje wydarzeń: raz to wielkie historyczne lub polityczne sceny, raz - fragmenty biografii, problemy obyczajowe i efekty nieporozumień.
Jest to humorystyczne kalendarium, rytm wyznaczają kolejne dni roku (wszystko jedno, którego roku: daty pojawiają się w podtytułach, czasami zresztą jedna notatka łączy kilka różnych wieków, zdarzają się też dni superpecha: daty, które w wielu latach były powodem do współczucia dla uczestników wydarzeń. Farquhar wykorzystuje wspomnienia i zapiski świadków, odwołuje się do ocen z zewnątrz i do relacji tych, którzy coś o wydarzeniach wiedzieli. Dokłada do tego własne wyjaśnienia na temat kontekstu, obyczajowości i zasad panujących w prezentowanym akurat świecie. Przyznaje się też do niewiedzy, jeśli coś nie zostało rozszyfrowane. Raczej nie szuka interpretacji, chce, żeby fakty przemawiały same przez siebie - i żeby to czytelnicy mogli wyciągać wnioski na temat kolejnych nieszczęść. Na pewno autorowi zależy na tym, żeby śmieszyć wpadkami z historii - wie, że czytelnikom spodoba się zabawa w przelicytowywanie pecha, a już nagromadzenie trudnych i nieprawdopodobnych wydarzeń zapewni czystą rozrywkę czytelnikom. Można tę książkę czytać od deski do deski, można wyrywkowo sprawdzać, jakie niespodzianki przynosi kalendarz - czytelnicy będą usatysfakcjonowani takim rozwiązaniem. Farquhar stara się nie rozgadywać bez potrzeby, jeśli trafia na temat, który wymaga większych wyjaśnień, to to właśnie robi, jeżeli jednak da się wydarzenie spuentować błyskawicznie - nic nie stoi na przeszkodzie, żeby skrócić opowieść do jednego akapitu i postawić na dowcip. Kąśliwe objaśnienia spodobają się szerokiemu gronu odbiorców, zwłaszcza że nie trzeba przedzierać się przez gąszcz podręczników, żeby wynaleźć ciekawostki z historii - autor podsuwa je w pigułce i niesie pocieszenie wszystkim tym, którym coś się akurat nie udało. Jest to publikacja przygotowana dla masowej publiczności, wypełniona ciekawostkami i anegdotami, obliczona na wywołanie śmiechu i na zachęcanie do zagłębiania się w historyczne wydarzenia.
Ktoś ma gorzej
Michael Farquhar zbiera tematy, które mogą podnieść na duchu i rozśmieszyć odbiorców, chociaż wtedy, kiedy się pojawiały, ich uczestnikom do śmiechu nie było. "Się porobiło! Pechowe dni w historii. Klęski, katastrofy i nieszczęścia na każdy dzień roku" to nietypowe kalendarium dla złośliwych i potrzebujących pocieszenia. Farquhar przygląda się historycznym wydarzeniom z różnych wieków i różnych kręgów kulturowych, żeby wyłapać to, co najbardziej pechowe, kryzysowe i przykre w skutkach dla zaangażowanych. Unika raczej tematów związanych z prawdziwymi tragediami, ludobójstwem i rozlewem krwi, który wyzwala raczej współczucie i strach - chodzi przecież o to, żeby śmiać się z pecha, a nie żeby liczyć ofiary. "Się porobiło" to odnotowywanie dramatów na tyle odległych (lub na tyle egzotycznych i dziwnych), żeby nikogo nie przeraziły. Czasami zresztą liczą się nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, komiczne same w sobie - a czasami reakcje ludzi, którzy zwyczajnie na czymś się zawiedli, im bardziej widowiskowo tym lepiej. Autor w omawianiu wydarzeń posługuje się ironią (Joanna d'Arc oczyszczona z zarzutu herezji, kiedy już od ćwierć wieku nie żyła), zresztą trudno o inne reakcje, kiedy okazuje się, że człowiek staje się bezradny w obliczu niesprzyjających okoliczności. Autor sięga po różne rodzaje wydarzeń: raz to wielkie historyczne lub polityczne sceny, raz - fragmenty biografii, problemy obyczajowe i efekty nieporozumień.
Jest to humorystyczne kalendarium, rytm wyznaczają kolejne dni roku (wszystko jedno, którego roku: daty pojawiają się w podtytułach, czasami zresztą jedna notatka łączy kilka różnych wieków, zdarzają się też dni superpecha: daty, które w wielu latach były powodem do współczucia dla uczestników wydarzeń. Farquhar wykorzystuje wspomnienia i zapiski świadków, odwołuje się do ocen z zewnątrz i do relacji tych, którzy coś o wydarzeniach wiedzieli. Dokłada do tego własne wyjaśnienia na temat kontekstu, obyczajowości i zasad panujących w prezentowanym akurat świecie. Przyznaje się też do niewiedzy, jeśli coś nie zostało rozszyfrowane. Raczej nie szuka interpretacji, chce, żeby fakty przemawiały same przez siebie - i żeby to czytelnicy mogli wyciągać wnioski na temat kolejnych nieszczęść. Na pewno autorowi zależy na tym, żeby śmieszyć wpadkami z historii - wie, że czytelnikom spodoba się zabawa w przelicytowywanie pecha, a już nagromadzenie trudnych i nieprawdopodobnych wydarzeń zapewni czystą rozrywkę czytelnikom. Można tę książkę czytać od deski do deski, można wyrywkowo sprawdzać, jakie niespodzianki przynosi kalendarz - czytelnicy będą usatysfakcjonowani takim rozwiązaniem. Farquhar stara się nie rozgadywać bez potrzeby, jeśli trafia na temat, który wymaga większych wyjaśnień, to to właśnie robi, jeżeli jednak da się wydarzenie spuentować błyskawicznie - nic nie stoi na przeszkodzie, żeby skrócić opowieść do jednego akapitu i postawić na dowcip. Kąśliwe objaśnienia spodobają się szerokiemu gronu odbiorców, zwłaszcza że nie trzeba przedzierać się przez gąszcz podręczników, żeby wynaleźć ciekawostki z historii - autor podsuwa je w pigułce i niesie pocieszenie wszystkim tym, którym coś się akurat nie udało. Jest to publikacja przygotowana dla masowej publiczności, wypełniona ciekawostkami i anegdotami, obliczona na wywołanie śmiechu i na zachęcanie do zagłębiania się w historyczne wydarzenia.
piątek, 28 października 2022
Magda Skubisz: Czarci ogród
Media Rodzina, Poznań 2022.
Pogoń
Już wydawało się, że Toni - arystokrata, który do tej pory trwonił pieniądze i szukał prostych uciech cielesnych wszędzie, gdzie się tylko dało - znalazł miłość życia i będzie musiał popełnić mezalians, żeby resztę egzystencji mógł spędzić z zielarką o ciętym języku. Już Magda Skubisz sugerowała, że uczucie, niekoniecznie uświadamiane, znajdzie swoje odzwierciedlenie u drugiej strony, twardo stąpającej po ziemi kobiety szkolonej do pomocy potrzebującym. Jednak "Czarci ogród" przynosi radykalną zmianę sytuacji. Toni dowiaduje się, że zielarka wypożyczona sąsiadom wyszła za mąż za chłopa i wychowuje jego córki z poprzedniego małżeństwa. Toni musi sprawdzić, co stało się z Katją, zwłaszcza że dociera do niego coraz więcej niepokojących sygnałów. Odnajduje kobietę w wersji, jakiej się nie spodziewał: pobitą, brudną i w potarganej sukni, zastraszoną, a do tego niespecjalnie nadającą się do słownych utarczek. Katja cierpi męki za sprawą wroga, którego Toni musi dopiero odnaleźć, żeby wymyślić, jak uratować zielarkę. "Czarci ogród", druga część serii Saga rodu Tyszkowskich, ma trochę mniej rozłożystą fabułę niż "Aptekarka", chociaż emocji tu nie zabraknie. Jaśnie pan stawia czoła pomysłowej służbie i będzie musiał korzystać z pomocy, żeby przechytrzyć nauczonych kombinowania podwładnych. Tymczasem Katja traktuje go jak wroga, więc nie zamierza współpracować ani dzielić się informacjami, zwłaszcza na swój temat. Zielarka wpadła w pułapkę i cała sytuacja staje się groźna dla niej - a ucierpieć w starciu mogą też inne istoty. Wszystko zależy od tego, jak rozszaleje się Toni, który czasami nie potrafi zapanować nad emocjami. Jest w "Czarcim ogrodzie" ponowne nawiązanie do płomiennego romansu, który gdzieś daleko na horyzoncie majaczy, bo trudno byłoby nie kibicować wielkiemu uczuciu ponad podziałami. Jest też tajemnica kryminalna, motyw fabrykantek aniołków - kobiet, które przyjmowały sieroty i uśmiercały je, żeby w ten sposób zarabiać. Jest mnóstwo scen rodem z filmów sensacyjnych, starć, potyczek i batalii, w których przestaje mieć znaczenie pochodzenie czy rola społeczna, a zaczyna - siła własnych pięści. Wyrywny Toni bez przerwy podpada komuś z otoczenia i nieważne, jakie są jego intencje: liczy się bliskość niebezpieczeństwa oraz potencjalne fiasko wszystkich planów. Tych nie zabraknie - trzeba nie lada intrygi, żeby rozwiązać zagadkę cierpiącej Katji, a później - przywrócić ją do żywych. To wyzwanie w sam raz dla księcia na białym rumaku - nawet jeśli ów książę daleki jest od ideału. Magda Skubisz dobrze bawi się ciętymi ripostami i pozwala bohaterom co jakiś czas przełamywać zasady rządzące światem. Tam, gdzie wprowadza swobodę: daje bohaterom szansę na konfrontację poglądów i szczerość, tam robi się zabawnie. Bywa trochę groźnie, trochę przerażająco i trochę ponuro, ale "Czarci ogród" to jednak powieść stworzona dla rozrywki czytelników, którzy chcą kibicować Toniemu i Katji. Autorka dobrze wykorzystuje modę na tematy zielarskie w literaturze dla kobiet, wie, jak rozkładać akcenty fabularne i potrafi przywiązywać do postaci. Wszystko razem składa się na świetne czytadło, które rozbudza apetyt na kolejne części. Saga rodu Tyszkowskich to opowieść stworzona z pomysłem, szczególnie cieszy motyw inteligentnej i zaradnej zielarki przełamującej stereotypy i potrafiącej celnie puentować nieoczekiwane sytuacje.
Pogoń
Już wydawało się, że Toni - arystokrata, który do tej pory trwonił pieniądze i szukał prostych uciech cielesnych wszędzie, gdzie się tylko dało - znalazł miłość życia i będzie musiał popełnić mezalians, żeby resztę egzystencji mógł spędzić z zielarką o ciętym języku. Już Magda Skubisz sugerowała, że uczucie, niekoniecznie uświadamiane, znajdzie swoje odzwierciedlenie u drugiej strony, twardo stąpającej po ziemi kobiety szkolonej do pomocy potrzebującym. Jednak "Czarci ogród" przynosi radykalną zmianę sytuacji. Toni dowiaduje się, że zielarka wypożyczona sąsiadom wyszła za mąż za chłopa i wychowuje jego córki z poprzedniego małżeństwa. Toni musi sprawdzić, co stało się z Katją, zwłaszcza że dociera do niego coraz więcej niepokojących sygnałów. Odnajduje kobietę w wersji, jakiej się nie spodziewał: pobitą, brudną i w potarganej sukni, zastraszoną, a do tego niespecjalnie nadającą się do słownych utarczek. Katja cierpi męki za sprawą wroga, którego Toni musi dopiero odnaleźć, żeby wymyślić, jak uratować zielarkę. "Czarci ogród", druga część serii Saga rodu Tyszkowskich, ma trochę mniej rozłożystą fabułę niż "Aptekarka", chociaż emocji tu nie zabraknie. Jaśnie pan stawia czoła pomysłowej służbie i będzie musiał korzystać z pomocy, żeby przechytrzyć nauczonych kombinowania podwładnych. Tymczasem Katja traktuje go jak wroga, więc nie zamierza współpracować ani dzielić się informacjami, zwłaszcza na swój temat. Zielarka wpadła w pułapkę i cała sytuacja staje się groźna dla niej - a ucierpieć w starciu mogą też inne istoty. Wszystko zależy od tego, jak rozszaleje się Toni, który czasami nie potrafi zapanować nad emocjami. Jest w "Czarcim ogrodzie" ponowne nawiązanie do płomiennego romansu, który gdzieś daleko na horyzoncie majaczy, bo trudno byłoby nie kibicować wielkiemu uczuciu ponad podziałami. Jest też tajemnica kryminalna, motyw fabrykantek aniołków - kobiet, które przyjmowały sieroty i uśmiercały je, żeby w ten sposób zarabiać. Jest mnóstwo scen rodem z filmów sensacyjnych, starć, potyczek i batalii, w których przestaje mieć znaczenie pochodzenie czy rola społeczna, a zaczyna - siła własnych pięści. Wyrywny Toni bez przerwy podpada komuś z otoczenia i nieważne, jakie są jego intencje: liczy się bliskość niebezpieczeństwa oraz potencjalne fiasko wszystkich planów. Tych nie zabraknie - trzeba nie lada intrygi, żeby rozwiązać zagadkę cierpiącej Katji, a później - przywrócić ją do żywych. To wyzwanie w sam raz dla księcia na białym rumaku - nawet jeśli ów książę daleki jest od ideału. Magda Skubisz dobrze bawi się ciętymi ripostami i pozwala bohaterom co jakiś czas przełamywać zasady rządzące światem. Tam, gdzie wprowadza swobodę: daje bohaterom szansę na konfrontację poglądów i szczerość, tam robi się zabawnie. Bywa trochę groźnie, trochę przerażająco i trochę ponuro, ale "Czarci ogród" to jednak powieść stworzona dla rozrywki czytelników, którzy chcą kibicować Toniemu i Katji. Autorka dobrze wykorzystuje modę na tematy zielarskie w literaturze dla kobiet, wie, jak rozkładać akcenty fabularne i potrafi przywiązywać do postaci. Wszystko razem składa się na świetne czytadło, które rozbudza apetyt na kolejne części. Saga rodu Tyszkowskich to opowieść stworzona z pomysłem, szczególnie cieszy motyw inteligentnej i zaradnej zielarki przełamującej stereotypy i potrafiącej celnie puentować nieoczekiwane sytuacje.
czwartek, 27 października 2022
Zofia Stanecka: Wiewiórka z lasu
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022.
Na rudo
Tuli Tuli jest tym bohaterem, który spaja całą serię dla małych dzieci - i o którym niewielu pamięta, chyba że odbiorcy skupiają się wyłącznie na ilustracjach i wyszukują duszka na kolejnych obrazkach. Bo w grafice Tuli Tuli ma swoje miejsce: to on podgląda zwierzęta w ich najbardziej typowych zachowaniach i to dzięki niemu dzieci będą mogły się czegoś dowiedzieć.Tuli Tuli jest dyskretny, nie ingeruje w świat postaci, co też stanowi cenną lekcję dla najmłodszych: w końcu ten bohater pełni tu rolę dalszoplanową. Zofia Stanecka w cyklu Tuli Tuli opowiada, kto gdzie mieszka przedstawia dzieciom kolejne zwierzęta - różne gatunki - i oswaja z przyrodą, zachęca do uważnego rozglądania się podczas spacerów i do działań proekologicznych. Tym razem Tuli Tuli spotyka wiewiórkę. "Wiewiórka z lasu" to opowieść o Kitce: opowieść, która rozpoczyna się jeszcze przed narodzinami właściwej bohaterki. Oto wiewiórka Łapka wychodzi z dziupli i zostawia ślady zapachowe dla samców. Po pewnym czasie rozwijają się w jej brzuchu cztery maluchy. Kitka przychodzi na świat pierwsza, nie może się doczekać. I teraz już odbiorcy będą sprawdzać, co dzieje się z wiewiórczymi oseskami. Najpierw małe i łyse stworzonka tulą się do siebie w miękkim gnieździe, przepychają się do mamy po mleko. Później między innymi Łapka przenosi swoje pociechy w bezpieczniejsze miejsce, co zapewni dzieciom dreszcz emocji. Wiewiórki przeżywają różne przygody: uczą się, jak unikać spotkań z drapieżnikami, brykają, biegają po drzewach - w końcu Kitka dojrzewa i sama czeka na partnera, który sprawi, że pójdzie w ślady swojej matki i wyda na świat potomstwo. Tuli Tuli obserwuje wszystkie momenty, te przyjemne i te nieco groźne, sprawdza, jak małe wiewiórki przygotowują się do samodzielnego życia i jak uczą się kolejnych rzeczy. Tak przygotowana historia przyciągnie odbiorców - bo w końcu oglądają oni dziecko (wiewiórcze), mogą zatem znaleźć punktu wspólne między własnym życiem a doświadczeniami wiewiórczątka. Przekonują się (odbiorcy), dlaczego zawsze trzeba słuchać mamy i jak unikać niebezpieczeństw. Opowieść o zwyczajnym życiu okazuje się ciekawa dla kilkulatków - bo pozwala przyjrzeć się przyrodzie, poznać zachowania i zwyczaje zwierząt. Zofia Stanecka proponuje bajkę, która przecież bajką jest nie do końca: nie ma tu wydarzeń z wyobraźni, a rzeczywistość została po prostu przełożona na język kreskówek. Autorka zaprasza wszystkich do lasu i uczy maluchy miłości do przyrody: dość łatwo rozczulić się nad sprytną wiewiórką i podziwiać jej pomysły.
Magdalena Kozieł-Nowak zajmuje się tutaj warstwą graficzną. "Wiewiórka z lasu" to kartonowy picture book, każda rozkładówka jest nasycona kolorami i wypełniona scenkami z codzienności wiewiórek (co oznacza obecność uroczych stworzeń niemal w każdym punkcie tomiku). Poza standardowym rytmem narracji czytelnicy będą mierzyć się tu z zestawem zagadek na marginesie książeczki. Zwykle są to albo zagadki, albo wyjaśnienia - przypisy rysunkowe - wprowadzające porównanie wybranych elementów, składników codzienności bohaterów (a także kojarzących się z nimi motywów). Zofia Stanecka chce, żeby dzieci poznawały las i jego mieszkańców, żeby czerpały wiedzę od najmłodszych lat - bo tylko tak będzie można w przyszłości przekonać je, że należy troszczyć się o przyrodę.
Na rudo
Tuli Tuli jest tym bohaterem, który spaja całą serię dla małych dzieci - i o którym niewielu pamięta, chyba że odbiorcy skupiają się wyłącznie na ilustracjach i wyszukują duszka na kolejnych obrazkach. Bo w grafice Tuli Tuli ma swoje miejsce: to on podgląda zwierzęta w ich najbardziej typowych zachowaniach i to dzięki niemu dzieci będą mogły się czegoś dowiedzieć.Tuli Tuli jest dyskretny, nie ingeruje w świat postaci, co też stanowi cenną lekcję dla najmłodszych: w końcu ten bohater pełni tu rolę dalszoplanową. Zofia Stanecka w cyklu Tuli Tuli opowiada, kto gdzie mieszka przedstawia dzieciom kolejne zwierzęta - różne gatunki - i oswaja z przyrodą, zachęca do uważnego rozglądania się podczas spacerów i do działań proekologicznych. Tym razem Tuli Tuli spotyka wiewiórkę. "Wiewiórka z lasu" to opowieść o Kitce: opowieść, która rozpoczyna się jeszcze przed narodzinami właściwej bohaterki. Oto wiewiórka Łapka wychodzi z dziupli i zostawia ślady zapachowe dla samców. Po pewnym czasie rozwijają się w jej brzuchu cztery maluchy. Kitka przychodzi na świat pierwsza, nie może się doczekać. I teraz już odbiorcy będą sprawdzać, co dzieje się z wiewiórczymi oseskami. Najpierw małe i łyse stworzonka tulą się do siebie w miękkim gnieździe, przepychają się do mamy po mleko. Później między innymi Łapka przenosi swoje pociechy w bezpieczniejsze miejsce, co zapewni dzieciom dreszcz emocji. Wiewiórki przeżywają różne przygody: uczą się, jak unikać spotkań z drapieżnikami, brykają, biegają po drzewach - w końcu Kitka dojrzewa i sama czeka na partnera, który sprawi, że pójdzie w ślady swojej matki i wyda na świat potomstwo. Tuli Tuli obserwuje wszystkie momenty, te przyjemne i te nieco groźne, sprawdza, jak małe wiewiórki przygotowują się do samodzielnego życia i jak uczą się kolejnych rzeczy. Tak przygotowana historia przyciągnie odbiorców - bo w końcu oglądają oni dziecko (wiewiórcze), mogą zatem znaleźć punktu wspólne między własnym życiem a doświadczeniami wiewiórczątka. Przekonują się (odbiorcy), dlaczego zawsze trzeba słuchać mamy i jak unikać niebezpieczeństw. Opowieść o zwyczajnym życiu okazuje się ciekawa dla kilkulatków - bo pozwala przyjrzeć się przyrodzie, poznać zachowania i zwyczaje zwierząt. Zofia Stanecka proponuje bajkę, która przecież bajką jest nie do końca: nie ma tu wydarzeń z wyobraźni, a rzeczywistość została po prostu przełożona na język kreskówek. Autorka zaprasza wszystkich do lasu i uczy maluchy miłości do przyrody: dość łatwo rozczulić się nad sprytną wiewiórką i podziwiać jej pomysły.
Magdalena Kozieł-Nowak zajmuje się tutaj warstwą graficzną. "Wiewiórka z lasu" to kartonowy picture book, każda rozkładówka jest nasycona kolorami i wypełniona scenkami z codzienności wiewiórek (co oznacza obecność uroczych stworzeń niemal w każdym punkcie tomiku). Poza standardowym rytmem narracji czytelnicy będą mierzyć się tu z zestawem zagadek na marginesie książeczki. Zwykle są to albo zagadki, albo wyjaśnienia - przypisy rysunkowe - wprowadzające porównanie wybranych elementów, składników codzienności bohaterów (a także kojarzących się z nimi motywów). Zofia Stanecka chce, żeby dzieci poznawały las i jego mieszkańców, żeby czerpały wiedzę od najmłodszych lat - bo tylko tak będzie można w przyszłości przekonać je, że należy troszczyć się o przyrodę.
środa, 26 października 2022
Andrzej Pągowski w rozmowie z Dorotą Wellman: Być jak Pągowski
Agora, Warszawa 2022.
Skrót
Takich książek na rynku zawsze będzie za mało. Andrzej Pągowski wzięty na spytki przez Dorotę Wellman pozwala bowiem nie tylko na przegląd własnej twórczości, ale też podsuwa czytelnikom całkiem sporo cennych uwag na temat kultury i przemian społecznych, które wpływają na kształt rynku. Polska Szkoła Plakatu przewija się w tle, nie chodzi przecież o odnotowywanie sukcesów na tym polu - ale Pągowski nie zapomina o swoich mistrzach, zwłaszcza Waldemarowi Świerzemu poświęca dużo miejsca. Jest to wywiad-rzeka, ale gęsty i głęboki, pełen ciekawostek i barwnych anegdot, gawędziarski i bardzo przyjemny w lekturze: wiadomo, że czytelnikom łatwo się nie znudzi, a do tego podsunie im cenne refleksje nie tylko na temat sztuki. Andrzej Pągowski sprowokowany przez Dorotę Wellman zastanawia się między innymi nad "swoim" stylem w tworzeniu plakatów. Opowiada, jak trafił do grona plakacistów i jak wyglądały jego początki w czasach PRL-u. Pokazuje, na czym polegała praca dla teatrów czy filmów, napomyka o ingerencjach cenzury i wyjaśnia, co powinno trafić na plakat, a co absolutnie nie powinno się tam znajdować. Prezentuje plakaty jako dzieła sztuki - stosunkowo łatwo dostępne i w siermiężnych czasach wręcz jedyne do ozdabiania mieszkań przez masowych odbiorców. Ale też plakaty, o których mówi, zasługują na uwagę i różnią się od dzisiejszych - opartych w większości na zdjęciach - druków. Jest tu coś o technice tworzenia i coś o pomysłach, o operowaniu skrótem i o puentach. Andrzej Pągowski mówi między innymi o tym, jak przygotowuje się do stworzenia plakatu, jak wygląda współpraca ze "zleceniodawcą", kto daje mu wolną rękę, a kto woli mieć duży wpływ na efekt. Przedstawia też mechanizmy, które sprawdzały się w czasach PRL-u i które funkcjonują obecnie - tak, żeby odbiorcy mieli porównanie kontekstów.
Pągowski nie opowiada przez cały czas o swoim życiu, skupia się bardziej na pracy niż na osobistych tematach - chociaż tych ostatnich nie unika. Więcej ma jednak do powiedzenia na temat warsztatu i zawodu, a to, co mówi, może też wpływać na młodych artystów. Zwłaszcza kiedy autor analizuje zachowanie wstępującego środowiska wobec twórców funkcjonujących na rynku od dawna. Wiele można się dowiedzieć z tych wywodów, łącznie z motywem wynagrodzenia i z przejściem plakacisty w świat reklamy. Ciekawostek z różnych dziedzin nie zabraknie. A przecież Pągowski daje się poznać również jako człowiek niezwykle towarzyski, kolekcjonujący różne przedmioty, łatwo zawierający przyjaźnie także ze sławami (do których przecież sam się zalicza), a nawet... jako ten, który potrafi wykorzystywać media społecznościowe do własnego rozwoju: urozmaica swój wizerunek i jawi się jako postać, którą warto poznać. Wnikliwie obserwuje rzeczywistość i wyciąga wnioski z tego, co przeżywa - jest w stanie każdą sytuację opatrywać odpowiednim komentarzem, tak, żeby czytelnikom podsunąć smakowitą puentę lub zachęcić ich do przyjrzenia się otoczeniu. Ciekawe są historie o momentach "przełomów", o transformacjach i nowych możliwościach (Andrzej Pągowski przedstawia między innymi proces przechodzenia na komputery i tablety - nowe narzędzie otwiera przed nim inne rodzaje wyzwań). Dzięki tej książce można przyjrzeć się różnym aspektom tworzenia, ale też spotkać się z fascynującym człowiekiem, mistrzem, który nie buduje dystansu między sobą i odbiorcami. Warto tu podkreślić dobre porozumienie między interlokutorami, Dorota Wellman nie przeszkadza artyście, za to potrafi dyskretnie moderować rozmową. W efekcie zamieszczone na końcu tomu opowieści innych o Andrzeju Pągowskim wypadają po prostu blado - tak świetny jest to wywiad. Oczywiście nie zabraknie tutaj warstwy graficznej, wiele plakatów można sobie obejrzeć od razu podczas lektury, część powraca w powtórzeniach przy różnych okazjach (i tego trochę szkoda, bo chociaż funkcjonują jako ilustracje tekstu, można by zmieścić jeszcze więcej prac). "Być jak Pągowski" to książka, którą trzeba poznać - a pokochanie jej jest naturalną konsekwencją lektury.
Skrót
Takich książek na rynku zawsze będzie za mało. Andrzej Pągowski wzięty na spytki przez Dorotę Wellman pozwala bowiem nie tylko na przegląd własnej twórczości, ale też podsuwa czytelnikom całkiem sporo cennych uwag na temat kultury i przemian społecznych, które wpływają na kształt rynku. Polska Szkoła Plakatu przewija się w tle, nie chodzi przecież o odnotowywanie sukcesów na tym polu - ale Pągowski nie zapomina o swoich mistrzach, zwłaszcza Waldemarowi Świerzemu poświęca dużo miejsca. Jest to wywiad-rzeka, ale gęsty i głęboki, pełen ciekawostek i barwnych anegdot, gawędziarski i bardzo przyjemny w lekturze: wiadomo, że czytelnikom łatwo się nie znudzi, a do tego podsunie im cenne refleksje nie tylko na temat sztuki. Andrzej Pągowski sprowokowany przez Dorotę Wellman zastanawia się między innymi nad "swoim" stylem w tworzeniu plakatów. Opowiada, jak trafił do grona plakacistów i jak wyglądały jego początki w czasach PRL-u. Pokazuje, na czym polegała praca dla teatrów czy filmów, napomyka o ingerencjach cenzury i wyjaśnia, co powinno trafić na plakat, a co absolutnie nie powinno się tam znajdować. Prezentuje plakaty jako dzieła sztuki - stosunkowo łatwo dostępne i w siermiężnych czasach wręcz jedyne do ozdabiania mieszkań przez masowych odbiorców. Ale też plakaty, o których mówi, zasługują na uwagę i różnią się od dzisiejszych - opartych w większości na zdjęciach - druków. Jest tu coś o technice tworzenia i coś o pomysłach, o operowaniu skrótem i o puentach. Andrzej Pągowski mówi między innymi o tym, jak przygotowuje się do stworzenia plakatu, jak wygląda współpraca ze "zleceniodawcą", kto daje mu wolną rękę, a kto woli mieć duży wpływ na efekt. Przedstawia też mechanizmy, które sprawdzały się w czasach PRL-u i które funkcjonują obecnie - tak, żeby odbiorcy mieli porównanie kontekstów.
Pągowski nie opowiada przez cały czas o swoim życiu, skupia się bardziej na pracy niż na osobistych tematach - chociaż tych ostatnich nie unika. Więcej ma jednak do powiedzenia na temat warsztatu i zawodu, a to, co mówi, może też wpływać na młodych artystów. Zwłaszcza kiedy autor analizuje zachowanie wstępującego środowiska wobec twórców funkcjonujących na rynku od dawna. Wiele można się dowiedzieć z tych wywodów, łącznie z motywem wynagrodzenia i z przejściem plakacisty w świat reklamy. Ciekawostek z różnych dziedzin nie zabraknie. A przecież Pągowski daje się poznać również jako człowiek niezwykle towarzyski, kolekcjonujący różne przedmioty, łatwo zawierający przyjaźnie także ze sławami (do których przecież sam się zalicza), a nawet... jako ten, który potrafi wykorzystywać media społecznościowe do własnego rozwoju: urozmaica swój wizerunek i jawi się jako postać, którą warto poznać. Wnikliwie obserwuje rzeczywistość i wyciąga wnioski z tego, co przeżywa - jest w stanie każdą sytuację opatrywać odpowiednim komentarzem, tak, żeby czytelnikom podsunąć smakowitą puentę lub zachęcić ich do przyjrzenia się otoczeniu. Ciekawe są historie o momentach "przełomów", o transformacjach i nowych możliwościach (Andrzej Pągowski przedstawia między innymi proces przechodzenia na komputery i tablety - nowe narzędzie otwiera przed nim inne rodzaje wyzwań). Dzięki tej książce można przyjrzeć się różnym aspektom tworzenia, ale też spotkać się z fascynującym człowiekiem, mistrzem, który nie buduje dystansu między sobą i odbiorcami. Warto tu podkreślić dobre porozumienie między interlokutorami, Dorota Wellman nie przeszkadza artyście, za to potrafi dyskretnie moderować rozmową. W efekcie zamieszczone na końcu tomu opowieści innych o Andrzeju Pągowskim wypadają po prostu blado - tak świetny jest to wywiad. Oczywiście nie zabraknie tutaj warstwy graficznej, wiele plakatów można sobie obejrzeć od razu podczas lektury, część powraca w powtórzeniach przy różnych okazjach (i tego trochę szkoda, bo chociaż funkcjonują jako ilustracje tekstu, można by zmieścić jeszcze więcej prac). "Być jak Pągowski" to książka, którą trzeba poznać - a pokochanie jej jest naturalną konsekwencją lektury.
wtorek, 25 października 2022
Magda Fres: Mama, smoczek!
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Świat – dziecko
Na nic deklarowanie feministycznych poglądów, poza kilkoma przypomnieniami, że ta filozofia życiowa najbardziej jej odpowiada, Małgosia nie robi nic, by przekonać czytelniczki, że nie zmieniła się w stereotypową mamuśkę. Nie zamierza – jak jej znajome – rozmawiać tylko o zupkach i kupkach. Ale kiedy na świat przychodzi Rumpel, Małgosia nawet nie zauważa swojej błyskawicznej przemiany w mamuśkę. Kupki stają się nadrzędnym tematem, bąki puszczane przez dziecko śmieszą jego matkę, maluch jest oczywiście najmądrzejszy, najzdolniejszy i najważniejszy. Każda jego umiejętność zasługuje na Nobla, a dla Małgosi świat przestaje się liczyć.
Magda Fres w tomie „Mama, smoczek!” solidaryzuje się z matkami. W zasadzie wszystkimi, które niedawno urodziły i tak jak bohaterka książki – zawęziły świat do jednej małej istoty. Znajdą tu coś dla siebie matki, które uwielbiają rozprawiać o kupkach i wyrzynających się zębach, oraz te, które już zastanawiają się, jak pokierować życiem dziecka. Małgosia co jakiś czas przypomina czytelniczkom, że jest mądra (bo pisze pracę doktorską), a to zobowiązuje do zastanowienia się nad skomplikowanymi sprawami. Na przykład – czym karmić dziecko, jak uniknąć chemii w jedzeniu, jak wychować malucha, jak usypiać, jakie kosmetyki stosować, jak sprzątać w domu… Nie zamienia się „Mama, smoczek” w poradnik dla młodych mam – Fres dostrzega za to czające się wszędzie problemy, a jej Małgosia daje upust licznym frustracjom. Rumpel właściwie uniemożliwia jakąkolwiek refleksję na pozadziecięce tematy.
Rok trwa ta opowieść utrzymana w formie dziennika spisywanego przez Małgosię na wyraźne polecenie promotorki. Rok, w którym każda wolna chwila – wolna od opieki nad dzieckiem i zabawy z nim – przeznaczona jest na opisywanie zachowań tego dziecka i decyzji z nim związanych. To zdecydowanie lektura dla młodych matek, ewentualnie dla pań, które dzieci rozczulają jak innych małe zwierzęta. Trzeba podzielać zachwyty bohaterki i mieć za sobą jej dylematy wychowawczo-decyzyjne, żeby cieszyć się książką bez zastrzeżeń. I trzeba też nastawić się na to, że poza kwestię Rumpla Małgosia nie ma zamiaru wychodzić.
Magda Fres podejmuje w książce tematy ważne z punktu widzenia matek (a i opiekunek) najmłodszych. Zwraca uwagę na zagadnienia, nad którymi odbiorczynie same powinny się zastanawiać, pokazuje, że wychowanie dziecka do prostych nie należy – zwłaszcza kiedy chce się pociesze zapewnić jak najlepsze warunki rozwoju. Dziennik młodej matki obfituje w przetestowane sposoby zaradzania drobnym problemom, ale jest też pełen informacji oczekujących na sprawdzenie, innych możliwych rozwiązań. Autorka wie, że forma dziennika nie wymusza na niej konstruowania tekstu według powieściowych wzorców, nie dba zatem o punkty kulminacyjne czy wątki, które przyciągną odbiorców spoza grupy docelowej. Tu liczy się tylko dziecko. Magda Fres nawiązuje w ten sposób do rozmaitych zwierzeń świeżo upieczonych matek, które próbują ironicznie spojrzeć na swoje sukcesy i porażki w nowej roli. Tyle że u Fres ironii nie ma, zastępuje ją próba ukazania codzienności. Zupełnie zwyczajnego życia z zupełnie zwyczajnym dzieckiem, traktowanym jak ósmy cud świata. „Mama, smoczek” podsyca stereotyp młodych mam wpatrzonych w dzieci i oddanych im bez reszty – ale to literatura specyficzna, nieprzeznaczona dla szerokiego grona czytelników, więc też rządząca się swoimi prawami.
Świat – dziecko
Na nic deklarowanie feministycznych poglądów, poza kilkoma przypomnieniami, że ta filozofia życiowa najbardziej jej odpowiada, Małgosia nie robi nic, by przekonać czytelniczki, że nie zmieniła się w stereotypową mamuśkę. Nie zamierza – jak jej znajome – rozmawiać tylko o zupkach i kupkach. Ale kiedy na świat przychodzi Rumpel, Małgosia nawet nie zauważa swojej błyskawicznej przemiany w mamuśkę. Kupki stają się nadrzędnym tematem, bąki puszczane przez dziecko śmieszą jego matkę, maluch jest oczywiście najmądrzejszy, najzdolniejszy i najważniejszy. Każda jego umiejętność zasługuje na Nobla, a dla Małgosi świat przestaje się liczyć.
Magda Fres w tomie „Mama, smoczek!” solidaryzuje się z matkami. W zasadzie wszystkimi, które niedawno urodziły i tak jak bohaterka książki – zawęziły świat do jednej małej istoty. Znajdą tu coś dla siebie matki, które uwielbiają rozprawiać o kupkach i wyrzynających się zębach, oraz te, które już zastanawiają się, jak pokierować życiem dziecka. Małgosia co jakiś czas przypomina czytelniczkom, że jest mądra (bo pisze pracę doktorską), a to zobowiązuje do zastanowienia się nad skomplikowanymi sprawami. Na przykład – czym karmić dziecko, jak uniknąć chemii w jedzeniu, jak wychować malucha, jak usypiać, jakie kosmetyki stosować, jak sprzątać w domu… Nie zamienia się „Mama, smoczek” w poradnik dla młodych mam – Fres dostrzega za to czające się wszędzie problemy, a jej Małgosia daje upust licznym frustracjom. Rumpel właściwie uniemożliwia jakąkolwiek refleksję na pozadziecięce tematy.
Rok trwa ta opowieść utrzymana w formie dziennika spisywanego przez Małgosię na wyraźne polecenie promotorki. Rok, w którym każda wolna chwila – wolna od opieki nad dzieckiem i zabawy z nim – przeznaczona jest na opisywanie zachowań tego dziecka i decyzji z nim związanych. To zdecydowanie lektura dla młodych matek, ewentualnie dla pań, które dzieci rozczulają jak innych małe zwierzęta. Trzeba podzielać zachwyty bohaterki i mieć za sobą jej dylematy wychowawczo-decyzyjne, żeby cieszyć się książką bez zastrzeżeń. I trzeba też nastawić się na to, że poza kwestię Rumpla Małgosia nie ma zamiaru wychodzić.
Magda Fres podejmuje w książce tematy ważne z punktu widzenia matek (a i opiekunek) najmłodszych. Zwraca uwagę na zagadnienia, nad którymi odbiorczynie same powinny się zastanawiać, pokazuje, że wychowanie dziecka do prostych nie należy – zwłaszcza kiedy chce się pociesze zapewnić jak najlepsze warunki rozwoju. Dziennik młodej matki obfituje w przetestowane sposoby zaradzania drobnym problemom, ale jest też pełen informacji oczekujących na sprawdzenie, innych możliwych rozwiązań. Autorka wie, że forma dziennika nie wymusza na niej konstruowania tekstu według powieściowych wzorców, nie dba zatem o punkty kulminacyjne czy wątki, które przyciągną odbiorców spoza grupy docelowej. Tu liczy się tylko dziecko. Magda Fres nawiązuje w ten sposób do rozmaitych zwierzeń świeżo upieczonych matek, które próbują ironicznie spojrzeć na swoje sukcesy i porażki w nowej roli. Tyle że u Fres ironii nie ma, zastępuje ją próba ukazania codzienności. Zupełnie zwyczajnego życia z zupełnie zwyczajnym dzieckiem, traktowanym jak ósmy cud świata. „Mama, smoczek” podsyca stereotyp młodych mam wpatrzonych w dzieci i oddanych im bez reszty – ale to literatura specyficzna, nieprzeznaczona dla szerokiego grona czytelników, więc też rządząca się swoimi prawami.
poniedziałek, 24 października 2022
Xavier Aldekoa: Dzieci Nilu. Reporterska podróż przez Afrykę
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2022.
Daleko
Xavier Aldekoa stawia na dystans do bohaterów swoich reportaży. "Dzieci Nilu. Reporterska podróż przez Afrykę" to zestaw drobnych ale wstrząsających scenek, których lektura nie przyjdzie nikomu łatwo. Oś książki wyznacza Nil: autor porusza się wzdłuż rzeki, żeby pokazać kolejne obrazy ludzkich małości i podłości, zbrodni i wstrząsów dla cywilizowanego świata. Tu nadzieję można stracić błyskawicznie, nawet wtedy, gdy ktoś nie poddaje się wszechobecnemu złu. Istnieją ludzie, którzy pragną pomóc - ale ich działania to kropla w morzu potrzeb i na pewno nie uda im się uratować wszystkich. A przecież w podróży Aldekoa trafia na osoby, które chciałby ocalić. Otwiera tę książkę portret Grace, dziewczyny, która walczyła o siebie i o swoją rodzinę na przekór wielkiej historii przetaczającej się nad jej głową. Grace próbowała wykorzystać każdą szansę od losu, odważnie stawiała czoła każdemu wyzwaniu - a tych nie brakowało w Ugandzie i później w Kenii. Dalej jest już tylko gorzej i to z każdą stroną: drobne złośliwości i zatapianie konkurencji nieuczciwymi chwytami to nic w porównaniu z ogromną liczbą ciał wrzucanych do Nilu. Albo z okrucieństwem i biciem. Albo z gwałtami. Każda kolejna historia to wielkie cierpienia - bezsensowne i wyzwalane przez podsycanie konfliktów na tle etnicznym. Tu niewiele trzeba, żeby nienawiść wybuchła z potężną niszczycielską siłą. I bohaterowie reportaży z "Dzieci Nilu" już o tym wiedzą, przekonali się na własnej skórze, czym grozi napuszczanie na siebie ludzi. Ci, którzy przeżyli piekło, nauczyli się obojętnieć, opowiadać bez emocji o tym, co ich spotkało i co stało się ich traumą - nie skarżą się, raczej próbują przetrwać. Nie zastanawiają się nad możliwościami leczenia, zresztą tu dusz się nie leczy, a ciało jakoś się zagoi. Jednak nie zapomną: a skoro nie zapomną, nie pozwolą też, żeby złość na zastaną rzeczywistość wygasła. Będą opowiadać o swoich krzywdach, ale nie da się ich w żaden sposób wyleczyć. Xavier Aldekoa zbiera mnóstwo życiowych dramatów - pokazuje odbiorcom, jak wojny - odległe, bo przecież nieinteresujące dla "cywilizowanego" świata, wpływają na zwykłe życie tych, którzy chcieliby po prostu rutyny i codzienności bez wielkich wrażeń. "Dzieci Nilu" to historia, w której dominuje krew i polityka. Każda strona przynosi kolejne tragedie - ujmowane przez jednostki, które ucierpiały najbardziej i które stały się ofiarami nie do wliczenia w żadne statystyki. Nawet nie chodzi o to, żeby zrozumieć przez tę książkę rządy w Afryce czy sytuację społeczno-polityczną. Xavier Aldekoa oddaje głos pokrzywdzonym, szokuje odbiorców i funduje im sceny rodem z koszmarów - nie daje szansy na wytchnienie, rezygnuje z huraoptymistycznych tonów podróżniczych odkryć na rzecz zagłębiania się w tematy mroczne i przerażające, bo wywodzące się z prawdziwych doświadczeń, trudnych w ogóle do wyobrażenia. Pokazuje obraz wojny bez upiększeń i bez zaciemniających całość fabuł, prezentuje to, co nie daje się zaszufladkować. Tu rzadko kiedy można liczyć na zmiany na lepsze - za każdym razem odbiorcy będą tracić nadzieję razem z bohaterami, przekonywać się, że cuda się nie zdarzają i że przypadek może całkowicie zniszczyć marzenia. Ta książka przytłacza i jednocześnie eksponuje ból zwykłych ludzi zamieszanych bez własnej woli w potworności polityki.
Daleko
Xavier Aldekoa stawia na dystans do bohaterów swoich reportaży. "Dzieci Nilu. Reporterska podróż przez Afrykę" to zestaw drobnych ale wstrząsających scenek, których lektura nie przyjdzie nikomu łatwo. Oś książki wyznacza Nil: autor porusza się wzdłuż rzeki, żeby pokazać kolejne obrazy ludzkich małości i podłości, zbrodni i wstrząsów dla cywilizowanego świata. Tu nadzieję można stracić błyskawicznie, nawet wtedy, gdy ktoś nie poddaje się wszechobecnemu złu. Istnieją ludzie, którzy pragną pomóc - ale ich działania to kropla w morzu potrzeb i na pewno nie uda im się uratować wszystkich. A przecież w podróży Aldekoa trafia na osoby, które chciałby ocalić. Otwiera tę książkę portret Grace, dziewczyny, która walczyła o siebie i o swoją rodzinę na przekór wielkiej historii przetaczającej się nad jej głową. Grace próbowała wykorzystać każdą szansę od losu, odważnie stawiała czoła każdemu wyzwaniu - a tych nie brakowało w Ugandzie i później w Kenii. Dalej jest już tylko gorzej i to z każdą stroną: drobne złośliwości i zatapianie konkurencji nieuczciwymi chwytami to nic w porównaniu z ogromną liczbą ciał wrzucanych do Nilu. Albo z okrucieństwem i biciem. Albo z gwałtami. Każda kolejna historia to wielkie cierpienia - bezsensowne i wyzwalane przez podsycanie konfliktów na tle etnicznym. Tu niewiele trzeba, żeby nienawiść wybuchła z potężną niszczycielską siłą. I bohaterowie reportaży z "Dzieci Nilu" już o tym wiedzą, przekonali się na własnej skórze, czym grozi napuszczanie na siebie ludzi. Ci, którzy przeżyli piekło, nauczyli się obojętnieć, opowiadać bez emocji o tym, co ich spotkało i co stało się ich traumą - nie skarżą się, raczej próbują przetrwać. Nie zastanawiają się nad możliwościami leczenia, zresztą tu dusz się nie leczy, a ciało jakoś się zagoi. Jednak nie zapomną: a skoro nie zapomną, nie pozwolą też, żeby złość na zastaną rzeczywistość wygasła. Będą opowiadać o swoich krzywdach, ale nie da się ich w żaden sposób wyleczyć. Xavier Aldekoa zbiera mnóstwo życiowych dramatów - pokazuje odbiorcom, jak wojny - odległe, bo przecież nieinteresujące dla "cywilizowanego" świata, wpływają na zwykłe życie tych, którzy chcieliby po prostu rutyny i codzienności bez wielkich wrażeń. "Dzieci Nilu" to historia, w której dominuje krew i polityka. Każda strona przynosi kolejne tragedie - ujmowane przez jednostki, które ucierpiały najbardziej i które stały się ofiarami nie do wliczenia w żadne statystyki. Nawet nie chodzi o to, żeby zrozumieć przez tę książkę rządy w Afryce czy sytuację społeczno-polityczną. Xavier Aldekoa oddaje głos pokrzywdzonym, szokuje odbiorców i funduje im sceny rodem z koszmarów - nie daje szansy na wytchnienie, rezygnuje z huraoptymistycznych tonów podróżniczych odkryć na rzecz zagłębiania się w tematy mroczne i przerażające, bo wywodzące się z prawdziwych doświadczeń, trudnych w ogóle do wyobrażenia. Pokazuje obraz wojny bez upiększeń i bez zaciemniających całość fabuł, prezentuje to, co nie daje się zaszufladkować. Tu rzadko kiedy można liczyć na zmiany na lepsze - za każdym razem odbiorcy będą tracić nadzieję razem z bohaterami, przekonywać się, że cuda się nie zdarzają i że przypadek może całkowicie zniszczyć marzenia. Ta książka przytłacza i jednocześnie eksponuje ból zwykłych ludzi zamieszanych bez własnej woli w potworności polityki.
niedziela, 23 października 2022
Christie Tate: Grupa
Czarna Owca, Warszawa 2022.
Pomoc
Christie to bohaterka, która zdecydowanie potrzebuje pomocy, jeśli chce coś zmienić w swoim życiu. A zmian pragnie. Nie potrafi stworzyć żadnego sensownego związku z mężczyznami: wybiera tylko takich, którzy mają łatwość wpadania w nałogi albo przemocowców. Do niedawna borykała się też z zaburzeniami odżywiania. Uporała się z tym problemem, ale wciąż nie czuje się na siłach wkraczać w prawdziwe życie. Jako prawniczka mogłaby się sprawdzać w wymagającym zawodzie - ale do tego trzeba pewności siebie, której Christie brakuje. Do tego bohaterka wciąż mierzy się z ponurymi, wręcz depresyjnymi myślami. Pewnego dnia jednak kobieta trafia na terapię do doktora Rosena. Doktor Rosen słynie z nietypowych rozwiązań. We wszystkich grupach terapeutycznych, jakie prowadzi, żąda pełnej szczerości i braku tajemnic. Uczestnicy spotkań mają się zwierzać absolutnie ze wszystkiego, nie istnieją tematy tabu ani intymne sprawy. Terapia wydaje się szokująca, ale czasami zadziwiająco skuteczna. Christie, chociaż ma wątpliwości, podporządkowuje się Rosenowi, realizuje jego kolejne podpowiedzi. A to oznacza, że będzie zwierzać się z sekretów nowo poznanym ludziom, rozstrząsać na forum szczegóły swojego pożycia i odsłaniać emocje, do których do niedawna się nie przyznawała.
Christie Tate w powieści "Pomoc" funduje czytelnikom oryginalne podejście do tematu psychicznych komplikacji podlanych dawką seksu. Christie nie stroni od relacji interpersonalnych, umawia się z kolejnymi mężczyznami, żeby sprawdzić, czy terapia przynosi efekty. Z czasem autorka coraz częściej pokazuje Christie w scenach sypialnianych - ale tylko podbijając i rujnując nadzieję, może podtrzymywać zainteresowanie czytelników w momencie, gdy tempo opowieści zwalnia. Najpierw bowiem odbiorcy będą kuszeni i zapraszani do lektury dzięki ekstrawaganckim pomysłom doktora Rosena - z czasem to spowszednieje i wtedy trzeba innych bodźców, które przekonają do czytania. Christie Tate znajduje je w problemach w związkach. Przedstawia całą galerię mężczyzn, którzy przeszkadzają w osiągnięciu szczęścia i stają się przyczyną utraty wiary w siebie przez kobiety. Christie, która realizuje każdą dziwną podpowiedź terapeuty, nie może się doczekać właściwych efektów. Potrzebuje nie tylko jasnych wskazówek, schematów działania, ale też potwierdzenia, że zaufała właściwej osobie. Niepostrzeżenie bohaterka zdobywa w grupach terapeutycznych przyjaciół, zaczyna się angażować w relacje towarzyskie i przeprowadza modyfikację swoich przekonań.
"Grupa" to powieść, w której nie liczą się stereotypy i rozwiązania sprawdzone w innych książkach. Ładnie poprowadzona fabuła wyjaśnia oryginalne rozwiązania. Christie Tate nie boi się ich - wie, że to one stanowić będą o sile tej historii. Autorka pokazuje ogrom pracy nad sobą i zachęca do wysiłku, który zaowocuje nagrodą. Nie skupia się za to specjalnie nad rozwojem psychologicznym postaci - to traktuje jako podstawę fabuły, unika więc osobnego komentowania przemian wewnętrznych Christie. Wychodzi z tego całkiem ciekawe czytadło z nietypowymi pomysłami na akcję.
Pomoc
Christie to bohaterka, która zdecydowanie potrzebuje pomocy, jeśli chce coś zmienić w swoim życiu. A zmian pragnie. Nie potrafi stworzyć żadnego sensownego związku z mężczyznami: wybiera tylko takich, którzy mają łatwość wpadania w nałogi albo przemocowców. Do niedawna borykała się też z zaburzeniami odżywiania. Uporała się z tym problemem, ale wciąż nie czuje się na siłach wkraczać w prawdziwe życie. Jako prawniczka mogłaby się sprawdzać w wymagającym zawodzie - ale do tego trzeba pewności siebie, której Christie brakuje. Do tego bohaterka wciąż mierzy się z ponurymi, wręcz depresyjnymi myślami. Pewnego dnia jednak kobieta trafia na terapię do doktora Rosena. Doktor Rosen słynie z nietypowych rozwiązań. We wszystkich grupach terapeutycznych, jakie prowadzi, żąda pełnej szczerości i braku tajemnic. Uczestnicy spotkań mają się zwierzać absolutnie ze wszystkiego, nie istnieją tematy tabu ani intymne sprawy. Terapia wydaje się szokująca, ale czasami zadziwiająco skuteczna. Christie, chociaż ma wątpliwości, podporządkowuje się Rosenowi, realizuje jego kolejne podpowiedzi. A to oznacza, że będzie zwierzać się z sekretów nowo poznanym ludziom, rozstrząsać na forum szczegóły swojego pożycia i odsłaniać emocje, do których do niedawna się nie przyznawała.
Christie Tate w powieści "Pomoc" funduje czytelnikom oryginalne podejście do tematu psychicznych komplikacji podlanych dawką seksu. Christie nie stroni od relacji interpersonalnych, umawia się z kolejnymi mężczyznami, żeby sprawdzić, czy terapia przynosi efekty. Z czasem autorka coraz częściej pokazuje Christie w scenach sypialnianych - ale tylko podbijając i rujnując nadzieję, może podtrzymywać zainteresowanie czytelników w momencie, gdy tempo opowieści zwalnia. Najpierw bowiem odbiorcy będą kuszeni i zapraszani do lektury dzięki ekstrawaganckim pomysłom doktora Rosena - z czasem to spowszednieje i wtedy trzeba innych bodźców, które przekonają do czytania. Christie Tate znajduje je w problemach w związkach. Przedstawia całą galerię mężczyzn, którzy przeszkadzają w osiągnięciu szczęścia i stają się przyczyną utraty wiary w siebie przez kobiety. Christie, która realizuje każdą dziwną podpowiedź terapeuty, nie może się doczekać właściwych efektów. Potrzebuje nie tylko jasnych wskazówek, schematów działania, ale też potwierdzenia, że zaufała właściwej osobie. Niepostrzeżenie bohaterka zdobywa w grupach terapeutycznych przyjaciół, zaczyna się angażować w relacje towarzyskie i przeprowadza modyfikację swoich przekonań.
"Grupa" to powieść, w której nie liczą się stereotypy i rozwiązania sprawdzone w innych książkach. Ładnie poprowadzona fabuła wyjaśnia oryginalne rozwiązania. Christie Tate nie boi się ich - wie, że to one stanowić będą o sile tej historii. Autorka pokazuje ogrom pracy nad sobą i zachęca do wysiłku, który zaowocuje nagrodą. Nie skupia się za to specjalnie nad rozwojem psychologicznym postaci - to traktuje jako podstawę fabuły, unika więc osobnego komentowania przemian wewnętrznych Christie. Wychodzi z tego całkiem ciekawe czytadło z nietypowymi pomysłami na akcję.
sobota, 22 października 2022
Sherri Duskey Rinker, Ag Ford: Na placu budowy dzień robót drogowych
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022.
Droga
Wydawało się, że książeczka o placu budowy i maszynach, które - w antropomorfizowanej wersji - coś wspólnie tworzą, w dodatku - napisana wierszem i w formie dobranocki, będzie zabawą jednorazową. Sherri Duskey Rinker i Ag Ford udowadniają jednak, że da się o tych bohaterach, podbijających serca maluchów, stworzyć całą serię drobnych i urokliwych historyjek na dobranoc. "Na placu budowy dzień robót drogowych" to kolejna propozycja związana z poznawaniem ciężkiego sprzętu budowlanego - i z fabułą zupełnie niebajkową. Sherri Duskey Rinker i Ag Ford zabierają tym razem odbiorców na teren powstającej właśnie drogi ekspresowej. Jak zwykle bohaterowie mają czas do zachodu słońca, w tym czasie powinni uporać się z wyzwaniem i przygotować całą trasę - od wyrównania terenu i wylania asfaltu po namalowanie na nim pasów, które ułatwią samochodom jazdę. "Na placu budowy dzień robót drogowych" to jednocześnie pierwsza opowiastka, w której postaci przybywa wręcz lawinowo. Spora część bajki będzie związana z prezentacją nowych maszyn i objaśnianiem ich zadań podczas tworzenia drogi. Maszyn jest wiele i część dzieci nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie urządzenia przydają się przy budowie drogi - dzięki tej książce będą mogły wzbogacić swoje zabawy i przekonać się, że współpraca to ważna rzecz przybliżająca do celu. Maszyny znane już czytelnikom z poprzednich książek w cyklu wracają tutaj, żeby spotkać się ze swoimi kolegami, specjalistami w zakresie budowania dróg. Będzie tu między innymi rozściełacz, cysterna, równiarka, kompaktor gleby czy malowarka - Joanna Wajs, autorka przekładu, ma niełatwe zadanie: musi wprowadzić nie tylko nowe nazwy, ale też czynności wykonywane przez bohaterów tak, żeby dzieci wiedziały, kto pełni jaką funkcję na tym - kolejnym już - placu budowy. Roboty drogowe trwają w najlepsze, a bohaterowie dobrze się przy tym bawią, chociaż nie mają czasu na odprężenie czy odpoczynek. Tym zajmą się wieczorem, kiedy wszyscy powinni grzecznie ułożyć się do snu. Na razie praca wre: każdy ma do wykonania odpowiedzialne zadanie i może przystąpić do działania w odpowiednim czasie, inaczej zapanowałby na budowie chaos. Co ciekawe, maszynami nikt tu nie steruje: wszyscy bohaterowie są fachowcami i nie potrzebują przewodnika, każdy doskonale wie, co ma robić na placu budowy - i działa zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Nic dziwnego, że droga ekspresowa powstaje w ekspresowym tempie.
Krótkie rymowane prezentacje składają się na dynamiczną bajkę. Dzieci oglądają postęp prac i zajmują się dokonaniami maszyn, śledzą nowe pojazdy i relacje między starymi, doskonale znanymi bohaterami. Chociaż nie ma tu żadnych odstępstw od procesu budowy - jedyny element bajkowy to przerabianie pojazdów i maszyn tak, by żyły - opowieść będzie wciągała maluchy i zapewni im sporo wrażeń. Ważną rolę odgrywają tu ilustracje: picture book jest kolorowy i ciekawy, pozwala nie tylko przyglądać się bohaterom w akcji (pojawi się tu także pewna niespodzianka edukacyjna), ale też przypominać sobie o klasycznych sposobach tworzenia rysunków. Cieszy, że w taki sposób można przyciągać najmłodszych do lektury, zwłaszcza że Joanna Wajs zapewnia przekład na wysokim poziomie: w odróżnieniu od rozmaitych licencyjnych publikacji, jest tu dbałość o jakość rymów i dobre wyczucie rytmu (raz tylko celowo zaburzonego). "Na placu budowy dzień robót drogowych" to bez wątpienia propozycja, obok której dzieci nie przejdą obojętnie.
Droga
Wydawało się, że książeczka o placu budowy i maszynach, które - w antropomorfizowanej wersji - coś wspólnie tworzą, w dodatku - napisana wierszem i w formie dobranocki, będzie zabawą jednorazową. Sherri Duskey Rinker i Ag Ford udowadniają jednak, że da się o tych bohaterach, podbijających serca maluchów, stworzyć całą serię drobnych i urokliwych historyjek na dobranoc. "Na placu budowy dzień robót drogowych" to kolejna propozycja związana z poznawaniem ciężkiego sprzętu budowlanego - i z fabułą zupełnie niebajkową. Sherri Duskey Rinker i Ag Ford zabierają tym razem odbiorców na teren powstającej właśnie drogi ekspresowej. Jak zwykle bohaterowie mają czas do zachodu słońca, w tym czasie powinni uporać się z wyzwaniem i przygotować całą trasę - od wyrównania terenu i wylania asfaltu po namalowanie na nim pasów, które ułatwią samochodom jazdę. "Na placu budowy dzień robót drogowych" to jednocześnie pierwsza opowiastka, w której postaci przybywa wręcz lawinowo. Spora część bajki będzie związana z prezentacją nowych maszyn i objaśnianiem ich zadań podczas tworzenia drogi. Maszyn jest wiele i część dzieci nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie urządzenia przydają się przy budowie drogi - dzięki tej książce będą mogły wzbogacić swoje zabawy i przekonać się, że współpraca to ważna rzecz przybliżająca do celu. Maszyny znane już czytelnikom z poprzednich książek w cyklu wracają tutaj, żeby spotkać się ze swoimi kolegami, specjalistami w zakresie budowania dróg. Będzie tu między innymi rozściełacz, cysterna, równiarka, kompaktor gleby czy malowarka - Joanna Wajs, autorka przekładu, ma niełatwe zadanie: musi wprowadzić nie tylko nowe nazwy, ale też czynności wykonywane przez bohaterów tak, żeby dzieci wiedziały, kto pełni jaką funkcję na tym - kolejnym już - placu budowy. Roboty drogowe trwają w najlepsze, a bohaterowie dobrze się przy tym bawią, chociaż nie mają czasu na odprężenie czy odpoczynek. Tym zajmą się wieczorem, kiedy wszyscy powinni grzecznie ułożyć się do snu. Na razie praca wre: każdy ma do wykonania odpowiedzialne zadanie i może przystąpić do działania w odpowiednim czasie, inaczej zapanowałby na budowie chaos. Co ciekawe, maszynami nikt tu nie steruje: wszyscy bohaterowie są fachowcami i nie potrzebują przewodnika, każdy doskonale wie, co ma robić na placu budowy - i działa zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Nic dziwnego, że droga ekspresowa powstaje w ekspresowym tempie.
Krótkie rymowane prezentacje składają się na dynamiczną bajkę. Dzieci oglądają postęp prac i zajmują się dokonaniami maszyn, śledzą nowe pojazdy i relacje między starymi, doskonale znanymi bohaterami. Chociaż nie ma tu żadnych odstępstw od procesu budowy - jedyny element bajkowy to przerabianie pojazdów i maszyn tak, by żyły - opowieść będzie wciągała maluchy i zapewni im sporo wrażeń. Ważną rolę odgrywają tu ilustracje: picture book jest kolorowy i ciekawy, pozwala nie tylko przyglądać się bohaterom w akcji (pojawi się tu także pewna niespodzianka edukacyjna), ale też przypominać sobie o klasycznych sposobach tworzenia rysunków. Cieszy, że w taki sposób można przyciągać najmłodszych do lektury, zwłaszcza że Joanna Wajs zapewnia przekład na wysokim poziomie: w odróżnieniu od rozmaitych licencyjnych publikacji, jest tu dbałość o jakość rymów i dobre wyczucie rytmu (raz tylko celowo zaburzonego). "Na placu budowy dzień robót drogowych" to bez wątpienia propozycja, obok której dzieci nie przejdą obojętnie.
piątek, 21 października 2022
Jennifer Gardy: Co w brzuchu burczy, czyli o tym, jak twoje ciało zmienia jedzenie w paliwo (i kupę)
To tamto (Czarna Owca), Warszawa 2022.
Podróż
Jennifer Gardy wie, jak trafić do dzieci. Ich wyobraźnię szczególnie podsycać będzie "dziwnymi" opowieściami o naukowych eksperymentach: chwali się między innymi tym, że połknęła aparat do badania żołądka, żeby móc obejrzeć go od środka, a także - że oglądała własną kupę pod mikroskopem. Są to kwestie, które na pewno rozbudzą ciekawość (i niedowierzanie) maluchów i zachęcą je do śledzenia opowieści "Co w brzuchu burczy, czyli o tym, jak twoje ciało zmienia jedzenie w paliwo (i kupę). Edukacyjna książka przynosi sporo rozrywki, jest podzieloną na wyraziste części relacją dotyczącą kolejnych odcinków układu pokarmowego i została pozbawiona tematów tabu: jeśli jeszcze jakikolwiek dorosły bulwersowałby się na wieść o temacie kupy w literaturze - zostanie pokonany. Tu pojawia się nawet bristolska skala uformowania stolca, nie wspominając o anegdotach z kosmosu - związanych z wypróżnianiem się. Jennifer Gardy przekonuje, że ludzkie ciało jest fantastyczne i że warto poznać mechanizmy jego działania.
Śledzi autorka całą podróż, jaką odbywa jedzenie: opowiada dzieciom o ślinie i o tym, jak język pozwala rozpoznawać smaki (można nawet empirycznie sprawdzić, czy ma się zadatki na supersmakosza), opowiada o zębach i o przykrym zapachu z ust. Porównuje ruchy perystaltyczne z przemieszczaniem się przez dżdżownicę (mało kto w ogóle wpadłby na połączenie jedzenia i robali, co stanowi czynnik humorystyczny). Opowiada o zwieraczach, o żołądku i sposobach trawienia żywności. Opowiada też o kolejnych narządach, które biorą udział w procesie przerabiania jedzenia na energię. Zajmuje się - krótko - tematem alergii pokarmowych czy mikrobiotą jelitową, dzieci przyciągnie zwłaszcza tematami do niedawna tabuizowanymi: jest tu trochę o wymiotach, o czkawce, gazach, bekaniu czy o... przeszczepach kupy. Autorka bardzo dobrze wie, jak przenieść naukowe zagadnienia na historię atrakcyjną dla najmłodszych odbiorców - pisze tak, że nikt nie będzie chciał oderwać się od jej wyjaśnień. "Co w brzuchu burczy" to przystępnie opisane procesy zachodzące w organizmie - w dodatku część z ich efektów dzieci będą mogły na sobie zaobserwować. Na pewno jest to publikacja doskonała dla maluchów, które ciągle zadają pytania i chcą zrozumieć, jak to się dzieje, że ciało potrzebuje pożywienia (i co z nim robi). To również sposób na małych niejadków czy dzieci, które grymaszą przy wybieraniu potraw - Jennifer Gardy opowiada, dlaczego niektóre dania smakują bardziej niż inne i przestrzega przed ich nadużywaniem. Najbardziej zajmuje się jednak przedstawianiem procesu trawienia i wszystkich okoliczności związanych z jedzeniem - od środka. Potrafi zachęcić do czytania - wprowadza ciekawostki i dowcipne scenki, odrzuca to, co podręcznikowe i poważne - zależy jej za to na intrygowaniu dzieci i na prowadzeniu gawędziarskiej, ale zwięzłej narracji, która sprawia, że wiadomości zapadają w pamięć. Na komputerowych ilustracjach zwłaszcza to, co w środku człowieka, zyskuje ciekawe i komiksowe ujęcie. Tekst przyciąga do tego stopnia, że ilustracje stają się mniej istotne i stanowią tylko dodatek do lektury. Jennifer Gardy udało się naprawdę dobrze zaprezentować zjawiska związane z jedzeniem - to książka, którą warto podsunąć najmłodszym odbiorcom.
Podróż
Jennifer Gardy wie, jak trafić do dzieci. Ich wyobraźnię szczególnie podsycać będzie "dziwnymi" opowieściami o naukowych eksperymentach: chwali się między innymi tym, że połknęła aparat do badania żołądka, żeby móc obejrzeć go od środka, a także - że oglądała własną kupę pod mikroskopem. Są to kwestie, które na pewno rozbudzą ciekawość (i niedowierzanie) maluchów i zachęcą je do śledzenia opowieści "Co w brzuchu burczy, czyli o tym, jak twoje ciało zmienia jedzenie w paliwo (i kupę). Edukacyjna książka przynosi sporo rozrywki, jest podzieloną na wyraziste części relacją dotyczącą kolejnych odcinków układu pokarmowego i została pozbawiona tematów tabu: jeśli jeszcze jakikolwiek dorosły bulwersowałby się na wieść o temacie kupy w literaturze - zostanie pokonany. Tu pojawia się nawet bristolska skala uformowania stolca, nie wspominając o anegdotach z kosmosu - związanych z wypróżnianiem się. Jennifer Gardy przekonuje, że ludzkie ciało jest fantastyczne i że warto poznać mechanizmy jego działania.
Śledzi autorka całą podróż, jaką odbywa jedzenie: opowiada dzieciom o ślinie i o tym, jak język pozwala rozpoznawać smaki (można nawet empirycznie sprawdzić, czy ma się zadatki na supersmakosza), opowiada o zębach i o przykrym zapachu z ust. Porównuje ruchy perystaltyczne z przemieszczaniem się przez dżdżownicę (mało kto w ogóle wpadłby na połączenie jedzenia i robali, co stanowi czynnik humorystyczny). Opowiada o zwieraczach, o żołądku i sposobach trawienia żywności. Opowiada też o kolejnych narządach, które biorą udział w procesie przerabiania jedzenia na energię. Zajmuje się - krótko - tematem alergii pokarmowych czy mikrobiotą jelitową, dzieci przyciągnie zwłaszcza tematami do niedawna tabuizowanymi: jest tu trochę o wymiotach, o czkawce, gazach, bekaniu czy o... przeszczepach kupy. Autorka bardzo dobrze wie, jak przenieść naukowe zagadnienia na historię atrakcyjną dla najmłodszych odbiorców - pisze tak, że nikt nie będzie chciał oderwać się od jej wyjaśnień. "Co w brzuchu burczy" to przystępnie opisane procesy zachodzące w organizmie - w dodatku część z ich efektów dzieci będą mogły na sobie zaobserwować. Na pewno jest to publikacja doskonała dla maluchów, które ciągle zadają pytania i chcą zrozumieć, jak to się dzieje, że ciało potrzebuje pożywienia (i co z nim robi). To również sposób na małych niejadków czy dzieci, które grymaszą przy wybieraniu potraw - Jennifer Gardy opowiada, dlaczego niektóre dania smakują bardziej niż inne i przestrzega przed ich nadużywaniem. Najbardziej zajmuje się jednak przedstawianiem procesu trawienia i wszystkich okoliczności związanych z jedzeniem - od środka. Potrafi zachęcić do czytania - wprowadza ciekawostki i dowcipne scenki, odrzuca to, co podręcznikowe i poważne - zależy jej za to na intrygowaniu dzieci i na prowadzeniu gawędziarskiej, ale zwięzłej narracji, która sprawia, że wiadomości zapadają w pamięć. Na komputerowych ilustracjach zwłaszcza to, co w środku człowieka, zyskuje ciekawe i komiksowe ujęcie. Tekst przyciąga do tego stopnia, że ilustracje stają się mniej istotne i stanowią tylko dodatek do lektury. Jennifer Gardy udało się naprawdę dobrze zaprezentować zjawiska związane z jedzeniem - to książka, którą warto podsunąć najmłodszym odbiorcom.
czwartek, 20 października 2022
Irena Wielocha: Kobieta zawsze młoda
Agora, Warszawa 2022.
Kulisy młodości
Irena Wielocha dała się poznać w mediach społecznościowych jako "Kobieta Zawsze Młoda". Postanowiła nie poddawać się upływowi czasu i konwenansom - odrzuciła zachowania typowe dla pań "w średnim wieku" i zmieniła całe swoje życie. Punktem przełomowym stało się dla niej wyjście w góry: przekonana, że poradzi sobie na trasie, bohaterka sprawdziła na własnej skórze, co oznacza brak kondycji - i wtedy postanowiła wziąć się za siebie. Odpowiednia motywacja, regularne ćwiczenia, dieta i badania - wszystko to złożyło się na narodziny Kobiety Wiecznie Młodej. Zainspirowana przez przedstawicielki młodszych pokoleń wkroczyła też Irena Wielocha do mediów społecznościowych, by dawać dobry przykład innym seniorom. Teraz już od lat walczy z własnymi słabościami, buduje nowy obraz siebie i czerpie satysfakcję z codzienności. O swoich metamorfozach i o potyczkach z własnym organizmem pisze w tomie "Kobieta zawsze młoda", szybkim zwierzeniu o rysach autobiograficznych.
Irena Wielocha chce przekonywać innych do zmian: zwraca się zwłaszcza do kobiet, które mogłyby zgnuśnieć i przyjmować z pokorą to, co przynosi los. Ta autorka uważa, że można zmienić w sobie absolutnie wszystko, trzeba tylko ciężko pracować na sukces - i potwierdza to własnym przykładem. Dzięki zamieszczonym w książce zdjęciom odbiorczynie mogą sprawdzić, jak wyglądała kiedyś i jaka zmiana w niej zaszła - i to będzie najlepsza reklama pomysłów Ireny Wielochy na rzeczywistość. Sporo w tej książce porad i nawoływań do zmian: Irena Wielocha nie pozwala na chwile słabości, zachowuje się jak despotyczny trener personalny - ale jeśli chce osiągnąć efekt, to jest wstrząsnąć czytelniczkami i zmusić je do zmiany przyzwyczajeń, innego wyjścia nie ma. Dlatego też część odbiorczyń zwróci uwagę na ton: mocno nastawiony na przekonywanie, pozbawiony wątpliwości i miejsca na polemikę. Autorka jest pewna siebie aż do przesady, chce metamorfoz radykalnych. Pokazuje, jak kolejne działania wpłynęły na jej życie, chociaż część wydarzeń przemilcza - zwłaszcza gdy chodzi o reakcję rodziny, woli ogólnikowo wspomnieć, że nie wszystkim podobają się nowe porządki - jednak nie podaje żadnych konkretów. Opowiada za to o funkcjonowaniu w mediach społecznościowych i w świecie reklamy (rozlicza siebie samą z kolejnych działań zarobkowych, które niekoniecznie podobały się followersom, zupełnie jakby chciała się wytłumaczyć z podejmowanych decyzji). Uświadamia odbiorczyniom, że sukces w sprawach osobistych przekuła na pieniądze i że mogła dzięki temu realizować śmiałe marzenia. Przedstawia też kolejne wyzwania życiowe, między innymi te związane ze zmianą pracy czy przeprowadzką do górskiej chaty. Lubi pozostawać w ruchu i wciąż szuka dla siebie nowych przygód. Dzięki temu "Kobieta zawsze młoda" nie razi nastawieniem na perswazję i przesadnym optymizmem: owszem, taki ma styl, taką formę przyjmuje, żeby nie odkrywać do końca swoich tajemnic - ale ma to związek z chęcią pokazania odbiorczyniom innej drogi na przeżywanie jesieni życia. Tu nie ma miejsca na zmęczenie czy poddawanie się, nie wolno przyznawać się do smutku albo niechęci do ćwiczeń. Trzeba zaprzyjaźnić się z siłownią i nauczyć prawidłowego komponowania posiłków. Irena Wielocha udowadnia, że młodość to stan umysłu a nie metryka - jeśli zatem ktoś zechce podążyć jej śladem, może zrobić sporo dla siebie bez oglądania się na opinie otoczenia. "Kobieta zawsze młoda" to książka, w której autorka dzieli się swoimi przepisami na młodość: nie przyjmuje jednak do wiadomości, że komuś mogą one nie pasować.
Kulisy młodości
Irena Wielocha dała się poznać w mediach społecznościowych jako "Kobieta Zawsze Młoda". Postanowiła nie poddawać się upływowi czasu i konwenansom - odrzuciła zachowania typowe dla pań "w średnim wieku" i zmieniła całe swoje życie. Punktem przełomowym stało się dla niej wyjście w góry: przekonana, że poradzi sobie na trasie, bohaterka sprawdziła na własnej skórze, co oznacza brak kondycji - i wtedy postanowiła wziąć się za siebie. Odpowiednia motywacja, regularne ćwiczenia, dieta i badania - wszystko to złożyło się na narodziny Kobiety Wiecznie Młodej. Zainspirowana przez przedstawicielki młodszych pokoleń wkroczyła też Irena Wielocha do mediów społecznościowych, by dawać dobry przykład innym seniorom. Teraz już od lat walczy z własnymi słabościami, buduje nowy obraz siebie i czerpie satysfakcję z codzienności. O swoich metamorfozach i o potyczkach z własnym organizmem pisze w tomie "Kobieta zawsze młoda", szybkim zwierzeniu o rysach autobiograficznych.
Irena Wielocha chce przekonywać innych do zmian: zwraca się zwłaszcza do kobiet, które mogłyby zgnuśnieć i przyjmować z pokorą to, co przynosi los. Ta autorka uważa, że można zmienić w sobie absolutnie wszystko, trzeba tylko ciężko pracować na sukces - i potwierdza to własnym przykładem. Dzięki zamieszczonym w książce zdjęciom odbiorczynie mogą sprawdzić, jak wyglądała kiedyś i jaka zmiana w niej zaszła - i to będzie najlepsza reklama pomysłów Ireny Wielochy na rzeczywistość. Sporo w tej książce porad i nawoływań do zmian: Irena Wielocha nie pozwala na chwile słabości, zachowuje się jak despotyczny trener personalny - ale jeśli chce osiągnąć efekt, to jest wstrząsnąć czytelniczkami i zmusić je do zmiany przyzwyczajeń, innego wyjścia nie ma. Dlatego też część odbiorczyń zwróci uwagę na ton: mocno nastawiony na przekonywanie, pozbawiony wątpliwości i miejsca na polemikę. Autorka jest pewna siebie aż do przesady, chce metamorfoz radykalnych. Pokazuje, jak kolejne działania wpłynęły na jej życie, chociaż część wydarzeń przemilcza - zwłaszcza gdy chodzi o reakcję rodziny, woli ogólnikowo wspomnieć, że nie wszystkim podobają się nowe porządki - jednak nie podaje żadnych konkretów. Opowiada za to o funkcjonowaniu w mediach społecznościowych i w świecie reklamy (rozlicza siebie samą z kolejnych działań zarobkowych, które niekoniecznie podobały się followersom, zupełnie jakby chciała się wytłumaczyć z podejmowanych decyzji). Uświadamia odbiorczyniom, że sukces w sprawach osobistych przekuła na pieniądze i że mogła dzięki temu realizować śmiałe marzenia. Przedstawia też kolejne wyzwania życiowe, między innymi te związane ze zmianą pracy czy przeprowadzką do górskiej chaty. Lubi pozostawać w ruchu i wciąż szuka dla siebie nowych przygód. Dzięki temu "Kobieta zawsze młoda" nie razi nastawieniem na perswazję i przesadnym optymizmem: owszem, taki ma styl, taką formę przyjmuje, żeby nie odkrywać do końca swoich tajemnic - ale ma to związek z chęcią pokazania odbiorczyniom innej drogi na przeżywanie jesieni życia. Tu nie ma miejsca na zmęczenie czy poddawanie się, nie wolno przyznawać się do smutku albo niechęci do ćwiczeń. Trzeba zaprzyjaźnić się z siłownią i nauczyć prawidłowego komponowania posiłków. Irena Wielocha udowadnia, że młodość to stan umysłu a nie metryka - jeśli zatem ktoś zechce podążyć jej śladem, może zrobić sporo dla siebie bez oglądania się na opinie otoczenia. "Kobieta zawsze młoda" to książka, w której autorka dzieli się swoimi przepisami na młodość: nie przyjmuje jednak do wiadomości, że komuś mogą one nie pasować.
środa, 19 października 2022
Irvin D. Yalom, Marilyn Yalom: Sprawa śmierci i życia. Pamiętnik wybitnego psychoterapeuty i jego chorej na raka żony
Czarna Owca, Warszawa 2022.
Pożegnanie
Irvin D. Yalom ma osiemdziesiąt osiem lat, kiedy dowiaduje się, że jego młodsza o rok żona (a ukochana od piętnastego roku życia) zaczyna chorować na szpiczaka. Diagnozy nie pozostawiają wątpliwości: Marilyn nie ma już zbyt dużo czasu, ta choroba, mimo podjętego leczenia, zniszczy ją raczej szybko. Kobieta proponuje zatem swojemu mężowi stworzenie książki - wspólnego pamiętnika z ostatnich chwil razem. "Sprawa śmierci i życia. Pamiętnik wybitnego psychoterapeuty i jego chorej na raka żony" to publikacja będąca pożegnaniem. W tytule książki tego nie ma, ale Marilyn Yalom również należała do środowiska naukowego i zajmowała się między innymi badaniem tematu kobiet. W tej pozycji nie chodzi jednak o popisywanie się dokonaniami na uczelniach lub w ramach wykonywanych zawodów, chociaż Irvin D. Yalom z bezradności wykorzystuje nawiązania do swoich zajęć. Ta para nie prowadzi konwencjonalnego zwierzenia - "Sprawa śmierci i życia" nie daje się zaklasyfikować jako literatura szpitalna. Jest diagnoza, odrobina lęku - ale czytelnicy nie dowiedzą się, z jakimi problemami mierzyło się małżeństwo na początku. Nie ma tu opisywania zdrowotnych komplikacji ani wizyt lekarskich. Marilyn nie skarży się na los i nie zastanawia, dlaczego to właśnie ją spotkało. Nie dzieli się z czytelnikami intymnymi szczegółami leczenia. Od czasu do czasu jedynie zastanawia się nad tym, z jakimi konsekwencjami będzie musiała się mierzyć. W zasadzie nie chce rozmyślać o chorobie - od razu przygotowuje się na umieranie. Z kolei Irvin D. Yalom nie może uwolnić się od myśli, że nie poradzi sobie po śmierci ukochanej. Wciąż przypomina, jak długo jest w niej zakochany i sięga do własnego doświadczenia w psychoterapii, żeby uzmysłowić odbiorcom, jak przeżywa się żałobę. Wpada w minorowe tony, przestaje też bać się własnej śmierci. Ogląda cierpienie żony i czuje bezradność w związku z tym - wie, że w żaden sposób nie da rady przejąć nawet części jej zmartwień. Przeżywa ciągły stres, przed którym nie może już uciekać w pracę: zaprzestał praktyki terapeutycznej. Żeby oderwać się od przykrych tematów z domu, przedstawia sceny z gabinetu albo odwołuje się do własnych książek. Nie ucieknie jednak przed najważniejszym.
Stopniowo - chociaż odbiorcy tego nie widzą - następuje przemiana w małżonkach. Oboje przekonują się, że śmierć będzie lepszym rozwiązaniem niż codzienne katusze. Irvin D. Yalom postanawia przekonać żonę, że bez niej sobie poradzi: zdaje sobie sprawę, że Marilyn z tego powodu nie chce go zostawiać i zmusza się do podejmowania kolejnych nieudanych prób leczenia. Marilyn ma dość bólu i efektów ubocznych rozmaitych terapii: leczenie jest nieskuteczne i jedynie przedłuża męki. W rozmowach i w rozdziałach pisanych na przemian przez małżonków pojawia się temat eutanazji - tutaj jako śmierci z pomocą lekarza. Lektura zamienia się w próbę przekonania czytelników do zasadności takiego postępowania. Autorzy zajmują się przedstawianiem wyzwań związanych ze śmiercią na receptę. Marilyn odchodzi, kiedy tak właśnie postanowi. Irvin przedstawia jeszcze początek funkcjonowania bez żony: mierzy się z zaskakującymi reakcjami własnego organizmu. Nie ma tu żalu odbiorców ani budzenia ich wzruszeń. Autorzy - chociaż wprowadzają do intymnej przestrzeni - nie pozwalają sobie na pełną szczerość. Sporo pozostawiają dla siebie, pomagają jednak sprawdzić, jak to jest - przegrać z chorobą i przewartościować swoje życie.
Pożegnanie
Irvin D. Yalom ma osiemdziesiąt osiem lat, kiedy dowiaduje się, że jego młodsza o rok żona (a ukochana od piętnastego roku życia) zaczyna chorować na szpiczaka. Diagnozy nie pozostawiają wątpliwości: Marilyn nie ma już zbyt dużo czasu, ta choroba, mimo podjętego leczenia, zniszczy ją raczej szybko. Kobieta proponuje zatem swojemu mężowi stworzenie książki - wspólnego pamiętnika z ostatnich chwil razem. "Sprawa śmierci i życia. Pamiętnik wybitnego psychoterapeuty i jego chorej na raka żony" to publikacja będąca pożegnaniem. W tytule książki tego nie ma, ale Marilyn Yalom również należała do środowiska naukowego i zajmowała się między innymi badaniem tematu kobiet. W tej pozycji nie chodzi jednak o popisywanie się dokonaniami na uczelniach lub w ramach wykonywanych zawodów, chociaż Irvin D. Yalom z bezradności wykorzystuje nawiązania do swoich zajęć. Ta para nie prowadzi konwencjonalnego zwierzenia - "Sprawa śmierci i życia" nie daje się zaklasyfikować jako literatura szpitalna. Jest diagnoza, odrobina lęku - ale czytelnicy nie dowiedzą się, z jakimi problemami mierzyło się małżeństwo na początku. Nie ma tu opisywania zdrowotnych komplikacji ani wizyt lekarskich. Marilyn nie skarży się na los i nie zastanawia, dlaczego to właśnie ją spotkało. Nie dzieli się z czytelnikami intymnymi szczegółami leczenia. Od czasu do czasu jedynie zastanawia się nad tym, z jakimi konsekwencjami będzie musiała się mierzyć. W zasadzie nie chce rozmyślać o chorobie - od razu przygotowuje się na umieranie. Z kolei Irvin D. Yalom nie może uwolnić się od myśli, że nie poradzi sobie po śmierci ukochanej. Wciąż przypomina, jak długo jest w niej zakochany i sięga do własnego doświadczenia w psychoterapii, żeby uzmysłowić odbiorcom, jak przeżywa się żałobę. Wpada w minorowe tony, przestaje też bać się własnej śmierci. Ogląda cierpienie żony i czuje bezradność w związku z tym - wie, że w żaden sposób nie da rady przejąć nawet części jej zmartwień. Przeżywa ciągły stres, przed którym nie może już uciekać w pracę: zaprzestał praktyki terapeutycznej. Żeby oderwać się od przykrych tematów z domu, przedstawia sceny z gabinetu albo odwołuje się do własnych książek. Nie ucieknie jednak przed najważniejszym.
Stopniowo - chociaż odbiorcy tego nie widzą - następuje przemiana w małżonkach. Oboje przekonują się, że śmierć będzie lepszym rozwiązaniem niż codzienne katusze. Irvin D. Yalom postanawia przekonać żonę, że bez niej sobie poradzi: zdaje sobie sprawę, że Marilyn z tego powodu nie chce go zostawiać i zmusza się do podejmowania kolejnych nieudanych prób leczenia. Marilyn ma dość bólu i efektów ubocznych rozmaitych terapii: leczenie jest nieskuteczne i jedynie przedłuża męki. W rozmowach i w rozdziałach pisanych na przemian przez małżonków pojawia się temat eutanazji - tutaj jako śmierci z pomocą lekarza. Lektura zamienia się w próbę przekonania czytelników do zasadności takiego postępowania. Autorzy zajmują się przedstawianiem wyzwań związanych ze śmiercią na receptę. Marilyn odchodzi, kiedy tak właśnie postanowi. Irvin przedstawia jeszcze początek funkcjonowania bez żony: mierzy się z zaskakującymi reakcjami własnego organizmu. Nie ma tu żalu odbiorców ani budzenia ich wzruszeń. Autorzy - chociaż wprowadzają do intymnej przestrzeni - nie pozwalają sobie na pełną szczerość. Sporo pozostawiają dla siebie, pomagają jednak sprawdzić, jak to jest - przegrać z chorobą i przewartościować swoje życie.
wtorek, 18 października 2022
Michał Strzałkowski: Z miasta do miasta. Historie z czterech stron świata
Dwie Siostry, Warszawa 2022.
Podróż
Michał Strzałkowski zabiera dzieci i ich rodziców na ciekawą wycieczkę po świecie - koncentruje się na interesujących i nietypowych miastach, żeby pokazać odbiorcom, na czym polega odkrywanie innych kultur. Rozwija wyobraźnię czytelników już przez samo wymienianie niezwykłości z kolejnych miejsc - ta publikacja nie zawiedzie nikogo. "Z miasta do miasta. Historie z czterech stron świata" to prawdziwa przygoda, dzięki której dzieci będą mogły zabłysnąć wiedzą i nastawić się na odkrywanie przestrzeni z różnych zakątków globu.
Każda rozkładówka w tej książce to opowieść o innym mieście - uzupełniana ilustracjami Łukasza Majewskiego. Autor wybiera miasta według różnych kluczy: czasami prezentuje historię założycielską: kiedy metropolie zostały ściśle zaplanowane przez człowieka w określonym celu, na przykład żeby przenieść stolicę, żeby wziąć udział w "wyścigu" na największe, najlepsze lub najnowocześniejsze miejsce, albo żeby sprostać trendom w ekologii. Wyjaśnia Strzałkowski, dlaczego w Amsterdamie są wąskie domy i w jakim miejscu można mieć granicę państw przebiegającą przez dom. Sprawdza, gdzie budynek zastępuje miasto i jakie miasto składa się z kamperów. Uczy rozszyfrowywania japońskich adresów i prowadzi do slumsów. Sprawdza, jak przyroda może wpłynąć na kształt zabudowy, przez jakie miasto płynie rzeka śmieci i gdzie bez przerwy tworzą się korki. Przypomina dzieciom, że po miastach można się poruszać na różne sposoby: rowerami, wagonikami, gondolami albo metrem. Pozwala odwiedzić najbardziej tajemnicze miasta, te, z których ludzie się wyprowadzili. Pisze również o zwierzętach wpasowujących się w wielkomiejskie krajobrazy. Tematów jest tu mnóstwo, każda rozkładówka przynosi nowe ciekawostki i zajmującą lekturę. Bo Michał Strzałkowski nie zamierza nudzić danymi z podręczników - w ogóle nie interesują go liczby (chyba że da się wprowadzić jakieś intrygujące porównanie działające na wyobraźnię dzieci), nie zajmuje się zatem liczbą ludności ani powierzchnią. Za to wydobywa umiejętnie to, co świadczy o wyjątkowości opisywanego miejsca: wprowadza szereg niezwykłości, które następnie komentuje i wyjaśnia, żeby dzieci mogły zrozumieć, skąd wziął się czynnik wyróżniający miasto. Dzięki temu zapamiętają, co można zobaczyć, kiedy wybierze się na wycieczkę za granicę, a także przekonają się, że świat zasługuje na to, żeby go poznawać i zwiedzać - wciąż wiele pozostanie do odkrycia. "Z miasta do miasta" to tom edukacyjny, ale przynoszący mnóstwo rozrywki. Chodzi tu między innymi o wprowadzenie do świadomości dzieci kolejnych miejsc - na zapamiętywanie informacji wpłynie przyjęta przez autora forma opowiadania o atrakcjach (niekoniecznie turystycznych). Dzieci będą mogły zastanawiać się, jak wygląda życie w tak odmiennym miejscu, a lektura z pewnością przyczyni się do rozwijania ich wyobraźni. Michał Strzałkowski przyciąga lekkością stylistyczną i zestawem pomysłów oraz odkryć - funduje odbiorcom przygodę, zabiera ich na wyprawę i pozwala obserwować, jak żyją inni ludzie. Sprawia, że trudniej będzie jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czym jest miasto. To bardzo udana propozycja nie tylko dla najmłodszych.
Podróż
Michał Strzałkowski zabiera dzieci i ich rodziców na ciekawą wycieczkę po świecie - koncentruje się na interesujących i nietypowych miastach, żeby pokazać odbiorcom, na czym polega odkrywanie innych kultur. Rozwija wyobraźnię czytelników już przez samo wymienianie niezwykłości z kolejnych miejsc - ta publikacja nie zawiedzie nikogo. "Z miasta do miasta. Historie z czterech stron świata" to prawdziwa przygoda, dzięki której dzieci będą mogły zabłysnąć wiedzą i nastawić się na odkrywanie przestrzeni z różnych zakątków globu.
Każda rozkładówka w tej książce to opowieść o innym mieście - uzupełniana ilustracjami Łukasza Majewskiego. Autor wybiera miasta według różnych kluczy: czasami prezentuje historię założycielską: kiedy metropolie zostały ściśle zaplanowane przez człowieka w określonym celu, na przykład żeby przenieść stolicę, żeby wziąć udział w "wyścigu" na największe, najlepsze lub najnowocześniejsze miejsce, albo żeby sprostać trendom w ekologii. Wyjaśnia Strzałkowski, dlaczego w Amsterdamie są wąskie domy i w jakim miejscu można mieć granicę państw przebiegającą przez dom. Sprawdza, gdzie budynek zastępuje miasto i jakie miasto składa się z kamperów. Uczy rozszyfrowywania japońskich adresów i prowadzi do slumsów. Sprawdza, jak przyroda może wpłynąć na kształt zabudowy, przez jakie miasto płynie rzeka śmieci i gdzie bez przerwy tworzą się korki. Przypomina dzieciom, że po miastach można się poruszać na różne sposoby: rowerami, wagonikami, gondolami albo metrem. Pozwala odwiedzić najbardziej tajemnicze miasta, te, z których ludzie się wyprowadzili. Pisze również o zwierzętach wpasowujących się w wielkomiejskie krajobrazy. Tematów jest tu mnóstwo, każda rozkładówka przynosi nowe ciekawostki i zajmującą lekturę. Bo Michał Strzałkowski nie zamierza nudzić danymi z podręczników - w ogóle nie interesują go liczby (chyba że da się wprowadzić jakieś intrygujące porównanie działające na wyobraźnię dzieci), nie zajmuje się zatem liczbą ludności ani powierzchnią. Za to wydobywa umiejętnie to, co świadczy o wyjątkowości opisywanego miejsca: wprowadza szereg niezwykłości, które następnie komentuje i wyjaśnia, żeby dzieci mogły zrozumieć, skąd wziął się czynnik wyróżniający miasto. Dzięki temu zapamiętają, co można zobaczyć, kiedy wybierze się na wycieczkę za granicę, a także przekonają się, że świat zasługuje na to, żeby go poznawać i zwiedzać - wciąż wiele pozostanie do odkrycia. "Z miasta do miasta" to tom edukacyjny, ale przynoszący mnóstwo rozrywki. Chodzi tu między innymi o wprowadzenie do świadomości dzieci kolejnych miejsc - na zapamiętywanie informacji wpłynie przyjęta przez autora forma opowiadania o atrakcjach (niekoniecznie turystycznych). Dzieci będą mogły zastanawiać się, jak wygląda życie w tak odmiennym miejscu, a lektura z pewnością przyczyni się do rozwijania ich wyobraźni. Michał Strzałkowski przyciąga lekkością stylistyczną i zestawem pomysłów oraz odkryć - funduje odbiorcom przygodę, zabiera ich na wyprawę i pozwala obserwować, jak żyją inni ludzie. Sprawia, że trudniej będzie jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czym jest miasto. To bardzo udana propozycja nie tylko dla najmłodszych.
poniedziałek, 17 października 2022
Renee Engeln: Obsesja piękna. Jak kultura popularna krzywdzi dziewczynki i kobiety
W.A.B., Warszawa 2022. (wznowienie)
Lustro
Gdyby kobiety nie czuły się bez przerwy oceniane i nie musiały przez cały czas zastanawiać się nad tym, czy dobrze wyglądają, mogłyby swoje zasoby umysłowe poświęcić na coś ważniejszego - twierdzi Renee Engeln, autorka książki "Obsesja piękna. Jak kultura popularna krzywdzi dziewczynki i kobiety". Obszerna publikacja popularnonaukowa ma uświadomić czytelniczkom, w jakie pułapki wpadają - i czy w ogóle można się z nich wyzwolić. Autorka przestrzega przed tym, jaki świat dla młodszych pokoleń budują ludzie zorientowani na wygląd. Bez przerwy przypomina, że mężczyźni nie muszą się zastanawiać nad ubiorem czy nad swoją urodą, tymczasem kobiety oceniane są nie tylko przez przedstawicieli płci przeciwnej, ale też przez inne kobiety, które nie szczędzą krytycznych uwag, kiedy tylko ktoś wyróżnia się z tłumu. Renee Engeln prosi o komentarze te panie, które świadomie zrezygnowały z dążenia do perfekcyjnego wyglądu, ograniczyły stosowanie makijażu czy przestały obsesyjnie kontrolować wagę. Jednocześnie przypomina, że większość kobiet lubi ładnie wyglądać i podobać się innym i tego podejścia nie odrzuci. Jest tu zatem oskarżenie wymierzone w kulturę popularną - wroga bez twarzy - ale nie ma recepty na taki stan rzeczy, może poza globalną zmianą mentalności, co oczywiście nastąpić nie może. Renee Engeln wie, że kobiety same sobie urządzają piekło - ale nie znajduje argumentów, które jednoznacznie pokazałyby, że z takim zachowaniem trzeba zerwać. Żeby zagrać na emocjach odbiorczyń, pokazuje postawy dzieci: kilkuletnie dziewczynki są świadome tego, że tusza i brzydota to coś, przed czym trzeba się chronić za wszelką cenę, bo inaczej można zostać osobą wykluczoną z nawet małej społeczności. Autorka pyta o to, jaki wpływ na podejście do własnego ciała ma wychowanie czy postawy rodziców, próbuje podawać wskazówki, jak uwolnić się od krzywdzących przekonań i postawić na samorozwój, a nie wyłącznie na pielęgnowanie urody. Wygląda to trochę tak, jakby Renee Engeln wierzyła w istnienie dwóch grup kobiet: jedna (znacznie większa) uznaje, że płeć wiążę się ze stereotypami, które trzeba potwierdzać własnym zachowaniem. Druga odrzuca wszelkie zasady dbania o siebie i nie akceptuje przemysłu beauty. Zupełnie jakby nie istniały panie, które zwyczajnie nie zastanawiają się nad swoim wyglądem i nad modami. W ten sposób "Obsesja piękna" zamiast budzić złość na istniejące rozwiązania, momentami wręcz podsyca kulturowe zjawiska i przypomina odbiorczyniom, że najprostsza droga to dostosowanie się do nich. Renee Engeln za obowiązujący kanon przyjmuje kulturę zachodnią, ale poza nią w swoich rozważaniach nie wychodzi. W efekcie stosuje uproszczenia, na które nie zawsze odbiorczynie będą się zgadzać. Z czasem coraz więcej miejsca przeznacza na opisy badań i doświadczeń, które mają pokazać stosunek kobiet do swoich ciał - jednak trudno tu raczej o warunki kliniczne, zwłaszcza kiedy nie da się odizolować badanych od ich własnych wspomnień czy sposobu wychowania. Renee Engeln szuka też ciekawych postaci, które są w stanie podzielić się swoimi historiami: w każdym rozdziale pojawia się przynajmniej jedna bohaterka, której zwyczajna egzystencja jest przykładem na to, jak przewalczyć krzywdzące stereotypy albo jak nie dać się obsesji piękna. Niektóre kobiety opowiadają też o tym, co przeżywały w związku z postawami rodziców albo z presją otoczenia.
Renee Engeln porusza ważne tematy. Walczy o to, żeby zmienić podejście do wyglądu, żeby kobiety nie czuły się ciągle oceniane i żeby mogły udowadniać swoją wartość inaczej niż urodą. Analizuje rzeczywistość, która nie pozwala wyrwać się z tego typu podejścia i wskazuje drogę do alternatywnych przestrzeni. Chce uzmysłowić czytelniczkom, że dla swoich córek powinny przeciwstawić się konwencji. "Obsesja piękna" to książka, która momentami budzi refleksję, czy autorka na pewno ma rację w zerojedynkowym postrzeganiu świata - ale która zwraca uwagę na ważne elementy życia społecznego.
Lustro
Gdyby kobiety nie czuły się bez przerwy oceniane i nie musiały przez cały czas zastanawiać się nad tym, czy dobrze wyglądają, mogłyby swoje zasoby umysłowe poświęcić na coś ważniejszego - twierdzi Renee Engeln, autorka książki "Obsesja piękna. Jak kultura popularna krzywdzi dziewczynki i kobiety". Obszerna publikacja popularnonaukowa ma uświadomić czytelniczkom, w jakie pułapki wpadają - i czy w ogóle można się z nich wyzwolić. Autorka przestrzega przed tym, jaki świat dla młodszych pokoleń budują ludzie zorientowani na wygląd. Bez przerwy przypomina, że mężczyźni nie muszą się zastanawiać nad ubiorem czy nad swoją urodą, tymczasem kobiety oceniane są nie tylko przez przedstawicieli płci przeciwnej, ale też przez inne kobiety, które nie szczędzą krytycznych uwag, kiedy tylko ktoś wyróżnia się z tłumu. Renee Engeln prosi o komentarze te panie, które świadomie zrezygnowały z dążenia do perfekcyjnego wyglądu, ograniczyły stosowanie makijażu czy przestały obsesyjnie kontrolować wagę. Jednocześnie przypomina, że większość kobiet lubi ładnie wyglądać i podobać się innym i tego podejścia nie odrzuci. Jest tu zatem oskarżenie wymierzone w kulturę popularną - wroga bez twarzy - ale nie ma recepty na taki stan rzeczy, może poza globalną zmianą mentalności, co oczywiście nastąpić nie może. Renee Engeln wie, że kobiety same sobie urządzają piekło - ale nie znajduje argumentów, które jednoznacznie pokazałyby, że z takim zachowaniem trzeba zerwać. Żeby zagrać na emocjach odbiorczyń, pokazuje postawy dzieci: kilkuletnie dziewczynki są świadome tego, że tusza i brzydota to coś, przed czym trzeba się chronić za wszelką cenę, bo inaczej można zostać osobą wykluczoną z nawet małej społeczności. Autorka pyta o to, jaki wpływ na podejście do własnego ciała ma wychowanie czy postawy rodziców, próbuje podawać wskazówki, jak uwolnić się od krzywdzących przekonań i postawić na samorozwój, a nie wyłącznie na pielęgnowanie urody. Wygląda to trochę tak, jakby Renee Engeln wierzyła w istnienie dwóch grup kobiet: jedna (znacznie większa) uznaje, że płeć wiążę się ze stereotypami, które trzeba potwierdzać własnym zachowaniem. Druga odrzuca wszelkie zasady dbania o siebie i nie akceptuje przemysłu beauty. Zupełnie jakby nie istniały panie, które zwyczajnie nie zastanawiają się nad swoim wyglądem i nad modami. W ten sposób "Obsesja piękna" zamiast budzić złość na istniejące rozwiązania, momentami wręcz podsyca kulturowe zjawiska i przypomina odbiorczyniom, że najprostsza droga to dostosowanie się do nich. Renee Engeln za obowiązujący kanon przyjmuje kulturę zachodnią, ale poza nią w swoich rozważaniach nie wychodzi. W efekcie stosuje uproszczenia, na które nie zawsze odbiorczynie będą się zgadzać. Z czasem coraz więcej miejsca przeznacza na opisy badań i doświadczeń, które mają pokazać stosunek kobiet do swoich ciał - jednak trudno tu raczej o warunki kliniczne, zwłaszcza kiedy nie da się odizolować badanych od ich własnych wspomnień czy sposobu wychowania. Renee Engeln szuka też ciekawych postaci, które są w stanie podzielić się swoimi historiami: w każdym rozdziale pojawia się przynajmniej jedna bohaterka, której zwyczajna egzystencja jest przykładem na to, jak przewalczyć krzywdzące stereotypy albo jak nie dać się obsesji piękna. Niektóre kobiety opowiadają też o tym, co przeżywały w związku z postawami rodziców albo z presją otoczenia.
Renee Engeln porusza ważne tematy. Walczy o to, żeby zmienić podejście do wyglądu, żeby kobiety nie czuły się ciągle oceniane i żeby mogły udowadniać swoją wartość inaczej niż urodą. Analizuje rzeczywistość, która nie pozwala wyrwać się z tego typu podejścia i wskazuje drogę do alternatywnych przestrzeni. Chce uzmysłowić czytelniczkom, że dla swoich córek powinny przeciwstawić się konwencji. "Obsesja piękna" to książka, która momentami budzi refleksję, czy autorka na pewno ma rację w zerojedynkowym postrzeganiu świata - ale która zwraca uwagę na ważne elementy życia społecznego.
niedziela, 16 października 2022
Sławomir Mrożek: Miłość na Krymie
Noir sur Blanc, Warszawa 2022.
Złudzenia
"Miłość na Krymie. Komedia tragiczna w trzech aktach" to tekst, który Sławomir Mrożek przygotował z rozmachem, nie tylko żeby pokazać zabawę intertekstualnymi skojarzeniami, ale też żeby rozsadzać absurdem konwencje teatralne. Już na wstępie autorzy adaptacji spotkają się z kategorycznymi nakazami i zakazami dotyczącymi zmian scenograficznych: Mrożek jako autor chce zatrzymać absolutnie każdy pomysł, który wymaga monumentalnej sceny i realistycznej scenografii - do tego, żeby przedstawić historię, którą dałoby się zmieścić przy jednym stoliku. "Miłość na Krymie" to zatem wyzwanie - dzisiaj. Mrożek oczywiście proponuje tu trzy obrazy sytuacji w Rosji, dokonuje ważnych społecznie podsumowań i analiz politycznych, pod płaszczykiem towarzyskiego spotkania. Wprowadza bohaterów, którzy nie będą krytykować niczego wprost - za to świetnie zdają sobie sprawę z ograniczeń płynących z zewnątrz. Próbują realizować własne pragnienia i podążać za najprostszymi popędami, jednak ich sytuację ciągle pogarsza fakt, że nie mogą w pełni stanowić o sobie. Sławomir Mrożek niespiesznie rozwija akcję. Zmusza bohaterów do wplatania w dialogi ocen dotyczących polityki, kiedy tylko uznaje, że dosłowność lepiej się sprawdzi. Nie chce uśpić czujności czytelników, żąda od nich stałego skupienia na wydarzeniach, ale bardziej na pułapkach codzienności. Wydaje się przez to, że bohaterowie są mocno zdystansowani od odbiorców, zwłaszcza obecnie - ale przecież "Miłość na Krymie" wcale się nie starzeje, w dalszym ciągu funkcjonuje jako precyzyjny komentarz do pewnego rodzaju rządów.
Ale ataki wymierzone we władze Sławomir Mrożek przeplata nawiązaniami do wielkich dramatopisarzy rosyjskich. Wprowadza albo cytaty, albo parafrazy, albo nawiązania do tytułów i do charakterystycznych wątków. Sprawia, że odbiorcy w pewnym momencie będą wręcz musieli zamienić się w dziennikarzy śledczych lub detektywów i wskazywać kolejne inspiracje. Zabawy literackie zdominują w którejś chwili lekturę, przekierują uwagę odbiorców na klasykę literatury i na treści przemycane przez twórców, sposoby ominięcia cenzury lub trafienia do odbiorców przez satyrę. Mrożek buduje opowieść o rozłożystej konstrukcji - szuka sposobów na wypełnienie scen nie tylko publicystycznymi (mimo że ponadczasowymi) treściami. Zresztą już wewnętrzna dynamika tej sztuki sprawia, że odbiorcy będą odkrywać w niej rozmaite przesłania - Mrożek stara się zróżnicować kolejne partie tekstu i za każdym razem zapewniać czytelnikom innego rodzaju łamigłówkę. Stawia diagnozy rosyjskiemu społeczeństwu, zastanawia się nad mentalnością, która nie pozwala na przejście do cywilizowanego świata i wytyka błędy. Ale przy tym wszystkim zajmuje się też tworzeniem literatury wysokiej klasy. "Miłość na Krymie" to sztuka obszerna i wielowymiarowa, aktualna mimo upływu czasu - ale jednocześnie dość ciężka dla tych, którzy spodziewaliby się prostych chwytów opartych na absurdzie i komizmie sytuacyjnym.
Złudzenia
"Miłość na Krymie. Komedia tragiczna w trzech aktach" to tekst, który Sławomir Mrożek przygotował z rozmachem, nie tylko żeby pokazać zabawę intertekstualnymi skojarzeniami, ale też żeby rozsadzać absurdem konwencje teatralne. Już na wstępie autorzy adaptacji spotkają się z kategorycznymi nakazami i zakazami dotyczącymi zmian scenograficznych: Mrożek jako autor chce zatrzymać absolutnie każdy pomysł, który wymaga monumentalnej sceny i realistycznej scenografii - do tego, żeby przedstawić historię, którą dałoby się zmieścić przy jednym stoliku. "Miłość na Krymie" to zatem wyzwanie - dzisiaj. Mrożek oczywiście proponuje tu trzy obrazy sytuacji w Rosji, dokonuje ważnych społecznie podsumowań i analiz politycznych, pod płaszczykiem towarzyskiego spotkania. Wprowadza bohaterów, którzy nie będą krytykować niczego wprost - za to świetnie zdają sobie sprawę z ograniczeń płynących z zewnątrz. Próbują realizować własne pragnienia i podążać za najprostszymi popędami, jednak ich sytuację ciągle pogarsza fakt, że nie mogą w pełni stanowić o sobie. Sławomir Mrożek niespiesznie rozwija akcję. Zmusza bohaterów do wplatania w dialogi ocen dotyczących polityki, kiedy tylko uznaje, że dosłowność lepiej się sprawdzi. Nie chce uśpić czujności czytelników, żąda od nich stałego skupienia na wydarzeniach, ale bardziej na pułapkach codzienności. Wydaje się przez to, że bohaterowie są mocno zdystansowani od odbiorców, zwłaszcza obecnie - ale przecież "Miłość na Krymie" wcale się nie starzeje, w dalszym ciągu funkcjonuje jako precyzyjny komentarz do pewnego rodzaju rządów.
Ale ataki wymierzone we władze Sławomir Mrożek przeplata nawiązaniami do wielkich dramatopisarzy rosyjskich. Wprowadza albo cytaty, albo parafrazy, albo nawiązania do tytułów i do charakterystycznych wątków. Sprawia, że odbiorcy w pewnym momencie będą wręcz musieli zamienić się w dziennikarzy śledczych lub detektywów i wskazywać kolejne inspiracje. Zabawy literackie zdominują w którejś chwili lekturę, przekierują uwagę odbiorców na klasykę literatury i na treści przemycane przez twórców, sposoby ominięcia cenzury lub trafienia do odbiorców przez satyrę. Mrożek buduje opowieść o rozłożystej konstrukcji - szuka sposobów na wypełnienie scen nie tylko publicystycznymi (mimo że ponadczasowymi) treściami. Zresztą już wewnętrzna dynamika tej sztuki sprawia, że odbiorcy będą odkrywać w niej rozmaite przesłania - Mrożek stara się zróżnicować kolejne partie tekstu i za każdym razem zapewniać czytelnikom innego rodzaju łamigłówkę. Stawia diagnozy rosyjskiemu społeczeństwu, zastanawia się nad mentalnością, która nie pozwala na przejście do cywilizowanego świata i wytyka błędy. Ale przy tym wszystkim zajmuje się też tworzeniem literatury wysokiej klasy. "Miłość na Krymie" to sztuka obszerna i wielowymiarowa, aktualna mimo upływu czasu - ale jednocześnie dość ciężka dla tych, którzy spodziewaliby się prostych chwytów opartych na absurdzie i komizmie sytuacyjnym.
sobota, 15 października 2022
Książka do wyklejania (My Little Pony, Muminki, Cocomelon)
Harperkids, Warszawa 2022.
Dla niecierpliwych
Książka do wyklejania to propozycja serii dla dzieci, które lubią bawić się naklejkami, ale nie zawsze są zadowolone z efektów ich użycia i żałują, że nie mogą poprawić swojej pracy. Zeszyty są przygotowane tak, żeby odklejanie raz naklejonych obrazków nie psuło kartek: śliski papier sprawia, że dzieci bez trudu poradzą sobie z wprowadzaniem nowych rozwiązań. Oczywiście, jak w innych podcyklach, i tutaj królują bohaterowie kreskówek i bajek znanych najmłodszym - to nawiązania do ulubionych historyjek przekonają odbiorców do wysiłku. Pojawia się tutaj kilka rozkładówek, a każda z nich ma sporo miejsca na uzupełnianie naklejkami - dzięki temu dzieci stworzą własny obrazek i będą miały ogromny wpływ na jego kształt, bo twórcy serii nie wyznaczają konkretnych miejsc na przyklejanie naklejek (ani nie wskazują, które konkretnie naklejki pasują do strony). Za każdym razem na rozkładówce mieści się drobny, akapitowy komentarz. To metoda na wprowadzenie bohatera - na pokazanie, czym się zajmuje, jak wygląda środowisko, w którym się obraca, co dzieje się z jego bliskimi, co lubi najbardziej, albo - czego w danym momencie potrzebuje. W tym krótkim opisie znajduje się też polecenie dla dzieci: można zatem samodzielnie tworzyć obrazki z naklejek, można realizować wytyczne przedstawiane przez wydawnictwo i sprawdzać, jak pomyślany został zestaw naklejek znajdujących się na środkowej rozkładówce. Co ważne, naklejki są tu różnej wielkości i nie zawsze łączą się z konkretnymi postaciami: bywa tu sporo ozdobników, które można wykorzystać wszędzie do uzupełnienia obrazków. Ponadto łatwo będzie odnaleźć dodany element, bo wszystkie naklejki mają białe marginesy - mimo nieregularnych kształtów nie zostały docięte do konturów postaci czy przedmiotów, co sprawia, że po przyklejeniu na stronę będą się wyraźnie odznaczać. Nie powinno to przeszkadząć dzieciom, zwłaszcza że chodzi tu o wypełnianie pierwszego planu, a nie o precyzyjne dopasowywanie kształtów do tła.
Dzieci otrzymują zatem możliwość zajrzenia do przestrzeni ulubionych bajkowych bohaterów - łatwo będzie im odtworzyć znany świat na podstawie obejrzanych kreskówek - a to wykluczy problemy z wyobraźnią i z konstruowaniem samodzielnych scenek. Co ciekawe, chociaż seria pomyślana jest tak, by powtarzał się pomysł, ale też wskazówki czy schemat działania odbiorców, graficznie poszczególne tomiki różnią się od siebie. W My Little Pony to bardzo konkretne przestrzenie, wnętrza domów albo łąki z mnóstwem szczegółów tła. Podobnie jest w Cocomelonie. W Muminkach za to tła są rozmyte i mało konkretne, pozbawione detali, które mogłyby odciągać uwagę dzieci. W szczątkowej narracji w Cocomelonie pojawiają się wykrzyknienia i podkreślanie emocji, My Little Pony ma raczej stawiać na uczucia i na zrozumienie bohaterek, a w Muminkach opisy są najbardziej beznamiętne i niespecjalnie nawiązujące do postaci. I tak dzieci będą po prostu bawić się naklejkami, a nie skupiać na jakości opowieści-poleceń: można zatem zapewnić sobie chwilę spokoju podczas gdy maluch będzie pracować nad własną profesjonalną ilustracją z naklejek.
Dla niecierpliwych
Książka do wyklejania to propozycja serii dla dzieci, które lubią bawić się naklejkami, ale nie zawsze są zadowolone z efektów ich użycia i żałują, że nie mogą poprawić swojej pracy. Zeszyty są przygotowane tak, żeby odklejanie raz naklejonych obrazków nie psuło kartek: śliski papier sprawia, że dzieci bez trudu poradzą sobie z wprowadzaniem nowych rozwiązań. Oczywiście, jak w innych podcyklach, i tutaj królują bohaterowie kreskówek i bajek znanych najmłodszym - to nawiązania do ulubionych historyjek przekonają odbiorców do wysiłku. Pojawia się tutaj kilka rozkładówek, a każda z nich ma sporo miejsca na uzupełnianie naklejkami - dzięki temu dzieci stworzą własny obrazek i będą miały ogromny wpływ na jego kształt, bo twórcy serii nie wyznaczają konkretnych miejsc na przyklejanie naklejek (ani nie wskazują, które konkretnie naklejki pasują do strony). Za każdym razem na rozkładówce mieści się drobny, akapitowy komentarz. To metoda na wprowadzenie bohatera - na pokazanie, czym się zajmuje, jak wygląda środowisko, w którym się obraca, co dzieje się z jego bliskimi, co lubi najbardziej, albo - czego w danym momencie potrzebuje. W tym krótkim opisie znajduje się też polecenie dla dzieci: można zatem samodzielnie tworzyć obrazki z naklejek, można realizować wytyczne przedstawiane przez wydawnictwo i sprawdzać, jak pomyślany został zestaw naklejek znajdujących się na środkowej rozkładówce. Co ważne, naklejki są tu różnej wielkości i nie zawsze łączą się z konkretnymi postaciami: bywa tu sporo ozdobników, które można wykorzystać wszędzie do uzupełnienia obrazków. Ponadto łatwo będzie odnaleźć dodany element, bo wszystkie naklejki mają białe marginesy - mimo nieregularnych kształtów nie zostały docięte do konturów postaci czy przedmiotów, co sprawia, że po przyklejeniu na stronę będą się wyraźnie odznaczać. Nie powinno to przeszkadząć dzieciom, zwłaszcza że chodzi tu o wypełnianie pierwszego planu, a nie o precyzyjne dopasowywanie kształtów do tła.
Dzieci otrzymują zatem możliwość zajrzenia do przestrzeni ulubionych bajkowych bohaterów - łatwo będzie im odtworzyć znany świat na podstawie obejrzanych kreskówek - a to wykluczy problemy z wyobraźnią i z konstruowaniem samodzielnych scenek. Co ciekawe, chociaż seria pomyślana jest tak, by powtarzał się pomysł, ale też wskazówki czy schemat działania odbiorców, graficznie poszczególne tomiki różnią się od siebie. W My Little Pony to bardzo konkretne przestrzenie, wnętrza domów albo łąki z mnóstwem szczegółów tła. Podobnie jest w Cocomelonie. W Muminkach za to tła są rozmyte i mało konkretne, pozbawione detali, które mogłyby odciągać uwagę dzieci. W szczątkowej narracji w Cocomelonie pojawiają się wykrzyknienia i podkreślanie emocji, My Little Pony ma raczej stawiać na uczucia i na zrozumienie bohaterek, a w Muminkach opisy są najbardziej beznamiętne i niespecjalnie nawiązujące do postaci. I tak dzieci będą po prostu bawić się naklejkami, a nie skupiać na jakości opowieści-poleceń: można zatem zapewnić sobie chwilę spokoju podczas gdy maluch będzie pracować nad własną profesjonalną ilustracją z naklejek.
piątek, 14 października 2022
Bonnie Garmus: Lekcje chemii
Marginesy, Warszawa 2022.
Wszystko
Bonnie Garmus odrzuca schematy w literaturze rozrywkowej. Ba, odrzuca schematy życiowe. I dzięki temu tworzy powieść, która na długo zapadnie czytelnikom w pamięć i da im sporo do myślenia, a przy okazji dostarczy też zestawu silnych wrażeń. "Lekcje chemii" to książka o niezwykłej kobiecie, wyobcowaniu i konsekwencjach stereotypów. Autorka przenosi odbiorców w lata 50. XX wieku, ale na dobrą sprawę mogłaby nie bawić się ograniczeniami czasowymi - jedynie kontekst kulturowo-obyczajowy przydaje jej się do uwypuklenia sytuacji postaci. Oto Elizabeth Zott pracuje jako laborantka w firmie zdominowanej przez mężczyzn. Nie jest przez nikogo traktowana poważnie: wszyscy widzą w niej sekretarkę albo pomoc laboratoryjną, na pewno nie kobietę, która osiąga sukcesy w chemii. Elizabeth Zott jednocześnie jest osobą mocno wycofaną: nie zabiega o względy innych, nie zależy jej na popularności. Chciałaby po prostu móc wykonywać swoją pracę. Nie udało jej się zdobyć tytułu doktora ze względu na molestowanie seksualne. Teraz dąży więc do spełniania marzeń w inny sposób. Praca w laboratorium, chociaż wypełniona szykanami i komplikacjami, daje jej możliwość prowadzenia własnych badań - mimo że bohaterka często musi kombinować, żeby zdobyć potrzebne narzędzia lub naczynia. Tak Elizabeth trafia na Calvina Evansa. Calvin Evans to geniusz i introwertyk. Nie ma pojęcia, jak postępować z kobietami, za to został nominowany do Nagrody Nobla. Jego romans z Elizabeth wszystkim wydaje się nieprawdopodobny - a jednak wybucha z ogromną siłą. Tyle tylko, że Zott nie zamierza spełniać oczekiwań innych ludzi. Nie zgadza się na ślub, nie daje się podporządkować mężczyźnie. Chce być postrzegana jako jednostka samodzielna i wartościowa nie ze względu na partnera, a na swoje osiągnięcia. Nie przesadza: otoczenie cały czas definiuje kobiety przez pryzmat ich mężów. Nic dziwnego, że na taką rzeczywistość Elizabeth Zott się nie zgadza. I tę właśnie bohaterkę czytelnicy poznają jako prowadzącą show o gotowaniu w jednej z telewizji. Elizabeth Zott jest tu samotną matką i panią dla psa o wdzięcznym imieniu Szósta Trzydzieści. Bonnie Garmus proponuje czytelnikom dość nietypowe rozwiązania, chociaż wykorzystuje temat, żeby zwrócić uwagę na nierówności społeczne i pozycję kobiet w środowisku naukowym. Dyskryminacja ze względu na płeć to coś, przed czym Elizabeth Zott potrafi się bronić - dlatego też udaje jej się przeforsować własne rozwiązania w programie kulinarnym. Tych lekcji chemii i życia widzowie nie zapomną nigdy.
Bonnie Garmus sięga po wiadomości z dziedzin, które normalnie do literatury dla pań nie mają wstępu: opowiada i o chemii, i o... wioślarstwie. Za każdym razem łączy to z życiem, nie przepisuje podręczników, ale przedstawia sposób wpływania wiedzy na codzienność, nawet u najzwyklejszych fanek Zott. Bawi się tematem feminizmu i - scenariuszami romansów. Sprawia, że "Lekcje chemii" wypadają oryginalnie i na długo wciągną czytelniczki. Nie jest to typowa obyczajówka, wiele razy odbiorczynie będą złe na autorkę za wprowadzanie określonych rozwiązań, część zachowań postaci da się wytłumaczyć wyłącznie ich problemami społecznymi - ale to w całości bardzo dobrze się broni. Humor na wysokim poziomie zapewniają pomysły kreatywne: uczenie psa kolejnych wyrazów albo przekładanie zwyczajnych czynności na język nauki. Elizabeth Zott świat rozumie przez teoretyzowanie w ramach fizyki i chemii - nie jest to kobieta, w której czytelniczki się odnajdą. A jednak inspiruje i zachwyca. Dzięki niej "Lekcje chemii" każdy będzie chciał mieć na swojej półce.
Wszystko
Bonnie Garmus odrzuca schematy w literaturze rozrywkowej. Ba, odrzuca schematy życiowe. I dzięki temu tworzy powieść, która na długo zapadnie czytelnikom w pamięć i da im sporo do myślenia, a przy okazji dostarczy też zestawu silnych wrażeń. "Lekcje chemii" to książka o niezwykłej kobiecie, wyobcowaniu i konsekwencjach stereotypów. Autorka przenosi odbiorców w lata 50. XX wieku, ale na dobrą sprawę mogłaby nie bawić się ograniczeniami czasowymi - jedynie kontekst kulturowo-obyczajowy przydaje jej się do uwypuklenia sytuacji postaci. Oto Elizabeth Zott pracuje jako laborantka w firmie zdominowanej przez mężczyzn. Nie jest przez nikogo traktowana poważnie: wszyscy widzą w niej sekretarkę albo pomoc laboratoryjną, na pewno nie kobietę, która osiąga sukcesy w chemii. Elizabeth Zott jednocześnie jest osobą mocno wycofaną: nie zabiega o względy innych, nie zależy jej na popularności. Chciałaby po prostu móc wykonywać swoją pracę. Nie udało jej się zdobyć tytułu doktora ze względu na molestowanie seksualne. Teraz dąży więc do spełniania marzeń w inny sposób. Praca w laboratorium, chociaż wypełniona szykanami i komplikacjami, daje jej możliwość prowadzenia własnych badań - mimo że bohaterka często musi kombinować, żeby zdobyć potrzebne narzędzia lub naczynia. Tak Elizabeth trafia na Calvina Evansa. Calvin Evans to geniusz i introwertyk. Nie ma pojęcia, jak postępować z kobietami, za to został nominowany do Nagrody Nobla. Jego romans z Elizabeth wszystkim wydaje się nieprawdopodobny - a jednak wybucha z ogromną siłą. Tyle tylko, że Zott nie zamierza spełniać oczekiwań innych ludzi. Nie zgadza się na ślub, nie daje się podporządkować mężczyźnie. Chce być postrzegana jako jednostka samodzielna i wartościowa nie ze względu na partnera, a na swoje osiągnięcia. Nie przesadza: otoczenie cały czas definiuje kobiety przez pryzmat ich mężów. Nic dziwnego, że na taką rzeczywistość Elizabeth Zott się nie zgadza. I tę właśnie bohaterkę czytelnicy poznają jako prowadzącą show o gotowaniu w jednej z telewizji. Elizabeth Zott jest tu samotną matką i panią dla psa o wdzięcznym imieniu Szósta Trzydzieści. Bonnie Garmus proponuje czytelnikom dość nietypowe rozwiązania, chociaż wykorzystuje temat, żeby zwrócić uwagę na nierówności społeczne i pozycję kobiet w środowisku naukowym. Dyskryminacja ze względu na płeć to coś, przed czym Elizabeth Zott potrafi się bronić - dlatego też udaje jej się przeforsować własne rozwiązania w programie kulinarnym. Tych lekcji chemii i życia widzowie nie zapomną nigdy.
Bonnie Garmus sięga po wiadomości z dziedzin, które normalnie do literatury dla pań nie mają wstępu: opowiada i o chemii, i o... wioślarstwie. Za każdym razem łączy to z życiem, nie przepisuje podręczników, ale przedstawia sposób wpływania wiedzy na codzienność, nawet u najzwyklejszych fanek Zott. Bawi się tematem feminizmu i - scenariuszami romansów. Sprawia, że "Lekcje chemii" wypadają oryginalnie i na długo wciągną czytelniczki. Nie jest to typowa obyczajówka, wiele razy odbiorczynie będą złe na autorkę za wprowadzanie określonych rozwiązań, część zachowań postaci da się wytłumaczyć wyłącznie ich problemami społecznymi - ale to w całości bardzo dobrze się broni. Humor na wysokim poziomie zapewniają pomysły kreatywne: uczenie psa kolejnych wyrazów albo przekładanie zwyczajnych czynności na język nauki. Elizabeth Zott świat rozumie przez teoretyzowanie w ramach fizyki i chemii - nie jest to kobieta, w której czytelniczki się odnajdą. A jednak inspiruje i zachwyca. Dzięki niej "Lekcje chemii" każdy będzie chciał mieć na swojej półce.
czwartek, 13 października 2022
Justyna Dżbik-Kluge, Jarosław Sowizdraniuk: Praktycznie wszystko. Podpowiednik dla dzielnych dzieciaków
Kropka, Warszawa 2022.
Bez nudy
Kiedyś takie książki nie miałyby racji bytu. Albo dzieci były bardziej kreatywne, albo rodzice potrafili podsuwać ciekawe zadania - konkurując w tym ze szkołą, albo konieczność zagospodarowania wolnego czasu zamieniała się w popis wyobraźni. Jednak dzisiaj najmłodszym trzeba podpowiedzieć praktycznie wszystko - i tak też działa książka "Praktycznie wszystko. Podpowiednik dla dzielnych dzieciaków". Dzielne dzieciaki, oderwane nagle od smartfona, będą mogły się nauczyć, jak przetrwać: jak zrobić sobie kanapkę, jak przyszyć guzik, jak zacerować skarpetkę i jak wyhodować rośliny w doniczce. Zdecydowanie chcą autorzy odciążyć rodziców: Justyna Dżbik-Kluge tłumaczy między innymi, jak spakować plecak na wycieczkę i jak ugotować jajko. Z kolei Jarosław Sowizdraniuk - jak zmienić oponę w rowerze. Na szczęście jest tu też sporo bardziej "rozrywkowych" tematów: jedno z autorów podpowiada, jak wiązać węzły, drugie - jak wskazać północ bez smartfona. Jest tu coś o budowaniu domku na drzewie i o robieniu łódki. Skonstruowanie własnego silnika elektrycznego też się pojawi, chociaż będzie to zadanie raczej dla tych dzieci, którym znudzą się oczywistości. Istnieje zestaw zabaw domowych, między innymi mali odbiorcy będą przygotowywać gazetę codzienną albo miejsce do malowania na ścianie, będą się uczyć, jak bawić się cieniem i jak wykonywać magiczne sztuczki. Spora część tomu przeznaczona jest na informacje z pierwszej pomocy - to rozdziały dla dzieci, które chcą wiedzieć, jak postąpić w trudnych sytuacjach. Co bardziej ambitni czytelnicy będą mogli spróbować swoich sił także przy konstruowaniu wyrzutni rakiet albo przy robieniu wulkanu. Ktoś może odnaleźć zabawę w sztuce pisania listów albo w uczeniu się alfabetu Morse'a. Wyzwań jest całkiem sporo, chociaż nie ulega wątpliwości, że starsze pokolenia sporą część z nich znają z własnych doświadczeń i pomysłów i ich przedstawiciele w osobach rodziców czy dziadków poczują się wręcz zaskoczeni, że o takich sprawach trzeba w ogóle pisać. Jednak "Praktycznie wszystko" to książka dobrze wymyślona. Dostarczy dzieciom sporo podpowiedzi i pokaże, jak przyjemnie spędzać czas. Nauczy samodzielności i zachęci do sprawdzania własnych granic. Odciąży rodziców, którzy nie będą musieli podpowiadać nowych zadań. Jest jednak w tym wszystkim zaskoczenie, że dzisiejsze dzieciaki potrzebują tego typu spisanych wskazówek - a jeśli tak, to nie dadzą sobie rady z tworzeniem kolejnych rozrywek. Zdarzy się zapewne i tak, że część pomysłów będzie odkrywcza i do natychmiastowego wprowadzenia w życie, a część odbiorcy pominą - ale "Praktycznie wszystko" to książka, której nie trzeba czytać od deski do deski. Za to na pewno dzieci zechcą ją dokładnie obejrzeć. Dowcipne ilustracje Tomasza Samojlika sprawiają, że chce się śledzić podpowiedzi z tomu. Justyna Dżbik-Kluge i Jarosław Sowizdraniuk skupiają się na tym, by jak najprościej przekazywać instrukcje i porady. Samojlik za to może do woli bawić się tematami, proponować ich wariackie interpretacje i sugerować, że nawet aktywności wywodzące się z codziennych obowiązków mogą być przyjemne i zabawne. "Praktycznie wszystko" przyciąga wzrok - i cieszy dynamiką.
Bez nudy
Kiedyś takie książki nie miałyby racji bytu. Albo dzieci były bardziej kreatywne, albo rodzice potrafili podsuwać ciekawe zadania - konkurując w tym ze szkołą, albo konieczność zagospodarowania wolnego czasu zamieniała się w popis wyobraźni. Jednak dzisiaj najmłodszym trzeba podpowiedzieć praktycznie wszystko - i tak też działa książka "Praktycznie wszystko. Podpowiednik dla dzielnych dzieciaków". Dzielne dzieciaki, oderwane nagle od smartfona, będą mogły się nauczyć, jak przetrwać: jak zrobić sobie kanapkę, jak przyszyć guzik, jak zacerować skarpetkę i jak wyhodować rośliny w doniczce. Zdecydowanie chcą autorzy odciążyć rodziców: Justyna Dżbik-Kluge tłumaczy między innymi, jak spakować plecak na wycieczkę i jak ugotować jajko. Z kolei Jarosław Sowizdraniuk - jak zmienić oponę w rowerze. Na szczęście jest tu też sporo bardziej "rozrywkowych" tematów: jedno z autorów podpowiada, jak wiązać węzły, drugie - jak wskazać północ bez smartfona. Jest tu coś o budowaniu domku na drzewie i o robieniu łódki. Skonstruowanie własnego silnika elektrycznego też się pojawi, chociaż będzie to zadanie raczej dla tych dzieci, którym znudzą się oczywistości. Istnieje zestaw zabaw domowych, między innymi mali odbiorcy będą przygotowywać gazetę codzienną albo miejsce do malowania na ścianie, będą się uczyć, jak bawić się cieniem i jak wykonywać magiczne sztuczki. Spora część tomu przeznaczona jest na informacje z pierwszej pomocy - to rozdziały dla dzieci, które chcą wiedzieć, jak postąpić w trudnych sytuacjach. Co bardziej ambitni czytelnicy będą mogli spróbować swoich sił także przy konstruowaniu wyrzutni rakiet albo przy robieniu wulkanu. Ktoś może odnaleźć zabawę w sztuce pisania listów albo w uczeniu się alfabetu Morse'a. Wyzwań jest całkiem sporo, chociaż nie ulega wątpliwości, że starsze pokolenia sporą część z nich znają z własnych doświadczeń i pomysłów i ich przedstawiciele w osobach rodziców czy dziadków poczują się wręcz zaskoczeni, że o takich sprawach trzeba w ogóle pisać. Jednak "Praktycznie wszystko" to książka dobrze wymyślona. Dostarczy dzieciom sporo podpowiedzi i pokaże, jak przyjemnie spędzać czas. Nauczy samodzielności i zachęci do sprawdzania własnych granic. Odciąży rodziców, którzy nie będą musieli podpowiadać nowych zadań. Jest jednak w tym wszystkim zaskoczenie, że dzisiejsze dzieciaki potrzebują tego typu spisanych wskazówek - a jeśli tak, to nie dadzą sobie rady z tworzeniem kolejnych rozrywek. Zdarzy się zapewne i tak, że część pomysłów będzie odkrywcza i do natychmiastowego wprowadzenia w życie, a część odbiorcy pominą - ale "Praktycznie wszystko" to książka, której nie trzeba czytać od deski do deski. Za to na pewno dzieci zechcą ją dokładnie obejrzeć. Dowcipne ilustracje Tomasza Samojlika sprawiają, że chce się śledzić podpowiedzi z tomu. Justyna Dżbik-Kluge i Jarosław Sowizdraniuk skupiają się na tym, by jak najprościej przekazywać instrukcje i porady. Samojlik za to może do woli bawić się tematami, proponować ich wariackie interpretacje i sugerować, że nawet aktywności wywodzące się z codziennych obowiązków mogą być przyjemne i zabawne. "Praktycznie wszystko" przyciąga wzrok - i cieszy dynamiką.
środa, 12 października 2022
Żanna Słoniowska: Owwa! Ukraina dla dociekliwych
Dwie Siostry, Warszawa 2022.
Niezwykłości
Wyzwalanie u najmłodszych zainteresowania różnymi krajami i różnymi kulturami, redukowanie strachu przed odmiennością i przyzwyczajanie do poznawania świata - seria "dla dociekliwych" wydawnictwa Dwie Siostry otwiera sporo możliwości. Na pewno dostarcza dzieciom wielu ciekawostek dotyczących kolejnych państw, ich historii, geografii, ale też miejsc, które warto odwiedzić albo zwyczajów mieszkańców. Zdarza się też, że książka staje się odpowiedzią na aktualne potrzeby odbiorców, trafia w zapotrzebowanie rynku i staje się swoistym manifestem. "Owwa! Ukraina dla dociekliwych" to propozycja Żanny Słoniowskiej przygotowana według znanego już czytelnikom klucza. Zaczyna autorka od standardowych składników: przedstawienia nazwy kraju, wartych odwiedzenia miejsc, omówienia kwestii godła i flagi, by przejść następnie do bliższych odbiorcom informacji. Przedstawia nie tylko dane historyczne (także te mniej krzepiące) i rozdział o wojnie (bo młode pokolenie również oczekuje tego typu wiadomości i wyjaśnień), ale - między innymi - postacie z wierzeń ludowych, potrawy, elementy tradycyjnego stroju, zwyczaje i wiele innych. Młodzi odbiorcy mogą wypróbować przepisy kulinarne zamieszczone na końcu tomu, ale równie dobrze - sprawdzać, co do zaoferowania mają prezentowani twórcy. Przekonają się, gdzie warto pojechać i co charakteryzuje ukraińskie pejzaże. Żanna Słoniowska nie zamierza ukrywać kwestii trudnych: jest tu i Czarnobyl, i Wielki Głód - obok nich temat uchodźców i obecność ukraińskich napisów w Polsce - coś, co dzieci mogły same zaobserwować i co trzeba im wyjaśnić. Ukraina w tej opowieści jest barwna i ciekawa, sama w sobie też wielokulturowa, bo pojawiają się tu przedstawiciele różnych narodowości, a sama przeszłość kraju sprawia, że związki z różnymi państwami są silne. Ukraina zostaje zaprezentowana młodym odbiorcom jako kraj urozmaicony, o skomplikowanej przeszłości i równie trudnej teraźniejszości. Ta książka pozwoli zmierzyć się z aktualnymi wydarzeniami i doniesieniami medialnymi, ale też rozbudzi w dzieciach zainteresowanie kulturą i obyczajowością narodu.
Dzięki publikacjom w serii dla dociekliwych łatwiej będzie przekonać dzieci, że różnice kulturowe nie są powodem do odrzucania ludzi czy negatywnego oceniania ich: każdy naród ma swoje tradycje i swoje zwyczaje, nie należy się ich bać, można za to odkrywać w nich coś dla siebie. Żanna Słoniowska stara się podsunąć odbiorcom zagadnienia warte przestudiowania, sygnalizuje sfery do odkrywania, ale wykorzystuje też opowieść o Ukrainie, żeby wspomnieć o różnorodności religii czy o walce o prawa kobiet. Wspomina ciekawostki archeologiczne i historyczne, nawiązuje do legend i do oryginalnych pomysłów z różnych dziedzin. Wynajduje ciekawostki i rekordy - żeby łatwiej trafić do czytelników. Cały tom jest utrzymany w popularnonaukowym stylu: tak, żeby zainteresować dzieci wiadomościami i tak, żeby nie poczuły, że traktuje się je lekceważąco. Co ciekawe, ilustracje zaproponowane przezz Ołeksandra Szatochina wypadają dość egzotycznie, roztaczają przed publicznością literacką niemal inny świat, nieznany dotychczas. "Owwa" to pozycja, która pozwala lepiej zrozumieć Ukrainę.
Niezwykłości
Wyzwalanie u najmłodszych zainteresowania różnymi krajami i różnymi kulturami, redukowanie strachu przed odmiennością i przyzwyczajanie do poznawania świata - seria "dla dociekliwych" wydawnictwa Dwie Siostry otwiera sporo możliwości. Na pewno dostarcza dzieciom wielu ciekawostek dotyczących kolejnych państw, ich historii, geografii, ale też miejsc, które warto odwiedzić albo zwyczajów mieszkańców. Zdarza się też, że książka staje się odpowiedzią na aktualne potrzeby odbiorców, trafia w zapotrzebowanie rynku i staje się swoistym manifestem. "Owwa! Ukraina dla dociekliwych" to propozycja Żanny Słoniowskiej przygotowana według znanego już czytelnikom klucza. Zaczyna autorka od standardowych składników: przedstawienia nazwy kraju, wartych odwiedzenia miejsc, omówienia kwestii godła i flagi, by przejść następnie do bliższych odbiorcom informacji. Przedstawia nie tylko dane historyczne (także te mniej krzepiące) i rozdział o wojnie (bo młode pokolenie również oczekuje tego typu wiadomości i wyjaśnień), ale - między innymi - postacie z wierzeń ludowych, potrawy, elementy tradycyjnego stroju, zwyczaje i wiele innych. Młodzi odbiorcy mogą wypróbować przepisy kulinarne zamieszczone na końcu tomu, ale równie dobrze - sprawdzać, co do zaoferowania mają prezentowani twórcy. Przekonają się, gdzie warto pojechać i co charakteryzuje ukraińskie pejzaże. Żanna Słoniowska nie zamierza ukrywać kwestii trudnych: jest tu i Czarnobyl, i Wielki Głód - obok nich temat uchodźców i obecność ukraińskich napisów w Polsce - coś, co dzieci mogły same zaobserwować i co trzeba im wyjaśnić. Ukraina w tej opowieści jest barwna i ciekawa, sama w sobie też wielokulturowa, bo pojawiają się tu przedstawiciele różnych narodowości, a sama przeszłość kraju sprawia, że związki z różnymi państwami są silne. Ukraina zostaje zaprezentowana młodym odbiorcom jako kraj urozmaicony, o skomplikowanej przeszłości i równie trudnej teraźniejszości. Ta książka pozwoli zmierzyć się z aktualnymi wydarzeniami i doniesieniami medialnymi, ale też rozbudzi w dzieciach zainteresowanie kulturą i obyczajowością narodu.
Dzięki publikacjom w serii dla dociekliwych łatwiej będzie przekonać dzieci, że różnice kulturowe nie są powodem do odrzucania ludzi czy negatywnego oceniania ich: każdy naród ma swoje tradycje i swoje zwyczaje, nie należy się ich bać, można za to odkrywać w nich coś dla siebie. Żanna Słoniowska stara się podsunąć odbiorcom zagadnienia warte przestudiowania, sygnalizuje sfery do odkrywania, ale wykorzystuje też opowieść o Ukrainie, żeby wspomnieć o różnorodności religii czy o walce o prawa kobiet. Wspomina ciekawostki archeologiczne i historyczne, nawiązuje do legend i do oryginalnych pomysłów z różnych dziedzin. Wynajduje ciekawostki i rekordy - żeby łatwiej trafić do czytelników. Cały tom jest utrzymany w popularnonaukowym stylu: tak, żeby zainteresować dzieci wiadomościami i tak, żeby nie poczuły, że traktuje się je lekceważąco. Co ciekawe, ilustracje zaproponowane przezz Ołeksandra Szatochina wypadają dość egzotycznie, roztaczają przed publicznością literacką niemal inny świat, nieznany dotychczas. "Owwa" to pozycja, która pozwala lepiej zrozumieć Ukrainę.
wtorek, 11 października 2022
Grzegorz Kasdepke: Potworak i inne ko(s)miczne opowieści
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022 (wznowienie).
Gość
Kiedy w domu pojawi się Potworak - choćby tylko chciał spędzić tu wakacje - wszystko stanie na głowie. "Potworak i inne ko(s)miczne opowieści" to książka, którą Grzegorz Kasdepke przygotował dla małych fanów historii absurdalnych i dowcipnych jednocześnie. Nic lepiej nie przygotowuje dzieci do lekcji czytania niż wciągająca fabuła i zestaw dobrze przemyślanych żartów. W "Potworaku" wszystkie składniki idealnej lektury rozrywkowej są, więc mali czytelnicy będą usatysakcjonowani śledzeniem przygód Mai i Filipa - oraz ich nietypowego gościa. Potworak wprowadzi spory zamęt w uporządkowaną (przynajmniej trochę) codzienność domowników. Chociaż niektórzy sąsiedzi są zdania, że obecność dwójki pomysłowych dzieci nie gwarantuje spokoju, obecność dwójki dzieci i kosmity to już przepis na szereg katastrof. I z takich katastrof, większych i mniejszych nieprzewidywalnych wydarzeń, składa się tomik. "Potworak" to zbiór opowiadań, które pokazują, jak trudno jest wytrzymać z kosmitą. Grzegorz Kasdepke jako bazę wykorzystuje obyczajowość - wprowadza przybysza z innego świata do rzeczywistości dobrze znanej maluchom. Mama i tata, pan listonosz oraz inni dalszoplanowi bohaterowie będą wciąż zaskakiwani wyobraźnią (i naiwnością) gościa. Sympatyczny Potworak dzieli się z rodziną tym, co u niego naturalne i sprawdzone - to oznacza, że wiele razy trzeba będzie odkrywać znaczenia przedstawianych "egzotycznych" nazw, domyślać się, o czym bohater mówi i czym pochwali się nowym znajomym. Niektóre wynalazki mają bardzo ciekawe zastosowania - ale o tym już przekonają się czytelnicy. Zresztą jeśli ten tomik dorośli będą czytać dzieciom, znajdą tu trochę dowcipów dla siebie i z pewnością nie będą się nudzić.
Potworak to postać bardzo w literaturze czwartej potrzebna. Nie dlatego, żeby zmniejszać lęk przed nieznanym i zapraszać do odkrywania świata, nie dlatego, żeby pokazać siłę wyobraźni i jej znaczenie w twórczości - ale dlatego, że przełamuje przyjętą przez wielu autorów i wiele wydawnictw konieczność prawienia morałów najmłodszym. Tutaj nawet jeśli Grzegorz Kasdepke od czasu do czasu przemyci gdzieś informację dla kilkulatków - o tym, jakie zachowania niekoniecznie są akceptowane przez dorosłych - to robi to z wdziękiem i bez tworzenia niestrawnego wykładu. Bawi się fabułą: może wprowadzać dowolne rozwiązania, wszystko wytłumaczy obecnością niesfornego kosmity - ale dba o sens opowieści i o to, żeby kolejne wydarzenia dobrze się uzasadniały. Dzięki temu zyskuje szansę na zabawę charakterem przybysza - i to czynnik, który najbardziej powinien rozbawiać dzieci. Potworak nie jest groźny ani straszny, kieruje się dziecięcą logiką i sprawia, że wobec jego pomysłów bezradni są dorośli. Mama i tata przyjmują do wiadomości, że trzeba będzie zaopiekować się niecodziennym gościem i postrzegają go jako kolejne dziecko - Potworak jednak czasami od tego dziecięcego świata się odcina, tylko tak może być atrakcyjny dla Mai i Filipa. Na pewno sprawia, że nikt nie poczuje się znudzony jego pomysłami i ocenami rzeczywistości. Wszystko, co ziemskie, może stać się dziwne dla bohatera - i odwrotnie, to, co najbardziej typowe i wręcz męczące rutyną dla kilkulatków Potworaka zachwyci. Dzieci będą zatem śledzić dwie równoległe strefy odkryć - to, co znajdują ich rówieśnicy i to, co dociera do Potworaka. Cała historia jest zabawna i ciepła, akcentuje rodzinną atmosferę i pozwala na wytchnienie przy lekturze. Dowcip podkreślany jest jeszcze przez warstwę graficzną, któą proponuje - jak zwykle trafnie - Daniel de Latour.
Gość
Kiedy w domu pojawi się Potworak - choćby tylko chciał spędzić tu wakacje - wszystko stanie na głowie. "Potworak i inne ko(s)miczne opowieści" to książka, którą Grzegorz Kasdepke przygotował dla małych fanów historii absurdalnych i dowcipnych jednocześnie. Nic lepiej nie przygotowuje dzieci do lekcji czytania niż wciągająca fabuła i zestaw dobrze przemyślanych żartów. W "Potworaku" wszystkie składniki idealnej lektury rozrywkowej są, więc mali czytelnicy będą usatysakcjonowani śledzeniem przygód Mai i Filipa - oraz ich nietypowego gościa. Potworak wprowadzi spory zamęt w uporządkowaną (przynajmniej trochę) codzienność domowników. Chociaż niektórzy sąsiedzi są zdania, że obecność dwójki pomysłowych dzieci nie gwarantuje spokoju, obecność dwójki dzieci i kosmity to już przepis na szereg katastrof. I z takich katastrof, większych i mniejszych nieprzewidywalnych wydarzeń, składa się tomik. "Potworak" to zbiór opowiadań, które pokazują, jak trudno jest wytrzymać z kosmitą. Grzegorz Kasdepke jako bazę wykorzystuje obyczajowość - wprowadza przybysza z innego świata do rzeczywistości dobrze znanej maluchom. Mama i tata, pan listonosz oraz inni dalszoplanowi bohaterowie będą wciąż zaskakiwani wyobraźnią (i naiwnością) gościa. Sympatyczny Potworak dzieli się z rodziną tym, co u niego naturalne i sprawdzone - to oznacza, że wiele razy trzeba będzie odkrywać znaczenia przedstawianych "egzotycznych" nazw, domyślać się, o czym bohater mówi i czym pochwali się nowym znajomym. Niektóre wynalazki mają bardzo ciekawe zastosowania - ale o tym już przekonają się czytelnicy. Zresztą jeśli ten tomik dorośli będą czytać dzieciom, znajdą tu trochę dowcipów dla siebie i z pewnością nie będą się nudzić.
Potworak to postać bardzo w literaturze czwartej potrzebna. Nie dlatego, żeby zmniejszać lęk przed nieznanym i zapraszać do odkrywania świata, nie dlatego, żeby pokazać siłę wyobraźni i jej znaczenie w twórczości - ale dlatego, że przełamuje przyjętą przez wielu autorów i wiele wydawnictw konieczność prawienia morałów najmłodszym. Tutaj nawet jeśli Grzegorz Kasdepke od czasu do czasu przemyci gdzieś informację dla kilkulatków - o tym, jakie zachowania niekoniecznie są akceptowane przez dorosłych - to robi to z wdziękiem i bez tworzenia niestrawnego wykładu. Bawi się fabułą: może wprowadzać dowolne rozwiązania, wszystko wytłumaczy obecnością niesfornego kosmity - ale dba o sens opowieści i o to, żeby kolejne wydarzenia dobrze się uzasadniały. Dzięki temu zyskuje szansę na zabawę charakterem przybysza - i to czynnik, który najbardziej powinien rozbawiać dzieci. Potworak nie jest groźny ani straszny, kieruje się dziecięcą logiką i sprawia, że wobec jego pomysłów bezradni są dorośli. Mama i tata przyjmują do wiadomości, że trzeba będzie zaopiekować się niecodziennym gościem i postrzegają go jako kolejne dziecko - Potworak jednak czasami od tego dziecięcego świata się odcina, tylko tak może być atrakcyjny dla Mai i Filipa. Na pewno sprawia, że nikt nie poczuje się znudzony jego pomysłami i ocenami rzeczywistości. Wszystko, co ziemskie, może stać się dziwne dla bohatera - i odwrotnie, to, co najbardziej typowe i wręcz męczące rutyną dla kilkulatków Potworaka zachwyci. Dzieci będą zatem śledzić dwie równoległe strefy odkryć - to, co znajdują ich rówieśnicy i to, co dociera do Potworaka. Cała historia jest zabawna i ciepła, akcentuje rodzinną atmosferę i pozwala na wytchnienie przy lekturze. Dowcip podkreślany jest jeszcze przez warstwę graficzną, któą proponuje - jak zwykle trafnie - Daniel de Latour.
poniedziałek, 10 października 2022
Gerald Durrell: Zapiski ze zwierzyńca
Noir sur Blanc, Warszawa 2022.
Opiekun
Mało kto jest tak zdeterminowany, żeby zrealizować dziecięce marzenia. Gerald Durrell od początku chce zajmować się zwierzętami. Zamierza zostać człowiekiem, który dostarcza zamówione okazy do ogrodów zoologicznych (a przy okazji dzieli się refleksją na temat traktowania zwierząt w zoo: nie chodzi tu o dostarczanie rozrywki masowej publiczności, ale między innymi o ochronę gatunków, które bez ingerencji człowieka nie miałyby możliwości przetrwania). Chce też opiekować się zwierzętami, a ponieważ domowe warunki nie pozwalają mu na zapewnienie ochrony każdemu znalezionemu stworzeniu, postanawia wybrać rozwiązanie, które da mu szansę na sprawdzenie swoich sił wśród zwierząt. Młody Gerald Durrell idzie do pracy do ogrodu zoologicznego. Od razu zostaje rzucony na głęboką wodę - do lwów. Co prawda do rewiru, którym się opiekuje, należą też inne zwierzęta, ale to lwy najbardziej działają na wyobraźnię młodego poszukiwacza przygód. Durrell trafia do specyficznego środowiska: spotyka na swojej drodze ludzi wyjątkowych, choć niekoniecznie pasujących do obrazu typowego przedstawiciela społeczeństwa. Szybko przekonuje się, komu wierzyć i kogo nie traktować do końca serio. Ale najcenniejsze lekcje, jakie odbiera, dają mu zwierzęta. Autor książki skrupulatnie odnotowuje swoje doświadczenia z opieki nad dzikimi zwierzętami. Towarzyszy im w różnych momentach, obserwuje narodziny i choroby, sprawdza, jak podopieczni radzą sobie we własnym gronie i jak zachowują się wobec zwiedzających. Przedstawia też rozmaite sztuczki, które stosują opiekunowie, żeby przypodobać się tłumom gości i zyskać szansę na napiwek. Bardzo interesuje go, jak zachowują się zwierzęta - do opisów zaobserwowanych postaw dołącza dwa rodzaje komentarzy. Jeden płynie z lektur (często z gatunku wprowadzających w błąd, pełnych nonsensownych interpretacji). Drugi - to efekt wprowadzenia własnego poczucia humoru: Durrell lubi porównywać zwierzęta do ludzi za sprawą charakterów i pomyłek. Tworzy opowieść, w której śmieje się z różnych stworzeń, pokazuje co bardziej zabawne ich zachowania. Dzięki temu przekona do siebie wielu czytelników - chociaż ci, którzy wolą śledzić wyznania przyrodników, raczej nie przyzwyczają się do wizji odczytywania typowych postaw zwierząt przebywających w zoo. Gerald Durrell śmieje się ze zwierząt, ale też i z siebie samego - przedstawia własne potyczki z codziennością, życzliwość nowych znajomych i najbardziej nietypowe zadania, do jakich dał się namówić: graniczące często z brawurą i grożące uszczerbkiem na zdrowiu. Niektóre zwierzęta Durrella fascynują i zachwycają, inne nieodmiennie bawią. Przyglądanie się im - w zoo, które nie trzyma zwierząt w klatkach, a dba o sensownie przygotowane wybiegi - zapewnia zatem rozrywkę różnego rodzaju. "Zapiski ze zwierzyńca" to opowieść o nietypowym zajęciu: autor może podzielić się z odbiorcami zestawem niebanalnych refleksji i doświadczeń, które rzadko kiedy stają się udziałem większej liczby osób. Ta książka ma wielu bohaterów, zwierzęta należą do wdzięcznych tematów opisów, a autor potrafi narrację poprowadzić tak, żeby zaprosić do czytania szerokie grono odbiorców. To publikacja starannie opracowana, z dobrze rozłożonymi puentami. Gerald Durrell zbiera anegdoty i obserwacje - chociaż naprawdę nie zamierza w ogrodzie zoologicznym pracować zbyt długo, to dla niego jedynie szansa na wyedukowanie się i zdobycie niezbędnego w dalszej karierze doświadczenia. Ale i tak pozwala odbiorcom na poznanie sekretów zwierząt z zoo - i nieustannie bawi lub zadziwia.
Opiekun
Mało kto jest tak zdeterminowany, żeby zrealizować dziecięce marzenia. Gerald Durrell od początku chce zajmować się zwierzętami. Zamierza zostać człowiekiem, który dostarcza zamówione okazy do ogrodów zoologicznych (a przy okazji dzieli się refleksją na temat traktowania zwierząt w zoo: nie chodzi tu o dostarczanie rozrywki masowej publiczności, ale między innymi o ochronę gatunków, które bez ingerencji człowieka nie miałyby możliwości przetrwania). Chce też opiekować się zwierzętami, a ponieważ domowe warunki nie pozwalają mu na zapewnienie ochrony każdemu znalezionemu stworzeniu, postanawia wybrać rozwiązanie, które da mu szansę na sprawdzenie swoich sił wśród zwierząt. Młody Gerald Durrell idzie do pracy do ogrodu zoologicznego. Od razu zostaje rzucony na głęboką wodę - do lwów. Co prawda do rewiru, którym się opiekuje, należą też inne zwierzęta, ale to lwy najbardziej działają na wyobraźnię młodego poszukiwacza przygód. Durrell trafia do specyficznego środowiska: spotyka na swojej drodze ludzi wyjątkowych, choć niekoniecznie pasujących do obrazu typowego przedstawiciela społeczeństwa. Szybko przekonuje się, komu wierzyć i kogo nie traktować do końca serio. Ale najcenniejsze lekcje, jakie odbiera, dają mu zwierzęta. Autor książki skrupulatnie odnotowuje swoje doświadczenia z opieki nad dzikimi zwierzętami. Towarzyszy im w różnych momentach, obserwuje narodziny i choroby, sprawdza, jak podopieczni radzą sobie we własnym gronie i jak zachowują się wobec zwiedzających. Przedstawia też rozmaite sztuczki, które stosują opiekunowie, żeby przypodobać się tłumom gości i zyskać szansę na napiwek. Bardzo interesuje go, jak zachowują się zwierzęta - do opisów zaobserwowanych postaw dołącza dwa rodzaje komentarzy. Jeden płynie z lektur (często z gatunku wprowadzających w błąd, pełnych nonsensownych interpretacji). Drugi - to efekt wprowadzenia własnego poczucia humoru: Durrell lubi porównywać zwierzęta do ludzi za sprawą charakterów i pomyłek. Tworzy opowieść, w której śmieje się z różnych stworzeń, pokazuje co bardziej zabawne ich zachowania. Dzięki temu przekona do siebie wielu czytelników - chociaż ci, którzy wolą śledzić wyznania przyrodników, raczej nie przyzwyczają się do wizji odczytywania typowych postaw zwierząt przebywających w zoo. Gerald Durrell śmieje się ze zwierząt, ale też i z siebie samego - przedstawia własne potyczki z codziennością, życzliwość nowych znajomych i najbardziej nietypowe zadania, do jakich dał się namówić: graniczące często z brawurą i grożące uszczerbkiem na zdrowiu. Niektóre zwierzęta Durrella fascynują i zachwycają, inne nieodmiennie bawią. Przyglądanie się im - w zoo, które nie trzyma zwierząt w klatkach, a dba o sensownie przygotowane wybiegi - zapewnia zatem rozrywkę różnego rodzaju. "Zapiski ze zwierzyńca" to opowieść o nietypowym zajęciu: autor może podzielić się z odbiorcami zestawem niebanalnych refleksji i doświadczeń, które rzadko kiedy stają się udziałem większej liczby osób. Ta książka ma wielu bohaterów, zwierzęta należą do wdzięcznych tematów opisów, a autor potrafi narrację poprowadzić tak, żeby zaprosić do czytania szerokie grono odbiorców. To publikacja starannie opracowana, z dobrze rozłożonymi puentami. Gerald Durrell zbiera anegdoty i obserwacje - chociaż naprawdę nie zamierza w ogrodzie zoologicznym pracować zbyt długo, to dla niego jedynie szansa na wyedukowanie się i zdobycie niezbędnego w dalszej karierze doświadczenia. Ale i tak pozwala odbiorcom na poznanie sekretów zwierząt z zoo - i nieustannie bawi lub zadziwia.
niedziela, 9 października 2022
Anna Malinowska: Od Katowic idzie słońce
Czarne, Wołowiec 2022.
Korzenie
Anna Malinowska kieruje się ku przeszłości: opowiada o Katowicach przez pryzmat wydarzeń, które je ukształtowały. Zagląda do biografii ludzi wpływających na cechy dzisiejszego miasta i sprawdza, jakie postawy i przekonania pojawiały się tu najczęściej. W ten sposób chce chociaż trochę oddalić się od stereotypów dotyczących Górnego Śląska, ominąć tematy, które powracają non stop w kolejnych wyznaniach o odkrywaniu tożsamości. "Od Katowic idzie słońce" to zaglądanie na karty historii i tworzenie ze znalezionych tam drobiazgów reportaży na temat ważnych chwil miasta i jego znanych mieszkańców. Malinowska czasami podpiera się polityką - przedstawia sylwetkę Wilhelma Szewczyka w kontekście zmiany nazwy placu Szewczyka, przygląda się też Jerzemu Gorzelikowi i jego działalności w zakresie walki o autonomię Śląska. W tyxh reportażach pojawi się pytanie o to, dlaczego pewien sołtys Katowic nie chciał zamieniać ich w miasto, a także - jak wyglądał rozwój poszczególnych dzielnic i czy ich mieszkańcy czują się katowiczanami. Znalazło się miejsce na prezentowanie działalności Grupy Janowskiej i na kontrowersyjną dla wielu historię fotografa tragedii na kopalni Wujek, na opowieść o dzieciach chorych na ołowicę i o kobietach pracujących pod ziemią w zawodzie górnika, a także o dramatach górników i ich rodzin podczas wypadków na kopalniach. Autorka zadaje pytania o migracje i o życiowe wybory lub konieczności, pokazuje, jak wielka historia przeplatała się z losami jednostek i jak wpływała na całe rodziny. Od czasu do czasu zajmuje się teraźniejszością, nakreśla zwłaszcza mniej atrakcyjne (więc automatycznie bardziej nośne medialnie) zjawiska. Wysłuchuje skarg mieszkańców na rozmaite uciążliwości, ale sprawdza też, co dzieje się z poprzemysłowymi terenami, które miejscowi chcieliby ocalić. Pokazuje Anna Malinowska Katowice zróżnicowane: nie powtarza bez przerwy tych samych treści, dba o to, żeby zindywidualizować opowieść i przesycić ją autentycznymi emocjami świadków wydarzeń lub ich potomków. Przeprowadza wiele rozmów z ludźmi, którzy są w stanie przedstawić własną wersję wydarzeń, albo podzielić się zachowanymi w rodzinie wspomnieniami - na tej podstawie odtwarza potencjalne sceny rodzajowe i sytuacje prowadzące do zmian dziejowych. W tym ujęciu Katowice jawią się interesująco, a czytelnicy mogą przekonać się o tym, że "trudna historia" i przeszłość wpływająca na dzisiejsze życie to nie tylko puste frazesy, ale rzeczywiście pełen zestaw komplikacji. Chociaż czasami można się zastanawiać nad autentycznością dialogów wprowadzanych dla fabularyzowania opowieści, w tomie zwraca uwagę drobiazgowość w narracji. Anna Malinowska bardzo dba o przedstawianie kontekstu, nawet dla spraw błahych i ulotnych. Wypełnia kolejne strony nie tylko faktami i wyjaśnieniami konkretnych wydarzeń, ale też wrażeniami. Stara się zrozumieć bohaterów swoich reportaży i nie przegapić żadnego faktu, który mógłby rzucić światło na analizy czytelników. "Od Katowic idzie słońce" to publikacja wypełniona ważnymi dla katowiczan, ale często mniej znanymi na zewnątrz faktami. Autorka unika tu ocen, pisze barwnie i przekonująco. Wprowadza czytelników w kosmos lokalności ze wszystkimi jej konsekwencjami.
Korzenie
Anna Malinowska kieruje się ku przeszłości: opowiada o Katowicach przez pryzmat wydarzeń, które je ukształtowały. Zagląda do biografii ludzi wpływających na cechy dzisiejszego miasta i sprawdza, jakie postawy i przekonania pojawiały się tu najczęściej. W ten sposób chce chociaż trochę oddalić się od stereotypów dotyczących Górnego Śląska, ominąć tematy, które powracają non stop w kolejnych wyznaniach o odkrywaniu tożsamości. "Od Katowic idzie słońce" to zaglądanie na karty historii i tworzenie ze znalezionych tam drobiazgów reportaży na temat ważnych chwil miasta i jego znanych mieszkańców. Malinowska czasami podpiera się polityką - przedstawia sylwetkę Wilhelma Szewczyka w kontekście zmiany nazwy placu Szewczyka, przygląda się też Jerzemu Gorzelikowi i jego działalności w zakresie walki o autonomię Śląska. W tyxh reportażach pojawi się pytanie o to, dlaczego pewien sołtys Katowic nie chciał zamieniać ich w miasto, a także - jak wyglądał rozwój poszczególnych dzielnic i czy ich mieszkańcy czują się katowiczanami. Znalazło się miejsce na prezentowanie działalności Grupy Janowskiej i na kontrowersyjną dla wielu historię fotografa tragedii na kopalni Wujek, na opowieść o dzieciach chorych na ołowicę i o kobietach pracujących pod ziemią w zawodzie górnika, a także o dramatach górników i ich rodzin podczas wypadków na kopalniach. Autorka zadaje pytania o migracje i o życiowe wybory lub konieczności, pokazuje, jak wielka historia przeplatała się z losami jednostek i jak wpływała na całe rodziny. Od czasu do czasu zajmuje się teraźniejszością, nakreśla zwłaszcza mniej atrakcyjne (więc automatycznie bardziej nośne medialnie) zjawiska. Wysłuchuje skarg mieszkańców na rozmaite uciążliwości, ale sprawdza też, co dzieje się z poprzemysłowymi terenami, które miejscowi chcieliby ocalić. Pokazuje Anna Malinowska Katowice zróżnicowane: nie powtarza bez przerwy tych samych treści, dba o to, żeby zindywidualizować opowieść i przesycić ją autentycznymi emocjami świadków wydarzeń lub ich potomków. Przeprowadza wiele rozmów z ludźmi, którzy są w stanie przedstawić własną wersję wydarzeń, albo podzielić się zachowanymi w rodzinie wspomnieniami - na tej podstawie odtwarza potencjalne sceny rodzajowe i sytuacje prowadzące do zmian dziejowych. W tym ujęciu Katowice jawią się interesująco, a czytelnicy mogą przekonać się o tym, że "trudna historia" i przeszłość wpływająca na dzisiejsze życie to nie tylko puste frazesy, ale rzeczywiście pełen zestaw komplikacji. Chociaż czasami można się zastanawiać nad autentycznością dialogów wprowadzanych dla fabularyzowania opowieści, w tomie zwraca uwagę drobiazgowość w narracji. Anna Malinowska bardzo dba o przedstawianie kontekstu, nawet dla spraw błahych i ulotnych. Wypełnia kolejne strony nie tylko faktami i wyjaśnieniami konkretnych wydarzeń, ale też wrażeniami. Stara się zrozumieć bohaterów swoich reportaży i nie przegapić żadnego faktu, który mógłby rzucić światło na analizy czytelników. "Od Katowic idzie słońce" to publikacja wypełniona ważnymi dla katowiczan, ale często mniej znanymi na zewnątrz faktami. Autorka unika tu ocen, pisze barwnie i przekonująco. Wprowadza czytelników w kosmos lokalności ze wszystkimi jej konsekwencjami.
sobota, 8 października 2022
Martyna Chomiuk: Nou zeg! Holandia dla dociekliwych
Dwie Siostry, Warszawa 2022.
Poznawanie świata
Kolejna książka w cyklu "dla dociekliwych" to "Nou zeg!" - Martyna Chomiuk pozwala tu zapoznać się ze zwyczajami panującymi w Holandii. Dzieci, które chcą się przekonać, jak żyje się w innych krajach, będą mogły sprawdzić między innymi, jakie potrawy są charakterystyczne dla tego kraju (i przygotować przysmaki na sylwestra lub na nadejście Świętego Mikołaja dzięki przepisom zamieszczonym na końcu książki), zyskają też rozmaite umiejętności, na przykład... czytanie słów po niderlandzku. Martyna Chomiuk najpierw podaje skrótowy spis co ciekawszych miejsc - później dokonuje prezentacji rodziny królewskiej. Akcentuje wielokulturowość Holandii, opowiada o fenomenie rowerowym i o tym, dlaczego dzieci uczą się pływać w ubraniu. Sporo miejsca poświęca wodzie - sposobom na zabezpieczenie się przed powodziami, ale i metodom walki za pomocą wody. Wyjaśnia, dlaczego domy są wąskie i prawdopodobnie mają pochylone ściany, opowiada też o dziwnych architektonicznie budynkach. Przedstawia malarzy, pisarzy i myślicieli, opowiada o drewnianych butach i o świętach, a także... o szlifowaniu diamentów.
Każdy temat to osobny, bardzo krótki i rzeczowy rozdział. Autorka wprowadza tu intrygujące tytuły, chce zaskoczyć dzieci absurdami albo pomysłami z bajek rodem - po to, by za chwilę podać rozwiązanie zagadki i sprawić, że czytelnicy łatwiej zapamiętają przedstawiane treści. Bezbłędnie wychwytuje to, co dla odbiorców nietypowe i egzotyczne, ale może też zwyczajnie pouczać, choćby przez podkreślanie wielokulturowości w Holandii. Nigdy nie stawia na podręcznikowe informacje przekazywane beznamiętnym tonem: zależy jej na tym, żeby dzieci przeżywały tę lekturę, żeby zaczęły się interesować prezentowanym krajem i chciały poszukać kolejnych wiadomości już samodzielnie. Zachęca do poznawania świata - tu przytacza całkiem pokaźny zestaw drobnych opowiastek o Holandii, tak, żeby zaprosić do podróży. "Nou zeg" to książka dobrze opracowana - dla młodych czytelników szczególnie ważne będzie połączenie przystępnego języka z odpowiednio dobranymi treściami. Wszystko, co tu się pojawia, w jakiś sposób stanie się istotne dla docelowej grupy odbiorców. Martyna Chomiuk nie zanudzi: prowadzi opowieści bardzo szybko i unika rutyny. Dba o nawiązywanie kontaktu z czytelnikami, zachęca ich do aktywnego odkrywania tajemnic Holandii. Poza wiadomościami widniejącymi bezpośrednio w rozdziałach istnieją tu jeszcze dodatkowe komentarze - niby przypisy - na marginesach. Osobne akapity wyróżniane graficznie pozwalają na dokonywanie porównań albo rozszerzają zasób informacji podanych w podstawowym tekście: dla ciekawych świata to okazja do zdobywania kolejnych danych. A przecież nie chodzi tu o tworzenie kompendium wiedzy na temat Holandii, a o dobrą zabawę. Stąd wiadomości o świętach i o posiłkach, o tym, jak zachowywali się ludzie i do czego dążyli. Sporo tu bohaterów z przeszłości, osób, których działania zapadną w pamięć: kobiety walczące o swoje prawa czy architekci i projektanci idący pod prąd zwyczajów - to pobudza wyobraźnię i zachęca do spełniania marzeń. "Nou zeg! Holandia dla dociekliwych" to bardzo udana publikacja w serii, tom, który warto podsunąć dzieciom zainteresowanym podróżami i różnymi kulturami.
Poznawanie świata
Kolejna książka w cyklu "dla dociekliwych" to "Nou zeg!" - Martyna Chomiuk pozwala tu zapoznać się ze zwyczajami panującymi w Holandii. Dzieci, które chcą się przekonać, jak żyje się w innych krajach, będą mogły sprawdzić między innymi, jakie potrawy są charakterystyczne dla tego kraju (i przygotować przysmaki na sylwestra lub na nadejście Świętego Mikołaja dzięki przepisom zamieszczonym na końcu książki), zyskają też rozmaite umiejętności, na przykład... czytanie słów po niderlandzku. Martyna Chomiuk najpierw podaje skrótowy spis co ciekawszych miejsc - później dokonuje prezentacji rodziny królewskiej. Akcentuje wielokulturowość Holandii, opowiada o fenomenie rowerowym i o tym, dlaczego dzieci uczą się pływać w ubraniu. Sporo miejsca poświęca wodzie - sposobom na zabezpieczenie się przed powodziami, ale i metodom walki za pomocą wody. Wyjaśnia, dlaczego domy są wąskie i prawdopodobnie mają pochylone ściany, opowiada też o dziwnych architektonicznie budynkach. Przedstawia malarzy, pisarzy i myślicieli, opowiada o drewnianych butach i o świętach, a także... o szlifowaniu diamentów.
Każdy temat to osobny, bardzo krótki i rzeczowy rozdział. Autorka wprowadza tu intrygujące tytuły, chce zaskoczyć dzieci absurdami albo pomysłami z bajek rodem - po to, by za chwilę podać rozwiązanie zagadki i sprawić, że czytelnicy łatwiej zapamiętają przedstawiane treści. Bezbłędnie wychwytuje to, co dla odbiorców nietypowe i egzotyczne, ale może też zwyczajnie pouczać, choćby przez podkreślanie wielokulturowości w Holandii. Nigdy nie stawia na podręcznikowe informacje przekazywane beznamiętnym tonem: zależy jej na tym, żeby dzieci przeżywały tę lekturę, żeby zaczęły się interesować prezentowanym krajem i chciały poszukać kolejnych wiadomości już samodzielnie. Zachęca do poznawania świata - tu przytacza całkiem pokaźny zestaw drobnych opowiastek o Holandii, tak, żeby zaprosić do podróży. "Nou zeg" to książka dobrze opracowana - dla młodych czytelników szczególnie ważne będzie połączenie przystępnego języka z odpowiednio dobranymi treściami. Wszystko, co tu się pojawia, w jakiś sposób stanie się istotne dla docelowej grupy odbiorców. Martyna Chomiuk nie zanudzi: prowadzi opowieści bardzo szybko i unika rutyny. Dba o nawiązywanie kontaktu z czytelnikami, zachęca ich do aktywnego odkrywania tajemnic Holandii. Poza wiadomościami widniejącymi bezpośrednio w rozdziałach istnieją tu jeszcze dodatkowe komentarze - niby przypisy - na marginesach. Osobne akapity wyróżniane graficznie pozwalają na dokonywanie porównań albo rozszerzają zasób informacji podanych w podstawowym tekście: dla ciekawych świata to okazja do zdobywania kolejnych danych. A przecież nie chodzi tu o tworzenie kompendium wiedzy na temat Holandii, a o dobrą zabawę. Stąd wiadomości o świętach i o posiłkach, o tym, jak zachowywali się ludzie i do czego dążyli. Sporo tu bohaterów z przeszłości, osób, których działania zapadną w pamięć: kobiety walczące o swoje prawa czy architekci i projektanci idący pod prąd zwyczajów - to pobudza wyobraźnię i zachęca do spełniania marzeń. "Nou zeg! Holandia dla dociekliwych" to bardzo udana publikacja w serii, tom, który warto podsunąć dzieciom zainteresowanym podróżami i różnymi kulturami.
piątek, 7 października 2022
Emma Mills: Na drugim końcu lata
Media Rodzina, Poznań 2022.
Przyjaciele
Kolejna wakacyjna powieść z gatunku young adult przynosi młodym czytelnikom piękny obraz przyjaźni, która pokona wszelkie trudności. Ale Sloane, siedemnastoletnia bohaterka książki Emmy Mills, wcale nie należy do osób towarzyskich. Do tego stopnia, że nie przeszkadzają jej nawet przeprowadzki: nie rozstaje się z przyjaciółmi, bo zwyczajnie ich nie ma. Wszystko zmienia się na Florydzie. Tutaj na początku pobytu na Sloane zwraca uwagę Vera, gwiazda mediów społecznościowych. Vera jest znana - i doskonale wie, jak się promować. Sloane nie jest jej jednak potrzebna jako tło, a jako prawdziwa przyjaciółka. Vera nie należy do pustych dziewczyn, które szybko nudzą się towarzystwem, nie potrzebuje poklasku ze strony bliskich - za to szuka faktycznie głębokiej relacji. Wie, że nie wszystko jest na sprzedaż, sama zresztą boryka się z trudnymi emocjami po śmierci matki. Podobnie jak jej brat bliźniak, Gabe. Tyle że Gabe jest bardziej odbiciem Sloane: wycofuje się z życia towarzyskiego, pozostaje na uboczu i sarkastycznie komentuje rzeczywistość. Woli, żeby nikt mu nie przeszkadzał i sam nie narzuca się ze swoją obecnością innym. Sloane przez Verę zostaje wciągnięta w codzienność nastolatków, uczy się chodzenia na imprezy i beztroskiej zabawy. Jednocześnie coraz lepiej poznaje osoby z orbity Very - i dzięki tym znajomościom może się zmieniać. Doświadcza tego, czego bez opuszczenia własnej strefy komfortu nie miałaby szans osiągnąć. "Na drugim końcu lata" to przedstawienie rozwoju prawdziwej przyjaźni - bez wielkich słów i bez niepotrzebnych sentymentów.
To przyjaciele pomagają uporać się z rozmaitymi troskami. Sloane w pewnym momencie odkrywa przykre tajemnice rodziców, do tego dowiaduje się, że stała się inspiracją dla ojca-autora poczytnych choć mało ambitnych romansów. Jej życie może stać się kanwą powieści, a dziewczyna chciałaby chronić siebie i bliskich przed upublicznieniem pewnych wydarzeń. Zachowania taty budzą śmiech - to element nadający lekkości książce i sprawiający, że na wszystkie komplikacje można spojrzeć z dystansem. Bo Sloane oprócz tego, że uczy się zasad funkcjonowania w młodzieżowej społeczności, zdobywa nowych przyjaciół i odkrywa uroki młodości, ma jeszcze do wypełnienia misję. Ktoś sprzedał ukochany obraz Gabe'a, namalowany przez jego matkę - jedno z ostatnich dzieł. Bohaterka chciałaby go odzyskać, ale żeby dotrzeć do nabywcy, musi przejść długą drogę, w którą zaangażuje sporo osób. Oczywiście również po to, żeby lepiej poznać siebie. Emma Mills proponuje nastolatkom bardzo udane czytadło, pełne ciekawych rozwiązań fabularnych i wykorzystujące klasyczne tematy. Wyjaśnia odbiorcom, dlaczego przyjaźnie są ważne, odchodzi od stereotypów i od przewidywalności, przynajmniej w niektórych aspektach. Pisze intrygująco, jest w stanie przyciągnąć nawet sceptycznie nastawione do lektur rozrywkowych odbiorczynie - ze względu na spory wachlarz zagadnień. Odtwarza zwyczajne życie nastolatki, ale pozwala też na odrobinę szaleństwa, wprowadza Sloane w świat, do którego jako introwertyczny charakter nie miałaby wstępu sama. Jest to powieść, w której sporo się dzieje - i autorka proponuje wiele niespodzianek fabularnych oraz zaskoczeń w relacjach międzyludzkich. Ma dobre pomysły na prezentowanie wydarzeń tak, by akcja była dynamiczna. Ale ważne jest też przesłanie kierowane do odbiorców - wszyscy z lektury wyciągną wnioski na temat bycia z innymi i budowania sobie sieci znajomych. "Na drugim końcu lata" to udana, nieprzesłodzona opowieść, w której każdy znajdzie coś dla siebie. Dobrze napisana, ale też złożona z elementów, które zainteresują młodych odbiorców i przekonają ich, że warto sięgać po książki jako lekturę rozrywkową.
Przyjaciele
Kolejna wakacyjna powieść z gatunku young adult przynosi młodym czytelnikom piękny obraz przyjaźni, która pokona wszelkie trudności. Ale Sloane, siedemnastoletnia bohaterka książki Emmy Mills, wcale nie należy do osób towarzyskich. Do tego stopnia, że nie przeszkadzają jej nawet przeprowadzki: nie rozstaje się z przyjaciółmi, bo zwyczajnie ich nie ma. Wszystko zmienia się na Florydzie. Tutaj na początku pobytu na Sloane zwraca uwagę Vera, gwiazda mediów społecznościowych. Vera jest znana - i doskonale wie, jak się promować. Sloane nie jest jej jednak potrzebna jako tło, a jako prawdziwa przyjaciółka. Vera nie należy do pustych dziewczyn, które szybko nudzą się towarzystwem, nie potrzebuje poklasku ze strony bliskich - za to szuka faktycznie głębokiej relacji. Wie, że nie wszystko jest na sprzedaż, sama zresztą boryka się z trudnymi emocjami po śmierci matki. Podobnie jak jej brat bliźniak, Gabe. Tyle że Gabe jest bardziej odbiciem Sloane: wycofuje się z życia towarzyskiego, pozostaje na uboczu i sarkastycznie komentuje rzeczywistość. Woli, żeby nikt mu nie przeszkadzał i sam nie narzuca się ze swoją obecnością innym. Sloane przez Verę zostaje wciągnięta w codzienność nastolatków, uczy się chodzenia na imprezy i beztroskiej zabawy. Jednocześnie coraz lepiej poznaje osoby z orbity Very - i dzięki tym znajomościom może się zmieniać. Doświadcza tego, czego bez opuszczenia własnej strefy komfortu nie miałaby szans osiągnąć. "Na drugim końcu lata" to przedstawienie rozwoju prawdziwej przyjaźni - bez wielkich słów i bez niepotrzebnych sentymentów.
To przyjaciele pomagają uporać się z rozmaitymi troskami. Sloane w pewnym momencie odkrywa przykre tajemnice rodziców, do tego dowiaduje się, że stała się inspiracją dla ojca-autora poczytnych choć mało ambitnych romansów. Jej życie może stać się kanwą powieści, a dziewczyna chciałaby chronić siebie i bliskich przed upublicznieniem pewnych wydarzeń. Zachowania taty budzą śmiech - to element nadający lekkości książce i sprawiający, że na wszystkie komplikacje można spojrzeć z dystansem. Bo Sloane oprócz tego, że uczy się zasad funkcjonowania w młodzieżowej społeczności, zdobywa nowych przyjaciół i odkrywa uroki młodości, ma jeszcze do wypełnienia misję. Ktoś sprzedał ukochany obraz Gabe'a, namalowany przez jego matkę - jedno z ostatnich dzieł. Bohaterka chciałaby go odzyskać, ale żeby dotrzeć do nabywcy, musi przejść długą drogę, w którą zaangażuje sporo osób. Oczywiście również po to, żeby lepiej poznać siebie. Emma Mills proponuje nastolatkom bardzo udane czytadło, pełne ciekawych rozwiązań fabularnych i wykorzystujące klasyczne tematy. Wyjaśnia odbiorcom, dlaczego przyjaźnie są ważne, odchodzi od stereotypów i od przewidywalności, przynajmniej w niektórych aspektach. Pisze intrygująco, jest w stanie przyciągnąć nawet sceptycznie nastawione do lektur rozrywkowych odbiorczynie - ze względu na spory wachlarz zagadnień. Odtwarza zwyczajne życie nastolatki, ale pozwala też na odrobinę szaleństwa, wprowadza Sloane w świat, do którego jako introwertyczny charakter nie miałaby wstępu sama. Jest to powieść, w której sporo się dzieje - i autorka proponuje wiele niespodzianek fabularnych oraz zaskoczeń w relacjach międzyludzkich. Ma dobre pomysły na prezentowanie wydarzeń tak, by akcja była dynamiczna. Ale ważne jest też przesłanie kierowane do odbiorców - wszyscy z lektury wyciągną wnioski na temat bycia z innymi i budowania sobie sieci znajomych. "Na drugim końcu lata" to udana, nieprzesłodzona opowieść, w której każdy znajdzie coś dla siebie. Dobrze napisana, ale też złożona z elementów, które zainteresują młodych odbiorców i przekonają ich, że warto sięgać po książki jako lekturę rozrywkową.
czwartek, 6 października 2022
Jodi Cohen: Olejki eteryczne dla zdrowego mózgu i ciała
Czarna Owca, Warszawa 2022.
Zapachy dla zdrowia
Motyw olejków eterycznych i płukania ust olejem w celu usunięcia toksyn z organizmu wzbudza ostatnio spore zainteresowanie coraz większej grupy zwolenników prowadzenia zdrowego trybu życia. Jodi Cohen proponuje zatem bardzo szczegółowy przewodnik po olejkach eterycznych, ich działaniu na zmysły i na poprawę funkcjonowania. Trzeba jedynie przebrnąć przez dość nachalne zabiegi autopromocyjne (autorka niby na marginesie przedstawia siebie jako autorkę bestsellerowych książek i jako osobę, której praca z olejkami pomogła w powrocie do normalności: znacznie ważniejszy jest ten pierwszy wątek, chociaż to ten drugi powinien być lepiej przyjmowany przez odbiorców), żeby trafić do świata oferującego magiczne rozwiązania rozmaitych problemów. Olejki eteryczne - odpowiednio dobrane - mogą działać niemal na wszystko. Autorka uczy, jak stymulować układ nerwowy i jak zapewnić sobie dobry sen, zachęca do oczyszczania mózgu z toksyn i do wyrównywania poziomu cukru we krwi - oraz do stabilizowania ciśnienia. Olejki eteryczne pomagają również przy ograniczaniu poziomu stresu, przy odchudzaniu i przy kłopotach z samopoczuciem. Pozwalają na wzmocnienie odporności i zmniejszają stany zapalne. Można by się zastanawiać, po co lekarze, skoro kilka kropel w odpowiednich mieszankach zagwarantuje pełnię zdrowia. Jodi Cohen stara się przybliżać czytelnikom zasady działania aromaterapii - wyjaśnia, w jakich okolicznościach po mieszanki olejków eterycznych można sięgać i co się przez to uzyska. Przytacza wiadomości z zakresu biologii, żeby uzasadniać wprowadzane rozwiązania. Zależy jej na tym, żeby przekonać czytelników za sprawą autorytetu: jawi się jako specjalistka w dziedzinie uzdrawiania olejkami. Oczywiście większość odbiorców nie będzie do tematu podchodzić aż tak radykalnie: część wypróbuje mieszankę na dobry sen, część spróbuje za pomocą olejków eterycznych zredukować stres - i w takich działaniach mieszanki sprawdzać się będą najczęściej i bez większej szkody dla zdrowia. Autorka podsuwa różne sposoby aplikowania leczniczych mieszanek: niektórym spodoba się nacieranie stóp, innym - kilka kropel wsączanych w poszewkę na poduszkę. Można znaleźć propozycję najlepszą dla siebie - lub wypróbować nowe metody. Praktycznych wskazówek będzie tutaj sporo, ale czasami Jodi Cohen za bardzo opiera się na akcentowaniu samodzielności w tworzeniu mieszanek: raczej trudno uwierzyć, że człowiek, któremu coś dolega, będzie odmierzał pojedyncze krople i sprawdzał, jak działają przypadkowe mieszanki olejków. Ten zabieg ma uwiarygodnić przekaz i pokazać, że stosowanie olejków nie wymaga wielkich umiejętności, a jedynie uważności. Oczywiście wszyscy chętni mogą wyciągać wnioski z informacji przedstawianych przez autorkę i dobrać najbardziej skuteczne olejki do swoich potrzeb - a przynajmniej podjąć taką próbę, bez szukania receptur. Jodi Cohen dostarcza wiadomości, dzięki którym czytelnicy będą mogli zastanowić się nad swoimi dolegliwościami i poeksperymentować z odpowiednimi olejkami - stawia autorka przede wszystkim na wyznaczenie stref organizmu do "samodzielnej" naprawy i połączenie ich z odpowiednimi zapachami. Zajmuje się też opowiadaniem, co w dzisiejszym świecie staje się najbardziej szkodliwe dla człowieka: przypomina, jaki wpływ na psychikę i nastrój mogą mieć różne elementy otoczenia - więc może też po prostu zainspirować do zmian.
Zapachy dla zdrowia
Motyw olejków eterycznych i płukania ust olejem w celu usunięcia toksyn z organizmu wzbudza ostatnio spore zainteresowanie coraz większej grupy zwolenników prowadzenia zdrowego trybu życia. Jodi Cohen proponuje zatem bardzo szczegółowy przewodnik po olejkach eterycznych, ich działaniu na zmysły i na poprawę funkcjonowania. Trzeba jedynie przebrnąć przez dość nachalne zabiegi autopromocyjne (autorka niby na marginesie przedstawia siebie jako autorkę bestsellerowych książek i jako osobę, której praca z olejkami pomogła w powrocie do normalności: znacznie ważniejszy jest ten pierwszy wątek, chociaż to ten drugi powinien być lepiej przyjmowany przez odbiorców), żeby trafić do świata oferującego magiczne rozwiązania rozmaitych problemów. Olejki eteryczne - odpowiednio dobrane - mogą działać niemal na wszystko. Autorka uczy, jak stymulować układ nerwowy i jak zapewnić sobie dobry sen, zachęca do oczyszczania mózgu z toksyn i do wyrównywania poziomu cukru we krwi - oraz do stabilizowania ciśnienia. Olejki eteryczne pomagają również przy ograniczaniu poziomu stresu, przy odchudzaniu i przy kłopotach z samopoczuciem. Pozwalają na wzmocnienie odporności i zmniejszają stany zapalne. Można by się zastanawiać, po co lekarze, skoro kilka kropel w odpowiednich mieszankach zagwarantuje pełnię zdrowia. Jodi Cohen stara się przybliżać czytelnikom zasady działania aromaterapii - wyjaśnia, w jakich okolicznościach po mieszanki olejków eterycznych można sięgać i co się przez to uzyska. Przytacza wiadomości z zakresu biologii, żeby uzasadniać wprowadzane rozwiązania. Zależy jej na tym, żeby przekonać czytelników za sprawą autorytetu: jawi się jako specjalistka w dziedzinie uzdrawiania olejkami. Oczywiście większość odbiorców nie będzie do tematu podchodzić aż tak radykalnie: część wypróbuje mieszankę na dobry sen, część spróbuje za pomocą olejków eterycznych zredukować stres - i w takich działaniach mieszanki sprawdzać się będą najczęściej i bez większej szkody dla zdrowia. Autorka podsuwa różne sposoby aplikowania leczniczych mieszanek: niektórym spodoba się nacieranie stóp, innym - kilka kropel wsączanych w poszewkę na poduszkę. Można znaleźć propozycję najlepszą dla siebie - lub wypróbować nowe metody. Praktycznych wskazówek będzie tutaj sporo, ale czasami Jodi Cohen za bardzo opiera się na akcentowaniu samodzielności w tworzeniu mieszanek: raczej trudno uwierzyć, że człowiek, któremu coś dolega, będzie odmierzał pojedyncze krople i sprawdzał, jak działają przypadkowe mieszanki olejków. Ten zabieg ma uwiarygodnić przekaz i pokazać, że stosowanie olejków nie wymaga wielkich umiejętności, a jedynie uważności. Oczywiście wszyscy chętni mogą wyciągać wnioski z informacji przedstawianych przez autorkę i dobrać najbardziej skuteczne olejki do swoich potrzeb - a przynajmniej podjąć taką próbę, bez szukania receptur. Jodi Cohen dostarcza wiadomości, dzięki którym czytelnicy będą mogli zastanowić się nad swoimi dolegliwościami i poeksperymentować z odpowiednimi olejkami - stawia autorka przede wszystkim na wyznaczenie stref organizmu do "samodzielnej" naprawy i połączenie ich z odpowiednimi zapachami. Zajmuje się też opowiadaniem, co w dzisiejszym świecie staje się najbardziej szkodliwe dla człowieka: przypomina, jaki wpływ na psychikę i nastrój mogą mieć różne elementy otoczenia - więc może też po prostu zainspirować do zmian.
środa, 5 października 2022
Marta Galewska-Kustra: Pucio. Moje pierwsze układanki (puzzle)
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022. (puzzle)
Pierwsze układanki
Kolejną niespodziankę przynosi Pucio swoim małym fanom. "Pucio. Moje pierwsze układanki" to zestaw siedmiu trzyelementowych obrazków, dużych puzzli dla najmłodszych dzieci. Marta Galewska-Kustra i Joanna Kłos przygotowały tu zabawkę, która pełni rolę edukacyjnej, ale umożliwia też najmłodszym wstęp do rozrywek do niedawna jeszcze im niedostępnych (ze względu na rozmiary standardowych składników puzzli). Tutaj nie ma obaw, że dziecko połknie jakiś kartonik lub skaleczy się nim - duże kawałki grubej tektury mają zaokrąglone brzegi i zostały starannie przemyślane pod względem kształtu. Nie ma jednej propozycji zabawy. Twórczynie gry podsuwają aż sześć sposobów na wykorzystanie puzzli z Puciem: w zależności od wieku dziecka, które tą zabawką będzie się bawić. Za każdym razem jest to jednak zadanie rozwijające jakąś umiejętność lub pozwalające śledzić postępy w osiągnięciach malucha. Najmłodszym dzieciom trzeba będzie pogrupować puzzle, tak, żeby otrzymały tylko trzy fragmenty obrazka - i z nich ułożyły całość (na obrazkach znajdują się Pucio, Misia, mama i tata, jest mały bobas, pies i kot: można wybrać konkretny motyw albo ułożyć obrazki ze wszystkimi bohaterami z domu Pucia, można też traktować puzzle jako dodatek do lektury. Autorki sugerują, by zadawać dzieciom pytania dotyczące zawartości ilustracji na wybranym klocku (co czasami może być trudne, zwłaszcza kiedy na rysunku znajduje się tylko tułów - bez kontekstu trudno może być odgadnąć, o co właściwie chodzi. Można sugerować kolejność, można zachęcać dziecko do samodzielnego układania puzzli, można też zwiększać stopień trudności przez dokładanie kolejnych elementów - ale puzzle dają się też wykorzystywać jako fragmenty własnych prac plastycznych. Radość maluchów wzbudzi zapewne łączenie elementów, które do siebie nie pasują - ogona psa do tułowia dziecka itp.: to zachęci dzieci do zabawy i sprawi, że będą z jeszcze większym entuzjazmem podchodzić do układanki. Autorki podpowiadają, żeby postawić na narracyjne zadania: opowiadanie, co widać na obrazkach lub pytania zadawane dzieciom można też powiązać z przypominaniem sobie samych lektur z Puciem - sięgać ponownie do przygód małego bohatera albo dzielić się wrażeniami z kolejnych książek. Bohaterowie u Pucia są mocno przerysowani, mają na przykład spore głowy i wielkie okrągłe oczy - to obrazki, które wprowadzają w świat bajki, a jednocześnie za sprawą familiarności i poruszanych tematów pozostają blisko świata znanego najmłodszym. "Pucio. Moje pierwsze układanki" to pudełko z atrakcyjną dla najmłodszych zawartością: nikt nie zniechęci się koniecznością długiego układania, ani znikającymi częściami obrazka. Wszystko jest jasne i dostosowane do wieku odbiorców. Wydawnictwo wie, że tego typu gadżetami może dodatkowo zareklamować całą serię książek - ale puzzle z Puciem pełnią też rolę edukacyjno-rozwojową.
Pierwsze układanki
Kolejną niespodziankę przynosi Pucio swoim małym fanom. "Pucio. Moje pierwsze układanki" to zestaw siedmiu trzyelementowych obrazków, dużych puzzli dla najmłodszych dzieci. Marta Galewska-Kustra i Joanna Kłos przygotowały tu zabawkę, która pełni rolę edukacyjnej, ale umożliwia też najmłodszym wstęp do rozrywek do niedawna jeszcze im niedostępnych (ze względu na rozmiary standardowych składników puzzli). Tutaj nie ma obaw, że dziecko połknie jakiś kartonik lub skaleczy się nim - duże kawałki grubej tektury mają zaokrąglone brzegi i zostały starannie przemyślane pod względem kształtu. Nie ma jednej propozycji zabawy. Twórczynie gry podsuwają aż sześć sposobów na wykorzystanie puzzli z Puciem: w zależności od wieku dziecka, które tą zabawką będzie się bawić. Za każdym razem jest to jednak zadanie rozwijające jakąś umiejętność lub pozwalające śledzić postępy w osiągnięciach malucha. Najmłodszym dzieciom trzeba będzie pogrupować puzzle, tak, żeby otrzymały tylko trzy fragmenty obrazka - i z nich ułożyły całość (na obrazkach znajdują się Pucio, Misia, mama i tata, jest mały bobas, pies i kot: można wybrać konkretny motyw albo ułożyć obrazki ze wszystkimi bohaterami z domu Pucia, można też traktować puzzle jako dodatek do lektury. Autorki sugerują, by zadawać dzieciom pytania dotyczące zawartości ilustracji na wybranym klocku (co czasami może być trudne, zwłaszcza kiedy na rysunku znajduje się tylko tułów - bez kontekstu trudno może być odgadnąć, o co właściwie chodzi. Można sugerować kolejność, można zachęcać dziecko do samodzielnego układania puzzli, można też zwiększać stopień trudności przez dokładanie kolejnych elementów - ale puzzle dają się też wykorzystywać jako fragmenty własnych prac plastycznych. Radość maluchów wzbudzi zapewne łączenie elementów, które do siebie nie pasują - ogona psa do tułowia dziecka itp.: to zachęci dzieci do zabawy i sprawi, że będą z jeszcze większym entuzjazmem podchodzić do układanki. Autorki podpowiadają, żeby postawić na narracyjne zadania: opowiadanie, co widać na obrazkach lub pytania zadawane dzieciom można też powiązać z przypominaniem sobie samych lektur z Puciem - sięgać ponownie do przygód małego bohatera albo dzielić się wrażeniami z kolejnych książek. Bohaterowie u Pucia są mocno przerysowani, mają na przykład spore głowy i wielkie okrągłe oczy - to obrazki, które wprowadzają w świat bajki, a jednocześnie za sprawą familiarności i poruszanych tematów pozostają blisko świata znanego najmłodszym. "Pucio. Moje pierwsze układanki" to pudełko z atrakcyjną dla najmłodszych zawartością: nikt nie zniechęci się koniecznością długiego układania, ani znikającymi częściami obrazka. Wszystko jest jasne i dostosowane do wieku odbiorców. Wydawnictwo wie, że tego typu gadżetami może dodatkowo zareklamować całą serię książek - ale puzzle z Puciem pełnią też rolę edukacyjno-rozwojową.
wtorek, 4 października 2022
Ewa Zadrzyńska-Głowacka: Głowaccy. Arka na Manhattanie
Marginesy, Warszawa 2022.
Oprowadzanie
Dla autorki tomu jest to szansa na przypomnienie sobie różnych momentów życia z Januszem Głowackim (ale i bez niego), na przedstawienie odbiorcom swoich znajomości i osiągnięć w ramach kolekcjonowania dzieł sztuki. Jest to też możliwość zaproszenia czytelników do własnego domu, na potrzeby książki zamienionego w rodzaj muzeum lub galerii. "Głowaccy. Arka na Manhattanie" to książka wspomnieniowa i niezwykła jednocześnie - wspomnieniowa, bo oparta na faktach z życia autorki i jej "najlepszego byłego męża", niezwykła - bo stylistycznie nie pasuje do typowych memuarów czy wspomnień, jest poszatkowana i fragmentaryczna, niby dla wtajemniczonych, a jednak dla ludzi, którzy po prostu chcą wybrać się na takie spotkanie z gawędami o sztuce. Każdy pokój i każdy korytarz z dużego domu to osobna galeria. W każdym znajduje się co najmniej kilka przedmiotów - obrazów lub rzeźb - które mają swoją historię i które najpełniej definiują właścicieli. Ewa Zadrzyńska-Głowacka oprowadza zatem czytelników po kolejnych pomieszczeniach i przedstawia im drobne opowieści oraz anegdoty towarzyskie, w których przewijają się artyści z różnych środowisk. Są tu obrazy z trudem zdobywane, są reprodukcje ulubionych dzieł, są też podobizny właścicieli domu. Są prezenty od przyjaciół, są też dzieła z własną - ważną - przeszłością. Każde z nich jest znaczące i każde zajmuje konkretne miejsce, tak, że łączy się zarówno z przestrzenią mieszkalną, jak i z innymi pracami. Tu dzieła wchodzą ze sobą w dialog, bezustannie wzajemnie się komentują i dopełniają - a sama autorka dostrzega w nich rzeczy, które nie zawsze będą oczywiste dla odbiorców. I tymi przemyśleniami na temat kolejnych zdobyczy się dzieli. "Głowaccy" to zatem przedziwny zestaw wspomnień i skojarzeń - czasami przypadkowych, czasami refleksji wyzwalanych pod wpływem chwili albo określonego widoku. Ewa Zadrzyńska-Głowacka nie buduje precyzyjnych biografii, nie chwali się też swoimi znajomościami. O sławach pisze mimochodem, zupełnie jakby to obrazy były ważniejsze. W końcu to one wpływają na codzienność i gwarantują wrażenie elitarności. Autorka lubuje się w scenach raczej smutnych i minorowych, dostrzega piękno tam, gdzie inni mogą znaleźć wyłącznie niepokój. Pokazuje same dzieła, ale też ich otoczenie, proponując zdjęcia z określonych partii domu. Przytacza kolejne opowieści, analizy i komentarze, zaludnia pokoje obecnością twórców - zawsze niebanalną. Pisze o tym, co pod wpływem chwili przychodzi jej na myśl, przez co czasami ma się wrażenie, że w książce panuje chaos i spora doza przypadkowości - jednak Ewa Zadrzyńska-Głowacka zdaje się dobrze panować nad skojarzeniami i dla czytelników spragnionych danych ma całkiem sporo informacji. Decyduje się jednak na tekstową loterię, mnóstwo niespodzianek i przeskoków po różnych punktach przeszłości. Ukazuje trwanie obrazów podczas odchodzenia kolejnych ważnych dla siebie ludzi. Proponuje przez to czytelnikom opowieść wręcz intymną, przesyconą momentami, które składają się na zwyczajne życie niezwyczajnego człowieka. Trzeba się przyzwyczaić do stylu narracji: polubić go albo przynajmniej zaakceptować jego niepełność, konieczność dopowiadania sobie pewnych kwestii i brak miejsca na polemikę z innymi. Ewa Zadrzyńska-Głowacka nie produkuje gawęd, raczej zmusza odbiorców do wysiłku intelektualnego - ale przy pisaniu o sztuce to rozwiązanie zadziwiająco dobrze się sprawdza.
Oprowadzanie
Dla autorki tomu jest to szansa na przypomnienie sobie różnych momentów życia z Januszem Głowackim (ale i bez niego), na przedstawienie odbiorcom swoich znajomości i osiągnięć w ramach kolekcjonowania dzieł sztuki. Jest to też możliwość zaproszenia czytelników do własnego domu, na potrzeby książki zamienionego w rodzaj muzeum lub galerii. "Głowaccy. Arka na Manhattanie" to książka wspomnieniowa i niezwykła jednocześnie - wspomnieniowa, bo oparta na faktach z życia autorki i jej "najlepszego byłego męża", niezwykła - bo stylistycznie nie pasuje do typowych memuarów czy wspomnień, jest poszatkowana i fragmentaryczna, niby dla wtajemniczonych, a jednak dla ludzi, którzy po prostu chcą wybrać się na takie spotkanie z gawędami o sztuce. Każdy pokój i każdy korytarz z dużego domu to osobna galeria. W każdym znajduje się co najmniej kilka przedmiotów - obrazów lub rzeźb - które mają swoją historię i które najpełniej definiują właścicieli. Ewa Zadrzyńska-Głowacka oprowadza zatem czytelników po kolejnych pomieszczeniach i przedstawia im drobne opowieści oraz anegdoty towarzyskie, w których przewijają się artyści z różnych środowisk. Są tu obrazy z trudem zdobywane, są reprodukcje ulubionych dzieł, są też podobizny właścicieli domu. Są prezenty od przyjaciół, są też dzieła z własną - ważną - przeszłością. Każde z nich jest znaczące i każde zajmuje konkretne miejsce, tak, że łączy się zarówno z przestrzenią mieszkalną, jak i z innymi pracami. Tu dzieła wchodzą ze sobą w dialog, bezustannie wzajemnie się komentują i dopełniają - a sama autorka dostrzega w nich rzeczy, które nie zawsze będą oczywiste dla odbiorców. I tymi przemyśleniami na temat kolejnych zdobyczy się dzieli. "Głowaccy" to zatem przedziwny zestaw wspomnień i skojarzeń - czasami przypadkowych, czasami refleksji wyzwalanych pod wpływem chwili albo określonego widoku. Ewa Zadrzyńska-Głowacka nie buduje precyzyjnych biografii, nie chwali się też swoimi znajomościami. O sławach pisze mimochodem, zupełnie jakby to obrazy były ważniejsze. W końcu to one wpływają na codzienność i gwarantują wrażenie elitarności. Autorka lubuje się w scenach raczej smutnych i minorowych, dostrzega piękno tam, gdzie inni mogą znaleźć wyłącznie niepokój. Pokazuje same dzieła, ale też ich otoczenie, proponując zdjęcia z określonych partii domu. Przytacza kolejne opowieści, analizy i komentarze, zaludnia pokoje obecnością twórców - zawsze niebanalną. Pisze o tym, co pod wpływem chwili przychodzi jej na myśl, przez co czasami ma się wrażenie, że w książce panuje chaos i spora doza przypadkowości - jednak Ewa Zadrzyńska-Głowacka zdaje się dobrze panować nad skojarzeniami i dla czytelników spragnionych danych ma całkiem sporo informacji. Decyduje się jednak na tekstową loterię, mnóstwo niespodzianek i przeskoków po różnych punktach przeszłości. Ukazuje trwanie obrazów podczas odchodzenia kolejnych ważnych dla siebie ludzi. Proponuje przez to czytelnikom opowieść wręcz intymną, przesyconą momentami, które składają się na zwyczajne życie niezwyczajnego człowieka. Trzeba się przyzwyczaić do stylu narracji: polubić go albo przynajmniej zaakceptować jego niepełność, konieczność dopowiadania sobie pewnych kwestii i brak miejsca na polemikę z innymi. Ewa Zadrzyńska-Głowacka nie produkuje gawęd, raczej zmusza odbiorców do wysiłku intelektualnego - ale przy pisaniu o sztuce to rozwiązanie zadziwiająco dobrze się sprawdza.
poniedziałek, 3 października 2022
Grażyna Bąkiewicz: Ale historia... Jak zdobyłeś koronę, Bolesławie Chrobry?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022.
Zagubiony diadem
Nie wolno zostawiać niczego w przeszłości. Uczniowie pana Cebuli wiedzą o tym doskonale, a ci, którzy zapominają, przekonują się o tym, kiedy rodzice muszą płacić mandaty (i potrącają je z kieszonkowego). Szkoła przyszłości ma sporo zalet, ale też i trochę wyzwań. Grażyna Bąkiewicz powraca z kolejnym tomem serii Ale historia... - i z kolejną bohaterką z klasy uczonej przez pana Cebulę. Tym razem zadaje pytanie o koronację Bolesława Chrobrego. Schemat jest zawsze taki sam: pan Cebula, historyk, na zajęciach wprowadza temat do rozwiązania lub zagadkę historyczną, wysyła uczniów w przeszłość i pozwala im na obserwowanie otoczenia. Nie ma tu sensu wkuwanie dat i wydarzeń - dzieci wszystko mają w małym palcu, a dokładniej w komunikatorze mieszczącym się w małym palcu. Teraz szkoła stawia na samodzielne myślenie i rozwiązywanie problemów. Dzięki przebrzmiałym już wynalazkom zapewnia również sporo przygód. Pan Cebula znalazł bowiem stare ławki i wykorzystuje je na swoich lekcjach. Ławki służą do przenoszenia się w przeszłość - co oznacza, że dzieci trafią do różnych epok i czasów, żeby z bliska przyjrzeć się wydarzeniom, o którym mowa. Mają nie tylko gromadzić dane: przede wszystkim szukają wyjaśnień, które potrzebne są na lekcjach. Ale nawiązują też nowe znajomości i przekonują się, jak wyglądała obyczajowość w dawnych czasach. Do tego zajmują się też własnymi sprawami - relacje z rówieśnikami można równie dobrze rozwijać w warunkach ekstremalnej przygody. Zwłaszcza wtedy wyostrzająsię wady mniej lubianych kolegów - jednak można też odkryć czyjąś tajemnicę albo spotkać przyjaciela czy nawet miłość. Grażyna Bąkiewicz robi dużo, żeby przyciągnąć dzieci do lektury z innych niż edukacyjne powodów. Po tomy z cyklu Ale historia... sięga się dla przyjemności rozrywkowego czytania - i to się nie zmienia.
Tym razem bohaterką jest Ela, jedna z dziewczynek, które niekoniecznie nadawałyby się na wzór do naśladowania dla odbiorczyń: Ela interesuje się wyłącznie własnym wyglądem i modą, marzy o księciu i z tego powodu popada w konflikt z najlepszymi przyjaciółkami: Mela i Hela powoli zaczynają dostrzegać uroki kolegów - prawdziwych chłopaków, a nie wydumanych ideałów. Dla Eli zatem szkolna wyprawa do czasów Bolesława Chrobrego może stać się okazją do znalezienia sobie prawdziwego księcia - w końcu tu książąt nie brakuje. Bohaterka w przeszłości uczy się doceniać pracę ojca (zajmuje się on ochroną zwierząt i tworzeniem rezerwatów, w których mogą one spokojnie żyć), przekonuje się też, że nie zawsze warto marzyć o księciu. Ale żeby nie porzucać całkiem własnych zainteresowań - dowiaduje się, jak wyglądały dawne ozdoby i uczy się je wykonywać: może zapoczątkować nową modę w swoich czasach. Ela razem z koleżankami rozwiązuje zagadkę korony Bolesława Chrobrego - chociaż niemal do końca wydaje się, że to zadanie się nie uda. Ela poza odpowiedzią z historii próbuje jeszcze odnaleźć swój diadem - piękną ozdobę, która trafiła do przeszłości i wpadła w ręce młodego Bolesława.
Bohaterowie uczestniczą w niektórych wydarzeniach (mogą swobodnie przenosić się w czasie, więc pojawiają się tam, gdzie robi się interesująco), ale część wiadomości z historii przenoszona jest do krótkich komiksów Artura Nowickiego. Te przypominają humor z zeszytów szkolnych: przerabianie wiadomości na dowcipy tak, żeby łatwiej zapadały w pamięć. Pojawiają się tu rozmaite związki przyczynowo-skutkowe, jakich dziecięcy obserwatorzy samodzielnie nie wyłapią, albo domniemane sceny z miejsc niedostępnych, dyskusje, plany i ustalenia. Krótko, rzeczowo i ze śmiechem - tak najlepiej zdobywać wiedzę. Grażyna Bąkiewicz nie zawodzi.
Zagubiony diadem
Nie wolno zostawiać niczego w przeszłości. Uczniowie pana Cebuli wiedzą o tym doskonale, a ci, którzy zapominają, przekonują się o tym, kiedy rodzice muszą płacić mandaty (i potrącają je z kieszonkowego). Szkoła przyszłości ma sporo zalet, ale też i trochę wyzwań. Grażyna Bąkiewicz powraca z kolejnym tomem serii Ale historia... - i z kolejną bohaterką z klasy uczonej przez pana Cebulę. Tym razem zadaje pytanie o koronację Bolesława Chrobrego. Schemat jest zawsze taki sam: pan Cebula, historyk, na zajęciach wprowadza temat do rozwiązania lub zagadkę historyczną, wysyła uczniów w przeszłość i pozwala im na obserwowanie otoczenia. Nie ma tu sensu wkuwanie dat i wydarzeń - dzieci wszystko mają w małym palcu, a dokładniej w komunikatorze mieszczącym się w małym palcu. Teraz szkoła stawia na samodzielne myślenie i rozwiązywanie problemów. Dzięki przebrzmiałym już wynalazkom zapewnia również sporo przygód. Pan Cebula znalazł bowiem stare ławki i wykorzystuje je na swoich lekcjach. Ławki służą do przenoszenia się w przeszłość - co oznacza, że dzieci trafią do różnych epok i czasów, żeby z bliska przyjrzeć się wydarzeniom, o którym mowa. Mają nie tylko gromadzić dane: przede wszystkim szukają wyjaśnień, które potrzebne są na lekcjach. Ale nawiązują też nowe znajomości i przekonują się, jak wyglądała obyczajowość w dawnych czasach. Do tego zajmują się też własnymi sprawami - relacje z rówieśnikami można równie dobrze rozwijać w warunkach ekstremalnej przygody. Zwłaszcza wtedy wyostrzająsię wady mniej lubianych kolegów - jednak można też odkryć czyjąś tajemnicę albo spotkać przyjaciela czy nawet miłość. Grażyna Bąkiewicz robi dużo, żeby przyciągnąć dzieci do lektury z innych niż edukacyjne powodów. Po tomy z cyklu Ale historia... sięga się dla przyjemności rozrywkowego czytania - i to się nie zmienia.
Tym razem bohaterką jest Ela, jedna z dziewczynek, które niekoniecznie nadawałyby się na wzór do naśladowania dla odbiorczyń: Ela interesuje się wyłącznie własnym wyglądem i modą, marzy o księciu i z tego powodu popada w konflikt z najlepszymi przyjaciółkami: Mela i Hela powoli zaczynają dostrzegać uroki kolegów - prawdziwych chłopaków, a nie wydumanych ideałów. Dla Eli zatem szkolna wyprawa do czasów Bolesława Chrobrego może stać się okazją do znalezienia sobie prawdziwego księcia - w końcu tu książąt nie brakuje. Bohaterka w przeszłości uczy się doceniać pracę ojca (zajmuje się on ochroną zwierząt i tworzeniem rezerwatów, w których mogą one spokojnie żyć), przekonuje się też, że nie zawsze warto marzyć o księciu. Ale żeby nie porzucać całkiem własnych zainteresowań - dowiaduje się, jak wyglądały dawne ozdoby i uczy się je wykonywać: może zapoczątkować nową modę w swoich czasach. Ela razem z koleżankami rozwiązuje zagadkę korony Bolesława Chrobrego - chociaż niemal do końca wydaje się, że to zadanie się nie uda. Ela poza odpowiedzią z historii próbuje jeszcze odnaleźć swój diadem - piękną ozdobę, która trafiła do przeszłości i wpadła w ręce młodego Bolesława.
Bohaterowie uczestniczą w niektórych wydarzeniach (mogą swobodnie przenosić się w czasie, więc pojawiają się tam, gdzie robi się interesująco), ale część wiadomości z historii przenoszona jest do krótkich komiksów Artura Nowickiego. Te przypominają humor z zeszytów szkolnych: przerabianie wiadomości na dowcipy tak, żeby łatwiej zapadały w pamięć. Pojawiają się tu rozmaite związki przyczynowo-skutkowe, jakich dziecięcy obserwatorzy samodzielnie nie wyłapią, albo domniemane sceny z miejsc niedostępnych, dyskusje, plany i ustalenia. Krótko, rzeczowo i ze śmiechem - tak najlepiej zdobywać wiedzę. Grażyna Bąkiewicz nie zawodzi.