Jaguar, Warszawa 2019.
Prawda
Marilyn nie może być szczęśliwa, chociaż jej wzorem – przynajmniej według nadambitnej matki – ma być Marilyn Monroe. Nastolatka nie może sama decydować o sobie (ani o swoim wyglądzie), musi brać udział w castingach, bo powinna jak najszybciej odnieść sukces i zacząć robić wielką karierę w show-biznesie. To, czy ona sama tego chce, nie ma najmniejszego znaczenia: matka już zaprogramowała jej los, gdyby teraz Marilyn okazała się niewdzięcznicą i zaprzepaściła lata pracy, przekreśliłaby też szansę na lepsze życie dla siebie i rodzicielki. Tylko od nastolatki zależy, czy zdoła wybudować dom: wtedy wyrwie się spod kurateli okropnego „wujka” i zapewni byt matce. Marilyn jednak wcale nie marzy o sławie. Lubi spędzać czas z sąsiadem, Jamesem: świetnie się z nim dogaduje, wymyka się na spotkania, chociaż wujek tego nie akceptuje. Bohaterka już dawno przekonała się, że jej potrzeby spadają na daleki plan i nikt się nimi nie przejmuje. James zapewnia jej wytchnienie od koszmarnej codzienności. Bo show-biznes jest okrutny: nie brakuje tu reżyserów czy agentów, którzy z chęcią wykorzystają świeżą urodę nastolatki i jej naiwność. W tej branży to przecież normalne.
Losy Marilyn to jedna nitka powieści „Jak krople w oceanie”. Ava Dellaira przygląda się również życiu siedemnastoletniej Angie. Córka Marilyn próbuje być bardziej uporządkowana i odpowiedzialna niż matka – ale gnębi ją jedno: nie zna własnego ojca. Kiedy próbowała się o nim czegoś dowiedzieć, usłyszała, że zginął w wypadku samochodowym. Tyle tylko, że pewnego dnia Angie wpada na trop tajemnicy: jeśli przeżył brat ojca, to może i on sam wyszedł z wydarzenia bez szwanku, a matka z jakiegoś powodu nie chce wyjawić prawdy? Na pewno żyjący gdzieś w wielkim i odległym mieście mężczyzna może pomóc w poszukiwaniach. Trzeba go tylko najpierw odnaleźć. Angie nie ma zgody na eskapadę. Ma jednak oddanego przyjaciela, którego – po pierwszym łóżkowym doświadczeniu – odrzuciła. Sam niespecjalnie chce ożywiać dawną relację, ale przez wzgląd na przyjaźń zgadza się pomóc. To oznacza, że nastolatki spędzą ze sobą sam na sam sporo czasu i będą musiały wyjaśnić sobie dawne niesnaski oraz krzywdy.
„Jak krople w oceanie” to prosta powieść o poszukiwaniu własnej tożsamości i o życiowych wyborach. Autorka stara się tu nie moralizować, chociaż wprowadza dyskretnie różne scenariusze, podpowiadając, co może nieodwracalnie zmienić bieg wydarzeń i na jakie reakcje trzeba być przygotowanym, kiedy podejmuje się określone decyzje. Koncentruje się na relacjach międzyludzkich ze szczególnym uwzględnieniem więzi rodzinnych – uświadamia czytelniczkom, że pokolenie ich matek przeżywało własne dramaty (nie tylko sercowe). Równoległe historie dwóch młodych dziewczyn to próba pokazania, jak kształtować swoje życie – i jakich błędów lepiej nie popełniać. Może niezbyt dobrze opracowana okładka zniechęcać do zawartości, ale treść nie jest tak cukierkowa i wygładzona jak zdjęcie – można zatem zgłębiać opowieść, którą przynosi Dellaira.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
niedziela, 30 czerwca 2019
sobota, 29 czerwca 2019
Agnieszka Jeż: Serce z szuflady
Filia, Warszawa 2019.
Przeprowadzka
Wydawać by się mogło, że dla dzisiejszych bohaterek powieści obyczajowych istnieją znacznie gorsze doświadczenia niż porzucenie przez faceta tuż przed ślubem. Ten motyw, ograny do granic możliwości, na nikim nie robi wrażenia. Na nikim poza Klarą Majewską, bohaterką tomu „Serce z szuflady” Agnieszki Jeż. Chociaż za samym Pawłem kobieta nie tęskni – uznaje go za wiarołomcę, rzuca w niego pierścionkiem zaręczynowym (czego później żałuje, bo mogłaby go sprzedać) – to sam fakt, że grozi jej staropanieństwo, przeraża ją bardzo. Co ciekawe, Klara jakby nie dopuszczała do siebie myśli, że czasy się zmieniły i obecnie kobieta nie musi wspierać się na męskim ramieniu, żeby udowodnić innym swoją wartość. Tymczasem jej matka oraz babcia poszły za głosem serca, z różnych przyczyn decydowały się na związki niesformalizowane, rodziły nieślubne dzieci w społeczeństwach znacznie pod tym względem bardziej konserwatywnych – i nie narzekały na brak mężów. Klara przez tę obawę będzie dystansować się od odbiorczyń, nie przekona ich do siebie, przynajmniej – nie w tym aspekcie codzienności. W zasadzie taka postawa: cierpienie z powodu braku obrączki – nie pasuje nawet do samej bohaterki. Klara dość szybko podnosi się po niepowodzeniu, bierze w aptece urlop, wyrusza z Warszawy do Krakowa, bo właśnie zmarła jej prababcia, zapisując kobiecie w spadku mieszkanie w kamienicy Pod Trzema Lipami. Tutaj błyskawicznie podejmuje decyzję co do mieszkania, własnoręcznie wykonuje jego remont i nie daje po sobie poznać większego bólu. Trochę szkoda, że autorka tak zafiksowała się na wizji małżeństwa definiującego bohaterkę.
„Serce z szuflady” nie będzie zaskakiwać, bo też i nie w takim celu powstała ta książka. Agnieszka Jeż odwołuje się do typowych schematów z obyczajówek, proponuje krzepiącą historię, w której nawiąże też do losów poprzednich pokoleń. Każda z kobiet rodu Majewskich popełnia własne życiowe błędy. O matce Klara coś wie – Dorota zmienia partnerów, jest nieprzewidywalna i niespecjalnie zorganizowana, brakuje jej odpowiedzialności i dojrzałości w decyzjach. Z kolei prababcia posłuchała głosu serca i na własne życzenie wpakowała się w tarapaty w najtrudniejszych, wojennych czasach. Jej doświadczenia przedstawiane są w dziewczęcym pamiętniku (i wyszłoby książce na dobre, gdyby autorka nie powtarzała w ramach opowieści drugi raz wybranych fragmentów, które odbiorczynie już znają: ani komentarze bohaterki, ani same powtórki nie wnoszą nic dla czytelniczek). Nie ma tu mowy o klątwie – a o podążaniu za własnym sumieniem. Autorka odrobinę podpowiada odbiorczyniom, jak budować rodzinne relacje: dorośli nie powinni kształtować pociech na swój obraz, muszą pozwolić im popełniać własne błędy i na pewno nie zmieniać na siłę charakteru – jeśli chcą, by dzieci były szczęśliwe. Sporo praktycznych i cennych uwag Agnieszka Jeż wkłada w opisy: przemyca je w wypowiedziach postaci, z którymi styka się Klara. A każde spotkanie bohaterkę wzbogaca. Nawet jeśli nie uda się zrealizować wszystkich planów, warto wziąć się do dzieła – to oznacza postęp i sukcesy na horyzoncie. Agnieszka Jeż przekonuje, że nie można biernie czekać na poprawę losu czy na przyzwolenie społeczne do określonych postaw. Każdy musi we własnym zakresie walczyć o to, co go uszczęśliwia. Książka jest prosta, chociaż ładnie napisana, pozbawiona tematycznych wstrząsów, ciepła i optymistyczna – w sam raz dla kobiet, które poszukują tego rodzaju czytadeł.
Przeprowadzka
Wydawać by się mogło, że dla dzisiejszych bohaterek powieści obyczajowych istnieją znacznie gorsze doświadczenia niż porzucenie przez faceta tuż przed ślubem. Ten motyw, ograny do granic możliwości, na nikim nie robi wrażenia. Na nikim poza Klarą Majewską, bohaterką tomu „Serce z szuflady” Agnieszki Jeż. Chociaż za samym Pawłem kobieta nie tęskni – uznaje go za wiarołomcę, rzuca w niego pierścionkiem zaręczynowym (czego później żałuje, bo mogłaby go sprzedać) – to sam fakt, że grozi jej staropanieństwo, przeraża ją bardzo. Co ciekawe, Klara jakby nie dopuszczała do siebie myśli, że czasy się zmieniły i obecnie kobieta nie musi wspierać się na męskim ramieniu, żeby udowodnić innym swoją wartość. Tymczasem jej matka oraz babcia poszły za głosem serca, z różnych przyczyn decydowały się na związki niesformalizowane, rodziły nieślubne dzieci w społeczeństwach znacznie pod tym względem bardziej konserwatywnych – i nie narzekały na brak mężów. Klara przez tę obawę będzie dystansować się od odbiorczyń, nie przekona ich do siebie, przynajmniej – nie w tym aspekcie codzienności. W zasadzie taka postawa: cierpienie z powodu braku obrączki – nie pasuje nawet do samej bohaterki. Klara dość szybko podnosi się po niepowodzeniu, bierze w aptece urlop, wyrusza z Warszawy do Krakowa, bo właśnie zmarła jej prababcia, zapisując kobiecie w spadku mieszkanie w kamienicy Pod Trzema Lipami. Tutaj błyskawicznie podejmuje decyzję co do mieszkania, własnoręcznie wykonuje jego remont i nie daje po sobie poznać większego bólu. Trochę szkoda, że autorka tak zafiksowała się na wizji małżeństwa definiującego bohaterkę.
„Serce z szuflady” nie będzie zaskakiwać, bo też i nie w takim celu powstała ta książka. Agnieszka Jeż odwołuje się do typowych schematów z obyczajówek, proponuje krzepiącą historię, w której nawiąże też do losów poprzednich pokoleń. Każda z kobiet rodu Majewskich popełnia własne życiowe błędy. O matce Klara coś wie – Dorota zmienia partnerów, jest nieprzewidywalna i niespecjalnie zorganizowana, brakuje jej odpowiedzialności i dojrzałości w decyzjach. Z kolei prababcia posłuchała głosu serca i na własne życzenie wpakowała się w tarapaty w najtrudniejszych, wojennych czasach. Jej doświadczenia przedstawiane są w dziewczęcym pamiętniku (i wyszłoby książce na dobre, gdyby autorka nie powtarzała w ramach opowieści drugi raz wybranych fragmentów, które odbiorczynie już znają: ani komentarze bohaterki, ani same powtórki nie wnoszą nic dla czytelniczek). Nie ma tu mowy o klątwie – a o podążaniu za własnym sumieniem. Autorka odrobinę podpowiada odbiorczyniom, jak budować rodzinne relacje: dorośli nie powinni kształtować pociech na swój obraz, muszą pozwolić im popełniać własne błędy i na pewno nie zmieniać na siłę charakteru – jeśli chcą, by dzieci były szczęśliwe. Sporo praktycznych i cennych uwag Agnieszka Jeż wkłada w opisy: przemyca je w wypowiedziach postaci, z którymi styka się Klara. A każde spotkanie bohaterkę wzbogaca. Nawet jeśli nie uda się zrealizować wszystkich planów, warto wziąć się do dzieła – to oznacza postęp i sukcesy na horyzoncie. Agnieszka Jeż przekonuje, że nie można biernie czekać na poprawę losu czy na przyzwolenie społeczne do określonych postaw. Każdy musi we własnym zakresie walczyć o to, co go uszczęśliwia. Książka jest prosta, chociaż ładnie napisana, pozbawiona tematycznych wstrząsów, ciepła i optymistyczna – w sam raz dla kobiet, które poszukują tego rodzaju czytadeł.
piątek, 28 czerwca 2019
Olga Rudnicka: Miłe Natalii początki
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Romanse i misja
Właściwie to było do przewidzenia, że na trzech tomach przygody Natalii skończyć się nie mogą, chociaż autorka zapowiedziała, że do bohaterek o silnych osobowościach nie będzie już wracać, pozostawi je samym sobie i pozwoli na dowolne szaleństwa – już poza lekturami. Nic dziwnego, pięć sióstr Sucharskich mogło bez problemu zdominować pisarstwo Olgi Rudnickiej i uniemożliwić autorce odkrywanie nowych obszarów do zagospodarowania. Pożegnanie z Nataliami nastąpiło w dobrym momencie, postacie nikomu nie zdążyły się przejeść, stały się symbolem ciekawej literatury rozrywkowej – i przepisem na świetną zabawę lekturową. Rynek wydawniczy rządzi się jednak swoimi prawami i oto pojawia się książka „Miłe Natalii początki”, niby-zapowiedź serii. Tu Olga Rudnicka przygląda się bliżej tematowi majątku Jarosława Sucharskiego – oraz domu w Mechlinie, który został przeznaczony dla pięciu córek. To, co stało się punktem wyjścia trylogii, tutaj jest celem: niby coś o Sucharskim wiadomo, ale dopiero teraz autorka zajmie się nim szczegółowo. I to w dwóch sferach – zawodowej i prywatnej.
Od strony zawodowej – buduje autorka atmosferę niepewności i niedomówień: w młodego Sucharskiego inwestuje ktoś, kto docenia bystrość chłopca i jego umiejętność dostosowywania się do każdej sytuacji. Oznacza to jednak przejście do działań moralnie dwuznacznych. Młody Jarek nie jest nachalnie werbowany. Nikt nie stawia mu ultimatów. Chłopak zyskuje nawet szansę wyboru studiów według własnego uznania (i nawet jeśli sądzi, że historia sztuki nie wzbudzi entuzjazmu, tak się nie dzieje). Ma tylko pilnie uczyć się języków obcych, co zresztą czyni z zapałem. Olga Rudnicka nie skupia się na codzienności PRL-u. To nie jest jej do niczego potrzebne. Wprowadza jedynie pewien obyczajowy sygnał czasów – książkę Michaliny Wisłockiej.
Bo poza kwestiami pracy Jarosława Sucharskiego, autorka koncentruje się na jego życiu prywatnym. Pokazuje tajniki pierwszej miłości i despotyczną, lodowatą żonę Annę, która po ślubie zmieniła się w prawdziwą jędzę. Chociaż nawet Jarosław nie miał predyspozycji do bycia bigamistą, z nieudanego związku – zawikłanego pod względem politycznym – próbuje uciec w ramiona innej kobiety, znacznie bardziej łagodnej. Ale i ta, kiedy dowie się o ciąży, przechodzi niechcianą przez mężczyznę metamorfozę. Jarosław wikła się zatem w następny związek. A sytuacja powtarza się pięciokrotnie, co zaskoczeniem dla czytelników nie będzie. Każda z kobiet rodzi bohaterowi córkę. Każda córka zyskuje imię Natalia – wcale nie dlatego, żeby ojcu dziewczynki się nie myliły, geneza imion jest tu ciekawie nakreślona. Jeszcze lepiej – obyczajowe perypetie. Autorka skupia się tylko na szybkim nakreślaniu charakterów i płynących z tego konsekwencji. Uświadamia odbiorcom, skąd u Natalii konkretne przywary i jaki w tym wpływ ich matek. „Miłe Natalii początki” to powieść – jak zwykle u Rudnickiej – zabawna, ale też wypełniona trafnymi ocenami damsko-męskich relacji i najczęściej popełnianych błędów. Autorka bawi się tak samo dobrze kryminałem jak i obyczajowością, a przy okazji rozbudza apetyty na powrót do serii o Nataliach – warto więc mieć pod ręką kolejne tomy przygód pięciu sióstr. Nie tylko marketingowo to strzał w dziesiątkę.
Romanse i misja
Właściwie to było do przewidzenia, że na trzech tomach przygody Natalii skończyć się nie mogą, chociaż autorka zapowiedziała, że do bohaterek o silnych osobowościach nie będzie już wracać, pozostawi je samym sobie i pozwoli na dowolne szaleństwa – już poza lekturami. Nic dziwnego, pięć sióstr Sucharskich mogło bez problemu zdominować pisarstwo Olgi Rudnickiej i uniemożliwić autorce odkrywanie nowych obszarów do zagospodarowania. Pożegnanie z Nataliami nastąpiło w dobrym momencie, postacie nikomu nie zdążyły się przejeść, stały się symbolem ciekawej literatury rozrywkowej – i przepisem na świetną zabawę lekturową. Rynek wydawniczy rządzi się jednak swoimi prawami i oto pojawia się książka „Miłe Natalii początki”, niby-zapowiedź serii. Tu Olga Rudnicka przygląda się bliżej tematowi majątku Jarosława Sucharskiego – oraz domu w Mechlinie, który został przeznaczony dla pięciu córek. To, co stało się punktem wyjścia trylogii, tutaj jest celem: niby coś o Sucharskim wiadomo, ale dopiero teraz autorka zajmie się nim szczegółowo. I to w dwóch sferach – zawodowej i prywatnej.
Od strony zawodowej – buduje autorka atmosferę niepewności i niedomówień: w młodego Sucharskiego inwestuje ktoś, kto docenia bystrość chłopca i jego umiejętność dostosowywania się do każdej sytuacji. Oznacza to jednak przejście do działań moralnie dwuznacznych. Młody Jarek nie jest nachalnie werbowany. Nikt nie stawia mu ultimatów. Chłopak zyskuje nawet szansę wyboru studiów według własnego uznania (i nawet jeśli sądzi, że historia sztuki nie wzbudzi entuzjazmu, tak się nie dzieje). Ma tylko pilnie uczyć się języków obcych, co zresztą czyni z zapałem. Olga Rudnicka nie skupia się na codzienności PRL-u. To nie jest jej do niczego potrzebne. Wprowadza jedynie pewien obyczajowy sygnał czasów – książkę Michaliny Wisłockiej.
Bo poza kwestiami pracy Jarosława Sucharskiego, autorka koncentruje się na jego życiu prywatnym. Pokazuje tajniki pierwszej miłości i despotyczną, lodowatą żonę Annę, która po ślubie zmieniła się w prawdziwą jędzę. Chociaż nawet Jarosław nie miał predyspozycji do bycia bigamistą, z nieudanego związku – zawikłanego pod względem politycznym – próbuje uciec w ramiona innej kobiety, znacznie bardziej łagodnej. Ale i ta, kiedy dowie się o ciąży, przechodzi niechcianą przez mężczyznę metamorfozę. Jarosław wikła się zatem w następny związek. A sytuacja powtarza się pięciokrotnie, co zaskoczeniem dla czytelników nie będzie. Każda z kobiet rodzi bohaterowi córkę. Każda córka zyskuje imię Natalia – wcale nie dlatego, żeby ojcu dziewczynki się nie myliły, geneza imion jest tu ciekawie nakreślona. Jeszcze lepiej – obyczajowe perypetie. Autorka skupia się tylko na szybkim nakreślaniu charakterów i płynących z tego konsekwencji. Uświadamia odbiorcom, skąd u Natalii konkretne przywary i jaki w tym wpływ ich matek. „Miłe Natalii początki” to powieść – jak zwykle u Rudnickiej – zabawna, ale też wypełniona trafnymi ocenami damsko-męskich relacji i najczęściej popełnianych błędów. Autorka bawi się tak samo dobrze kryminałem jak i obyczajowością, a przy okazji rozbudza apetyty na powrót do serii o Nataliach – warto więc mieć pod ręką kolejne tomy przygód pięciu sióstr. Nie tylko marketingowo to strzał w dziesiątkę.
czwartek, 27 czerwca 2019
Alanna Collen: Cicha władza mikrobów
Bukowy Las, Wrocław 2019.
Życie w życiu
Alanna Collen ma sporo powodów, żeby zainteresować się mikrobami – drobnoustrojami zamieszkującymi ciało człowieka. Ze swoich „przygód” w zakresie zaburzenia ich środowiska zwierza się w reportażowym wstępie. Na szczęście okazuje się znakomitą popularyzatorką nauki, więc zaserwuje czytelnikom prawdziwy reportażowy przegląd tego, co mogą zdziałać mikroby. Tom „Cicha władza mikrobów” jest lekturą dla wszystkich, którzy lubią wiedzieć, gromadzić nowe informacje, ale też – są zainteresowani samymi historiami o trudnych przypadkach różnych ludzi. Collen przeprowadza odbiorców przez sposoby dokonywania odkryć, same badania, jak i wnioski, które mogą przydać się każdemu z osobna. Zwraca uwagę na charakterystyczne dla dzisiejszej medycyny trendy, choćby nadużywanie antybiotyków w sytuacjach, w których nie ma takiej potrzeby – to zachowanie, które niszczy mikrośrodowisko i może prowadzić do znacznie poważniejszych schorzeń. Akcentuje też wpływ mikroflory na choroby cywilizacyjne. Chociaż dawniej ludzie nie mieli tak ułatwionego dostępu do środków czystości i nie mieli szeroko zakrojonej wiedzy na temat roli higieny w codziennym życiu, chociaż średnia długość życia była z obecnej perspektywy zatrważająco niska – nie zapadali tak często na charakterystyczne dla XXI wieku choroby „społeczne”. Teraz otyłość, celiakia, autyzm, nowotwory, cukrzyca, problemy o podłożu autoimmunologicznym – to efekt regularnego niszczenia „dobrych” bakterii żyjących w człowieku. Alanna Collen przekonuje się na własnej skórze, że mikrobiom ma znaczenie dla zdrowia, energii i… poczucia szczęścia. Po takim odkryciu jest już pewna, że o własne bakterie należy dbać i nauczyć się je „dopieszczać” – zapewniać im odpowiednią dietę czy warunki rozwoju. I tak powstaje „Cicha władza mikrobów” – z próby uświadamiania czytelnikom, że ma znaczenie, co w sobie hodują.
Opowieść została przygotowana tak, żeby intrygować i wciąż dostarczać nowych ciekawostek. Alanna Collen przyjrzy się albo temu, co powszechnie akceptowane i w miarę oswojone (dlaczego w jogurtach znaczenie ma określony szczep bakterii, skąd się wziął i co powoduje), i te budzące strach, wstręt albo niedowierzanie (kiedy mowa o przeszczepie kału, musi autorka dobrze przygotować argumentację, żeby czytelnicy nie chcieli zbyt szybko oderwać się od lektury). Zdaje sobie sprawę z tego, jak wielkie wrażenie wywoływać będą liczby i porównania – w związku z tym stosuje zabieg często spotykany w książkach dla dzieci, to jest – zestawia dane dotyczące bakterii z wartościami w świecie społeczeństw, żeby uświadomić odbiorcom, jak wielki zakres ma poruszana przez nią tematyka. Bakterii nie widać gołym okiem – ale wyraźne są skutki ich działania. „Cicha władza mikrobów” to publikacja popularnonaukowa przygotowana jak świetny reportaż. Czyta się tę książkę zachłannie, trudno zresztą byłoby nie docenić umiejętności narracyjnych autorki. Nie przeraża hermetycznym językiem, nie zarzuca danymi, które trudno zapamiętać czy choćby objąć rozumowo – kierowana do zwykłych odbiorców ceniących sobie ambitne lektury z różnych dziedzin, doskonale zrealizowana lektura pozwala spojrzeć na ludzkie ciało z nowej perspektywy.
Życie w życiu
Alanna Collen ma sporo powodów, żeby zainteresować się mikrobami – drobnoustrojami zamieszkującymi ciało człowieka. Ze swoich „przygód” w zakresie zaburzenia ich środowiska zwierza się w reportażowym wstępie. Na szczęście okazuje się znakomitą popularyzatorką nauki, więc zaserwuje czytelnikom prawdziwy reportażowy przegląd tego, co mogą zdziałać mikroby. Tom „Cicha władza mikrobów” jest lekturą dla wszystkich, którzy lubią wiedzieć, gromadzić nowe informacje, ale też – są zainteresowani samymi historiami o trudnych przypadkach różnych ludzi. Collen przeprowadza odbiorców przez sposoby dokonywania odkryć, same badania, jak i wnioski, które mogą przydać się każdemu z osobna. Zwraca uwagę na charakterystyczne dla dzisiejszej medycyny trendy, choćby nadużywanie antybiotyków w sytuacjach, w których nie ma takiej potrzeby – to zachowanie, które niszczy mikrośrodowisko i może prowadzić do znacznie poważniejszych schorzeń. Akcentuje też wpływ mikroflory na choroby cywilizacyjne. Chociaż dawniej ludzie nie mieli tak ułatwionego dostępu do środków czystości i nie mieli szeroko zakrojonej wiedzy na temat roli higieny w codziennym życiu, chociaż średnia długość życia była z obecnej perspektywy zatrważająco niska – nie zapadali tak często na charakterystyczne dla XXI wieku choroby „społeczne”. Teraz otyłość, celiakia, autyzm, nowotwory, cukrzyca, problemy o podłożu autoimmunologicznym – to efekt regularnego niszczenia „dobrych” bakterii żyjących w człowieku. Alanna Collen przekonuje się na własnej skórze, że mikrobiom ma znaczenie dla zdrowia, energii i… poczucia szczęścia. Po takim odkryciu jest już pewna, że o własne bakterie należy dbać i nauczyć się je „dopieszczać” – zapewniać im odpowiednią dietę czy warunki rozwoju. I tak powstaje „Cicha władza mikrobów” – z próby uświadamiania czytelnikom, że ma znaczenie, co w sobie hodują.
Opowieść została przygotowana tak, żeby intrygować i wciąż dostarczać nowych ciekawostek. Alanna Collen przyjrzy się albo temu, co powszechnie akceptowane i w miarę oswojone (dlaczego w jogurtach znaczenie ma określony szczep bakterii, skąd się wziął i co powoduje), i te budzące strach, wstręt albo niedowierzanie (kiedy mowa o przeszczepie kału, musi autorka dobrze przygotować argumentację, żeby czytelnicy nie chcieli zbyt szybko oderwać się od lektury). Zdaje sobie sprawę z tego, jak wielkie wrażenie wywoływać będą liczby i porównania – w związku z tym stosuje zabieg często spotykany w książkach dla dzieci, to jest – zestawia dane dotyczące bakterii z wartościami w świecie społeczeństw, żeby uświadomić odbiorcom, jak wielki zakres ma poruszana przez nią tematyka. Bakterii nie widać gołym okiem – ale wyraźne są skutki ich działania. „Cicha władza mikrobów” to publikacja popularnonaukowa przygotowana jak świetny reportaż. Czyta się tę książkę zachłannie, trudno zresztą byłoby nie docenić umiejętności narracyjnych autorki. Nie przeraża hermetycznym językiem, nie zarzuca danymi, które trudno zapamiętać czy choćby objąć rozumowo – kierowana do zwykłych odbiorców ceniących sobie ambitne lektury z różnych dziedzin, doskonale zrealizowana lektura pozwala spojrzeć na ludzkie ciało z nowej perspektywy.
środa, 26 czerwca 2019
Jędrzej Pasierski: W Imię Natury
Czarne, Wołowiec 2019.
Odpowiedzialność
Drobne konflikty zdarzają się w każdej rodzinie, nie ma też rodziców, którzy nie musieliby się borykać ze sprzeczkami między dziećmi. Podobnie zresztą, choć to już fabularny banał, rzecz ma się ze zdradami: to zjawisko niemal zwyczajne w powieściach, stale obecny katalizator emocji. U Jędrzeja Pasierskiego na pierwszy rzut oka wszystko wygląda zwyczajnie i wręcz nudno. Dwunastoletnia córka próbuje przekonać młodszego brata, że został adoptowany (żeby pozbyć się go z domu i mieć dla siebie rodziców), Maja wdała się kiedyś w związek pozamałżeński, Mateusz odpowiedział tym samym bez specjalnego zaangażowania emocjonalnego. Jednak dla ludzi z zewnątrz stanowią idealną rodzinę. Kiedy zatem Maja znika bez śladu, Mateusz nie ma pojęcia, co się dzieje. Zwłaszcza że policja nie wierzy w jego niewinność i próbuje wmieszać go w sprawę kryminalną. Wszystko zaczyna się w momencie odkrycia zdjęcia przedstawiającego zwłoki mężczyzny na śniegu. Ta fotografia, rozesłana do wszystkich w fundacji „W Imię Natury” założonej przez Mateusza i zaprezentowana żonie doprowadza do wielkiego kryzysu. Odkrycia raz na zawsze zmienią ten związek – tylko najpierw Mateusz musi dowiedzieć się, czy jest jeszcze o co walczyć.
Jędrzej Pasierski po dwóch znakomicie przyjętych kryminałach z komisarz Niną Warwiłow powraca teraz na rynek z powieścią sensacyjną pożenioną z psychologiczną, odrywając się – przynajmniej na chwilę – od przetestowanej już bohaterki. Starannie rozbudowuje intrygę kryminalną: rzecz nie dotyczy jednostkowego zniknięcia, zaginięcia żony, która wcześniej już zrezygnowała z dochowywania wierności: może otrzeć się o sprawę wagi państwowej, jeśli w grę wchodzą wielkie pieniądze i interesy ogromnych firm zajmujących się energetyką. Sugeruje Pasierski istnienie o wiele poważniejszych spraw niż problemy małżeńskie – ale bohaterowi, prawnikowi w fundacji, każe zająć się tą najbliższą: tajemnicą Mai. Warstwa sensacyjna nie zawodzi: jest tu dużo zwrotów akcji, mnóstwo pomysłów i ciągłe weryfikowanie początkowych spostrzeżeń. Ani przez moment nie można tracić czujności. Tyle że u Pasierskiego przekręty pozostaną daleko w tle, teraz trzeba się zająć poszukiwaniem Mai – i ewentualnie próbą uratowania związku, choćby dla dzieci. I tak Jędrzej Pasierski rozbudowuje drugą sferę historii, w której również osiągnął już mistrzostwo – warstwę obyczajowo-psychologiczną. Sięga do motywu rodziny jako azylu i rozbija przekonanie, że o najbliższych można wiedzieć wszystko. Bardzo starannie tworzy charaktery: przekonująca jest zarówno dwunastoletnia dziewczynka, jak i oceny oraz dylematy jej ojca, skazanego na gaszenie konfliktów i angażowanie się w proces wychowawczy. W ogóle w relacjach międzyludzkich udowadnia ten autor, że jest znakomitym obserwatorem i że potrafi wyciągać właściwe wnioski z kreślonych sytuacji – bohaterowie w swoich postawach przekonują, nie ma żadnych zgrzytów ani pułapek. A ponieważ tak samo jak o prawdopodobieństwo akcji dba Pasierski o samo brzmienie narracji, nic dziwnego, że odbiorcy będą bardzo chętnie sięgać do tego tomu. Po raz kolejny Jędrzej Pasierski udowadnia, że pisać nieźle potrafi – wypracowuje sobie mocne stanowisko na rynku kryminałów.
Odpowiedzialność
Drobne konflikty zdarzają się w każdej rodzinie, nie ma też rodziców, którzy nie musieliby się borykać ze sprzeczkami między dziećmi. Podobnie zresztą, choć to już fabularny banał, rzecz ma się ze zdradami: to zjawisko niemal zwyczajne w powieściach, stale obecny katalizator emocji. U Jędrzeja Pasierskiego na pierwszy rzut oka wszystko wygląda zwyczajnie i wręcz nudno. Dwunastoletnia córka próbuje przekonać młodszego brata, że został adoptowany (żeby pozbyć się go z domu i mieć dla siebie rodziców), Maja wdała się kiedyś w związek pozamałżeński, Mateusz odpowiedział tym samym bez specjalnego zaangażowania emocjonalnego. Jednak dla ludzi z zewnątrz stanowią idealną rodzinę. Kiedy zatem Maja znika bez śladu, Mateusz nie ma pojęcia, co się dzieje. Zwłaszcza że policja nie wierzy w jego niewinność i próbuje wmieszać go w sprawę kryminalną. Wszystko zaczyna się w momencie odkrycia zdjęcia przedstawiającego zwłoki mężczyzny na śniegu. Ta fotografia, rozesłana do wszystkich w fundacji „W Imię Natury” założonej przez Mateusza i zaprezentowana żonie doprowadza do wielkiego kryzysu. Odkrycia raz na zawsze zmienią ten związek – tylko najpierw Mateusz musi dowiedzieć się, czy jest jeszcze o co walczyć.
Jędrzej Pasierski po dwóch znakomicie przyjętych kryminałach z komisarz Niną Warwiłow powraca teraz na rynek z powieścią sensacyjną pożenioną z psychologiczną, odrywając się – przynajmniej na chwilę – od przetestowanej już bohaterki. Starannie rozbudowuje intrygę kryminalną: rzecz nie dotyczy jednostkowego zniknięcia, zaginięcia żony, która wcześniej już zrezygnowała z dochowywania wierności: może otrzeć się o sprawę wagi państwowej, jeśli w grę wchodzą wielkie pieniądze i interesy ogromnych firm zajmujących się energetyką. Sugeruje Pasierski istnienie o wiele poważniejszych spraw niż problemy małżeńskie – ale bohaterowi, prawnikowi w fundacji, każe zająć się tą najbliższą: tajemnicą Mai. Warstwa sensacyjna nie zawodzi: jest tu dużo zwrotów akcji, mnóstwo pomysłów i ciągłe weryfikowanie początkowych spostrzeżeń. Ani przez moment nie można tracić czujności. Tyle że u Pasierskiego przekręty pozostaną daleko w tle, teraz trzeba się zająć poszukiwaniem Mai – i ewentualnie próbą uratowania związku, choćby dla dzieci. I tak Jędrzej Pasierski rozbudowuje drugą sferę historii, w której również osiągnął już mistrzostwo – warstwę obyczajowo-psychologiczną. Sięga do motywu rodziny jako azylu i rozbija przekonanie, że o najbliższych można wiedzieć wszystko. Bardzo starannie tworzy charaktery: przekonująca jest zarówno dwunastoletnia dziewczynka, jak i oceny oraz dylematy jej ojca, skazanego na gaszenie konfliktów i angażowanie się w proces wychowawczy. W ogóle w relacjach międzyludzkich udowadnia ten autor, że jest znakomitym obserwatorem i że potrafi wyciągać właściwe wnioski z kreślonych sytuacji – bohaterowie w swoich postawach przekonują, nie ma żadnych zgrzytów ani pułapek. A ponieważ tak samo jak o prawdopodobieństwo akcji dba Pasierski o samo brzmienie narracji, nic dziwnego, że odbiorcy będą bardzo chętnie sięgać do tego tomu. Po raz kolejny Jędrzej Pasierski udowadnia, że pisać nieźle potrafi – wypracowuje sobie mocne stanowisko na rynku kryminałów.
wtorek, 25 czerwca 2019
Gavin Francis: Przemiany ludzkiego ciała
Bukowy Las, Wrocław 2019.
Zachwyt nad człowiekiem
Gavin Francis po raz kolejny wraca do opowieści o ludzkim ciele, żeby skusić czytelników przedziwnym i rzadko spotykanym połączeniem medycyny i sztuki – stykających się w punkcie zachwytu nad człowiekiem. „Przemiany ludzkiego ciała” to zbiór dwudziestu czterech opowieści – krótkich i pozbawionych skomplikowanych medycznych wyjaśnień – udowadniających odbiorcom, że warto pochylić się nad tym, co na co dzień niedoceniane i niezauważane.
Człowiek tym razem jest interesujący za sprawą zjawisk trudnych do wytłumaczenia laikom kwestii snu albo oszustw umysłu (jet lag), przez serce, którego proces rozwoju autor potrafi pięknie przedstawić. Jest ciekawy jako maszyna, której brakujące części da się uzupełniać za pomocą protez. Znajduje też jednak autor sytuacje mniej typowe, opowiada na przykład o kobiecie, której… wyrósł róg. Pojawia się miejsce na problem gigantyzmu oraz na kwestię tatuowania się. W rytmie rozdziałów Gavin Francis wprowadza dość oczywiste zagadnienia narodzin i śmierci, przywołuje wątek ciąży (tu na przykładzie trzynastolatki, która bardzo chce urodzić). Opowie o poczęciu i o „kremie na młodość” – żeby przedstawiać odbiorcom charakterystyczne ludzkie dążenia. Nie pominie też tematu obojnactwa. Już przy takim skrótowym przeglądzie widać jasno, że autor przeplata ze sobą medyczne problemy i wyzwania oraz zupełnie naturalne, zwyczajne zjawiska. Te pierwsze służą wzbudzeniu ciekawości odbiorców, przypominają, że ciało ludzkie niesie zestaw niespodzianek i wręcz nie sposób się na nie wszystkie przygotować. Te drugie to proste przypomnienie, że człowiek jest skomplikowanym tworem, który zasługuje na podziw – już na podstawowym, biologicznym poziomie.
W każdym drobnym rozdziale autor zajmuje się kwestią ciała z dwóch ujęć. Punktem wyjścia ma być praktyka medyczna, chociaż Francis bardzo we wstępie tłumaczy się z kompilowania przypadków, dbania o prywatność pacjentów i nierozpowszechniania ich problemów. Chociaż zatem sugeruje obecność konkretnych postaci, mogą to być równie dobrze wytwory wyobraźni – dla czytelników nie ma to znaczenia, wystarczy, że bohaterowie opowieści są przekonujący, nawet wtedy, kiedy doświadczają największych anomalii. Ale Gavin Francis poza spojrzeniem lekarza oferuje jeszcze spojrzenie kulturowe, przypomina, jak dany temat funkcjonował w sztuce, gdzie znalazł najlepsze odwzorowanie. Przez to połączenie medycyny i humanistyki przekona do siebie autor szerokie grono odbiorców. Pisze tak, żeby nie zamęczać zwykłych czytelników szczegółowymi wiadomościami i fachową terminologią, stawia bardziej na dynamiczne reportaże, w których kibicuje się bohaterom w ich dążeniu do zdrowia i zwyczajności. Nigdy nie zależy mu na tym, żeby przedstawić odbiorcom całościowe wytłumaczenie danego problemu – zwłaszcza z perspektywy medycznej. Woli zająć się dylematami lekarzy, sprawami, które ci muszą rozwiązywać na bazie posiadanej wiedzy i wyczulenia na oczekiwania pacjenta – przedstawia jednostkowe przypadki, ciekawostki medyczne i nie tylko. Gavin Francis popularyzuje naukę, umożliwia czytelnikom dostęp do jednej z bardziej hermetycznych dziedzin wiedzy. „Przemiany ludzkiego ciała” bez trudu znajdą czytelników.
Zachwyt nad człowiekiem
Gavin Francis po raz kolejny wraca do opowieści o ludzkim ciele, żeby skusić czytelników przedziwnym i rzadko spotykanym połączeniem medycyny i sztuki – stykających się w punkcie zachwytu nad człowiekiem. „Przemiany ludzkiego ciała” to zbiór dwudziestu czterech opowieści – krótkich i pozbawionych skomplikowanych medycznych wyjaśnień – udowadniających odbiorcom, że warto pochylić się nad tym, co na co dzień niedoceniane i niezauważane.
Człowiek tym razem jest interesujący za sprawą zjawisk trudnych do wytłumaczenia laikom kwestii snu albo oszustw umysłu (jet lag), przez serce, którego proces rozwoju autor potrafi pięknie przedstawić. Jest ciekawy jako maszyna, której brakujące części da się uzupełniać za pomocą protez. Znajduje też jednak autor sytuacje mniej typowe, opowiada na przykład o kobiecie, której… wyrósł róg. Pojawia się miejsce na problem gigantyzmu oraz na kwestię tatuowania się. W rytmie rozdziałów Gavin Francis wprowadza dość oczywiste zagadnienia narodzin i śmierci, przywołuje wątek ciąży (tu na przykładzie trzynastolatki, która bardzo chce urodzić). Opowie o poczęciu i o „kremie na młodość” – żeby przedstawiać odbiorcom charakterystyczne ludzkie dążenia. Nie pominie też tematu obojnactwa. Już przy takim skrótowym przeglądzie widać jasno, że autor przeplata ze sobą medyczne problemy i wyzwania oraz zupełnie naturalne, zwyczajne zjawiska. Te pierwsze służą wzbudzeniu ciekawości odbiorców, przypominają, że ciało ludzkie niesie zestaw niespodzianek i wręcz nie sposób się na nie wszystkie przygotować. Te drugie to proste przypomnienie, że człowiek jest skomplikowanym tworem, który zasługuje na podziw – już na podstawowym, biologicznym poziomie.
W każdym drobnym rozdziale autor zajmuje się kwestią ciała z dwóch ujęć. Punktem wyjścia ma być praktyka medyczna, chociaż Francis bardzo we wstępie tłumaczy się z kompilowania przypadków, dbania o prywatność pacjentów i nierozpowszechniania ich problemów. Chociaż zatem sugeruje obecność konkretnych postaci, mogą to być równie dobrze wytwory wyobraźni – dla czytelników nie ma to znaczenia, wystarczy, że bohaterowie opowieści są przekonujący, nawet wtedy, kiedy doświadczają największych anomalii. Ale Gavin Francis poza spojrzeniem lekarza oferuje jeszcze spojrzenie kulturowe, przypomina, jak dany temat funkcjonował w sztuce, gdzie znalazł najlepsze odwzorowanie. Przez to połączenie medycyny i humanistyki przekona do siebie autor szerokie grono odbiorców. Pisze tak, żeby nie zamęczać zwykłych czytelników szczegółowymi wiadomościami i fachową terminologią, stawia bardziej na dynamiczne reportaże, w których kibicuje się bohaterom w ich dążeniu do zdrowia i zwyczajności. Nigdy nie zależy mu na tym, żeby przedstawić odbiorcom całościowe wytłumaczenie danego problemu – zwłaszcza z perspektywy medycznej. Woli zająć się dylematami lekarzy, sprawami, które ci muszą rozwiązywać na bazie posiadanej wiedzy i wyczulenia na oczekiwania pacjenta – przedstawia jednostkowe przypadki, ciekawostki medyczne i nie tylko. Gavin Francis popularyzuje naukę, umożliwia czytelnikom dostęp do jednej z bardziej hermetycznych dziedzin wiedzy. „Przemiany ludzkiego ciała” bez trudu znajdą czytelników.
poniedziałek, 24 czerwca 2019
Caroline Kepnes: Ty
W.A.B., Warszawa 2019.
Pułapka
Caroline Kepnes zadebiutowała thrillerem całkiem udanym. „Ty” to powieść, która w centrum uwagi stawia związek. On – Joe – jest sprzedawcą w księgarni, zabawnym, błyskotliwym człowiekiem, który nie boi się wyzwań. Ona – Guinevere – to kobieta, która wie, czego chce. Spotykają się przypadkowo, a prosty i przelotny flirt sprawia, że oboje liczą na coś więcej. Tyle tylko, że Joe szybko zaczyna śledzić kobietę w social mediach, zdobywa hasła do jej kont i gromadzi wszelkie możliwe informacje na jej temat. Wiedza to potęga, mężczyzna świetnie zdaje sobie z tego sprawę. A ponieważ jest psychopatą – nie potrafi zatrzymać się w osaczaniu swojej ofiary. Zna każdą myśl Beck, treść jej rozmów z przyjaciółkami i przywiązanie do mężczyzny, któremu się podoba. Joe nie czeka bezczynnie: z informacji łatwo może zrobić użytek. Nie waha się nawet przed radykalną ingerencją w codzienność Beck. Zdolny do wszystkiego człowiek stopniowo odsłania przed czytelnikami swoją prawdziwą twarz.
Narracja w „Ty” kierowana jest do Beck, a prowadzi ją Joe. Dzięki temu zabiegowi odbiorcy szybko otrzymają dostęp i do planów księgarza, i do jego fascynacji zamienianej w obsesję. Mogą też razem z bohaterem śledzić to wszystko, co robi kobieta. Caroline Kepnes z jednej strony wykorzystuje fakt, że wielu odbiorców nie zdaje sobie sprawy z zagrożeń czyhających w mediach społecznościowych, z drugiej natomiast odwołuje się do odwiecznego marzenia kobiet o byciu z kimś, kto nie będzie miał żadnych tajemnic. Beck, nawet gdyby chciała, nie ukryje przed swoim nowym wybrankiem żadnego fragmentu codzienności – i dopiero tutaj zaczyna się jej prawdziwy koszmar. Inna rzecz, że Joe odsłania się przed czytelnikami szybciej niż przed ukochaną – sceny z jego znęcania się nad więźniem błyskawicznie otwierają oczy na fakty. Kepnes umiejętnie dawkuje napięcie i można jej wybaczyć, że motorem działań czyni fizyczną fascynację. Może nie jest to chwyt najbardziej ambitny, ale przynajmniej nieźle zrealizowany.
W ogóle „Ty” to powieść, w której stylistyka miejscami zbliża się do romansu. Autorka proponuje czytelnikom prozę zmysłową i pełną aluzji, podbudowuje ją jeszcze erotycznymi napięciami i tajemniczością. Wiele rozgrywa się w umysłach bohaterów jeszcze przed przejściem do słów jako takich. Kepnes wciela się w psychopatycznego narratora – i z tego powodu narrację może prowadzić prawie po kobiecemu, z nastawieniem na pozornie nieistotne detale i z wyczuleniem na cały festiwal silnych emocji. Wiadomo, że trochę utrudnia cieszenie się lekturą przewidywalność, bo od początku jasne jest źródło niebezpieczeństwa – ale fabularne słabości nadrabia autorka samym tokiem relacji. „Ty” to powieść, w której zderzają się ukryte pragnienia i cyberzagrożenia, w której autorka odwołuje się do motywu zbyt silnego przywiązania i zaborczości, która zamienia się w okrutną pułapkę.
Pułapka
Caroline Kepnes zadebiutowała thrillerem całkiem udanym. „Ty” to powieść, która w centrum uwagi stawia związek. On – Joe – jest sprzedawcą w księgarni, zabawnym, błyskotliwym człowiekiem, który nie boi się wyzwań. Ona – Guinevere – to kobieta, która wie, czego chce. Spotykają się przypadkowo, a prosty i przelotny flirt sprawia, że oboje liczą na coś więcej. Tyle tylko, że Joe szybko zaczyna śledzić kobietę w social mediach, zdobywa hasła do jej kont i gromadzi wszelkie możliwe informacje na jej temat. Wiedza to potęga, mężczyzna świetnie zdaje sobie z tego sprawę. A ponieważ jest psychopatą – nie potrafi zatrzymać się w osaczaniu swojej ofiary. Zna każdą myśl Beck, treść jej rozmów z przyjaciółkami i przywiązanie do mężczyzny, któremu się podoba. Joe nie czeka bezczynnie: z informacji łatwo może zrobić użytek. Nie waha się nawet przed radykalną ingerencją w codzienność Beck. Zdolny do wszystkiego człowiek stopniowo odsłania przed czytelnikami swoją prawdziwą twarz.
Narracja w „Ty” kierowana jest do Beck, a prowadzi ją Joe. Dzięki temu zabiegowi odbiorcy szybko otrzymają dostęp i do planów księgarza, i do jego fascynacji zamienianej w obsesję. Mogą też razem z bohaterem śledzić to wszystko, co robi kobieta. Caroline Kepnes z jednej strony wykorzystuje fakt, że wielu odbiorców nie zdaje sobie sprawy z zagrożeń czyhających w mediach społecznościowych, z drugiej natomiast odwołuje się do odwiecznego marzenia kobiet o byciu z kimś, kto nie będzie miał żadnych tajemnic. Beck, nawet gdyby chciała, nie ukryje przed swoim nowym wybrankiem żadnego fragmentu codzienności – i dopiero tutaj zaczyna się jej prawdziwy koszmar. Inna rzecz, że Joe odsłania się przed czytelnikami szybciej niż przed ukochaną – sceny z jego znęcania się nad więźniem błyskawicznie otwierają oczy na fakty. Kepnes umiejętnie dawkuje napięcie i można jej wybaczyć, że motorem działań czyni fizyczną fascynację. Może nie jest to chwyt najbardziej ambitny, ale przynajmniej nieźle zrealizowany.
W ogóle „Ty” to powieść, w której stylistyka miejscami zbliża się do romansu. Autorka proponuje czytelnikom prozę zmysłową i pełną aluzji, podbudowuje ją jeszcze erotycznymi napięciami i tajemniczością. Wiele rozgrywa się w umysłach bohaterów jeszcze przed przejściem do słów jako takich. Kepnes wciela się w psychopatycznego narratora – i z tego powodu narrację może prowadzić prawie po kobiecemu, z nastawieniem na pozornie nieistotne detale i z wyczuleniem na cały festiwal silnych emocji. Wiadomo, że trochę utrudnia cieszenie się lekturą przewidywalność, bo od początku jasne jest źródło niebezpieczeństwa – ale fabularne słabości nadrabia autorka samym tokiem relacji. „Ty” to powieść, w której zderzają się ukryte pragnienia i cyberzagrożenia, w której autorka odwołuje się do motywu zbyt silnego przywiązania i zaborczości, która zamienia się w okrutną pułapkę.
niedziela, 23 czerwca 2019
Grek: Siedziałem w więzieniu. Prawdziwa historia
Dolnośląskie, Wrocław 2019.
Zza krat
Grek porzucił gangsterkę, siedzi w domu, żyje z oszczędności i pisze książki. Ale taki obrazek w żaden sposób nie mógłby być dla czytelników kuszący. Autor powraca więc pamięcią do najbardziej burzliwych doświadczeń ze swojego życia i przedstawia odbiorcom porządkowane tematycznie fragmenty przeszłości. „Siedziałem w więzieniu. Prawdziwa historia” to trzeci tom wyznań byłego gangstera i jednocześnie ironiczna analiza środowiska, do jakiego Grek trafił. Nie będzie tutaj ponownego wyjaśniania przeszłości – kto zechce uzupełnić wiadomości, zostanie odesłany do konkretnego tytułu. Autor zajmuje się tutaj wyłącznie kwestią odsiadywanego wyroku za zabójstwo – i organizowaniem sobie codzienności za kratami. Relacjonuje zasady panujące w więzieniu: postawy wobec innych osadzonych, hierarchię wśród nich obowiązującą, dogadywanie się z klawiszami czy widzenia. Trochę miejsca poświęca grypserze, która ma być po prostu dodatkowym kryterium podziału skazanych, ale kompletnie się nie sprawdza – zasady z nią związane idą w kąt, a samodzielnie myślący więźniowie pokroju Greka dostrzegają tylko problemy, jakie wyzwala. Grypsowanie zatem samo siebie tu ośmiesza. Za to wciąż ważne są kodeksy funkcjonujące już nawet w stereotypach – między innymi to, jaką pozycję w więzieniu zapewnia określony paragraf. Ale Grek nie jest od tego, żeby porządkować zasady więziennictwa, takie informacje przekazuje na marginesie zwykłego opowiadania o codzienności. Wyjaśnia na przykład, jak można było załatwić sobie widzenie z ukochaną – i jak ustalało się reguły życia w celi. Przytacza szereg rozmów i charakterystyk osadzonych, tłumaczy im – a przez to też czytelnikom – co oznaczają zeznania świadka koronnego (i przy okazji rozwiewa mit o anonimowości przy zeznaniach tych, którzy anonimowi mieli pozostać). Życie więzienne stanowi centralną oś tej książki.
Tak jak w poprzednich tomach tego autora, i tutaj sporo miejsca zajmuje motyw miłości do mamy (przy równoległej, choć mniej już podkreślanej nienawiści do ojca). Eksponuje Grek wydarzenia, które pozwalały scementować rodzinne więzi. Za to zupełnie inaczej przedstawia swoją ukochaną, a później żonę, Beatę. Na początku historii jest niemal wszędzie, za to motyw rozwodu niemal całkowicie przemilczany – wymazuje jej obecność ze wspomnień bez uprzedzenia o tym czytelników. Pod tym względem nierównomiernie rozkłada autor obraz uczuć, ale przecież nie pisze prozy fabularnej, ma zatem dobre wytłumaczenie.
Potrafi Grek opowiadać historie i drobne scenki, nawet jeżeli nie do końca pasuje mu kompozycja całości. Wygrywa szczerością przekazu, chociaż można się zastanawiać czasem nad obecnym w tomie podrasowaniem dialogów tak, żeby nie składały się wyłącznie z przekleństw, a niosły dla czytelników możliwe do wyłapania treści. Autor pisze o konkretnym wyimku z życia – i do fanów literatury sensacyjnej non-fiction trafić powinien. Chyba że ktoś akurat będzie miał mu za złe rozczłonkowanie wspomnień tak, by można z nich było produkować kolejne tomy.
Zza krat
Grek porzucił gangsterkę, siedzi w domu, żyje z oszczędności i pisze książki. Ale taki obrazek w żaden sposób nie mógłby być dla czytelników kuszący. Autor powraca więc pamięcią do najbardziej burzliwych doświadczeń ze swojego życia i przedstawia odbiorcom porządkowane tematycznie fragmenty przeszłości. „Siedziałem w więzieniu. Prawdziwa historia” to trzeci tom wyznań byłego gangstera i jednocześnie ironiczna analiza środowiska, do jakiego Grek trafił. Nie będzie tutaj ponownego wyjaśniania przeszłości – kto zechce uzupełnić wiadomości, zostanie odesłany do konkretnego tytułu. Autor zajmuje się tutaj wyłącznie kwestią odsiadywanego wyroku za zabójstwo – i organizowaniem sobie codzienności za kratami. Relacjonuje zasady panujące w więzieniu: postawy wobec innych osadzonych, hierarchię wśród nich obowiązującą, dogadywanie się z klawiszami czy widzenia. Trochę miejsca poświęca grypserze, która ma być po prostu dodatkowym kryterium podziału skazanych, ale kompletnie się nie sprawdza – zasady z nią związane idą w kąt, a samodzielnie myślący więźniowie pokroju Greka dostrzegają tylko problemy, jakie wyzwala. Grypsowanie zatem samo siebie tu ośmiesza. Za to wciąż ważne są kodeksy funkcjonujące już nawet w stereotypach – między innymi to, jaką pozycję w więzieniu zapewnia określony paragraf. Ale Grek nie jest od tego, żeby porządkować zasady więziennictwa, takie informacje przekazuje na marginesie zwykłego opowiadania o codzienności. Wyjaśnia na przykład, jak można było załatwić sobie widzenie z ukochaną – i jak ustalało się reguły życia w celi. Przytacza szereg rozmów i charakterystyk osadzonych, tłumaczy im – a przez to też czytelnikom – co oznaczają zeznania świadka koronnego (i przy okazji rozwiewa mit o anonimowości przy zeznaniach tych, którzy anonimowi mieli pozostać). Życie więzienne stanowi centralną oś tej książki.
Tak jak w poprzednich tomach tego autora, i tutaj sporo miejsca zajmuje motyw miłości do mamy (przy równoległej, choć mniej już podkreślanej nienawiści do ojca). Eksponuje Grek wydarzenia, które pozwalały scementować rodzinne więzi. Za to zupełnie inaczej przedstawia swoją ukochaną, a później żonę, Beatę. Na początku historii jest niemal wszędzie, za to motyw rozwodu niemal całkowicie przemilczany – wymazuje jej obecność ze wspomnień bez uprzedzenia o tym czytelników. Pod tym względem nierównomiernie rozkłada autor obraz uczuć, ale przecież nie pisze prozy fabularnej, ma zatem dobre wytłumaczenie.
Potrafi Grek opowiadać historie i drobne scenki, nawet jeżeli nie do końca pasuje mu kompozycja całości. Wygrywa szczerością przekazu, chociaż można się zastanawiać czasem nad obecnym w tomie podrasowaniem dialogów tak, żeby nie składały się wyłącznie z przekleństw, a niosły dla czytelników możliwe do wyłapania treści. Autor pisze o konkretnym wyimku z życia – i do fanów literatury sensacyjnej non-fiction trafić powinien. Chyba że ktoś akurat będzie miał mu za złe rozczłonkowanie wspomnień tak, by można z nich było produkować kolejne tomy.
sobota, 22 czerwca 2019
Natalia Budzyńska: Dzieci nie płakały. Historia mojego wuja Alfreda Trzebinskiego, lekarza SS
Czarne, Wołowiec 2019.
Koszmar domowy
Takie odkrycie rzeczywiście mogło być dla autorki tomu szokujące. Natalia Budzyńska przyznaje się do rozmaitych uczuć, sama nie do końca panuje nad emocjami. Książka „Dzieci nie płakały” jest efektem jej kwerend, bardziej próbą zrozumienia, co naprawdę się stało, niż oczyszczania imienia krewnego. I chociaż czasami Budzyńska będzie trafiać na różne, bywa że i częściowo przekonujące świadków strategie obrony, zdaje sobie sprawę, że fakty przemawiają jednoznacznie za winą Alfreda Trzebinskiego. Chce autorka zatem przynajmniej przywrócić pamięć o zamordowanych przez niego dzieciach, wprowadzić je do powszechnej świadomości. Makabryczny temat realizuje z wielką uwagą, nie szukając interpretacji. I bez oprawy wydarzenia stają się jeszcze bardziej wstrząsające. Najpierw Budzyńska pozwala odbiorcom przejść szok poznawczy. Ogląda zdjęcia uśmiechniętych i zrelaksowanych żołnierzy SS, przypominając o ich codziennych działaniach. Kontrast między wizerunkami pozornie zwyczajnych ludzi i krwawą historią będzie towarzyszyć tej relacji. Bo przecież Alfred Trzebinski, chociaż zaufał ideologii SS i wierzył w program organizacji, dla bliskich nie był bestią. Bez żadnych prób oczyszczania wizerunku autorka rejestruje jego dzieciństwo i młodość, poszukiwanie tożsamości i problemy związane z narodowością. Trzebinski mimo starań był zawsze zbyt polski dla Niemców i zbyt niemiecki dla Polaków, dość rozpaczliwie szukał akceptacji i znaleźć ją mógł jedynie u żydowskich kolegów z podwórka. Autorka w pewnym momencie przedstawi też rodzinę, jaką Alfred Trzebinski założył – również tu daje się poznać jako troskliwy, kochający mąż i ojciec. Jednak rzeczywistość wojenna zmienia system wartości. Natalia Budzyńska wie już, że wuj był lekarzem SS – sprawdza kolejne dokumenty, żeby dowiedzieć się, jak zachowywał się wobec więźniów w obozach. I tu natrafia na pierwsze rozbieżności w relacjach. Trzebinski nie ma sobie nic do zarzucenia jeśli chodzi o wypełnianie codziennych obowiązków. Uważa nawet, że gdyby zapytać o zdanie chorych – wstawiliby się za nim. To akurat zadanie niemożliwe, bo chorzy przeważnie – i to już w momencie relacji Trzebinskiego – nie żyją. W efekcie pojawia się tu jednostronny obraz „dobrego lekarza SS”. Momentem automatycznie odwracającym ten pozytywny wizerunek będzie jednak fakt przeprowadzania eksperymentów na grupie dwudziestu żydowskich dzieci. Trzebinski nie tylko bierze w tym udział, ale angażuje się też w zamordowanie małych pacjentów, żeby fakt eksperymentów nie wyszedł na jaw. Autorka nie tylko dokładnie przedstawia bieg wydarzeń: ujawnia też zdjęcia i tożsamości ofiar.
„Dzieci nie płakały” to książka niemal do samego końca pozbawiona emocji i osobistych uwag. Natalia Budzyńska przekopuje się przez stosy dokumentów, przywołuje opowieści o obozie mniej znanym masowym odbiorcom. Rozprawia się z mroczną kartą w dziejach swojej rodziny – żeby choć trochę przepracować szok. Proponuje publikację do bólu szczerą, drobiazgową i bardzo trudną. Ale bez zarzutu radzi sobie z prowadzeniem przejrzystej narracji tak, że nawet prezentowane potworności nie odrzucą czytelników od lektury.
Koszmar domowy
Takie odkrycie rzeczywiście mogło być dla autorki tomu szokujące. Natalia Budzyńska przyznaje się do rozmaitych uczuć, sama nie do końca panuje nad emocjami. Książka „Dzieci nie płakały” jest efektem jej kwerend, bardziej próbą zrozumienia, co naprawdę się stało, niż oczyszczania imienia krewnego. I chociaż czasami Budzyńska będzie trafiać na różne, bywa że i częściowo przekonujące świadków strategie obrony, zdaje sobie sprawę, że fakty przemawiają jednoznacznie za winą Alfreda Trzebinskiego. Chce autorka zatem przynajmniej przywrócić pamięć o zamordowanych przez niego dzieciach, wprowadzić je do powszechnej świadomości. Makabryczny temat realizuje z wielką uwagą, nie szukając interpretacji. I bez oprawy wydarzenia stają się jeszcze bardziej wstrząsające. Najpierw Budzyńska pozwala odbiorcom przejść szok poznawczy. Ogląda zdjęcia uśmiechniętych i zrelaksowanych żołnierzy SS, przypominając o ich codziennych działaniach. Kontrast między wizerunkami pozornie zwyczajnych ludzi i krwawą historią będzie towarzyszyć tej relacji. Bo przecież Alfred Trzebinski, chociaż zaufał ideologii SS i wierzył w program organizacji, dla bliskich nie był bestią. Bez żadnych prób oczyszczania wizerunku autorka rejestruje jego dzieciństwo i młodość, poszukiwanie tożsamości i problemy związane z narodowością. Trzebinski mimo starań był zawsze zbyt polski dla Niemców i zbyt niemiecki dla Polaków, dość rozpaczliwie szukał akceptacji i znaleźć ją mógł jedynie u żydowskich kolegów z podwórka. Autorka w pewnym momencie przedstawi też rodzinę, jaką Alfred Trzebinski założył – również tu daje się poznać jako troskliwy, kochający mąż i ojciec. Jednak rzeczywistość wojenna zmienia system wartości. Natalia Budzyńska wie już, że wuj był lekarzem SS – sprawdza kolejne dokumenty, żeby dowiedzieć się, jak zachowywał się wobec więźniów w obozach. I tu natrafia na pierwsze rozbieżności w relacjach. Trzebinski nie ma sobie nic do zarzucenia jeśli chodzi o wypełnianie codziennych obowiązków. Uważa nawet, że gdyby zapytać o zdanie chorych – wstawiliby się za nim. To akurat zadanie niemożliwe, bo chorzy przeważnie – i to już w momencie relacji Trzebinskiego – nie żyją. W efekcie pojawia się tu jednostronny obraz „dobrego lekarza SS”. Momentem automatycznie odwracającym ten pozytywny wizerunek będzie jednak fakt przeprowadzania eksperymentów na grupie dwudziestu żydowskich dzieci. Trzebinski nie tylko bierze w tym udział, ale angażuje się też w zamordowanie małych pacjentów, żeby fakt eksperymentów nie wyszedł na jaw. Autorka nie tylko dokładnie przedstawia bieg wydarzeń: ujawnia też zdjęcia i tożsamości ofiar.
„Dzieci nie płakały” to książka niemal do samego końca pozbawiona emocji i osobistych uwag. Natalia Budzyńska przekopuje się przez stosy dokumentów, przywołuje opowieści o obozie mniej znanym masowym odbiorcom. Rozprawia się z mroczną kartą w dziejach swojej rodziny – żeby choć trochę przepracować szok. Proponuje publikację do bólu szczerą, drobiazgową i bardzo trudną. Ale bez zarzutu radzi sobie z prowadzeniem przejrzystej narracji tak, że nawet prezentowane potworności nie odrzucą czytelników od lektury.
piątek, 21 czerwca 2019
Menno Schilthuizen: Ewolucja w miejskiej dżungli. Jak zwierzęta i rośliny dostosowują się do życia wśród nas
Feeria, Łódź 2019.
Przemiany natury
Przestrzeń miejska nie wydaje się terenem najbardziej sprzyjającym rozwojowi fauny i flory, to zwykle działalność człowieka powiązana z niszczeniem natury albo przynajmniej modyfikowaniem jej kształtu. Jednak zwierzęta i rośliny nie zamierzają się łatwo poddawać. Obecność człowieka, chociaż bywa trudna do zniesienia i wiąże się z licznymi uciążliwościami, ma też sporą zaletę: możliwość stosunkowo łatwego wyżywienia się. Nic dziwnego, że kolejne gatunki zwierząt i roślin przystosowują się do warunków panujących w aglomeracjach, a cechy wypracowane w jednym pokoleniu powracają w kolejnych już jako wrodzona modyfikacja. Takie zmiany mogą nawet doprowadzić do powstania zupełnie odrębnego niż wyjściowy gatunku. Menno Schilthuizen na warsztat bierze właśnie mechanizmy przystosowawcze oraz przemiany, jakim – pod niezamierzonym wpływem człowieka – podlegają przedstawiciele fauny i flory. Tom „Ewolucja w miejskiej dżungli” może przykuwać uwagę okładką, ale dla szerokiego grona odbiorców będzie jednak nieco zbyt hermetyczny, napisany językiem o wysokim stopniu specjalizacji i w dodatku z nastawieniem na prowadzone badania, a nie na widoczne dla przeciętnego człowieka efekty tych badań. Nie może być inaczej, jeśli na przykład niektóre chrząszcze (opisywane przez autora) mają po kilka milimetrów i zamieszkują wyłącznie w głębi mrowisk – albo gdy w grę wchodzi ocena zmiany koloru skrzydeł u ciem. Zwykły odbiorca nie ma szansy dowiedzieć się dzięki obserwacjom, jak przyroda dostosowuje się do warunków narzucanych przez człowieka, nawet po lekturze tego bardzo ciekawego tomu. Menno Schilthuizen rzadko odnosić się będzie do zwierząt oglądanych na co dzień, nie interesują go też żadne anegdoty powiązane ze współistnieniem ludzi i zwierząt. Bo obecność komarów na stacji metra – chociaż to niezbity dowód na zdolności przystosowawcze owadów – do wiadomości medialnych nie należy. Sporo stron trzeba będzie przerzucić, żeby znaleźć informację, którą da się przełożyć na własne spostrzeżenia – ale warto. „Ewolucja w miejskiej dżungli” pokazuje człowiekowi, że niezależnie od działań, jakie podejmuje, przyroda prawdopodobnie go przechytrzy. Za to kiedy uzyska się tajny kod do odczytywania znaków – można choćby dowiedzieć się, co decyduje o kolorze piór miejskich gołębi.
Śledzi Menno Schilthuizen kolejne tropy, na jakie wpadają uczeni, rejestruje ich osiągnięcia, żeby przy okazji przyjrzeć się pomysłom zwierząt i roślin, często bardzo imponującym. Przedstawia odbiorcom całe zbiory danych, nie ma miejsca na to, żeby każdy gatunek rozpatrywać osobno, skoro ewolucja trwa i rozgrywa się na oczach czytelników. Autor podpowiada, w jaką stronę kierować wzrok, żeby czegoś się dowiedzieć. Zapewnia sporo ciekawostek naukowych i trochę nawet szkoda, że nie zdecydował się na podejście popularyzatorskie – to przyniosłoby mu sławę u większego grona czytelników. „Ewolucja w miejskiej dżungli” to przecież publikacja mimo wszystko rozbudzająca wyobraźnię.
Przemiany natury
Przestrzeń miejska nie wydaje się terenem najbardziej sprzyjającym rozwojowi fauny i flory, to zwykle działalność człowieka powiązana z niszczeniem natury albo przynajmniej modyfikowaniem jej kształtu. Jednak zwierzęta i rośliny nie zamierzają się łatwo poddawać. Obecność człowieka, chociaż bywa trudna do zniesienia i wiąże się z licznymi uciążliwościami, ma też sporą zaletę: możliwość stosunkowo łatwego wyżywienia się. Nic dziwnego, że kolejne gatunki zwierząt i roślin przystosowują się do warunków panujących w aglomeracjach, a cechy wypracowane w jednym pokoleniu powracają w kolejnych już jako wrodzona modyfikacja. Takie zmiany mogą nawet doprowadzić do powstania zupełnie odrębnego niż wyjściowy gatunku. Menno Schilthuizen na warsztat bierze właśnie mechanizmy przystosowawcze oraz przemiany, jakim – pod niezamierzonym wpływem człowieka – podlegają przedstawiciele fauny i flory. Tom „Ewolucja w miejskiej dżungli” może przykuwać uwagę okładką, ale dla szerokiego grona odbiorców będzie jednak nieco zbyt hermetyczny, napisany językiem o wysokim stopniu specjalizacji i w dodatku z nastawieniem na prowadzone badania, a nie na widoczne dla przeciętnego człowieka efekty tych badań. Nie może być inaczej, jeśli na przykład niektóre chrząszcze (opisywane przez autora) mają po kilka milimetrów i zamieszkują wyłącznie w głębi mrowisk – albo gdy w grę wchodzi ocena zmiany koloru skrzydeł u ciem. Zwykły odbiorca nie ma szansy dowiedzieć się dzięki obserwacjom, jak przyroda dostosowuje się do warunków narzucanych przez człowieka, nawet po lekturze tego bardzo ciekawego tomu. Menno Schilthuizen rzadko odnosić się będzie do zwierząt oglądanych na co dzień, nie interesują go też żadne anegdoty powiązane ze współistnieniem ludzi i zwierząt. Bo obecność komarów na stacji metra – chociaż to niezbity dowód na zdolności przystosowawcze owadów – do wiadomości medialnych nie należy. Sporo stron trzeba będzie przerzucić, żeby znaleźć informację, którą da się przełożyć na własne spostrzeżenia – ale warto. „Ewolucja w miejskiej dżungli” pokazuje człowiekowi, że niezależnie od działań, jakie podejmuje, przyroda prawdopodobnie go przechytrzy. Za to kiedy uzyska się tajny kod do odczytywania znaków – można choćby dowiedzieć się, co decyduje o kolorze piór miejskich gołębi.
Śledzi Menno Schilthuizen kolejne tropy, na jakie wpadają uczeni, rejestruje ich osiągnięcia, żeby przy okazji przyjrzeć się pomysłom zwierząt i roślin, często bardzo imponującym. Przedstawia odbiorcom całe zbiory danych, nie ma miejsca na to, żeby każdy gatunek rozpatrywać osobno, skoro ewolucja trwa i rozgrywa się na oczach czytelników. Autor podpowiada, w jaką stronę kierować wzrok, żeby czegoś się dowiedzieć. Zapewnia sporo ciekawostek naukowych i trochę nawet szkoda, że nie zdecydował się na podejście popularyzatorskie – to przyniosłoby mu sławę u większego grona czytelników. „Ewolucja w miejskiej dżungli” to przecież publikacja mimo wszystko rozbudzająca wyobraźnię.
czwartek, 20 czerwca 2019
Kelly Barnhill: Syn wiedźmy
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.
Siła magii
Kelly Barnhill jest przekonana, że dorośli lubią baśnie tak samo jak młodzi czytelnicy – i oferuje im w związku z tym opowieść o magii, która wnika w człowieka, która nie wprowadza wyzwolenia a raczej szereg ograniczeń. O magii kapryśnej i niebezpiecznej, a do tego namacalnej. Autorka może sobie pozwolić na dziecięce motywy – bo realizuje tę historię z wielkim wyczuciem, z wyczuleniem na brzmienie słów. „Syn wiedźmy” to powieść, która urzeka nie tyle fabułą, choć ma ładne rozwiązania w tym zakresie, co pojedynczymi motywami zgrabnie wykorzystującymi konwencję. Barnhill ucieka od oczywistości w stronę oniryzmu. Opowieść zaczyna od dwóch braci, bliźniaków, synów miejscowej czarownicy. Kiedy mali chłopcy wpadają do rzeki, trudno byłoby zdecydować, który powinien przeżyć. Nie mają znaczenia ich umiejętności ani uczucia. I być może niesprawiedliwie, ale w odmętach wody ginie Tam, za to Ned wyratowany przez ojca nieomal traci życie w wyniku tego wypadku. Tutaj do akcji wkracza czarownica: nie chce tracić obu chłopców, bierze więc duszę Tama i wszywa do ciała Neda. Rozumie, że za nadużywanie magii przyjdzie jej słono zapłacić – to zresztą hasło, które istnieje w świadomości wszystkich parających się czarami. W efekcie Ned wzrasta w przekonaniu, że został ocalony jako „niewłaściwy chłopiec”, a do tego – w duchu rozmawia z nieżyjącym bratem. Ned na swojej drodze spotyka w pewnym momencie córkę Króla Zbójców, Aine, która rozumie wilki. W tym punkcie otwiera się szansa na nowy wątek – Aine i Ned mają się ku sobie, czują się w swoim towarzystwie wyjątkowo, ale nie do końca – z różnych powodów – potrafią sobie zaufać. Są sobie wzajemnie potrzebni, żeby wydobywać się z tarapatów, poza tym należą do jednego pokolenia i oboje są wyczuleni na przygody. Mają styczność z magią, tym bardziej mogą być sobie pisani, przynajmniej w oczach czytelników (a o stworzenie takiego wrażenia chodzi autorce). Ned i Aine przejdą długą drogę, a przez doświadczenia staną się silniejsi i lepiej poznają samych siebie.
Fabuła w tej powieści ma drugorzędne znaczenie. Autorka potrzebuje jej w pierwszej kolejności do tego, żeby eksponować swój literacki kunszt i pokazywać potencjał tkwiący w gatunku. Ta baśń jest wzruszająca i wpływa na emocje odbiorców. Ale zwraca też uwagę na tekst sam w sobie, na przykład na melodyjność, swoistą śpiewność czy potęgę słów. Przecież magię uprawia się przede wszystkim przez zaklęcia, siła sprawcza tkwi w języku – z czego bohaterowie dobrze zdają sobie sprawę. Barnhill eksponuje w tej powieści liryzm, stwarza świat ze słów z pełną świadomością złożoności takiego procesu. Dla odbiorców ma w zanadrzu relacje między postaciami – jeśli komuś będzie brakowało dynamiki dzisiejszych powieści sensacyjnych, będzie mógł się skupić na międzyludzkich komplikacjach. W tej lekturze narracja umożliwia przenoszenie się między światami: Barnhill nie wybiera pastiszu gatunku, chociaż wydawałoby się, że to już niemodny styl prowadzenia opowieści. Baśń w dorosłej literaturze przeżywa najwyraźniej renesans, staje się inspiracją dla autorów, ale też wabikiem na czytelników. I w powieści „Syn wiedźmy” gatunkowe wyznaczniki nadają rytm, sprawiają, że historia zaczyna się wyróżniać. Powrót do klasyki może na rynku funkcjonować zwłaszcza ze względu na udaną realizację. Autorka przekona do siebie czytelników, niezależnie od tego, czy lubią baśnie, czy też do tej pory nie szukali podobnych książkowych rozrywek.
Siła magii
Kelly Barnhill jest przekonana, że dorośli lubią baśnie tak samo jak młodzi czytelnicy – i oferuje im w związku z tym opowieść o magii, która wnika w człowieka, która nie wprowadza wyzwolenia a raczej szereg ograniczeń. O magii kapryśnej i niebezpiecznej, a do tego namacalnej. Autorka może sobie pozwolić na dziecięce motywy – bo realizuje tę historię z wielkim wyczuciem, z wyczuleniem na brzmienie słów. „Syn wiedźmy” to powieść, która urzeka nie tyle fabułą, choć ma ładne rozwiązania w tym zakresie, co pojedynczymi motywami zgrabnie wykorzystującymi konwencję. Barnhill ucieka od oczywistości w stronę oniryzmu. Opowieść zaczyna od dwóch braci, bliźniaków, synów miejscowej czarownicy. Kiedy mali chłopcy wpadają do rzeki, trudno byłoby zdecydować, który powinien przeżyć. Nie mają znaczenia ich umiejętności ani uczucia. I być może niesprawiedliwie, ale w odmętach wody ginie Tam, za to Ned wyratowany przez ojca nieomal traci życie w wyniku tego wypadku. Tutaj do akcji wkracza czarownica: nie chce tracić obu chłopców, bierze więc duszę Tama i wszywa do ciała Neda. Rozumie, że za nadużywanie magii przyjdzie jej słono zapłacić – to zresztą hasło, które istnieje w świadomości wszystkich parających się czarami. W efekcie Ned wzrasta w przekonaniu, że został ocalony jako „niewłaściwy chłopiec”, a do tego – w duchu rozmawia z nieżyjącym bratem. Ned na swojej drodze spotyka w pewnym momencie córkę Króla Zbójców, Aine, która rozumie wilki. W tym punkcie otwiera się szansa na nowy wątek – Aine i Ned mają się ku sobie, czują się w swoim towarzystwie wyjątkowo, ale nie do końca – z różnych powodów – potrafią sobie zaufać. Są sobie wzajemnie potrzebni, żeby wydobywać się z tarapatów, poza tym należą do jednego pokolenia i oboje są wyczuleni na przygody. Mają styczność z magią, tym bardziej mogą być sobie pisani, przynajmniej w oczach czytelników (a o stworzenie takiego wrażenia chodzi autorce). Ned i Aine przejdą długą drogę, a przez doświadczenia staną się silniejsi i lepiej poznają samych siebie.
Fabuła w tej powieści ma drugorzędne znaczenie. Autorka potrzebuje jej w pierwszej kolejności do tego, żeby eksponować swój literacki kunszt i pokazywać potencjał tkwiący w gatunku. Ta baśń jest wzruszająca i wpływa na emocje odbiorców. Ale zwraca też uwagę na tekst sam w sobie, na przykład na melodyjność, swoistą śpiewność czy potęgę słów. Przecież magię uprawia się przede wszystkim przez zaklęcia, siła sprawcza tkwi w języku – z czego bohaterowie dobrze zdają sobie sprawę. Barnhill eksponuje w tej powieści liryzm, stwarza świat ze słów z pełną świadomością złożoności takiego procesu. Dla odbiorców ma w zanadrzu relacje między postaciami – jeśli komuś będzie brakowało dynamiki dzisiejszych powieści sensacyjnych, będzie mógł się skupić na międzyludzkich komplikacjach. W tej lekturze narracja umożliwia przenoszenie się między światami: Barnhill nie wybiera pastiszu gatunku, chociaż wydawałoby się, że to już niemodny styl prowadzenia opowieści. Baśń w dorosłej literaturze przeżywa najwyraźniej renesans, staje się inspiracją dla autorów, ale też wabikiem na czytelników. I w powieści „Syn wiedźmy” gatunkowe wyznaczniki nadają rytm, sprawiają, że historia zaczyna się wyróżniać. Powrót do klasyki może na rynku funkcjonować zwłaszcza ze względu na udaną realizację. Autorka przekona do siebie czytelników, niezależnie od tego, czy lubią baśnie, czy też do tej pory nie szukali podobnych książkowych rozrywek.
środa, 19 czerwca 2019
Anna Lewicka: Więź
Jaguar, Warszawa 2019.
Wyobcowanie
Nie ma tu już ludzi. Prawie nie ma (i przynajmniej do pewnego momentu w fabule), bo z rzadka autorka dopuszcza kogoś w pobliże bohaterów. Alicja czasami myśli o swoich siostrach, Wiktora odwiedza niekiedy mentor i przyjaciel, człowiek, który pomaga mu przepędzić mrok. Ale uwaga czytelników skupiać się będzie na parze bohaterów – wyraźnie i na przekór wszystkiemu mających się ku sobie. Sprzyja temu zresztą sytuacja. Oto Alicja – która ma do zrealizowania pewien tajemniczy cel – przybywa w Bieszczady. Nie dość, że brakuje jej ciepłych ubrań na bieszczadzką zimę (która potrafi być naprawdę surowa), to jeszcze niewiele myśli, zafiksowana na swojej misji. Trudno inaczej niż głupotą wytłumaczyć, że dziewczyna zaczyna kopać… na środku zamarzniętego jeziora. Gdyby nie Wiktor, który akurat znalazł się w pobliżu, nie przeżyłaby Alicja tej przygody. Wyciągnięta z lodowatej toni trafia do domu mężczyzny. Tu czuje się bezpiecznie: otoczona opieką, życzliwie przyjęta, może wracać do zdrowia bez strachu. Ale sytuacja wydaje się wymarzona do romansu: nie dość, że na początku znajomości Wiktor zobaczył już Alicję nago, to jeszcze teraz dziewczyna zaczyna z nim flirtować, a w końcu – wchodzi mu do łóżka.
I teraz pytanie, co takim otwarciem cyklu próbuje uzyskać Anna Lewicka. Na pewno nawiązuje treścią do mody na powieści erotyczne (również w młodzieżowych obyczajówkach). Umiejętnie pokazuje pożądanie postaci, nawet nie sili się na wymyślanie im miłości. Oboje są samotni, spragnieni towarzystwa, wpadli sobie w oko – są też wolni, a przynajmniej o ich zobowiązaniach towarzyskich nie ma mowy wcześniej. Alicja chce stracić cnotę właśnie z Wiktorem – i jest do tego przygotowana, niekoniecznie przekona tym do siebie odbiorców. Znacznie ciekawiej wypada tu problem psychiczno-magiczny Wiktora. Tutaj rzeczywiście może autorka budzić grozę w ramach akcji. Nieprzewidywalne zachowania mężczyzny przekładają się na zmianę azylu w pułapkę. Alicja jeszcze nie ma pojęcia, co tu się dzieje – jak reaguje mężczyzna na zmiany w życiu oraz na silne emocje, których ma teraz w nadmiarze. Tymczasem czytelnicy otrzymają sceny aż trudne do zaakceptowania w swoim okrucieństwie. Niby wiadomo, że realizmu w „Więzi” nie będzie. Przecież już w pierwszych scenach pojawiają się motywy, które autorkę inspirują (w tym życia i nieżycia po śmierci, wierzeń lokalnych). Gdzieś w tle powróci wiara w ludowe gusła i czary, Alicja korzysta z wahadełka, przodkinie wiedzą, jak praktykować magię. To, co Alicję fascynuje, dawniej należało do pewnego rodzaju wtajemniczenia. Na początku tomu jednak autorka po czary sięga tylko dla budowania atmosfery. Chce wzbudzać niepokój, może sugerować odejście od standardowej obyczajówki (a nawet thrillera) w stronę fantastyki – a jednocześnie zależy jej na czytelniczkach kobiecych powieści i dlatego unika całkowitego przeskakiwania w krainę czarów. Po pewnym czasie już nie musi szukać tła dla wydarzeń: wtedy zajmuje się samymi bohaterami – ale traci też przez to powieść na impecie. Przydałoby się trochę wyrównać proporcje (ale też przy okazji poprawić błędy, lepsza korekta jest tu niezbędna). „Więź” to książka stworzona według wymogów modnych powieści, erotycznych i paranormal – co nie w każdym elemencie wychodzi jej na dobre.
Wyobcowanie
Nie ma tu już ludzi. Prawie nie ma (i przynajmniej do pewnego momentu w fabule), bo z rzadka autorka dopuszcza kogoś w pobliże bohaterów. Alicja czasami myśli o swoich siostrach, Wiktora odwiedza niekiedy mentor i przyjaciel, człowiek, który pomaga mu przepędzić mrok. Ale uwaga czytelników skupiać się będzie na parze bohaterów – wyraźnie i na przekór wszystkiemu mających się ku sobie. Sprzyja temu zresztą sytuacja. Oto Alicja – która ma do zrealizowania pewien tajemniczy cel – przybywa w Bieszczady. Nie dość, że brakuje jej ciepłych ubrań na bieszczadzką zimę (która potrafi być naprawdę surowa), to jeszcze niewiele myśli, zafiksowana na swojej misji. Trudno inaczej niż głupotą wytłumaczyć, że dziewczyna zaczyna kopać… na środku zamarzniętego jeziora. Gdyby nie Wiktor, który akurat znalazł się w pobliżu, nie przeżyłaby Alicja tej przygody. Wyciągnięta z lodowatej toni trafia do domu mężczyzny. Tu czuje się bezpiecznie: otoczona opieką, życzliwie przyjęta, może wracać do zdrowia bez strachu. Ale sytuacja wydaje się wymarzona do romansu: nie dość, że na początku znajomości Wiktor zobaczył już Alicję nago, to jeszcze teraz dziewczyna zaczyna z nim flirtować, a w końcu – wchodzi mu do łóżka.
I teraz pytanie, co takim otwarciem cyklu próbuje uzyskać Anna Lewicka. Na pewno nawiązuje treścią do mody na powieści erotyczne (również w młodzieżowych obyczajówkach). Umiejętnie pokazuje pożądanie postaci, nawet nie sili się na wymyślanie im miłości. Oboje są samotni, spragnieni towarzystwa, wpadli sobie w oko – są też wolni, a przynajmniej o ich zobowiązaniach towarzyskich nie ma mowy wcześniej. Alicja chce stracić cnotę właśnie z Wiktorem – i jest do tego przygotowana, niekoniecznie przekona tym do siebie odbiorców. Znacznie ciekawiej wypada tu problem psychiczno-magiczny Wiktora. Tutaj rzeczywiście może autorka budzić grozę w ramach akcji. Nieprzewidywalne zachowania mężczyzny przekładają się na zmianę azylu w pułapkę. Alicja jeszcze nie ma pojęcia, co tu się dzieje – jak reaguje mężczyzna na zmiany w życiu oraz na silne emocje, których ma teraz w nadmiarze. Tymczasem czytelnicy otrzymają sceny aż trudne do zaakceptowania w swoim okrucieństwie. Niby wiadomo, że realizmu w „Więzi” nie będzie. Przecież już w pierwszych scenach pojawiają się motywy, które autorkę inspirują (w tym życia i nieżycia po śmierci, wierzeń lokalnych). Gdzieś w tle powróci wiara w ludowe gusła i czary, Alicja korzysta z wahadełka, przodkinie wiedzą, jak praktykować magię. To, co Alicję fascynuje, dawniej należało do pewnego rodzaju wtajemniczenia. Na początku tomu jednak autorka po czary sięga tylko dla budowania atmosfery. Chce wzbudzać niepokój, może sugerować odejście od standardowej obyczajówki (a nawet thrillera) w stronę fantastyki – a jednocześnie zależy jej na czytelniczkach kobiecych powieści i dlatego unika całkowitego przeskakiwania w krainę czarów. Po pewnym czasie już nie musi szukać tła dla wydarzeń: wtedy zajmuje się samymi bohaterami – ale traci też przez to powieść na impecie. Przydałoby się trochę wyrównać proporcje (ale też przy okazji poprawić błędy, lepsza korekta jest tu niezbędna). „Więź” to książka stworzona według wymogów modnych powieści, erotycznych i paranormal – co nie w każdym elemencie wychodzi jej na dobre.
wtorek, 18 czerwca 2019
Malcolm XD: Emigracja
W.A.B., Warszawa 2019.
Za pracą
Malcolm wyjeżdża do Anglii, żeby czteromiesięczne – przedstudenckie – wakacje przeznaczyć na pracę zarobkową. Przyda mu się parę euro, zwłaszcza że od października będzie wynajmować pokój w Warszawie, a w swoim rodzinnym mieście nie ma szans na dobrze płatne zajęcie. Czas pokaże, że na emigracji również będzie trudno o ciekawe stanowisko, ale Malcolm jest młody, nie boi się wyzwań i znakomicie się bawi nawet wtedy, gdy inni by się poddali i wrócili do kraju. Razem ze swoim przyjacielem Stomilem wyrusza w nieznane z zamiarem przygotowania się do nowych życiowych zadań. Tom „Malcolm XD” to internetowa opowieść przedstawiciela młodego pokolenia – który nie identyfikuje się z emigracją zarobkową (nawet już nie musi odnosić się do tego ruchu sprzed lat), za to przekuwa na barwną opowieść przeżycia typowe dla beztroskich (jeszcze) i nieobciążonych poważnymi zobowiązaniami rówieśników. Malcolm może i jest lekkoduchem, ale Stomil w beztrosce bije go na głowę. Przez taką niefrasobliwość postaci autor przyciąga czytelników szukających rozrywki bez zadęcia. Imituje styl internetowych wpisów (zresztą w takiej przestrzeni najpierw daje się poznać), ale proponuje coś więcej niż zwykły śmiech. Przedstawia satyryczną analizę prób przetrwania na obczyźnie. Malcolm i Stomil zaznają bezdomności, mieszkania w squattach, albo podporządkowywania się ekstrawaganckim współlokatorom. Tu nie ma czasu na wybrzydzanie, a bohaterowie w swojej naiwności mają sporo szczęścia, że nie wpakowują się w poważne kłopoty. Imają się każdego zajęcia, które zapewni im utrzymanie – stają się choćby rikszarzami, bez znajomości topografii miasta to spore wyzwanie. Ale o prawdziwą przygodę chodzi – a nie o sposób na życie. Dzięki tymczasowości zadania Malcolm nie musi zbytnio przejmować się niepowodzeniami. I, jak to zwykle bywa, kreacja na rzekomego nieudacznika przynosi niezłe efekty. Malcolm na własnej skórze sprawdza, jak to jest być ofiarą. Nic nie robi na nim wrażenia – ani przyjacielski kierowca tira, który po pijaku zdradzi wszystkie intymne fakty o sobie, ani kuzynek, który w swoim mieszkaniu gości największych dziwaków. Tym bardziej nie zamierza się przejmować drobnymi trudnościami z zakwaterowaniem czy aprowizacją.
Malcolm przedstawia tematyczne opowiadania z pobytu w Anglii. Zajmie się prezentowaniem wybranych motywów, nie obrazem całości. Z jednej strony zależy mu na rozśmieszaniu czytelników, z drugiej – dba też o charakteryzowanie problemów emigracji. Proponuje odbicie – nieco zniekształcone przez dowcip, ale też pozbawione upiększeń. Tu liczy się ironiczne podejście. Bohater opowiada precyzyjnie i z wyczuciem puent. Często sięga po wulgaryzmy, żeby tekst brzmiał bardziej szczerze i przekonująco (w końcu to język młodzieżowy, przynajmniej według większości odbiorców), podbija też tym żarty. Malcolm dystansuje się od problemów, niczym się nie przejmuje, a do tego ma jeszcze sporo pomysłów na akcentowanie absurdów, jakie go spotykają. Gromadzi egzotyczne doświadczenia, przerabia je na satyrę i bawi nawet najbardziej wymagających. Swoją publiczność Malcolm zgromadził sobie dzięki wpisom internetowym. Publikacja książkowa wpisuje go w nurt literatury emigracyjnej i tematyki społecznej. To niekończąca się satyra na trudną rzeczywistość, a przy okazji też oryginalne spojrzenie na zjawiska wiele razy i w poważnych opracowaniach omawiane. Tu robi z nich materiał do wygłupów. Czytelnikom oferuje inteligentną rozrywkę – nawet jeśli zdarzają się drobne niedopracowania w rytmach, ta proza ma szansę podbić rynek.
Za pracą
Malcolm wyjeżdża do Anglii, żeby czteromiesięczne – przedstudenckie – wakacje przeznaczyć na pracę zarobkową. Przyda mu się parę euro, zwłaszcza że od października będzie wynajmować pokój w Warszawie, a w swoim rodzinnym mieście nie ma szans na dobrze płatne zajęcie. Czas pokaże, że na emigracji również będzie trudno o ciekawe stanowisko, ale Malcolm jest młody, nie boi się wyzwań i znakomicie się bawi nawet wtedy, gdy inni by się poddali i wrócili do kraju. Razem ze swoim przyjacielem Stomilem wyrusza w nieznane z zamiarem przygotowania się do nowych życiowych zadań. Tom „Malcolm XD” to internetowa opowieść przedstawiciela młodego pokolenia – który nie identyfikuje się z emigracją zarobkową (nawet już nie musi odnosić się do tego ruchu sprzed lat), za to przekuwa na barwną opowieść przeżycia typowe dla beztroskich (jeszcze) i nieobciążonych poważnymi zobowiązaniami rówieśników. Malcolm może i jest lekkoduchem, ale Stomil w beztrosce bije go na głowę. Przez taką niefrasobliwość postaci autor przyciąga czytelników szukających rozrywki bez zadęcia. Imituje styl internetowych wpisów (zresztą w takiej przestrzeni najpierw daje się poznać), ale proponuje coś więcej niż zwykły śmiech. Przedstawia satyryczną analizę prób przetrwania na obczyźnie. Malcolm i Stomil zaznają bezdomności, mieszkania w squattach, albo podporządkowywania się ekstrawaganckim współlokatorom. Tu nie ma czasu na wybrzydzanie, a bohaterowie w swojej naiwności mają sporo szczęścia, że nie wpakowują się w poważne kłopoty. Imają się każdego zajęcia, które zapewni im utrzymanie – stają się choćby rikszarzami, bez znajomości topografii miasta to spore wyzwanie. Ale o prawdziwą przygodę chodzi – a nie o sposób na życie. Dzięki tymczasowości zadania Malcolm nie musi zbytnio przejmować się niepowodzeniami. I, jak to zwykle bywa, kreacja na rzekomego nieudacznika przynosi niezłe efekty. Malcolm na własnej skórze sprawdza, jak to jest być ofiarą. Nic nie robi na nim wrażenia – ani przyjacielski kierowca tira, który po pijaku zdradzi wszystkie intymne fakty o sobie, ani kuzynek, który w swoim mieszkaniu gości największych dziwaków. Tym bardziej nie zamierza się przejmować drobnymi trudnościami z zakwaterowaniem czy aprowizacją.
Malcolm przedstawia tematyczne opowiadania z pobytu w Anglii. Zajmie się prezentowaniem wybranych motywów, nie obrazem całości. Z jednej strony zależy mu na rozśmieszaniu czytelników, z drugiej – dba też o charakteryzowanie problemów emigracji. Proponuje odbicie – nieco zniekształcone przez dowcip, ale też pozbawione upiększeń. Tu liczy się ironiczne podejście. Bohater opowiada precyzyjnie i z wyczuciem puent. Często sięga po wulgaryzmy, żeby tekst brzmiał bardziej szczerze i przekonująco (w końcu to język młodzieżowy, przynajmniej według większości odbiorców), podbija też tym żarty. Malcolm dystansuje się od problemów, niczym się nie przejmuje, a do tego ma jeszcze sporo pomysłów na akcentowanie absurdów, jakie go spotykają. Gromadzi egzotyczne doświadczenia, przerabia je na satyrę i bawi nawet najbardziej wymagających. Swoją publiczność Malcolm zgromadził sobie dzięki wpisom internetowym. Publikacja książkowa wpisuje go w nurt literatury emigracyjnej i tematyki społecznej. To niekończąca się satyra na trudną rzeczywistość, a przy okazji też oryginalne spojrzenie na zjawiska wiele razy i w poważnych opracowaniach omawiane. Tu robi z nich materiał do wygłupów. Czytelnikom oferuje inteligentną rozrywkę – nawet jeśli zdarzają się drobne niedopracowania w rytmach, ta proza ma szansę podbić rynek.
poniedziałek, 17 czerwca 2019
Haruki Murakami: Śmierć Komandora 2. Metafora się zmienia
Muza SA, Warszawa 2019.
Poszukiwania z metaforą
Sześćdziesięciocentymetrowy Komandor jest uosobieniem filozoficznej mądrości, ale też czasami radości życia. Jako czysta idea radzi sobie z każdym problemem, jaki trapi ziemskich bohaterów. Nie zawsze może powiedzieć wprost, jak rozwiązać dany kłopot – ale zawsze może zasugerować kierunek rozwoju akcji, a nawet spowodować określone działania, chociaż nie narzuca swojej woli. Komandor – postać z obrazu „Śmierć Komandora” – przynosi zestaw refleksji, uczy stoicyzmu w podejściu do rzeczywistości i zmienia wagę wydarzeń, sprawia, że powieść „Śmierć Komandora 2. Metafora się zmienia”, chociaż oparta na scenariuszu kryminalno-sensacyjnym, zyskuje nową wartość. Haruki Murakami unika prostych schematów, woli swoim odbiorcom fundować głębokie przemyślenia pod pozorami zabawy. Nieprzypadkowo przecież główny bohater manifestuje afirmację życia, cieszenie się każdą chwilą i szukanie małych przyjemności w każdej sferze egzystencji. Uczy tego odbiorców – przez przykład i działanie. W tomie „Śmierć Komandora 2” akcję napędza zniknięcie trzynastoletniej Marie – dziewczynka, wyjątkowo bystra jak na swój wiek, przepada bez śladu – nie odnajdzie drogi do domu bez wsparcia dorosłych. Z kolei nawet najbardziej przenikliwym umysłem nie można objąć jej losów – tu przyda się wsparcie siły wyższej pod postacią Komandora. Katalizator akcji sprawia, że trzeba będzie zwrócić większą uwagę na świat metafor, językowych tropów i pułapek. I to odróżni powieść od typowych publikacji rozrywkowych – przeniesie ją w sferę literackich wyżyn, które nie wykluczają odbiorcy masowego jako docelowego czytelnika. „Śmierć Komandora 2” to historia, która rozgrywa się w dwóch równorzędnych płaszczyznach, realnej i onirycznej – czy też poetyckiej. W metafizyce upatruje autor możliwości przemycania życiowych filozofii –albo oderwania się od konsumpcjonizmu. W sferze „realnej” wybiera natomiast zabawy formą i gatunkami – eksperymentuje ze scenariuszem, szuka dróg rozwoju dla bohaterów – daje się prowadzić regułom genologicznym. To motyw znany w literaturze masowej, ale nierealizowany w takim stopniu profesjonalizmu. Tutaj zniknięcie małej Marie to pretekst do snucia różnych opowieści – ale też nadawanie rytmu historii. Bohater prowadzący tę opowieść zajmować się będzie w dużej mierze sobą samym – uciechami życia i przyjemnościami cielesnymi. Zdaje między innymi relację z seksualnych podbojów, jakby zwrot w stronę cielesności stanowił rodzaj wyrównania duchowości lub autotematyzmu z książki. A przecież w tym wszystkim Haruki Murakami pozostaje autorem poczytnym i popularnym, nie jest hermetyczny, zachwyci szerokie grono czytelników. Spora w tym zasługa literackiego wyczucia, umiejętności opowiadania z pozoru zwyczajnej historii tak, by otworzyła się ona na kolejne interpretacje. Bohaterowie z tej powieści nigdy do końca nie będą wiedzieć, co jest najbardziej prawdziwe i prawdopodobne – zmuszeni do udziału w wydarzeniach, jakich się nie spodziewali, otwierają się na rzadko spotykane doznania. „Śmierć Komandora 2” to powieść, która przynosi sporo estetycznych przyjemności, ale też refleksję nad przywiązywaniem się człowieka do ziemskich spraw.
Poszukiwania z metaforą
Sześćdziesięciocentymetrowy Komandor jest uosobieniem filozoficznej mądrości, ale też czasami radości życia. Jako czysta idea radzi sobie z każdym problemem, jaki trapi ziemskich bohaterów. Nie zawsze może powiedzieć wprost, jak rozwiązać dany kłopot – ale zawsze może zasugerować kierunek rozwoju akcji, a nawet spowodować określone działania, chociaż nie narzuca swojej woli. Komandor – postać z obrazu „Śmierć Komandora” – przynosi zestaw refleksji, uczy stoicyzmu w podejściu do rzeczywistości i zmienia wagę wydarzeń, sprawia, że powieść „Śmierć Komandora 2. Metafora się zmienia”, chociaż oparta na scenariuszu kryminalno-sensacyjnym, zyskuje nową wartość. Haruki Murakami unika prostych schematów, woli swoim odbiorcom fundować głębokie przemyślenia pod pozorami zabawy. Nieprzypadkowo przecież główny bohater manifestuje afirmację życia, cieszenie się każdą chwilą i szukanie małych przyjemności w każdej sferze egzystencji. Uczy tego odbiorców – przez przykład i działanie. W tomie „Śmierć Komandora 2” akcję napędza zniknięcie trzynastoletniej Marie – dziewczynka, wyjątkowo bystra jak na swój wiek, przepada bez śladu – nie odnajdzie drogi do domu bez wsparcia dorosłych. Z kolei nawet najbardziej przenikliwym umysłem nie można objąć jej losów – tu przyda się wsparcie siły wyższej pod postacią Komandora. Katalizator akcji sprawia, że trzeba będzie zwrócić większą uwagę na świat metafor, językowych tropów i pułapek. I to odróżni powieść od typowych publikacji rozrywkowych – przeniesie ją w sferę literackich wyżyn, które nie wykluczają odbiorcy masowego jako docelowego czytelnika. „Śmierć Komandora 2” to historia, która rozgrywa się w dwóch równorzędnych płaszczyznach, realnej i onirycznej – czy też poetyckiej. W metafizyce upatruje autor możliwości przemycania życiowych filozofii –albo oderwania się od konsumpcjonizmu. W sferze „realnej” wybiera natomiast zabawy formą i gatunkami – eksperymentuje ze scenariuszem, szuka dróg rozwoju dla bohaterów – daje się prowadzić regułom genologicznym. To motyw znany w literaturze masowej, ale nierealizowany w takim stopniu profesjonalizmu. Tutaj zniknięcie małej Marie to pretekst do snucia różnych opowieści – ale też nadawanie rytmu historii. Bohater prowadzący tę opowieść zajmować się będzie w dużej mierze sobą samym – uciechami życia i przyjemnościami cielesnymi. Zdaje między innymi relację z seksualnych podbojów, jakby zwrot w stronę cielesności stanowił rodzaj wyrównania duchowości lub autotematyzmu z książki. A przecież w tym wszystkim Haruki Murakami pozostaje autorem poczytnym i popularnym, nie jest hermetyczny, zachwyci szerokie grono czytelników. Spora w tym zasługa literackiego wyczucia, umiejętności opowiadania z pozoru zwyczajnej historii tak, by otworzyła się ona na kolejne interpretacje. Bohaterowie z tej powieści nigdy do końca nie będą wiedzieć, co jest najbardziej prawdziwe i prawdopodobne – zmuszeni do udziału w wydarzeniach, jakich się nie spodziewali, otwierają się na rzadko spotykane doznania. „Śmierć Komandora 2” to powieść, która przynosi sporo estetycznych przyjemności, ale też refleksję nad przywiązywaniem się człowieka do ziemskich spraw.
niedziela, 16 czerwca 2019
Ałbena Grabowska: Nowy Świat
Jaguar, Warszawa 2019.
Po katastrofie
Grupa młodych ludzi otrzymuje do wykonania zadanie. Mają odnaleźć i sprowadzić prezydencką córkę. Problem w tym, że uciekinierka nie zamierza wracać ani wysłuchiwać argumentów za takim rozwiązaniem. Nie interesuje jej egzystencja na Wyżynie. Ale ten świat trudno polubić. Po apokalipsie, którą przeżyli tylko nieliczni, rzeczywistość rządzi się innymi niż do tej pory prawami. Wśród nich – najczęstszym motywem z twórczości postapo – czyli regulacją urodzeń. W końcu nie wszyscy mają prawo do cieszenia się życiem. Na każdej społecznej nierówności polegają opowieści w tym gatunku, nie inaczej jest u Ałbeny Grabowskiej. „Nowy Świat” to historia, w ramach której akcja zamienia się w rodzaj gry komputerowej, prostej zręcznościówki. Najpierw jednak bohaterowie muszą odkryć prawdę o swoim pochodzeniu. Wrażliwy Sky – sam sobie wybrał imię i jest znakomitym obserwatorem – prowadzi opowieść. Wyczulony na innych, umożliwia dostrzeżenie cech i zjawisk, które wywierają silne wrażenie na postronnych. Maroon ma siłę lwa, jest bowiem hybrydą – skrzyżowany ze zwierzęciem, żeby zyskać jego potęgę. Estra zresztą również padła ofiarą eksperymentów genetycznych, o czym dość długo nie wiedziała. Łączenie ludzi i zwierząt w szalonych medycznych poszukiwaniach – w dążeniu do rzekomej doskonałości – jest tu zjawiskiem normalnym, stale obecnym u mieszkańców Wyżyny. Tu uczeni potrafią już nawet zmieniać pamięć i świadomość ludzi oraz hybryd. Ważne więc jest, żeby mieć obok kogoś, kto zasługuje na zaufanie – Sky wraz z przyjaciółmi ma długą drogę do przebycia, bohaterom nie pomoże nawet gadający (od czasu do czasu) kot Freud.
Wydaje się momentami, że Ałbena Grabowska decyduje się na rzeczywistość po katastrofie, żeby zbyt dużo nie tłumaczyć i żeby nie musieć zbyt dużo kreować. Wyjałowiony świat odpowiada wyjałowionej narracji, stylistyką autorka nawiązuje do wymyślonej przestrzeni. Zachowuje się tak, jakby zwyczajnie nie miała ochoty poświęcać energii na budowanie tła – czyli po motyw, którego młodzi odbiorcy i tak w literaturze rozrywkowej nie cenią. Zresztą ta autorka zwykle rezygnuje ze skupiania się na melodyjnej narracji, woli opisywać wydarzenia. Te bez odpowiedniej oprawy literackiej nie będą wywierać dużego wrażenia na odbiorcach, przynajmniej nie na tych przyzwyczajonych do klasycznego sposobu opowiadania. Całość w ogóle przypomina prostą grę komputerową – liczą się kolejne jej etapy, wypełnianie misji, a jako dodatek – rozwijanie przyjaźni ponad podziałami. „Nowy Świat” to publikacja tylko dla miłośników fantastyki spod znaku postapo, Ałbena Grabowska maksymalnie tę historię upraszcza. Jest grupa młodych ludzi – właściwie skazanych na swoje towarzystwo – jest wyraźny cel, są przeszkody na drodze do osiągnięcia go. Brakuje natomiast indywidualizowania narracji, takiego sposobu opisywania wydarzeń, żeby zaangażować nim czytelników. Ałbena Grabowska nie imponuje stylistycznym rozmachem, pisze trochę bezpłciowo – nie dostarcza czytelnikom prozy tylko przygód, a to na pewnym etapie lektury zaczyna zwyczajnie budzić niedosyt.
Po katastrofie
Grupa młodych ludzi otrzymuje do wykonania zadanie. Mają odnaleźć i sprowadzić prezydencką córkę. Problem w tym, że uciekinierka nie zamierza wracać ani wysłuchiwać argumentów za takim rozwiązaniem. Nie interesuje jej egzystencja na Wyżynie. Ale ten świat trudno polubić. Po apokalipsie, którą przeżyli tylko nieliczni, rzeczywistość rządzi się innymi niż do tej pory prawami. Wśród nich – najczęstszym motywem z twórczości postapo – czyli regulacją urodzeń. W końcu nie wszyscy mają prawo do cieszenia się życiem. Na każdej społecznej nierówności polegają opowieści w tym gatunku, nie inaczej jest u Ałbeny Grabowskiej. „Nowy Świat” to historia, w ramach której akcja zamienia się w rodzaj gry komputerowej, prostej zręcznościówki. Najpierw jednak bohaterowie muszą odkryć prawdę o swoim pochodzeniu. Wrażliwy Sky – sam sobie wybrał imię i jest znakomitym obserwatorem – prowadzi opowieść. Wyczulony na innych, umożliwia dostrzeżenie cech i zjawisk, które wywierają silne wrażenie na postronnych. Maroon ma siłę lwa, jest bowiem hybrydą – skrzyżowany ze zwierzęciem, żeby zyskać jego potęgę. Estra zresztą również padła ofiarą eksperymentów genetycznych, o czym dość długo nie wiedziała. Łączenie ludzi i zwierząt w szalonych medycznych poszukiwaniach – w dążeniu do rzekomej doskonałości – jest tu zjawiskiem normalnym, stale obecnym u mieszkańców Wyżyny. Tu uczeni potrafią już nawet zmieniać pamięć i świadomość ludzi oraz hybryd. Ważne więc jest, żeby mieć obok kogoś, kto zasługuje na zaufanie – Sky wraz z przyjaciółmi ma długą drogę do przebycia, bohaterom nie pomoże nawet gadający (od czasu do czasu) kot Freud.
Wydaje się momentami, że Ałbena Grabowska decyduje się na rzeczywistość po katastrofie, żeby zbyt dużo nie tłumaczyć i żeby nie musieć zbyt dużo kreować. Wyjałowiony świat odpowiada wyjałowionej narracji, stylistyką autorka nawiązuje do wymyślonej przestrzeni. Zachowuje się tak, jakby zwyczajnie nie miała ochoty poświęcać energii na budowanie tła – czyli po motyw, którego młodzi odbiorcy i tak w literaturze rozrywkowej nie cenią. Zresztą ta autorka zwykle rezygnuje ze skupiania się na melodyjnej narracji, woli opisywać wydarzenia. Te bez odpowiedniej oprawy literackiej nie będą wywierać dużego wrażenia na odbiorcach, przynajmniej nie na tych przyzwyczajonych do klasycznego sposobu opowiadania. Całość w ogóle przypomina prostą grę komputerową – liczą się kolejne jej etapy, wypełnianie misji, a jako dodatek – rozwijanie przyjaźni ponad podziałami. „Nowy Świat” to publikacja tylko dla miłośników fantastyki spod znaku postapo, Ałbena Grabowska maksymalnie tę historię upraszcza. Jest grupa młodych ludzi – właściwie skazanych na swoje towarzystwo – jest wyraźny cel, są przeszkody na drodze do osiągnięcia go. Brakuje natomiast indywidualizowania narracji, takiego sposobu opisywania wydarzeń, żeby zaangażować nim czytelników. Ałbena Grabowska nie imponuje stylistycznym rozmachem, pisze trochę bezpłciowo – nie dostarcza czytelnikom prozy tylko przygód, a to na pewnym etapie lektury zaczyna zwyczajnie budzić niedosyt.
sobota, 15 czerwca 2019
Katarzyna Miller: Droga Kasiu, jak żyć lepiej
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.
Rozwiązania
Katarzyna Miller zna rozwiązania większości problemów, jakie trapią społeczeństwo. Można jej zadać każde pytanie – a ona podzieli się wiedzą i przedstawi szereg rad. Nie wszystkie łatwo wprowadza się w życie, ale przynajmniej są konkretne – a takich potrzebują odbiorcy. Owszem, od czasu do czasu autorka zasugeruje konieczność skorzystania ze spotkań z psychoterapeutą – ale nad wieloma sprawami czytelnicy mogą pracować samodzielnie. Zwłaszcza kiedy otrzymają podpowiedzi, oceny, do których potrzeba dystansu. „Droga Kasiu, jak żyć lepiej” to publikacja, która zrobi furorę na rynku wydawniczym. Ze względu na zakres poruszanych tematów – pojawią się tu kłopoty w życiu rodzinnym, w związkach, w pracy, ale też z samym sobą. Toksyczne relacje, uzależnienia i sytuacje pozornie bez wyjścia, wyzwalane przez wychowanie albo społeczne ograniczenia. Pojawi się kwestia akceptacji swojego ciała i zasady życia społecznego, zobowiązania wobec bliskich – Katarzyna Miller zna odpowiedzi na każde pytanie, rozwiewa wątpliwości i nie kieruje się sentymentami. W efekcie czasami nie rozpatruje kwestii, które powstrzymują czytelników przed zrobieniem większego kroku – przed radykalną zmianą życia. Zapewnia jednak impuls do działania, a i podpowiedź, co powinno się zrobić w danej sytuacji.
Wybiera autorka bardzo przekonujący czytelników sposób udzielania porad. Wprowadza za każdym razem odpowiednio spreparowany list, w którym (rzekomy) czytelnik zwierza się ze swojego problemu i przedstawia szereg informacji pomagających w wyciągnięciu wniosków. W tych listach zawierają się sytuacje i dramaty często spotykane, na tyle ogólnikowe, żeby odbiorcy ujrzeli w nich własne sprawy, ale też na tyle szczegółowe, żeby nie zbywać czytelników. Kolejni wyimaginowani rozmówcy mają za zadanie pokazać przyczynę frustracji. Autorka tematyzuje te kwestie, przedstawia je tak, żeby wypadały czysto, bez dodatkowych komplikacji – w sam raz dla zrozumienia istoty problemu. Na list odpowiada swoim – nakreśleniem sytuacji z perspektywy psychoterapeuty, zestawieniem z życia wziętych obrazków, doświadczeń własnych lub przeżyć znajomych, żeby odbiorcy przekonali się co do familiarnego charakteru publikacji. Udziela rad na różne sposoby – raz jest kategoryczna, raz miła. Wprowadza też autoreklamę, przypomina o swoich książkach, odsyła do nich po dalsze informacje. Przekonuje, zachęca, jest autorytetem i powiernicą. Zachowuje się jak przyjaciółka, która powie prawdę nawet wtedy, gdy to zaboli. A że trudno odmówić jej racji – szybko zyskać może posłuch.
Atutami książki są celność porad, ich zakres (umiejętne nawiązywanie do rzeczywiście najczęstszych kłopotów), a i nastawienie na praktyczność, fakt, że autorka chce udzielać przydatnych rad. Za wadę można uznać naiwną formę, bardzo czytelne preparowanie listów, ale też swoistą familiarność w tonie. Będzie to przekonywało odbiorców nastawionych na szukanie podpowiedzi, ale innych czytelników może trochę zniechęcić do śledzenia cennych uwag. Katarzyna Miller bez trudu odnajdzie się na rynku poradników psychologicznych, proponuje czytelnikom bardzo dobrą publikację – przemyślaną i wypełnioną wartościowymi komentarzami na temat istoty międzyludzkich relacji.
Rozwiązania
Katarzyna Miller zna rozwiązania większości problemów, jakie trapią społeczeństwo. Można jej zadać każde pytanie – a ona podzieli się wiedzą i przedstawi szereg rad. Nie wszystkie łatwo wprowadza się w życie, ale przynajmniej są konkretne – a takich potrzebują odbiorcy. Owszem, od czasu do czasu autorka zasugeruje konieczność skorzystania ze spotkań z psychoterapeutą – ale nad wieloma sprawami czytelnicy mogą pracować samodzielnie. Zwłaszcza kiedy otrzymają podpowiedzi, oceny, do których potrzeba dystansu. „Droga Kasiu, jak żyć lepiej” to publikacja, która zrobi furorę na rynku wydawniczym. Ze względu na zakres poruszanych tematów – pojawią się tu kłopoty w życiu rodzinnym, w związkach, w pracy, ale też z samym sobą. Toksyczne relacje, uzależnienia i sytuacje pozornie bez wyjścia, wyzwalane przez wychowanie albo społeczne ograniczenia. Pojawi się kwestia akceptacji swojego ciała i zasady życia społecznego, zobowiązania wobec bliskich – Katarzyna Miller zna odpowiedzi na każde pytanie, rozwiewa wątpliwości i nie kieruje się sentymentami. W efekcie czasami nie rozpatruje kwestii, które powstrzymują czytelników przed zrobieniem większego kroku – przed radykalną zmianą życia. Zapewnia jednak impuls do działania, a i podpowiedź, co powinno się zrobić w danej sytuacji.
Wybiera autorka bardzo przekonujący czytelników sposób udzielania porad. Wprowadza za każdym razem odpowiednio spreparowany list, w którym (rzekomy) czytelnik zwierza się ze swojego problemu i przedstawia szereg informacji pomagających w wyciągnięciu wniosków. W tych listach zawierają się sytuacje i dramaty często spotykane, na tyle ogólnikowe, żeby odbiorcy ujrzeli w nich własne sprawy, ale też na tyle szczegółowe, żeby nie zbywać czytelników. Kolejni wyimaginowani rozmówcy mają za zadanie pokazać przyczynę frustracji. Autorka tematyzuje te kwestie, przedstawia je tak, żeby wypadały czysto, bez dodatkowych komplikacji – w sam raz dla zrozumienia istoty problemu. Na list odpowiada swoim – nakreśleniem sytuacji z perspektywy psychoterapeuty, zestawieniem z życia wziętych obrazków, doświadczeń własnych lub przeżyć znajomych, żeby odbiorcy przekonali się co do familiarnego charakteru publikacji. Udziela rad na różne sposoby – raz jest kategoryczna, raz miła. Wprowadza też autoreklamę, przypomina o swoich książkach, odsyła do nich po dalsze informacje. Przekonuje, zachęca, jest autorytetem i powiernicą. Zachowuje się jak przyjaciółka, która powie prawdę nawet wtedy, gdy to zaboli. A że trudno odmówić jej racji – szybko zyskać może posłuch.
Atutami książki są celność porad, ich zakres (umiejętne nawiązywanie do rzeczywiście najczęstszych kłopotów), a i nastawienie na praktyczność, fakt, że autorka chce udzielać przydatnych rad. Za wadę można uznać naiwną formę, bardzo czytelne preparowanie listów, ale też swoistą familiarność w tonie. Będzie to przekonywało odbiorców nastawionych na szukanie podpowiedzi, ale innych czytelników może trochę zniechęcić do śledzenia cennych uwag. Katarzyna Miller bez trudu odnajdzie się na rynku poradników psychologicznych, proponuje czytelnikom bardzo dobrą publikację – przemyślaną i wypełnioną wartościowymi komentarzami na temat istoty międzyludzkich relacji.
piątek, 14 czerwca 2019
Iwona Żytkowiak: Zamknij oczy
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Wspomnienie
Ocalanie pamięci – na tym polega rola sąsiadki-dziennikarki, która odwiedza starą i schorowaną Romę, żeby wysłuchać jej historii i ocalić dla potomnych. Kolejne spotkania towarzyskie są potrzebne zresztą obu paniom. Ta, która zbiera materiały – otrzymuje potężną dawkę emocji oraz wspomnień ożywiających wiedzę z podręczników do historii. Ta, która opowiada o dawnym życiu, chce czuć się ważna. Potrzebuje, żeby ktoś się o nią troszczył, dlatego też starannie pielęgnuje każdy przejaw zainteresowania ze strony dzieci. Nie chce tylko być nagrywana, woli dyktować sceny i sytuacje wielokrotnie obracane w pamięci. Roma wspomina między innymi swoje dzieciństwo i moment, w którym z całą rodziną została wysiedlona z domu na Kresach. Wraca myślami do zgubienia nastoletniego brata razem z całym dobytkiem. Opowiada o dotarciu rodziny na Psie Pole i o spotkaniu z tymi, których dom mieli zająć. Niby są to przeżycia małej dziewczynki, ale autorka może skupić się na temacie przesiedleń, pokazać go jako krzywdę dla obu stron. Życie Romy to wypadkowa codziennych trosk i wielkiej historii, która bardzo mocno modyfikuje egzystencję.
Iwona Żytkowiak w posłowiu (szkoda, że dopiero wtedy!) pisze o zamiarze stworzenia beletryzowanej biografii pewnej artystki. Zwierza się z efektu, jaki wywarła na niej ta znajomość, z wyścigu z czasem – bo Romana umierała na nowotwór. Ale też – z wybiórczości, z tego, że nie wszystkie wiadomości udało się jej odtworzyć, część zastąpiła wyobraźnią. „Zamknij oczy” to książka, której nie będzie się traktować jako opartej na faktach, to raczej studium przemijania, samotności (oraz potrzeby bliskości drugiego człowieka), a i wojny. Autorka dla takiej hybrydowej opowieści wybiera hybrydową formę. Rozdziały, które są zapisem spotkań i uzyskanych podczas nich wiadomości, rozpoczyna bardzo długimi wprowadzeniami. Tutaj przedstawia szczegóły wizyt, kontekst rozmów. Odnotowuje detale w otoczeniu czy nastroje, zachowania Romy i samą gościnę. Próbuje utrwalić każdą, nawet najmniejszą cząstkę wiadomości, ocalić w pamięci nawet te nieistotne szczegóły, które składają się na codzienność – i dobrze ilustrują samą znajomość. Dla czytelników to po prostu pierwsza narracja, rodzaj didaskaliów spowalniających otrzymywanie informacji. Druga narracja przypomina natomiast literaturę środka – to obraz ludzi, którzy chcieliby żyć normalnie, zgodnie z wypracowanymi przyzwyczajeniami tracącymi niestety rację bytu w wojennych realiach. Iwona Żytkowiak bardziej zajmuje się tym, że może ocalić fragment czyjejś przeszłości – niż tym, że próbuje stworzyć powieść. Udaje się jej wyraźnie zmieniać tempa i brzmienia obu relacji, za to sporo czasu upłynie, zanim odbiorcy odkryją, że fakt opowiadania będzie dla niej czasem ważniejszy niż treść. Iwona Żytkowiak w imieniu Romy ocala pamięć o przesiedleńcach, pokazuje też, że często ludzie mają znikomy wpływ na swoje losy – kiedy zostaną uwikłani w wielką historię, tracą możliwość decydowania o sobie. „Zamknij oczy” to powieść pospieszna, chociaż w wielu partiach akcja zwalnia na rzecz emocji. Opowieść ważna z perspektywy Romy staje się punktem wyjścia do rozważań nad machiną niszczącą jednostki.
Wspomnienie
Ocalanie pamięci – na tym polega rola sąsiadki-dziennikarki, która odwiedza starą i schorowaną Romę, żeby wysłuchać jej historii i ocalić dla potomnych. Kolejne spotkania towarzyskie są potrzebne zresztą obu paniom. Ta, która zbiera materiały – otrzymuje potężną dawkę emocji oraz wspomnień ożywiających wiedzę z podręczników do historii. Ta, która opowiada o dawnym życiu, chce czuć się ważna. Potrzebuje, żeby ktoś się o nią troszczył, dlatego też starannie pielęgnuje każdy przejaw zainteresowania ze strony dzieci. Nie chce tylko być nagrywana, woli dyktować sceny i sytuacje wielokrotnie obracane w pamięci. Roma wspomina między innymi swoje dzieciństwo i moment, w którym z całą rodziną została wysiedlona z domu na Kresach. Wraca myślami do zgubienia nastoletniego brata razem z całym dobytkiem. Opowiada o dotarciu rodziny na Psie Pole i o spotkaniu z tymi, których dom mieli zająć. Niby są to przeżycia małej dziewczynki, ale autorka może skupić się na temacie przesiedleń, pokazać go jako krzywdę dla obu stron. Życie Romy to wypadkowa codziennych trosk i wielkiej historii, która bardzo mocno modyfikuje egzystencję.
Iwona Żytkowiak w posłowiu (szkoda, że dopiero wtedy!) pisze o zamiarze stworzenia beletryzowanej biografii pewnej artystki. Zwierza się z efektu, jaki wywarła na niej ta znajomość, z wyścigu z czasem – bo Romana umierała na nowotwór. Ale też – z wybiórczości, z tego, że nie wszystkie wiadomości udało się jej odtworzyć, część zastąpiła wyobraźnią. „Zamknij oczy” to książka, której nie będzie się traktować jako opartej na faktach, to raczej studium przemijania, samotności (oraz potrzeby bliskości drugiego człowieka), a i wojny. Autorka dla takiej hybrydowej opowieści wybiera hybrydową formę. Rozdziały, które są zapisem spotkań i uzyskanych podczas nich wiadomości, rozpoczyna bardzo długimi wprowadzeniami. Tutaj przedstawia szczegóły wizyt, kontekst rozmów. Odnotowuje detale w otoczeniu czy nastroje, zachowania Romy i samą gościnę. Próbuje utrwalić każdą, nawet najmniejszą cząstkę wiadomości, ocalić w pamięci nawet te nieistotne szczegóły, które składają się na codzienność – i dobrze ilustrują samą znajomość. Dla czytelników to po prostu pierwsza narracja, rodzaj didaskaliów spowalniających otrzymywanie informacji. Druga narracja przypomina natomiast literaturę środka – to obraz ludzi, którzy chcieliby żyć normalnie, zgodnie z wypracowanymi przyzwyczajeniami tracącymi niestety rację bytu w wojennych realiach. Iwona Żytkowiak bardziej zajmuje się tym, że może ocalić fragment czyjejś przeszłości – niż tym, że próbuje stworzyć powieść. Udaje się jej wyraźnie zmieniać tempa i brzmienia obu relacji, za to sporo czasu upłynie, zanim odbiorcy odkryją, że fakt opowiadania będzie dla niej czasem ważniejszy niż treść. Iwona Żytkowiak w imieniu Romy ocala pamięć o przesiedleńcach, pokazuje też, że często ludzie mają znikomy wpływ na swoje losy – kiedy zostaną uwikłani w wielką historię, tracą możliwość decydowania o sobie. „Zamknij oczy” to powieść pospieszna, chociaż w wielu partiach akcja zwalnia na rzecz emocji. Opowieść ważna z perspektywy Romy staje się punktem wyjścia do rozważań nad machiną niszczącą jednostki.
Ewa Winnicka, Dionisios Sturis: Głosy. Co się zdarzyło na wyspie Jersey
Czarne, Wołowiec 2019.
Dramat rodziny
Nawet jeżeli Damian słyszał głosy, nikomu o tym nie powiedział, wybrał ten wątek do linii obrony po popełnieniu zbrodni, która wstrząsnęła nie tylko mieszkańcami wyspy Jersey – i nie tylko polonijnym środowiskiem. „Głosy” to opowieść o tym, co stało się w domu imigrantów – i o następstwach morderstwa. Reportaż sensacyjny wprowadza odbiorców do świata, który trudno jest pojąć: tu racjonalne wytłumaczenia na nic się nie zdadzą, a problem pozostanie nieokreślony – aż do kolejnej i kolejnej zbrodni. Oto Damian Rzeszowski – ojciec rodziny, pracujący na budowie (i czasami sięgający po alkohol, z czego jednak nikt nie robi większego tematu) – znienacka chwyta za nóż, zabija swoją żonę, jej przyjaciółkę oraz własne dzieci i dziecko owej przyjaciółki. W sumie od ran nożownika ginie sześć osób. Wstrząśnięci sąsiedzi wzywają pomoc, ale pogotowie nie może już uratować nikogo. Autorzy tomu „Głosy” rozpoczynają od odzwierciedlenia tej tragedii, zachlapują narrację litrami krwi, żeby trochę bazować na sensacyjnym zainteresowaniu ze strony czytelników, a trochę oddać rozmiar koszmaru, jaki stał się udziałem przypadkowych świadków. Po takim obrazie trzeba już poczekać na niezbędne wyjaśnienia – więc Ewa Winnicka i Dionisios Sturis podążają za śledczymi. Najpierw spotykają się z rodzinami sprawcy i ofiar, wypytują o możliwe przyczyny czy o przesłanki, które miałyby wskazywać na to, że dojdzie wkrótce do tragedii. Otrzymują wizerunek „spokojnego, niesprawiającego kłopotów” człowieka – Damian Rzeszowski cieszy się dość dobrą opinią, a może po prostu nikt nie chce przyznać, że zignorował niepokojące objawy. Mężczyzna, który stracił żonę i dziecko, pozostaje na uboczu relacji, autorzy zajmują się niemal wyłącznie Polakami – w końcu tragedia wpłynęła również na ocenę imigrantów w lokalnej społeczności.
Drugim etapem, po rozmowach z bliskimi, stają się wizyty na salach sądowych. Tutaj pojawiają się żmudne protokoły przesłuchań, niekończące się pytania biegłych i lekarzy o możliwości oceny stanu psychicznego Damiana Rzeszowskiego, poszukiwanie motywu, który dałby odbiorcom pewność co do tego, dlaczego stało się to, co się stało. Przytaczanie pełnych rozmów z lekarzami może większości czytelników powiedzieć niewiele – ale daje odpowiedź na pewne pytania, jakie podczas lektury paść muszą – więc uzasadnione jest ich istnienie w tomie, mimo że hamują opowieść. Wreszcie finał dotyczy samego losu Rzeszowskiego aż do końca jego dni w więzieniu – nie po to, by zasugerować czytelnikom, że sprawiedliwości stało się zadość, ale bardziej po to, by pokazać, że część zagadek do końca nie mogła znaleźć rozwiązania.
Autorzy tego tomu wykorzystują szok, żeby wzbudzić zainteresowanie czytelników: nawiązują do sytuacji, której można było zapobiec, gdyby tylko ktoś w porę dostrzegł zagrożenie. Opracowują temat, który sam w sobie jest wstrząsający: nadają mu formę, która jeszcze podbije emocje. „Głosy” to historia reportażowa mocno naturalistyczna – z konieczności.
czwartek, 13 czerwca 2019
Dorota Suwalska: Nie wszystko złoto, co złote
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Poszukiwacze
Tym razem Dorota Suwalska z powodzeniem próbuje swoich sił w kryminale edukacyjnym dla młodych czytelników. „Nie wszystko złoto, co złote” to wakacyjna przygoda czwórki dzieci, Michała, Maksa, Łucji i Majki. Rodzice Maksa traktują zbieranie materiałów o Bursztynowej Komnacie jako szansę na zmuszenie pociech do aktywnego (czyli związanego z pogłębianiem wiedzy) spędzania czasu. Młodsze pokolenie ma jednak własną wizję odpoczynku. Michał i Majka to bliźniacy, Maks – najlepszy kumpel Michała (narratora w tomie), a Łucja to dziewczynka z klasy, koleżanka, w której Michał się podkochuje. I w takim zestawie nawet tanie wakacje w Gdzieśtam (nazwa z pewnego powodu wyjaśnionego w fabule nie padnie) nie są najgorszą opcją. Zwłaszcza gdy w grę zaczyna wchodzić szukanie skarbu. Dzieci całkiem szybko wpadają na trop tajemnicy, a to, co dorośli bagatelizują, dla bohaterów jest potwierdzeniem domysłów. Stopniowo pojawia się coraz więcej zagadek, a i szans na znalezienie drogocennych przedmiotów. Trzeba tylko uważnie wszystko obserwować i wyciągać wnioski.; Nie zaszkodzi też nauka języków obcych – skoro rzecz dzieje się na terenie dawnych Prus Wschodnich, część podpowiedzi z dawnych czasów wymagać będzie lingwistycznej gimnastyki. Przy tym akurat skarbie trzeba się sporo napracować.
To początek detektywistycznej serii Wtajemniczeni i Dorota Suwalska stawia sobie za cel zmuszanie czytelników do myślenia. Skupia się na intrydze sensacyjnej, na przebiegu „śledztwa”. Wprawdzie szkicuje też wątki obyczajowe – zakochanie Michała, niesnaski między przyjaciółmi – ale to wypada blado. Do tego zupełnie niepotrzebnie eksperymentuje autorka z metatekstem. Michał źle czuje się jako opowiadacz i szuka sposobu na prowadzenie historii, zapowiadając odbiorcom, jaką strategię akurat obiera (i z jakiego powodu). Nie jest to nikomu potrzebne, chyba że samej autorce jako rozbiegówka do rozdziału) i można było z tych partii zwracających uwagę na literackość zrezygnować. Za to ciekawym rozwiązaniem są rozbudowane i wzbogacone o zdjęcia „przypisy”. Tu widać wyraźnie podstawowy cel tomu – edukowanie młodego pokolenia. Dorota Suwalska odwołuje się między innymi do wiadomości historycznych, ale opowiada i o miejscach, które odbiorcy mogą zobaczyć. Prowadzi przez porządny zestaw danych, które właściwie powinny rozbijać tok narracji. Jednak sposób ich wprowadzania – ramki na marginesach, ozdabiane często zdjęciami – sprawiają, że odbiorcy po prostu mogą zaspokoić ciekawość w każdej chwili. Ta książka jest dobrze przygotowana od strony graficznej – rozwiązania w niej to nie tylko kolorowe odnośniki, ale też ciekawe, młodzieżowe ilustracje Marty Krzywickiej. Potężna dawka lektury, taka sama – wiadomości, a do tego jeszcze ładne opracowanie edytorskie. Dorota Suwalska wpisuje się w modę na powieści detektywistyczne dla młodych odbiorców, ale przy tym tworzy po swojemu.
Poszukiwacze
Tym razem Dorota Suwalska z powodzeniem próbuje swoich sił w kryminale edukacyjnym dla młodych czytelników. „Nie wszystko złoto, co złote” to wakacyjna przygoda czwórki dzieci, Michała, Maksa, Łucji i Majki. Rodzice Maksa traktują zbieranie materiałów o Bursztynowej Komnacie jako szansę na zmuszenie pociech do aktywnego (czyli związanego z pogłębianiem wiedzy) spędzania czasu. Młodsze pokolenie ma jednak własną wizję odpoczynku. Michał i Majka to bliźniacy, Maks – najlepszy kumpel Michała (narratora w tomie), a Łucja to dziewczynka z klasy, koleżanka, w której Michał się podkochuje. I w takim zestawie nawet tanie wakacje w Gdzieśtam (nazwa z pewnego powodu wyjaśnionego w fabule nie padnie) nie są najgorszą opcją. Zwłaszcza gdy w grę zaczyna wchodzić szukanie skarbu. Dzieci całkiem szybko wpadają na trop tajemnicy, a to, co dorośli bagatelizują, dla bohaterów jest potwierdzeniem domysłów. Stopniowo pojawia się coraz więcej zagadek, a i szans na znalezienie drogocennych przedmiotów. Trzeba tylko uważnie wszystko obserwować i wyciągać wnioski.; Nie zaszkodzi też nauka języków obcych – skoro rzecz dzieje się na terenie dawnych Prus Wschodnich, część podpowiedzi z dawnych czasów wymagać będzie lingwistycznej gimnastyki. Przy tym akurat skarbie trzeba się sporo napracować.
To początek detektywistycznej serii Wtajemniczeni i Dorota Suwalska stawia sobie za cel zmuszanie czytelników do myślenia. Skupia się na intrydze sensacyjnej, na przebiegu „śledztwa”. Wprawdzie szkicuje też wątki obyczajowe – zakochanie Michała, niesnaski między przyjaciółmi – ale to wypada blado. Do tego zupełnie niepotrzebnie eksperymentuje autorka z metatekstem. Michał źle czuje się jako opowiadacz i szuka sposobu na prowadzenie historii, zapowiadając odbiorcom, jaką strategię akurat obiera (i z jakiego powodu). Nie jest to nikomu potrzebne, chyba że samej autorce jako rozbiegówka do rozdziału) i można było z tych partii zwracających uwagę na literackość zrezygnować. Za to ciekawym rozwiązaniem są rozbudowane i wzbogacone o zdjęcia „przypisy”. Tu widać wyraźnie podstawowy cel tomu – edukowanie młodego pokolenia. Dorota Suwalska odwołuje się między innymi do wiadomości historycznych, ale opowiada i o miejscach, które odbiorcy mogą zobaczyć. Prowadzi przez porządny zestaw danych, które właściwie powinny rozbijać tok narracji. Jednak sposób ich wprowadzania – ramki na marginesach, ozdabiane często zdjęciami – sprawiają, że odbiorcy po prostu mogą zaspokoić ciekawość w każdej chwili. Ta książka jest dobrze przygotowana od strony graficznej – rozwiązania w niej to nie tylko kolorowe odnośniki, ale też ciekawe, młodzieżowe ilustracje Marty Krzywickiej. Potężna dawka lektury, taka sama – wiadomości, a do tego jeszcze ładne opracowanie edytorskie. Dorota Suwalska wpisuje się w modę na powieści detektywistyczne dla młodych odbiorców, ale przy tym tworzy po swojemu.
środa, 12 czerwca 2019
Nicola Yoon: Słońce też jest gwiazdą
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2019.
Sentymentalna miłość
Nie jest to najlepszy dzień Natashy, dziewczyna właśnie dowiedziała się, że nie może dłużej przebywać w kraju, w którym się wychowała. Ojciec przyznał się policji (po wypadku, który spowodował), że jest nielegalnym imigrantem – rujnując plany całej rodziny. Natasha jeszcze próbuje dowiedzieć się, czy nie dałoby się jakoś odkręcić decyzji. Wszystko wskazuje jednak na to, że to jej ostatnie godziny w Stanach: nazajutrz wróci na Jamajkę i będzie od nowa uczyć się kultury kraju i szukać miejsca dla siebie. Natasha pada ofiarą ambicji ojca: mężczyzna chciał zrobić karierę aktorską w Stanach, ale czuje, że rodzina go ogranicza – nie myśli więc o bliskich i nie przejmuje się ich marzeniami. U Daniela, Koreańczyka, który mieszka w Stanach z rodzicami i bratem, sytuacja wygląda odwrotnie. Nie dość, że starsze pokolenie już wypracowało odpowiednią pozycję rodzinnej firmie – i stopniowo osiąga stabilizację – to jeszcze chce pokierować wyborami młodszych. Daniel wie, że ma zostać lekarzem (chociaż sam chciałby być poetą, żeby nauczyć się wyrażać emocje). W dniu, który będzie ostatnim dniem Natashy w Stanach, bohaterowie wpadają na siebie – i już wiedzą, że byli sobie przeznaczeni. Daniel nie zamierza pozwolić dziewczynie odejść, próbuje ją w sobie rozkochać, a podchodzi do tego naukowo. Spędza z nią czas i coraz bardziej do siebie przywiązuje, chociaż Natasha jest sceptyczna – świadoma, że zaraz wyjedzie na zawsze, więc nie ma sensu angażować się w związek bez przyszłości. Daniel to idealista, to on będzie tutaj nauczycielem, jemu będzie zależało bardziej. Jamajka i Koreańczyk w kraju, który słynie z poszanowania wolności jednostki, czują się podwójnie wykluczeni. Nikt nie przejmuje się ich uczuciami czy pragnieniami, nikt nie zastanawia się, czy da się im jakoś pomóc. W tej opowieści autorka mnoży problemy, przeszkody na drodze do udanego związku. Stara się wzruszać czytelników, funduje im bardzo sentymentalną historię, w dodatku – baśniową w duchu. Ta fabuła nadaje się na kanwę filmu i rzeczywiście spora część czytelników rekrutować się będzie spośród kinomanów, w książce znalazły się nawet fotosy z filmu.
W narracji uwaga czytelników przenosić się będzie z bohaterki na jej potencjalnego wybranka: perspektywy Natashy i Daniela przeplatają się tutaj najczęściej, nawet jeśli składają się akurat z pojedynczych akapitowych wyznań. Ale kiedy na krótkiej drodze Daniela i Natashy stanie ktoś inny, jego motywacje trafiają do kolejnych wtrącanych rozdziałów. Dzięki temu można pojąć, że konkretne reakcje mają swoje głębsze podłoże – i pozwalają czasem ujawniać komplikacje w życiu osobistym dalszoplanowych postaci. Każda z nich może być materiałem na osobną książkę. Przez takie częściowe rozproszenie wątków odwraca trochę Nicola Yoon uwagę od sentymentalnych i hollywoodzkich rozwiązań, czasem wręcz nie do zniesienia. Narracyjne zabawy wypadają całkiem ciekawie, ożywiają standardową romansową opowieść. Tutaj kwestie społeczne stają się mniej ważne niż obyczajowe. Na marginesie historii o wielkiej miłości przemyca autorka motyw porządkowania relacji rodzinnych – sporo miejsca poświęca analizowaniu stosunku dzieci do rodziców – i możliwości sprostania pomysłom starszego pokolenia. W „Słońce też jest gwiazdą” autorka przygląda się problemom w relacjach z najbliższymi. Rozciąga w czasie jeden dzień tak, żeby naprawdę dobrze czytelnicy mogli poznać bohaterów ze wszystkimi ich marzeniami.
Sentymentalna miłość
Nie jest to najlepszy dzień Natashy, dziewczyna właśnie dowiedziała się, że nie może dłużej przebywać w kraju, w którym się wychowała. Ojciec przyznał się policji (po wypadku, który spowodował), że jest nielegalnym imigrantem – rujnując plany całej rodziny. Natasha jeszcze próbuje dowiedzieć się, czy nie dałoby się jakoś odkręcić decyzji. Wszystko wskazuje jednak na to, że to jej ostatnie godziny w Stanach: nazajutrz wróci na Jamajkę i będzie od nowa uczyć się kultury kraju i szukać miejsca dla siebie. Natasha pada ofiarą ambicji ojca: mężczyzna chciał zrobić karierę aktorską w Stanach, ale czuje, że rodzina go ogranicza – nie myśli więc o bliskich i nie przejmuje się ich marzeniami. U Daniela, Koreańczyka, który mieszka w Stanach z rodzicami i bratem, sytuacja wygląda odwrotnie. Nie dość, że starsze pokolenie już wypracowało odpowiednią pozycję rodzinnej firmie – i stopniowo osiąga stabilizację – to jeszcze chce pokierować wyborami młodszych. Daniel wie, że ma zostać lekarzem (chociaż sam chciałby być poetą, żeby nauczyć się wyrażać emocje). W dniu, który będzie ostatnim dniem Natashy w Stanach, bohaterowie wpadają na siebie – i już wiedzą, że byli sobie przeznaczeni. Daniel nie zamierza pozwolić dziewczynie odejść, próbuje ją w sobie rozkochać, a podchodzi do tego naukowo. Spędza z nią czas i coraz bardziej do siebie przywiązuje, chociaż Natasha jest sceptyczna – świadoma, że zaraz wyjedzie na zawsze, więc nie ma sensu angażować się w związek bez przyszłości. Daniel to idealista, to on będzie tutaj nauczycielem, jemu będzie zależało bardziej. Jamajka i Koreańczyk w kraju, który słynie z poszanowania wolności jednostki, czują się podwójnie wykluczeni. Nikt nie przejmuje się ich uczuciami czy pragnieniami, nikt nie zastanawia się, czy da się im jakoś pomóc. W tej opowieści autorka mnoży problemy, przeszkody na drodze do udanego związku. Stara się wzruszać czytelników, funduje im bardzo sentymentalną historię, w dodatku – baśniową w duchu. Ta fabuła nadaje się na kanwę filmu i rzeczywiście spora część czytelników rekrutować się będzie spośród kinomanów, w książce znalazły się nawet fotosy z filmu.
W narracji uwaga czytelników przenosić się będzie z bohaterki na jej potencjalnego wybranka: perspektywy Natashy i Daniela przeplatają się tutaj najczęściej, nawet jeśli składają się akurat z pojedynczych akapitowych wyznań. Ale kiedy na krótkiej drodze Daniela i Natashy stanie ktoś inny, jego motywacje trafiają do kolejnych wtrącanych rozdziałów. Dzięki temu można pojąć, że konkretne reakcje mają swoje głębsze podłoże – i pozwalają czasem ujawniać komplikacje w życiu osobistym dalszoplanowych postaci. Każda z nich może być materiałem na osobną książkę. Przez takie częściowe rozproszenie wątków odwraca trochę Nicola Yoon uwagę od sentymentalnych i hollywoodzkich rozwiązań, czasem wręcz nie do zniesienia. Narracyjne zabawy wypadają całkiem ciekawie, ożywiają standardową romansową opowieść. Tutaj kwestie społeczne stają się mniej ważne niż obyczajowe. Na marginesie historii o wielkiej miłości przemyca autorka motyw porządkowania relacji rodzinnych – sporo miejsca poświęca analizowaniu stosunku dzieci do rodziców – i możliwości sprostania pomysłom starszego pokolenia. W „Słońce też jest gwiazdą” autorka przygląda się problemom w relacjach z najbliższymi. Rozciąga w czasie jeden dzień tak, żeby naprawdę dobrze czytelnicy mogli poznać bohaterów ze wszystkimi ich marzeniami.
wtorek, 11 czerwca 2019
Arkadiusz Szaraniec: Warszawa dzika
Iskry, Warszawa 2019.
Obserwacje z natury
Arkadiusz Szaraniec z troską pochyla się nad każdym zwierzęciem, jakie można spotkać w promieniu kilku kilometrów od Pałacu Kultury i Nauki. Czasami może czuć się winny, że nie jest łosiem (przynajmniej łoś mu to spojrzeniem sugeruje), innym razem zatrzyma się nad martwym wróblem, żeby utrwalić małe istnienie we wzruszającym, impresyjnym obrazku. Przeważnie interesuje go to, co dzikie – bez względu na to, czy dotyczy zwierząt, roślin, czy… Wisły. W tomie znajduje jednak miejsce również na opowieść o niedźwiedziach z warszawskiego zoo. Najczęściej komentuje spotkania podczas zwykłych spacerów, zwierzęta, które dość łatwo za obserwować, jeśli zna się ich zwyczaje. Arkadiusz Szaraniec z jednej strony staje się przewodnikiem dla odbiorców: proponuje zestaw gawęd, tekstów lekkich i pozbawionych encyklopedycznych danych. Liczy się to, co łatwo będzie czytelnikom zapamiętać. W dodatku autor stawia na faktyczne ciekawostki – nie teoretyzuje, ale odwołuje się do osobistych doświadczeń, obserwacji wzbogacanych fachowymi informacjami.
„Warszawa dzika” dla czytelników będzie lekturą wyjątkową. Przede wszystkim spodobać się może – co oczywiste – miłośnikom przyrody, ale też prawdziwym mieszczuchom, tym, którzy nie wierzyli do tej pory, że możliwa jest przygoda z obserwowaniem dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku. Sprowadzi do siebie Szaraniec ekoistów, sam zresztą do tego ruchu się odwołuje, ale zależy mu na przekazywaniu miłości do przyrody – temu służy książka. Zaprosi autor do prawdziwej przygody na wyciągnięcie ręki. Od czasu do czasu odwoływać się będzie do komentarzy innych znawców przyrody, jednak sam ma sporo ciekawych rzeczy do opowiedzenia. Czynnikiem przyciągającym do lektury bez wątpienia będzie humor. Autor opowiada o zwierzętach (i nie tylko) w stylu felietonowym, jednak nie narzuca sobie sztywnych reguł dotyczących choćby objętości poszczególnych tekstów. Potrafi bezbłędnie puentować poruszane tematy, oferuje odbiorcom czysty komizm zawsze wtedy, gdy interpretuje „po ludzku” zachowania zwierząt lub swoją – niekoniecznie pożądaną – obecność wśród nich. Wykazuje się zmysłem obserwacji i umiejętnością przekuwania tych obserwacji na barwne opisy (zachwyci na przykład sceną z rozbrykanymi młodymi liskami, ale i spojrzenie łosia na długo zapadnie odbiorcom w pamięć). Wykorzystuje Szaraniec swoją książkę również do budowania świadomości czytelników w ramach troski o przyrodę: będzie między innymi powtarzać, dlaczego nie wolno płoszyć i straszyć saren: konsekwencje dla tych piękności są opłakane. „Warszawa dzika” to opowieść płynąca z miłości do natury –miłości mądrej, podbudowanej wiedzą oraz doświadczeniem. Przedstawiona z pomysłem, okazuje się naprawdę dobrą i wartościową lekturą – rozrywkową i edukacyjną – dla każdego. Arkadiusz Szaraniec w tych akurat gawędach dorównuje Adamowi Wajrakowi, proponuje książkę objętościowo i tematycznie potężną, bogatą w ciekawe spostrzeżenia i w przedstawianą mimochodem wiedzę. Tom „Warszawa dzika” błyskawicznie do siebie przekonuje, nie trzeba nawet zachwycać się przyrodą, żeby czerpać przyjemność z czytania. Szaraniec potrafi przyciągnąć czytelników lekkim stylem, pomysłami na realizowanie kolejnych motywów i znajomością zwyczajów zwierząt. W jego ujęciu dzika przyroda to źródło niepowtarzalnych wrażeń i doświadczeń. To publikacja dla masowych czytelników – zaspokajająca też tych, którzy szukają ambitniejszych opowieści.
Obserwacje z natury
Arkadiusz Szaraniec z troską pochyla się nad każdym zwierzęciem, jakie można spotkać w promieniu kilku kilometrów od Pałacu Kultury i Nauki. Czasami może czuć się winny, że nie jest łosiem (przynajmniej łoś mu to spojrzeniem sugeruje), innym razem zatrzyma się nad martwym wróblem, żeby utrwalić małe istnienie we wzruszającym, impresyjnym obrazku. Przeważnie interesuje go to, co dzikie – bez względu na to, czy dotyczy zwierząt, roślin, czy… Wisły. W tomie znajduje jednak miejsce również na opowieść o niedźwiedziach z warszawskiego zoo. Najczęściej komentuje spotkania podczas zwykłych spacerów, zwierzęta, które dość łatwo za obserwować, jeśli zna się ich zwyczaje. Arkadiusz Szaraniec z jednej strony staje się przewodnikiem dla odbiorców: proponuje zestaw gawęd, tekstów lekkich i pozbawionych encyklopedycznych danych. Liczy się to, co łatwo będzie czytelnikom zapamiętać. W dodatku autor stawia na faktyczne ciekawostki – nie teoretyzuje, ale odwołuje się do osobistych doświadczeń, obserwacji wzbogacanych fachowymi informacjami.
„Warszawa dzika” dla czytelników będzie lekturą wyjątkową. Przede wszystkim spodobać się może – co oczywiste – miłośnikom przyrody, ale też prawdziwym mieszczuchom, tym, którzy nie wierzyli do tej pory, że możliwa jest przygoda z obserwowaniem dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku. Sprowadzi do siebie Szaraniec ekoistów, sam zresztą do tego ruchu się odwołuje, ale zależy mu na przekazywaniu miłości do przyrody – temu służy książka. Zaprosi autor do prawdziwej przygody na wyciągnięcie ręki. Od czasu do czasu odwoływać się będzie do komentarzy innych znawców przyrody, jednak sam ma sporo ciekawych rzeczy do opowiedzenia. Czynnikiem przyciągającym do lektury bez wątpienia będzie humor. Autor opowiada o zwierzętach (i nie tylko) w stylu felietonowym, jednak nie narzuca sobie sztywnych reguł dotyczących choćby objętości poszczególnych tekstów. Potrafi bezbłędnie puentować poruszane tematy, oferuje odbiorcom czysty komizm zawsze wtedy, gdy interpretuje „po ludzku” zachowania zwierząt lub swoją – niekoniecznie pożądaną – obecność wśród nich. Wykazuje się zmysłem obserwacji i umiejętnością przekuwania tych obserwacji na barwne opisy (zachwyci na przykład sceną z rozbrykanymi młodymi liskami, ale i spojrzenie łosia na długo zapadnie odbiorcom w pamięć). Wykorzystuje Szaraniec swoją książkę również do budowania świadomości czytelników w ramach troski o przyrodę: będzie między innymi powtarzać, dlaczego nie wolno płoszyć i straszyć saren: konsekwencje dla tych piękności są opłakane. „Warszawa dzika” to opowieść płynąca z miłości do natury –miłości mądrej, podbudowanej wiedzą oraz doświadczeniem. Przedstawiona z pomysłem, okazuje się naprawdę dobrą i wartościową lekturą – rozrywkową i edukacyjną – dla każdego. Arkadiusz Szaraniec w tych akurat gawędach dorównuje Adamowi Wajrakowi, proponuje książkę objętościowo i tematycznie potężną, bogatą w ciekawe spostrzeżenia i w przedstawianą mimochodem wiedzę. Tom „Warszawa dzika” błyskawicznie do siebie przekonuje, nie trzeba nawet zachwycać się przyrodą, żeby czerpać przyjemność z czytania. Szaraniec potrafi przyciągnąć czytelników lekkim stylem, pomysłami na realizowanie kolejnych motywów i znajomością zwyczajów zwierząt. W jego ujęciu dzika przyroda to źródło niepowtarzalnych wrażeń i doświadczeń. To publikacja dla masowych czytelników – zaspokajająca też tych, którzy szukają ambitniejszych opowieści.
poniedziałek, 10 czerwca 2019
Jonathan Eig: Narodziny pigułki
Czarne, Wołowiec 2019.
Krok do rewolucji
Jeszcze przed rewolucją seksualną temat zapobiegania niechcianym ciążom co pewien czas powracał. Nawet najlepsze żony i matki mogły zrujnować swoje zdrowie, jeśli rodziły co roku kolejne dzieci. Jedna z aktywistek, działająca na rzecz kontroli urodzeń, stwierdziła, że przyda się środek antykoncepcyjny, który pozwoli kobietom unikać niechcianych ciąż, a nie będzie wiązał się z wielkimi wyrzeczeniami albo z komplikacjami „technicznymi” przy aplikowaniu. Wyobraziła sobie możliwość unikania zapłodnienia dzięki zwykłej tabletce. Znalazła badacza, który chciał podjąć się takiego wyzwania i zaczęła finansować prace nad pigułką, w pełni przekonana o słuszności takiego kroku. W „Narodzinach pigułki Jonathan Eig relacjonuje kolejne etapy prac, ich oddźwięk społeczny i problemy. Tłumaczy, jakie wzywania czekały uczonego – wśród nich jednym z ważniejszych staje się brak grona kobiet umożliwiających przeprowadzenie testów medycznych. W ramach pomysłów pojawiają się między innymi obowiązkowe „eksperymenty” na studentkach medycyny i pielęgniarkach. Chociaż pigułka wydaje się bardzo potrzebna, nie ma na nią społecznego przyzwolenia – albo ruchu, który wywołałby ułatwianie pracy. Kolejne oburzone kobiety piszą do prasy, dzieląc się własnymi historiami i broniąc tradycji. Zwykle żadna z autorek listów nie chwali pomysłu, wszystkie wolą, żeby rewolucja obyczajowa nie nastąpiła. Udaje im się uzyskać tyle, że dyskusja nie gaśnie. A na razie jeszcze hierarchowie kościelni nie zajmują się tym tematem. W tomie „Narodziny pigułki” autor rejestruje przyczyny rewolucji seksualnej – czy też przemiany, które do modyfikowania mentalności prowadziły. Umiejętnie nakreśla kontekst dla badań i eksperymentów medycznych, odczytuje nastroje społeczne, ale i motywacje samych kobiet.
Eig utrzymuje tu formę reportażu, co pewien czas powraca do dwojga bohaterów, którzy zainicjowali przemiany. Rejestruje problemy płynące a to z braku gotówki, a to z reakcji otoczenia, a to z niepowodzeń w ramach samych badań. W pewnym momencie zaczyna też przyglądać się samym przyczynom rewolucji seksualnej. Nie ma tu mowy o pigułce jako środku umożliwiającym cieszenie się seksem bez konsekwencji, na razie kontrola urodzeń ma prowadzić do polepszenia losu kobiet, tak, by nie traciły zdrowia na kolejne zbyt liczne ciąże i nie musiały wymyślać, jak zniechęcić mężów do łóżkowych wyczynów. Na refleksję nad zmianami mentalności przyjdzie czas później. Tutaj akcentowane jest zdrowie i wygoda użycia (autor nawet w pewnym momencie opowiada, jak powstało opakowanie na pigułki).
Jest to książka, która masowej publiczności może się spodobać jako ciekawostka obyczajowa, spojrzenie wstecz na „wynalazek”, bez którego trudno sobie wyobrazić teraźniejszość. Nie zamęczy autor odbiorców przesadnie hermetycznym stylem, chociaż pozostaje naprawdę blisko postaci, więc siłą rzeczy musi też przyglądać się pracom laboratoryjnym. Opowiada żywo i z zaangażowaniem, jakby sam był zainteresowany postępami w tej kwestii. Stara się nie oceniać, zwłaszcza dawnych zatwardziałych konserwatystek – uwzględnia w tomie racje różnych stron. Wybiera temat, który może rozbudzić ciekawość – bo faktem jest, że wielu odbiorców bez takiej publikacji nie zastanowiłoby się nawet nad drogą do odkrycia powszechnie stosowanego środka antykoncepcyjnego.
Krok do rewolucji
Jeszcze przed rewolucją seksualną temat zapobiegania niechcianym ciążom co pewien czas powracał. Nawet najlepsze żony i matki mogły zrujnować swoje zdrowie, jeśli rodziły co roku kolejne dzieci. Jedna z aktywistek, działająca na rzecz kontroli urodzeń, stwierdziła, że przyda się środek antykoncepcyjny, który pozwoli kobietom unikać niechcianych ciąż, a nie będzie wiązał się z wielkimi wyrzeczeniami albo z komplikacjami „technicznymi” przy aplikowaniu. Wyobraziła sobie możliwość unikania zapłodnienia dzięki zwykłej tabletce. Znalazła badacza, który chciał podjąć się takiego wyzwania i zaczęła finansować prace nad pigułką, w pełni przekonana o słuszności takiego kroku. W „Narodzinach pigułki Jonathan Eig relacjonuje kolejne etapy prac, ich oddźwięk społeczny i problemy. Tłumaczy, jakie wzywania czekały uczonego – wśród nich jednym z ważniejszych staje się brak grona kobiet umożliwiających przeprowadzenie testów medycznych. W ramach pomysłów pojawiają się między innymi obowiązkowe „eksperymenty” na studentkach medycyny i pielęgniarkach. Chociaż pigułka wydaje się bardzo potrzebna, nie ma na nią społecznego przyzwolenia – albo ruchu, który wywołałby ułatwianie pracy. Kolejne oburzone kobiety piszą do prasy, dzieląc się własnymi historiami i broniąc tradycji. Zwykle żadna z autorek listów nie chwali pomysłu, wszystkie wolą, żeby rewolucja obyczajowa nie nastąpiła. Udaje im się uzyskać tyle, że dyskusja nie gaśnie. A na razie jeszcze hierarchowie kościelni nie zajmują się tym tematem. W tomie „Narodziny pigułki” autor rejestruje przyczyny rewolucji seksualnej – czy też przemiany, które do modyfikowania mentalności prowadziły. Umiejętnie nakreśla kontekst dla badań i eksperymentów medycznych, odczytuje nastroje społeczne, ale i motywacje samych kobiet.
Eig utrzymuje tu formę reportażu, co pewien czas powraca do dwojga bohaterów, którzy zainicjowali przemiany. Rejestruje problemy płynące a to z braku gotówki, a to z reakcji otoczenia, a to z niepowodzeń w ramach samych badań. W pewnym momencie zaczyna też przyglądać się samym przyczynom rewolucji seksualnej. Nie ma tu mowy o pigułce jako środku umożliwiającym cieszenie się seksem bez konsekwencji, na razie kontrola urodzeń ma prowadzić do polepszenia losu kobiet, tak, by nie traciły zdrowia na kolejne zbyt liczne ciąże i nie musiały wymyślać, jak zniechęcić mężów do łóżkowych wyczynów. Na refleksję nad zmianami mentalności przyjdzie czas później. Tutaj akcentowane jest zdrowie i wygoda użycia (autor nawet w pewnym momencie opowiada, jak powstało opakowanie na pigułki).
Jest to książka, która masowej publiczności może się spodobać jako ciekawostka obyczajowa, spojrzenie wstecz na „wynalazek”, bez którego trudno sobie wyobrazić teraźniejszość. Nie zamęczy autor odbiorców przesadnie hermetycznym stylem, chociaż pozostaje naprawdę blisko postaci, więc siłą rzeczy musi też przyglądać się pracom laboratoryjnym. Opowiada żywo i z zaangażowaniem, jakby sam był zainteresowany postępami w tej kwestii. Stara się nie oceniać, zwłaszcza dawnych zatwardziałych konserwatystek – uwzględnia w tomie racje różnych stron. Wybiera temat, który może rozbudzić ciekawość – bo faktem jest, że wielu odbiorców bez takiej publikacji nie zastanowiłoby się nawet nad drogą do odkrycia powszechnie stosowanego środka antykoncepcyjnego.
niedziela, 9 czerwca 2019
Joanna Jodełka: Rektorski czek. Romans kryminalny
W.A.B., Warszawa 2019.
Za indeksem
Joanna Jodełka otrzymała propozycję stworzenia kryminału okolicznościowego z okazji setnej rocznicy powstania Uniwersytetu Poznańskiego. I o ile przeważnie tego typu inicjatywy są efemerydami i na rynku funkcjonują w charakterze niszowych ciekawostek, o tyle tom z podtytułem gatunkowym „Romans kryminalny” ma szansę nie tylko utrzymać się dłużej, ale jeszcze – zaangażować czytelników. Opowieść biegnie tu dwoma torami i zdarza się, że autorka stara się ją zaplatać: jeśli jakiś rekwizyt, emocja albo refleksja pojawi się w jednym miejscu, może powrócić po upływie wieku, w zupełnie innych okolicznościach. To rozwiązanie – zalecane na kursach kreatywnego pisania – ma pewną wadę, która w „Rektorskim czeku” wychodzi na jaw: zbiegają się – niestety – punkty kulminacyjne dwóch historii i jeżeli na początku dość długo trzeba czekać na jakieś sensacyjne motywy, później ma się ich w nadmiarze – i to w różnych czasach. Jednak relacja dotyczy teraźniejszości. Karolina Rosada, która pracuje w archiwum uniwersyteckim, dowiaduje się, że jej sąsiadka jest w posiadaniu cennych dokumentów z historii uczelni. Dowiaduje się w dość dramatycznych okolicznościach: znajduje staruszkę w jej mieszkaniu, z rozbitą głową. „Babcia”, jak zacznie być nazywana pani Apolonia, trafia do szpitala i snuje rozmaite teorie spiskowe, a Karolina próbuje przekonać kobietę, że najlepiej zaopiekuje się starymi indeksami. Zadanie utrudniają jej oskarżenia to wysuwane, to odwoływane przez sąsiadkę. Za dobre intencje Karolina przeżywa cały szereg upokorzeń. Jednocześnie też Apolonia wciąga ją w grę pełną zaszyfrowanych wiadomości oraz niezwykłych nagród. To wszystko może odciągnąć uwagę bohaterki od domowych problemów: jej mąż znalazł pocieszenie w ramionach agresywnej prawniczki, właścicielki kamienicy. Powoli odsłania się prawdziwy spisek. Narrację z przeszłości zapewnia Jan Kanty Rosa, niemowa i służący, który potrafi obserwować i wyciągać wnioski. Jan Kanty jest świadkiem dramatycznych narodzin Olchy Jaworowskiej – i później towarzyszy dorastającej pannie w kolejnych burzliwych wydarzeniach. Może ją ratować z opresji, może poznawać najskrytsze lęki. Olcha Jaworowska dostarcza wielu emocji – nie tylko postronnemu obserwatorowi.
I w całej intrydze kryminalnej postacie historyczne funkcjonują bardzo dyskretnie – istnieją, mają swoje plany i działają, by – na przykład – umożliwić kobietom dostęp do nauki. Nikt z bohaterów nie ma wątpliwości, że kształcenie przedstawicielek płci pięknej jest potrzebne. A i same rezolutne panny udowadniają, że nieobce jest im logiczne myślenie i że mogą się przydać w rozwijaniu wiedzy. Uniwersyteckie dokumenty oraz opowieść założycielska to niezbędne tło. Joanna Jodełka sięga natomiast po akcję sensacyjną i dylematy obyczajowe – żeby przyciągnąć uwagę szerokiego grona odbiorców. Wybranymi wątkami zaintryguje czytelników – umożliwi im śledzenie perypetii sercowych, ale także bezwzględnej walki o „skarb”. To powieść w starym stylu – i historia, która może wciągnąć przez udane proporcje, pomysł na fabułę i odwagę w proponowaniu zachowań bohaterów. Joanna Jodełka nie daje po sobie poznać, że oto tworzy książkę okolicznościową i na zamówienie – w temacie znalazła niezłą inspirację i doprowadziła do tego, że za sprawą fabuły ta powieść zapadnie w pamięć.
Za indeksem
Joanna Jodełka otrzymała propozycję stworzenia kryminału okolicznościowego z okazji setnej rocznicy powstania Uniwersytetu Poznańskiego. I o ile przeważnie tego typu inicjatywy są efemerydami i na rynku funkcjonują w charakterze niszowych ciekawostek, o tyle tom z podtytułem gatunkowym „Romans kryminalny” ma szansę nie tylko utrzymać się dłużej, ale jeszcze – zaangażować czytelników. Opowieść biegnie tu dwoma torami i zdarza się, że autorka stara się ją zaplatać: jeśli jakiś rekwizyt, emocja albo refleksja pojawi się w jednym miejscu, może powrócić po upływie wieku, w zupełnie innych okolicznościach. To rozwiązanie – zalecane na kursach kreatywnego pisania – ma pewną wadę, która w „Rektorskim czeku” wychodzi na jaw: zbiegają się – niestety – punkty kulminacyjne dwóch historii i jeżeli na początku dość długo trzeba czekać na jakieś sensacyjne motywy, później ma się ich w nadmiarze – i to w różnych czasach. Jednak relacja dotyczy teraźniejszości. Karolina Rosada, która pracuje w archiwum uniwersyteckim, dowiaduje się, że jej sąsiadka jest w posiadaniu cennych dokumentów z historii uczelni. Dowiaduje się w dość dramatycznych okolicznościach: znajduje staruszkę w jej mieszkaniu, z rozbitą głową. „Babcia”, jak zacznie być nazywana pani Apolonia, trafia do szpitala i snuje rozmaite teorie spiskowe, a Karolina próbuje przekonać kobietę, że najlepiej zaopiekuje się starymi indeksami. Zadanie utrudniają jej oskarżenia to wysuwane, to odwoływane przez sąsiadkę. Za dobre intencje Karolina przeżywa cały szereg upokorzeń. Jednocześnie też Apolonia wciąga ją w grę pełną zaszyfrowanych wiadomości oraz niezwykłych nagród. To wszystko może odciągnąć uwagę bohaterki od domowych problemów: jej mąż znalazł pocieszenie w ramionach agresywnej prawniczki, właścicielki kamienicy. Powoli odsłania się prawdziwy spisek. Narrację z przeszłości zapewnia Jan Kanty Rosa, niemowa i służący, który potrafi obserwować i wyciągać wnioski. Jan Kanty jest świadkiem dramatycznych narodzin Olchy Jaworowskiej – i później towarzyszy dorastającej pannie w kolejnych burzliwych wydarzeniach. Może ją ratować z opresji, może poznawać najskrytsze lęki. Olcha Jaworowska dostarcza wielu emocji – nie tylko postronnemu obserwatorowi.
I w całej intrydze kryminalnej postacie historyczne funkcjonują bardzo dyskretnie – istnieją, mają swoje plany i działają, by – na przykład – umożliwić kobietom dostęp do nauki. Nikt z bohaterów nie ma wątpliwości, że kształcenie przedstawicielek płci pięknej jest potrzebne. A i same rezolutne panny udowadniają, że nieobce jest im logiczne myślenie i że mogą się przydać w rozwijaniu wiedzy. Uniwersyteckie dokumenty oraz opowieść założycielska to niezbędne tło. Joanna Jodełka sięga natomiast po akcję sensacyjną i dylematy obyczajowe – żeby przyciągnąć uwagę szerokiego grona odbiorców. Wybranymi wątkami zaintryguje czytelników – umożliwi im śledzenie perypetii sercowych, ale także bezwzględnej walki o „skarb”. To powieść w starym stylu – i historia, która może wciągnąć przez udane proporcje, pomysł na fabułę i odwagę w proponowaniu zachowań bohaterów. Joanna Jodełka nie daje po sobie poznać, że oto tworzy książkę okolicznościową i na zamówienie – w temacie znalazła niezłą inspirację i doprowadziła do tego, że za sprawą fabuły ta powieść zapadnie w pamięć.
Katarzyna Kołowska: Feluś i Gucio wiedzą, jak się zachować
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Kodeks przedszkolaka
W tej kwestii Katarzyna Kozłowska podąża utartymi szlakami, nie sili się na wymyślanie nowych rozwiązań i szukanie argumentów, które trafią do przekonania kilkulatkom. Wspomaga rodziców i wychowawców w przekazywaniu ważnych treści, odrzuca jednak chwyty fabularne i wszelkie omówienia. Podsuwa małym odbiorcom zestaw prostych wskazówek i poleceń. Korzysta z motywu „magicznych słów”, żeby wzbudzić zainteresowanie zwrotami grzecznościowymi i wprowadza kodeks przedszkolaka, zbiór zasad, którymi każdy maluch powinien się kierować. W samą porę: Feluś i Gucio są już w przedszkolu i muszą pojąć reguły rządzące w każdej społeczności. Lektura tomu „Feluś i Gucio wiedzą, jak się zachować” będzie zatem polegać na utrwalaniu właściwych wzorców zachowań. Pozwoli też na uruchomienie wyobraźni, bo od czasu do czasu pada kierowane do maskotki – więc też i do każdego dziecka – pytanie, co by było, gdyby nikt nie przestrzegał przedstawionych zasad. Wystarczy się nad tym zastanowić, żeby dojść do właściwych wniosków. Problem jest tylko jeden: chociaż trudno odmówić autorce słuszności, nie wszyscy zachowują się dobrze, nawet w najbliższym otoczeniu przedszkolaka znajdą się „buntownicy”, którzy łatwo udowodnią, że ciekawiej jest broić i siać zamęt. W tej namiastce historyjki wszyscy są grzeczni, wiedzą, co należy zrobić i w jakich okolicznościach, jeszcze mają do tego pojęcie o pomaganiu innym (kiedy na przykład jakieś dziecko jest smutne). W wyidealizowanym świecie króluje uprzejmość. Wszyscy uczą się pozdrawiać na powitanie, mówić „proszę”, „dziękuję” i „przepraszam” (tu dodatkowy argument: można w ten sposób uniknąć gniewu pani!), przy obiedzie nie grymasić tylko chętnie próbować nowych potraw (bohater czasami się zapomina i „kładzie na stole”, ale z kolei kiedy nauczy się zachowania przy posiłkach, to w nagrodę zostanie przez rodziców zabrany do restauracji – warto zatem się postarać). Do tego pojawiają się wskazówki, że przy zabawie trzeba czekać na swoją kolej na przykład jeśli chodzi o korzystanie ze zjeżdżalni. Kiedy ktoś jest smutny, warto go pocieszyć. Autorka podpowiada też, dlaczego nie wolno się przekrzykiwać., tylko mówić cicho. Często odwołuje się do wyobraźni dzieci i pozwala im na samodzielne dochodzenie do wniosków, dlaczego trzeba kierować się zbiorem zasad. Obserwowanie Felusia i Gucia przy codziennych czynnościach to sposób na utrwalenie wiadomości z zakresu kultury osobistej. Tomik jest kartonowy, ale całkiem spora ilość tekstu (i nakierowanie na przedszkolaki jako odbiorców) sprawi, że czytelnicy będą analizować postawy bohaterów razem z rodzicami. Katarzyna Kozłowska stawia na rzeczowe, konkretne komentarze i powagę, traktuje małych odbiorców tak, żeby chcieli sami wcielać w życie kolejne wskazówki. Ta publikacja wspomaga proces edukacji, ale też dzięki temu, że jest bogato ilustrowana, sprawia, że dzieci nie nudzą się przy śledzeniu ważnych przesłań. To kolejna propozycja znakomicie przygotowana pod kątem merytorycznym, ale i samego wykonania. Napisana z myślą o dzieciach – i w pełni realizująca założenia wychowawcze.
Kodeks przedszkolaka
W tej kwestii Katarzyna Kozłowska podąża utartymi szlakami, nie sili się na wymyślanie nowych rozwiązań i szukanie argumentów, które trafią do przekonania kilkulatkom. Wspomaga rodziców i wychowawców w przekazywaniu ważnych treści, odrzuca jednak chwyty fabularne i wszelkie omówienia. Podsuwa małym odbiorcom zestaw prostych wskazówek i poleceń. Korzysta z motywu „magicznych słów”, żeby wzbudzić zainteresowanie zwrotami grzecznościowymi i wprowadza kodeks przedszkolaka, zbiór zasad, którymi każdy maluch powinien się kierować. W samą porę: Feluś i Gucio są już w przedszkolu i muszą pojąć reguły rządzące w każdej społeczności. Lektura tomu „Feluś i Gucio wiedzą, jak się zachować” będzie zatem polegać na utrwalaniu właściwych wzorców zachowań. Pozwoli też na uruchomienie wyobraźni, bo od czasu do czasu pada kierowane do maskotki – więc też i do każdego dziecka – pytanie, co by było, gdyby nikt nie przestrzegał przedstawionych zasad. Wystarczy się nad tym zastanowić, żeby dojść do właściwych wniosków. Problem jest tylko jeden: chociaż trudno odmówić autorce słuszności, nie wszyscy zachowują się dobrze, nawet w najbliższym otoczeniu przedszkolaka znajdą się „buntownicy”, którzy łatwo udowodnią, że ciekawiej jest broić i siać zamęt. W tej namiastce historyjki wszyscy są grzeczni, wiedzą, co należy zrobić i w jakich okolicznościach, jeszcze mają do tego pojęcie o pomaganiu innym (kiedy na przykład jakieś dziecko jest smutne). W wyidealizowanym świecie króluje uprzejmość. Wszyscy uczą się pozdrawiać na powitanie, mówić „proszę”, „dziękuję” i „przepraszam” (tu dodatkowy argument: można w ten sposób uniknąć gniewu pani!), przy obiedzie nie grymasić tylko chętnie próbować nowych potraw (bohater czasami się zapomina i „kładzie na stole”, ale z kolei kiedy nauczy się zachowania przy posiłkach, to w nagrodę zostanie przez rodziców zabrany do restauracji – warto zatem się postarać). Do tego pojawiają się wskazówki, że przy zabawie trzeba czekać na swoją kolej na przykład jeśli chodzi o korzystanie ze zjeżdżalni. Kiedy ktoś jest smutny, warto go pocieszyć. Autorka podpowiada też, dlaczego nie wolno się przekrzykiwać., tylko mówić cicho. Często odwołuje się do wyobraźni dzieci i pozwala im na samodzielne dochodzenie do wniosków, dlaczego trzeba kierować się zbiorem zasad. Obserwowanie Felusia i Gucia przy codziennych czynnościach to sposób na utrwalenie wiadomości z zakresu kultury osobistej. Tomik jest kartonowy, ale całkiem spora ilość tekstu (i nakierowanie na przedszkolaki jako odbiorców) sprawi, że czytelnicy będą analizować postawy bohaterów razem z rodzicami. Katarzyna Kozłowska stawia na rzeczowe, konkretne komentarze i powagę, traktuje małych odbiorców tak, żeby chcieli sami wcielać w życie kolejne wskazówki. Ta publikacja wspomaga proces edukacji, ale też dzięki temu, że jest bogato ilustrowana, sprawia, że dzieci nie nudzą się przy śledzeniu ważnych przesłań. To kolejna propozycja znakomicie przygotowana pod kątem merytorycznym, ale i samego wykonania. Napisana z myślą o dzieciach – i w pełni realizująca założenia wychowawcze.
sobota, 8 czerwca 2019
Robert H. Frank: Dlaczego piloci kamikadze zakładali hełmy, czyli ekonomia bez tajemnic
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.
Ciekawostki ekonomiczne
Trudno wzbudzić zainteresowanie ekonomią u tych odbiorców, którzy standardowo od tematu stronią – a jednak Robert H. Frank uznawany jest za znakomitego popularyzatora motywów ekonomicznych. To autor, który podczas wykładów dla studentów przekonał się, że musi sięgać po wiadomości bliskie zwykłego życia i obrazowe przykłady, żeby w ogóle móc wprowadzać podstawowe pojęcia. Tłumaczenie ekonomii przez zjawiska i sytuacje socjologiczne to rozwiązanie atrakcyjne na tyle, że można z niego stworzyć cały program zajęć, a i książkę. Tom „Dlaczego piloci kamikadze zakładali hełmy” jest zestawem krótkich komentarzy, ale najpierw – szeregu odpowiednich pytań, z których część oparta jest na życiowych paradoksach, część zaczerpnięta z żartów, a część pochodzi z prób dziwienia się codzienności. Frank wykorzystuje tutaj przede wszystkim pomysły swoich studentów. Ich zadanie polegało na znalezieniu sobie intrygującego pytania – z dowolnego obszaru codziennego życia – a następnie na stworzeniu wyjaśnienia z kilkuset słów, zrozumiałego dla laika w dziedzinie ekonomii, bez odwoływania się do wykresów i terminów fachowych. Okazuje się z reguły, że to, co rozśmiesza już na poziomie pierwszej wątpliwości, daje się rzeczowo wytłumaczyć, scharakteryzować i sugeruje kolejne motywacje czy płaszczyzny rozwiązań, powody działania albo przyczyny zjawisk. Nawet jednak, gdyby takie sensowne oceny się nie pojawiły, sam przykład dostarczy nieco wiedzy. Oczywiście autor nie może zaproponować czytelnikom studenckich rozprawek (tylko dwie przywołuje w oryginalnym brzmieniu i mimo trafności spostrzeżeń są one dowodem na charakterystyczny styl zadań domowych – bez zacięcia literackiego czy gawędziarskiego niezbędnego po prostu w takiej książce). W efekcie Frank pisze wszystkie prace na nowo, „inspirując się” przygotowanymi przez studentów esejami, zbiera natomiast celne pytania – opracowuje je tak, jak powinny wyglądać, żeby intrygowały odbiorców. Zgromadzone zagadnienia sugerują tom w stylu zbiorów ciekawostek – chaos oczywisty w takiej sytuacji próbuje autor trochę opanować za sprawą rozdziałów powiązanych – jednak – ekonomicznymi pojęciami. Pojawia się najpierw krótkie wyjaśnienie – omówienie motywów, które są niezbędne do zrozumienia tłumaczeń, pojęć podstawowych – tych, które oddalają konieczność zawiłych i powtarzanych ustaleń. Następnie odbiorcy uzyskują zestaw pytań jak z zasobów satyryków – komizm jest jednym z podstawowych powodów lektury. Przy okazji można jednak trochę zapoznać się z rozwiązaniami ekonomistów – albo wyczulić na codzienne „dziwności”, rozglądać się uważnie, żeby wykryć kolejne, własne inspiracje do następnych pytań. Co ciekawe, nie zawsze da się uzyskać satysfakcjonujące i wyczerpujące wyjaśnienie i nie zawsze też autor jest pewny trafności przypuszczeń. Zdarza się i tak, że pewny jest – ale nie przekona do siebie odbiorców jakimś wyjaśnieniem. Jednak sam motyw zaprzęgania ekonomii do wyjaśniania zwykłych zjawisk staje się dobrym krokiem w popularyzowaniu tej dziedziny wiedzy. Trochę jest ta książka kulturowym przeglądem (niektóre pytania wiążą się ze spostrzeżeniami imigrantów lub tych, którzy lubią zwiedzać świat), a trochę – popisem naukowym. Przynosi szereg ciekawostek i zrealizowana jest w publicystyczno-satyrycznym stylu, a to przypadnie do gustu czytelnikom.
Ciekawostki ekonomiczne
Trudno wzbudzić zainteresowanie ekonomią u tych odbiorców, którzy standardowo od tematu stronią – a jednak Robert H. Frank uznawany jest za znakomitego popularyzatora motywów ekonomicznych. To autor, który podczas wykładów dla studentów przekonał się, że musi sięgać po wiadomości bliskie zwykłego życia i obrazowe przykłady, żeby w ogóle móc wprowadzać podstawowe pojęcia. Tłumaczenie ekonomii przez zjawiska i sytuacje socjologiczne to rozwiązanie atrakcyjne na tyle, że można z niego stworzyć cały program zajęć, a i książkę. Tom „Dlaczego piloci kamikadze zakładali hełmy” jest zestawem krótkich komentarzy, ale najpierw – szeregu odpowiednich pytań, z których część oparta jest na życiowych paradoksach, część zaczerpnięta z żartów, a część pochodzi z prób dziwienia się codzienności. Frank wykorzystuje tutaj przede wszystkim pomysły swoich studentów. Ich zadanie polegało na znalezieniu sobie intrygującego pytania – z dowolnego obszaru codziennego życia – a następnie na stworzeniu wyjaśnienia z kilkuset słów, zrozumiałego dla laika w dziedzinie ekonomii, bez odwoływania się do wykresów i terminów fachowych. Okazuje się z reguły, że to, co rozśmiesza już na poziomie pierwszej wątpliwości, daje się rzeczowo wytłumaczyć, scharakteryzować i sugeruje kolejne motywacje czy płaszczyzny rozwiązań, powody działania albo przyczyny zjawisk. Nawet jednak, gdyby takie sensowne oceny się nie pojawiły, sam przykład dostarczy nieco wiedzy. Oczywiście autor nie może zaproponować czytelnikom studenckich rozprawek (tylko dwie przywołuje w oryginalnym brzmieniu i mimo trafności spostrzeżeń są one dowodem na charakterystyczny styl zadań domowych – bez zacięcia literackiego czy gawędziarskiego niezbędnego po prostu w takiej książce). W efekcie Frank pisze wszystkie prace na nowo, „inspirując się” przygotowanymi przez studentów esejami, zbiera natomiast celne pytania – opracowuje je tak, jak powinny wyglądać, żeby intrygowały odbiorców. Zgromadzone zagadnienia sugerują tom w stylu zbiorów ciekawostek – chaos oczywisty w takiej sytuacji próbuje autor trochę opanować za sprawą rozdziałów powiązanych – jednak – ekonomicznymi pojęciami. Pojawia się najpierw krótkie wyjaśnienie – omówienie motywów, które są niezbędne do zrozumienia tłumaczeń, pojęć podstawowych – tych, które oddalają konieczność zawiłych i powtarzanych ustaleń. Następnie odbiorcy uzyskują zestaw pytań jak z zasobów satyryków – komizm jest jednym z podstawowych powodów lektury. Przy okazji można jednak trochę zapoznać się z rozwiązaniami ekonomistów – albo wyczulić na codzienne „dziwności”, rozglądać się uważnie, żeby wykryć kolejne, własne inspiracje do następnych pytań. Co ciekawe, nie zawsze da się uzyskać satysfakcjonujące i wyczerpujące wyjaśnienie i nie zawsze też autor jest pewny trafności przypuszczeń. Zdarza się i tak, że pewny jest – ale nie przekona do siebie odbiorców jakimś wyjaśnieniem. Jednak sam motyw zaprzęgania ekonomii do wyjaśniania zwykłych zjawisk staje się dobrym krokiem w popularyzowaniu tej dziedziny wiedzy. Trochę jest ta książka kulturowym przeglądem (niektóre pytania wiążą się ze spostrzeżeniami imigrantów lub tych, którzy lubią zwiedzać świat), a trochę – popisem naukowym. Przynosi szereg ciekawostek i zrealizowana jest w publicystyczno-satyrycznym stylu, a to przypadnie do gustu czytelnikom.
piątek, 7 czerwca 2019
Manuela Gretkowska, Patrycja Pustkowiak: Trudno z miłości się podnieść
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Kontrowersje
Jest to wywiad drapieżny, bezkompromisowy, momentami w ogóle prowokacyjny, ale gdyby było inaczej, czytelnicy Manueli Gretkowskiej poczuliby się rozczarowani. Hasło w blurbie – „raczej nie dla katolików” – też zrobi swoje, przynajmniej odrobinę może dołożyć się do medialnego szumu. Na dłuższą metę taki styl byłby trudny do wytrzymania, ale przypadkowych odbiorców można tu wykluczyć, a stali w pewnym stopniu uodpornili się na zadziorność pisarki. Patrycja Pustkowiak namawia bohaterkę tomu na zwierzenia z różnych sfer życia. Tytuł „Trudno z miłości się podnieść” sugeruje rozmowę o związkach – o damsko-męskich relacjach przecież ma autorka sporo do powiedzenia, nie tylko z perspektywy feministycznej: zahacza całkiem często i o twórczość, do której mężczyźni jej życia dostawali kartę wstępu. Rozważania na temat bycia razem wzbogaca Gretkowska o obraz samego macierzyństwa – nieplanowanego, ale również inspirującego w ramach dzieł. Samego pisania, czyli refleksji autotematycznych, trochę się tu znajdzie, co w żaden sposób zaskoczeń nie przyniesie. Jednak Patrycja Pustkowiak większą wagę przywiązuje do pisarskiej otoczki, kontekstu tworzenia, uczuć autorki, rekomendacji Miłosza – niż do motywów warsztatowych. Wie dobrze – tak samo dobrze jak Gretkowska – że smaczki z życia znacznie lepiej się sprzedają, przyciągną więcej czytelników niż refleksje nad sensem pisania. Nie może w tomie zabraknąć zagadnień choćby w założeniu kontrowersyjnych lub medialnych: to między innymi kwestia seksu i zdrady, układania sobie z kimś życia po przejściach, ale też środków stymulujących umysł jako alternatywy dla narkotyków. Gretkowska wspomina mamę pracującą na oddziale psychiatrycznym – ale też całkiem często odwołuje się do własnego „niezrównoważenia” i przedstawia siebie jako postać o rozchwianej osobowości, artystkę, która miewa huśtawki nastrojów czy przesadzone reakcje. Zdaje sobie sprawę z tego, że to może być uciążliwe dla bliskich – i o tym też pisze. Poza tym będzie tu mowa i o psychoterapii, i o tarocie, o wymarzonym domu i o wyproszonej (u Boga?) menopauzie. Manuela Gretkowska będzie szokować i wyśmiewać, będzie głośno wyrażać swoje poglądy, nie bacząc na to, że może kogoś tym zirytować (czasem chyba wręcz ma na to nadzieję), a Patrycja Pustkowiak niby próbuje tamować to, co wypada najbardziej napastliwie – ale niespecjalnie się do tego przykłada, pozwala się bohaterce wygadać (czy też wypisać, bo obecność emotek sugeruje taki rodzaj kontaktu).
Dużo miejsca Manuela Gretkowska poświęca sprawom osobistym, pozwala czytelnikom jeszcze lepiej poznać Piotra i Polę, przedstawia swoje uwagi na ich temat, umożliwia zatem poznanie siebie od strony prywatnej. Ale znajdzie miejsce i na opowieści o pomyśle na partię. Książkę „Trudno z miłości się podnieść” zamyka w ogóle cykl felietonów – mocno prowokacyjnych i zaangażowanych, do tego stopnia, że sprawy publicystyczne przeważają w nich nad rozrywką i uniwersalnością. Łatwiej jednak czytelnikom będzie śledzić poglądy autorki w kolejnych tematyzowanych rozmowach niż w tych całostkowych wypowiedziach. Manuela Gretkowska ma sporo do przekazania i niezależnie od tego, czy ktoś się z nią zgodzi, czy też nie, lektura tego wywiadu-rzeki nie będzie czasem straconym.
Kontrowersje
Jest to wywiad drapieżny, bezkompromisowy, momentami w ogóle prowokacyjny, ale gdyby było inaczej, czytelnicy Manueli Gretkowskiej poczuliby się rozczarowani. Hasło w blurbie – „raczej nie dla katolików” – też zrobi swoje, przynajmniej odrobinę może dołożyć się do medialnego szumu. Na dłuższą metę taki styl byłby trudny do wytrzymania, ale przypadkowych odbiorców można tu wykluczyć, a stali w pewnym stopniu uodpornili się na zadziorność pisarki. Patrycja Pustkowiak namawia bohaterkę tomu na zwierzenia z różnych sfer życia. Tytuł „Trudno z miłości się podnieść” sugeruje rozmowę o związkach – o damsko-męskich relacjach przecież ma autorka sporo do powiedzenia, nie tylko z perspektywy feministycznej: zahacza całkiem często i o twórczość, do której mężczyźni jej życia dostawali kartę wstępu. Rozważania na temat bycia razem wzbogaca Gretkowska o obraz samego macierzyństwa – nieplanowanego, ale również inspirującego w ramach dzieł. Samego pisania, czyli refleksji autotematycznych, trochę się tu znajdzie, co w żaden sposób zaskoczeń nie przyniesie. Jednak Patrycja Pustkowiak większą wagę przywiązuje do pisarskiej otoczki, kontekstu tworzenia, uczuć autorki, rekomendacji Miłosza – niż do motywów warsztatowych. Wie dobrze – tak samo dobrze jak Gretkowska – że smaczki z życia znacznie lepiej się sprzedają, przyciągną więcej czytelników niż refleksje nad sensem pisania. Nie może w tomie zabraknąć zagadnień choćby w założeniu kontrowersyjnych lub medialnych: to między innymi kwestia seksu i zdrady, układania sobie z kimś życia po przejściach, ale też środków stymulujących umysł jako alternatywy dla narkotyków. Gretkowska wspomina mamę pracującą na oddziale psychiatrycznym – ale też całkiem często odwołuje się do własnego „niezrównoważenia” i przedstawia siebie jako postać o rozchwianej osobowości, artystkę, która miewa huśtawki nastrojów czy przesadzone reakcje. Zdaje sobie sprawę z tego, że to może być uciążliwe dla bliskich – i o tym też pisze. Poza tym będzie tu mowa i o psychoterapii, i o tarocie, o wymarzonym domu i o wyproszonej (u Boga?) menopauzie. Manuela Gretkowska będzie szokować i wyśmiewać, będzie głośno wyrażać swoje poglądy, nie bacząc na to, że może kogoś tym zirytować (czasem chyba wręcz ma na to nadzieję), a Patrycja Pustkowiak niby próbuje tamować to, co wypada najbardziej napastliwie – ale niespecjalnie się do tego przykłada, pozwala się bohaterce wygadać (czy też wypisać, bo obecność emotek sugeruje taki rodzaj kontaktu).
Dużo miejsca Manuela Gretkowska poświęca sprawom osobistym, pozwala czytelnikom jeszcze lepiej poznać Piotra i Polę, przedstawia swoje uwagi na ich temat, umożliwia zatem poznanie siebie od strony prywatnej. Ale znajdzie miejsce i na opowieści o pomyśle na partię. Książkę „Trudno z miłości się podnieść” zamyka w ogóle cykl felietonów – mocno prowokacyjnych i zaangażowanych, do tego stopnia, że sprawy publicystyczne przeważają w nich nad rozrywką i uniwersalnością. Łatwiej jednak czytelnikom będzie śledzić poglądy autorki w kolejnych tematyzowanych rozmowach niż w tych całostkowych wypowiedziach. Manuela Gretkowska ma sporo do przekazania i niezależnie od tego, czy ktoś się z nią zgodzi, czy też nie, lektura tego wywiadu-rzeki nie będzie czasem straconym.
czwartek, 6 czerwca 2019
Marnie Fogg: Przewodnik po modzie współczesnej. Dlaczego w takim stroju można się pokazać
Arkady, Warszawa 2018.
Podpowiedzi i przeglądy
Nawet jeśli ktoś nie interesuje się modą, po tak przygotowany kieszonkowy album sięgnąć może z przyjemnością i z zaciekawieniem. Zwłaszcza że przemiany z wybiegów łączą się tutaj z przemianami obyczajowymi, a wszystko razem zamienia się z projektów ubrań w manifestacje artystyczne. Marnie Fogg układa tom z charakterystycznych lub wyrazistych motywów, przygląda się propozycjom przełomowym albo uwzględniającym charakter epoki (monokini). Jednak odbiorców kusi nie słowami, a w pierwszej kolejności – zdjęciami. „Przewodnik po modzie współczesnej” to książka do oglądania – i to do oglądania z przyjemnością. Żeby nie była zwykłym chronologicznym przeglądem, Fogg decyduje się na podział tematyczny. Wprowadza pięć wielkich części, w których motywy wiodące to fantazja, przeniesienie, prowokacja, objętość i zniekształcenie. Traktuje zatem projekty jako dzieła do zinterpretowania, układa je według zrozumiałego dla odbiorców klucza (nawigację inną niż proponowana umożliwia indeks). Opowiada o projektach, projektantach i roli samych ubrań, najpierw jednak przyciąga wzrok zdjęciem. Przeważnie to fotografie z pokazów (chociaż zdarzają się też prezentacje na marginesach, one nie robią takiego silnego wrażenia), niekiedy – unikatowe (gdy strój ulegał zniszczeniu jeszcze na wybiegu). Zdjęcie zajmuje sporą część rozkładówki i stanowi magnes dla czytelników. Do zdjęcia dodany zostaje dość duży opis. Tu jest czas i miejsce na opowiedzenie o koncepcji projektanta, o materiałach, z jakich ubranie zostało wykonanie, o ewentualnym wpływie na popularne kreacje i kolejnych projektantów, o przełomowym charakterze, o wymowie społecznej danego projektu (jeśli wiąże się on z eksponowaniem poglądów artysty albo z opowiedzeniem się za konkretną ideą). To opis przygotowany dla laików, komentarz, który pozwoli zorientować się w przemianach ze świata mody, zyskać szybki podgląd tego, co na wybiegach ciekawe. Żeby zdynamizować zestaw zdjęcie i opis dokłada się do tych rozkładówek a to ramki z wyrazistymi cytatami – wypowiedziami projektantów (niestety bez źródła), a to nawiązania do innych strojów i projektów inspirowanych omawianym dziełem (tu trzeba będzie skorzystać z internetu, potraktować wiadomość jako odnośnik i samodzielnie prowadzić dalsze poszukiwania: tom zamienia się w rzeczywisty przewodnik).
Można kartkować tę książkę w poszukiwaniu inspiracji i w chęci podziwiania wyobraźni projektantów, można też cieszyć się nieprzystawalnością propozycji z wybiegów do zwykłego życia. Moda przedstawiona w taki sposób funkcjonuje jako dzieło sztuki i element obyczajowości – to bardzo poszerza krąg odbiorców. Niewielka książka jest bardzo zgrabna, dla czytelników wartościowa i atrakcyjna urozmaicana na różne sposoby. To miła lektura, można się z niej sporo dowiedzieć. Moda spychana często na margines zainteresowań, wzgardzona lub ignorowana tutaj jawi się jako wskaźnik nastrojów społecznych, ale też jako rodzaj sztuki. Są tu nie tylko dziwne projekty nie do stosowania i noszenia na co dzień – bo i propozycje doskonale pod względem użytkowym przemyślane. Można sprawdzić, co po latach okazuje się najważniejsze. Marnie Fogg tworzy zainteresowanie tematem mody nawet wśród odbiorców, którzy trzymają się z daleka od wybiegów.
Podpowiedzi i przeglądy
Nawet jeśli ktoś nie interesuje się modą, po tak przygotowany kieszonkowy album sięgnąć może z przyjemnością i z zaciekawieniem. Zwłaszcza że przemiany z wybiegów łączą się tutaj z przemianami obyczajowymi, a wszystko razem zamienia się z projektów ubrań w manifestacje artystyczne. Marnie Fogg układa tom z charakterystycznych lub wyrazistych motywów, przygląda się propozycjom przełomowym albo uwzględniającym charakter epoki (monokini). Jednak odbiorców kusi nie słowami, a w pierwszej kolejności – zdjęciami. „Przewodnik po modzie współczesnej” to książka do oglądania – i to do oglądania z przyjemnością. Żeby nie była zwykłym chronologicznym przeglądem, Fogg decyduje się na podział tematyczny. Wprowadza pięć wielkich części, w których motywy wiodące to fantazja, przeniesienie, prowokacja, objętość i zniekształcenie. Traktuje zatem projekty jako dzieła do zinterpretowania, układa je według zrozumiałego dla odbiorców klucza (nawigację inną niż proponowana umożliwia indeks). Opowiada o projektach, projektantach i roli samych ubrań, najpierw jednak przyciąga wzrok zdjęciem. Przeważnie to fotografie z pokazów (chociaż zdarzają się też prezentacje na marginesach, one nie robią takiego silnego wrażenia), niekiedy – unikatowe (gdy strój ulegał zniszczeniu jeszcze na wybiegu). Zdjęcie zajmuje sporą część rozkładówki i stanowi magnes dla czytelników. Do zdjęcia dodany zostaje dość duży opis. Tu jest czas i miejsce na opowiedzenie o koncepcji projektanta, o materiałach, z jakich ubranie zostało wykonanie, o ewentualnym wpływie na popularne kreacje i kolejnych projektantów, o przełomowym charakterze, o wymowie społecznej danego projektu (jeśli wiąże się on z eksponowaniem poglądów artysty albo z opowiedzeniem się za konkretną ideą). To opis przygotowany dla laików, komentarz, który pozwoli zorientować się w przemianach ze świata mody, zyskać szybki podgląd tego, co na wybiegach ciekawe. Żeby zdynamizować zestaw zdjęcie i opis dokłada się do tych rozkładówek a to ramki z wyrazistymi cytatami – wypowiedziami projektantów (niestety bez źródła), a to nawiązania do innych strojów i projektów inspirowanych omawianym dziełem (tu trzeba będzie skorzystać z internetu, potraktować wiadomość jako odnośnik i samodzielnie prowadzić dalsze poszukiwania: tom zamienia się w rzeczywisty przewodnik).
Można kartkować tę książkę w poszukiwaniu inspiracji i w chęci podziwiania wyobraźni projektantów, można też cieszyć się nieprzystawalnością propozycji z wybiegów do zwykłego życia. Moda przedstawiona w taki sposób funkcjonuje jako dzieło sztuki i element obyczajowości – to bardzo poszerza krąg odbiorców. Niewielka książka jest bardzo zgrabna, dla czytelników wartościowa i atrakcyjna urozmaicana na różne sposoby. To miła lektura, można się z niej sporo dowiedzieć. Moda spychana często na margines zainteresowań, wzgardzona lub ignorowana tutaj jawi się jako wskaźnik nastrojów społecznych, ale też jako rodzaj sztuki. Są tu nie tylko dziwne projekty nie do stosowania i noszenia na co dzień – bo i propozycje doskonale pod względem użytkowym przemyślane. Można sprawdzić, co po latach okazuje się najważniejsze. Marnie Fogg tworzy zainteresowanie tematem mody nawet wśród odbiorców, którzy trzymają się z daleka od wybiegów.
środa, 5 czerwca 2019
Szczepan Twardoch: Jak nie zostałem poetą
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.
Zawodowiec
Bardzo silnie autobiograficzne są felietony, jakie Szczepan Twardoch przygotowywał do miesięcznika „Pani” – nie ma tu nawet śladu zagadnień typowych dla magazynów kobiecych i nie dlatego, że autor by nie podołał, bo poradziłby sobie równie znakomicie. Decyduje się jednak na opowieści osobiste, które będą dla odbiorców atrakcyjne ze względu na treść i na formę. Zaangażuje odbiorców bez względu na płeć, tom „Jak nie zostałem poetą” bardzo przedłuża żywot felietonów – i przy okazji sprawia, że doskonałe teksty trafią do szerszej grupy czytelników. Szczepan Twardoch tematów szuka przede wszystkim w sobie, dzieli się tym, co go pasjonuje i zadziwia, tym, co odkrywa i co czuje. Kolejne felietony urozmaica anegdotami, własnymi, indywidualnymi doświadczeniami. Przyznaje się do tego, że lubi poklask, lubi być doceniany – ale nie dlatego bryluje w małych formach, albo nie tylko dlatego. Zmusza za to czytelników do refleksji, momentami nawet – z pogranicza filozofii. Znajduje miejsce na przedstawianie swoich przodków, wystarczy nawet, że rejestruje imiona i zajęcia – a to już wyzwoli ciekawość przeszłości u części odbiorców. A na tym nie poprzestaje: przedstawia między innymi wyjątkowo barwny portret dziadka, człowieka, który za nic miał odznaczenia i wyróżnienia. Gdzieś nawiązuje też do zapamiętanych z dzieciństwa potraw – to z kolei niby łącznik z tematyką pism kobiecych, a jednak opowieść głębsza, o związku z tradycją, o tożsamości człowieka. Nie tylko w to, co minione Szczepan Twardoch się wpatruje. Wyjaśnia też odbiorcom, jak kształtuje swoją postawę jako ojca, przemyca nawet drobne wskazówki dotyczące takiej życiowej roli. Twardoch nie chce definiować siebie w odniesieniu do innych. Przedstawia choćby sposoby na realizowanie swoich zainteresowań – tu opowiada o niebezpiecznych dalekich wyprawach (przydaje się to do zrozumienia natury i potrzeb mężczyzn) czy… o walce bokserskiej. Najwięcej miejsca jednak poświęca pisaniu, przeżyciom twórcy i doświadczeniom, jakich przeciętni odbiorcy się nie spodziewają. Autotematyzm jest tu ważny – i często służy uświadamianiu czytelnikom, skąd w ogóle czerpie się inspiracje do pisania. Sporo będzie w tych opowieściach osobistych wynurzeń – które w powiązaniu z zawodem pisarza zaczynają wybrzmiewać bardzo kusząco dla czytelników. To notatki na marginesie tworzenia – ale zapiski, którym nadaje autor taką samą rangę jak powieściom, przynajmniej jeśli chodzi o jakość realizacji pomysłów.
„Jak nie zostałem poetą” to zatem zbiór felietonów atrakcyjnych nie tylko dla fanów. Twardoch błyszczy, zachwyca, urzeka i uwodzi. Wie przecież, jak „zrobić” dobry tekst, wie, kiedy zastosować żart, a kiedy odwołać się do wzruszeń, do wspólnoty doświadczeń albo do bardziej uniwersalnych przemyśleń. Każdy felieton jest tu precyzyjnie skomponowany, ma wyrazistą puentę, skłania do zastanawiania się nad systemem wartości. Nie tylko dostarcza rozrywki (chociaż część publiczności masowej na tym etapie poprzestanie), ale też gwarantuje zatrzymanie się nad przesłaniami. Drobny jest to tom, a jednak jego lektura przynosi sporo korzyści. Szczepan Twardoch unika pustosłowia, zawsze ma na uwadze to, że musi zdobyć uznanie czytelników. Potem już może prezentować stylistyczne sztuczki, odbiorcy wybaczą mu absolutnie wszystko. „Jak nie zostałem poetą” to pozycja świetna.
Zawodowiec
Bardzo silnie autobiograficzne są felietony, jakie Szczepan Twardoch przygotowywał do miesięcznika „Pani” – nie ma tu nawet śladu zagadnień typowych dla magazynów kobiecych i nie dlatego, że autor by nie podołał, bo poradziłby sobie równie znakomicie. Decyduje się jednak na opowieści osobiste, które będą dla odbiorców atrakcyjne ze względu na treść i na formę. Zaangażuje odbiorców bez względu na płeć, tom „Jak nie zostałem poetą” bardzo przedłuża żywot felietonów – i przy okazji sprawia, że doskonałe teksty trafią do szerszej grupy czytelników. Szczepan Twardoch tematów szuka przede wszystkim w sobie, dzieli się tym, co go pasjonuje i zadziwia, tym, co odkrywa i co czuje. Kolejne felietony urozmaica anegdotami, własnymi, indywidualnymi doświadczeniami. Przyznaje się do tego, że lubi poklask, lubi być doceniany – ale nie dlatego bryluje w małych formach, albo nie tylko dlatego. Zmusza za to czytelników do refleksji, momentami nawet – z pogranicza filozofii. Znajduje miejsce na przedstawianie swoich przodków, wystarczy nawet, że rejestruje imiona i zajęcia – a to już wyzwoli ciekawość przeszłości u części odbiorców. A na tym nie poprzestaje: przedstawia między innymi wyjątkowo barwny portret dziadka, człowieka, który za nic miał odznaczenia i wyróżnienia. Gdzieś nawiązuje też do zapamiętanych z dzieciństwa potraw – to z kolei niby łącznik z tematyką pism kobiecych, a jednak opowieść głębsza, o związku z tradycją, o tożsamości człowieka. Nie tylko w to, co minione Szczepan Twardoch się wpatruje. Wyjaśnia też odbiorcom, jak kształtuje swoją postawę jako ojca, przemyca nawet drobne wskazówki dotyczące takiej życiowej roli. Twardoch nie chce definiować siebie w odniesieniu do innych. Przedstawia choćby sposoby na realizowanie swoich zainteresowań – tu opowiada o niebezpiecznych dalekich wyprawach (przydaje się to do zrozumienia natury i potrzeb mężczyzn) czy… o walce bokserskiej. Najwięcej miejsca jednak poświęca pisaniu, przeżyciom twórcy i doświadczeniom, jakich przeciętni odbiorcy się nie spodziewają. Autotematyzm jest tu ważny – i często służy uświadamianiu czytelnikom, skąd w ogóle czerpie się inspiracje do pisania. Sporo będzie w tych opowieściach osobistych wynurzeń – które w powiązaniu z zawodem pisarza zaczynają wybrzmiewać bardzo kusząco dla czytelników. To notatki na marginesie tworzenia – ale zapiski, którym nadaje autor taką samą rangę jak powieściom, przynajmniej jeśli chodzi o jakość realizacji pomysłów.
„Jak nie zostałem poetą” to zatem zbiór felietonów atrakcyjnych nie tylko dla fanów. Twardoch błyszczy, zachwyca, urzeka i uwodzi. Wie przecież, jak „zrobić” dobry tekst, wie, kiedy zastosować żart, a kiedy odwołać się do wzruszeń, do wspólnoty doświadczeń albo do bardziej uniwersalnych przemyśleń. Każdy felieton jest tu precyzyjnie skomponowany, ma wyrazistą puentę, skłania do zastanawiania się nad systemem wartości. Nie tylko dostarcza rozrywki (chociaż część publiczności masowej na tym etapie poprzestanie), ale też gwarantuje zatrzymanie się nad przesłaniami. Drobny jest to tom, a jednak jego lektura przynosi sporo korzyści. Szczepan Twardoch unika pustosłowia, zawsze ma na uwadze to, że musi zdobyć uznanie czytelników. Potem już może prezentować stylistyczne sztuczki, odbiorcy wybaczą mu absolutnie wszystko. „Jak nie zostałem poetą” to pozycja świetna.
wtorek, 4 czerwca 2019
Donald Richie: Morze wewnętrzne
Czarne, Wołowiec 2019.
Inni ludzie
„Morze wewnętrzne” to podróż, ale nie tylko – podróż egzotyczna, poznawanie innej kultury i innych ludzi. Ten rozbudowany reportaż przez całe dekady pozostaje wśród chętnie czytanych relacji okołopodróżniczych – każde kolejne wydanie przysparza autorowi nowych fanów (a zmiany w odbiorze można prześledzić w publikowanych tu komentarzach do edycji z różnych lat). Donald Richie urzeka czytelników bez większego wysiłku: wystarczy, że jest szczery i otwarty na nowe znajomości. Przede wszystkim jest Richie ciekawy drugiego człowieka, wie, że każdy ma do opowiedzenia atrakcyjną historię. I z tego względu rozmawia z każdym, kogo los postawi na jego drodze – czy będzie to rybak, czy dama do towarzystwa. Każdy wniesie coś wartościowego do życia i świadomości autora, więc i do interesującej książki. „Morze wewnętrzne” nie należy do typowych publikacji podróżniczych, chociaż czytelnicy podążać będą za autorem przez Japonię. Tyle że Donald Richie w ogóle nie zwraca uwagi na otoczenie. Nie szuka ani zachwytów estetycznych, ani charakterystycznych budowli. Rezygnuje ze wskazywania atrakcji turystycznych i z przepisywania przewodników – nie sięga po nic, co stanowi dziś charakterystyczny element z relacji blogerów-obieżyświatów. Dla tego autora inni ludzie są warci uwagi i podjęcia trudów podróżowania. Zachowuje przy tym życzliwość i chce być uprzejmy w każdych warunkach, nawet jeśli spotka się z nieoczekiwaną złośliwością ze strony napotkanych ludzi (a zdarza się to na przykład wtedy, kiedy chce mówić po japońsku i zostaje za to skrytykowany – co budzi zrozumiałą niechęć). Staje się Richie tłumaczem japońskich zwyczajów, unika jednak stereotypów i tego, z czego kraj jest na świecie znany. Nie zamierza powtarzać oczywistości ani uciekać się do prostych chwytów zapewniających uznanie masowych odbiorców. Japonię poznaje stopniowo, dogłębnie i przez kontakty z ludźmi. Pozostaje przy tym wyrozumiały dla różnych słabości, a i dla odmienności – nie chce się niczemu dziwić, raczej będzie przyjmował interesujące go zjawiska z ciekawością odkrywcy.
Spotkania z ludźmi są zwykle krótkie i intensywne, autor szczegółowo prezentuje ich znaczenie we własnej wyprawie, ale do raz opisanego człowieka nie będzie w dalszej opowieści wracać. Czasami zastanawia się nad tym, jaki wpływ na niego miały określone rozmowy, innym razem próbuje zasmakować tego, co uznaje za kwintesencję relacji interpersonalnych – tak na przykład przymierza się do seksu z dopiero co poznanymi kobietami. Doświadczenia w tej sferze przedstawia raczej oszczędnie, skupiając się bardziej na samym flircie czy próbach podrywu – albo uwznioślając sam zamiar odbycia stosunku – jako elementu charakterystycznego dla ucieczki od pustki wolności cechującej podróżników. Taka argumentacja nie każdego musi przekonać, ale wprowadza nieco humoru do książki. „Morze wewnętrzne” jest tomem obszernym i obfitującym w atrakcyjne dla odbiorców spostrzeżenia. Nie ma szans się zestarzeć, skoro w ogóle nie funkcjonuje jako przegląd typowych zwyczajów czy mód – a zestaw indywidualnych spotkań. To publikacja bardzo udana i nadająca się dla czytelników, którzy lubią wnikliwe opowieści o codzienności widzianej z zewnątrz.
Inni ludzie
„Morze wewnętrzne” to podróż, ale nie tylko – podróż egzotyczna, poznawanie innej kultury i innych ludzi. Ten rozbudowany reportaż przez całe dekady pozostaje wśród chętnie czytanych relacji okołopodróżniczych – każde kolejne wydanie przysparza autorowi nowych fanów (a zmiany w odbiorze można prześledzić w publikowanych tu komentarzach do edycji z różnych lat). Donald Richie urzeka czytelników bez większego wysiłku: wystarczy, że jest szczery i otwarty na nowe znajomości. Przede wszystkim jest Richie ciekawy drugiego człowieka, wie, że każdy ma do opowiedzenia atrakcyjną historię. I z tego względu rozmawia z każdym, kogo los postawi na jego drodze – czy będzie to rybak, czy dama do towarzystwa. Każdy wniesie coś wartościowego do życia i świadomości autora, więc i do interesującej książki. „Morze wewnętrzne” nie należy do typowych publikacji podróżniczych, chociaż czytelnicy podążać będą za autorem przez Japonię. Tyle że Donald Richie w ogóle nie zwraca uwagi na otoczenie. Nie szuka ani zachwytów estetycznych, ani charakterystycznych budowli. Rezygnuje ze wskazywania atrakcji turystycznych i z przepisywania przewodników – nie sięga po nic, co stanowi dziś charakterystyczny element z relacji blogerów-obieżyświatów. Dla tego autora inni ludzie są warci uwagi i podjęcia trudów podróżowania. Zachowuje przy tym życzliwość i chce być uprzejmy w każdych warunkach, nawet jeśli spotka się z nieoczekiwaną złośliwością ze strony napotkanych ludzi (a zdarza się to na przykład wtedy, kiedy chce mówić po japońsku i zostaje za to skrytykowany – co budzi zrozumiałą niechęć). Staje się Richie tłumaczem japońskich zwyczajów, unika jednak stereotypów i tego, z czego kraj jest na świecie znany. Nie zamierza powtarzać oczywistości ani uciekać się do prostych chwytów zapewniających uznanie masowych odbiorców. Japonię poznaje stopniowo, dogłębnie i przez kontakty z ludźmi. Pozostaje przy tym wyrozumiały dla różnych słabości, a i dla odmienności – nie chce się niczemu dziwić, raczej będzie przyjmował interesujące go zjawiska z ciekawością odkrywcy.
Spotkania z ludźmi są zwykle krótkie i intensywne, autor szczegółowo prezentuje ich znaczenie we własnej wyprawie, ale do raz opisanego człowieka nie będzie w dalszej opowieści wracać. Czasami zastanawia się nad tym, jaki wpływ na niego miały określone rozmowy, innym razem próbuje zasmakować tego, co uznaje za kwintesencję relacji interpersonalnych – tak na przykład przymierza się do seksu z dopiero co poznanymi kobietami. Doświadczenia w tej sferze przedstawia raczej oszczędnie, skupiając się bardziej na samym flircie czy próbach podrywu – albo uwznioślając sam zamiar odbycia stosunku – jako elementu charakterystycznego dla ucieczki od pustki wolności cechującej podróżników. Taka argumentacja nie każdego musi przekonać, ale wprowadza nieco humoru do książki. „Morze wewnętrzne” jest tomem obszernym i obfitującym w atrakcyjne dla odbiorców spostrzeżenia. Nie ma szans się zestarzeć, skoro w ogóle nie funkcjonuje jako przegląd typowych zwyczajów czy mód – a zestaw indywidualnych spotkań. To publikacja bardzo udana i nadająca się dla czytelników, którzy lubią wnikliwe opowieści o codzienności widzianej z zewnątrz.
poniedziałek, 3 czerwca 2019
Frida Duell: Jedzenie, mity i nauka. Zalecenia lekarskie
Marginesy, Warszawa 2019.
Wątpliwości
Frida Duell przedstawia się jako dietetyczka kliniczna i motyw wykształcenia autorki jest w tej publikacji mocno eksploatowany: nie dość, że wskazany przy nazwisku, to jeszcze w podtytule książki – „Zalecenia lekarskie” głosi dumnie. Problem w tym, że zaleceń w środku jak na lekarstwo, już prędzej – odradzeń, ale też niespecjalnie rozbudowanych. Tom „Jedzenie, mity i nauka” składa się z dwóch nierównych objętościowo części. Druga nie podlega właściwie komentowaniu: to zbiór przepisów smacznych, zdrowych i pochodzących z różnych stron świata, coś w sam raz, żeby urozmaicić jadłospis (ale niekoniecznie już przejść w pełni na nową dietę: propozycji na to jest za mało i wydają się za bardzo egzotyczne, żeby odbiorcy mogli się do nich stosować regularnie). Każda rozkładówka jest w tym wypadku prezentacją artystyczną wybranego kulinarnego specjału: pojawia się kilka zdjęć, także wielkoformatowych, albo z różnych propozycji podania, albo – samych składników. To niewątpliwie ozdoba, ale i zapełniacz miejsca, zamieniają te fotografie tom po prostu w album. Autorka podaje zestaw niezbędnych składników (z wyliczeniem liczby porcji), czas przygotowania oraz sposób przyrządzenia – w skrótowych punktach. Do tego – jednoakapitowe omówienie pozostałych „danych”, przeznaczenia czy smaków w charakterze wprowadzenia do przepisu. Frida Duell odwołuje się tu przeważnie albo do swoich ulubionych dań, albo do potraw, które wypróbowała, więc można sprawdzić, co w dziedzinie kulinariów ma do zaoferowania czytelnikom.
Pierwsza część książki, obszerniejsza, dotyczy pożywienia jako źródła zdrowia. Omawia Duell zmiany w podejściu do odżywiania się, podstawowe problemy, jakie stwarza rozwój cywilizacyjny – i najczęściej spotykane choroby, które są konsekwencją niewłaściwej diety. Przypomina, że niezdrowe jedzenie jest smaczniejsze – szuka sposobu, żeby trafić do przekonania czytelnikom. Rozbija też temat żywności na poszczególne składniki, osobno zajmuje się przedstawianiem tłuszczu (i mitów z nim związanych), węglowodanów, substancji słodzących, białka itp., osobno interesują ją różne dietetyczne mody (wylicza kilka najbardziej absurdalnych, żeby je wyśmiać – ale też wybiera takie, przy których zbyt nie trzeba zbyt wiele wysiłku, żeby wydobyć potencjał komiczny). Znajdzie miejsce na wskazanie źródeł witamin i suplementację, od czasu do czasu przyjrzy się rozmaitym alergiom i nietolerancjom. Wszystko byłoby w porządku, ale autorka traktuje kolejne tematy ekstremalnie skrótowo. W ramach dużego rozdziału wyszukuje kolejne zagadnienia mikro, każdy motyw omawia na niewiele ponad stronie tekstu. Nie zdąży w ten sposób przedstawić wielu dowodów, co więcej, nie skupia się przeważnie na potwierdzaniu prawdziwych wiadomości – akcentuje tylko fałszywe tropy i wykorzystuje swój autorytet (potwierdzany przez okładkowe zapewnienia), żeby przekonać odbiorców do swoich racji. Taki styl opowiadania o zagadnieniach obrosłych już rozmaitymi mitami nie do końca przekonuje: za mało tu uzasadnień naukowych (nawet jeśli książka ma być kierowana do laików, nie wystarczy im proste „nie, bo nie”), tak samo jak nieprzekonujące wydają się stwierdzenia, że nie istnieją naukowe podstawy do określonych tez. Gdyby szło to w parze z poszukiwaniem źródła mitu żywieniowego – bardziej trafiałoby do szerokich grup czytelników. Jednak Frida Duell nie za każdym razem zamierza przedstawiać zalecenia, bardziej skupia się na odrzucaniu tego, co błędne, krzywdzące lub wymyślone nie wiadomo po co – i w efekcie szkodliwe w dietach.
Wątpliwości
Frida Duell przedstawia się jako dietetyczka kliniczna i motyw wykształcenia autorki jest w tej publikacji mocno eksploatowany: nie dość, że wskazany przy nazwisku, to jeszcze w podtytule książki – „Zalecenia lekarskie” głosi dumnie. Problem w tym, że zaleceń w środku jak na lekarstwo, już prędzej – odradzeń, ale też niespecjalnie rozbudowanych. Tom „Jedzenie, mity i nauka” składa się z dwóch nierównych objętościowo części. Druga nie podlega właściwie komentowaniu: to zbiór przepisów smacznych, zdrowych i pochodzących z różnych stron świata, coś w sam raz, żeby urozmaicić jadłospis (ale niekoniecznie już przejść w pełni na nową dietę: propozycji na to jest za mało i wydają się za bardzo egzotyczne, żeby odbiorcy mogli się do nich stosować regularnie). Każda rozkładówka jest w tym wypadku prezentacją artystyczną wybranego kulinarnego specjału: pojawia się kilka zdjęć, także wielkoformatowych, albo z różnych propozycji podania, albo – samych składników. To niewątpliwie ozdoba, ale i zapełniacz miejsca, zamieniają te fotografie tom po prostu w album. Autorka podaje zestaw niezbędnych składników (z wyliczeniem liczby porcji), czas przygotowania oraz sposób przyrządzenia – w skrótowych punktach. Do tego – jednoakapitowe omówienie pozostałych „danych”, przeznaczenia czy smaków w charakterze wprowadzenia do przepisu. Frida Duell odwołuje się tu przeważnie albo do swoich ulubionych dań, albo do potraw, które wypróbowała, więc można sprawdzić, co w dziedzinie kulinariów ma do zaoferowania czytelnikom.
Pierwsza część książki, obszerniejsza, dotyczy pożywienia jako źródła zdrowia. Omawia Duell zmiany w podejściu do odżywiania się, podstawowe problemy, jakie stwarza rozwój cywilizacyjny – i najczęściej spotykane choroby, które są konsekwencją niewłaściwej diety. Przypomina, że niezdrowe jedzenie jest smaczniejsze – szuka sposobu, żeby trafić do przekonania czytelnikom. Rozbija też temat żywności na poszczególne składniki, osobno zajmuje się przedstawianiem tłuszczu (i mitów z nim związanych), węglowodanów, substancji słodzących, białka itp., osobno interesują ją różne dietetyczne mody (wylicza kilka najbardziej absurdalnych, żeby je wyśmiać – ale też wybiera takie, przy których zbyt nie trzeba zbyt wiele wysiłku, żeby wydobyć potencjał komiczny). Znajdzie miejsce na wskazanie źródeł witamin i suplementację, od czasu do czasu przyjrzy się rozmaitym alergiom i nietolerancjom. Wszystko byłoby w porządku, ale autorka traktuje kolejne tematy ekstremalnie skrótowo. W ramach dużego rozdziału wyszukuje kolejne zagadnienia mikro, każdy motyw omawia na niewiele ponad stronie tekstu. Nie zdąży w ten sposób przedstawić wielu dowodów, co więcej, nie skupia się przeważnie na potwierdzaniu prawdziwych wiadomości – akcentuje tylko fałszywe tropy i wykorzystuje swój autorytet (potwierdzany przez okładkowe zapewnienia), żeby przekonać odbiorców do swoich racji. Taki styl opowiadania o zagadnieniach obrosłych już rozmaitymi mitami nie do końca przekonuje: za mało tu uzasadnień naukowych (nawet jeśli książka ma być kierowana do laików, nie wystarczy im proste „nie, bo nie”), tak samo jak nieprzekonujące wydają się stwierdzenia, że nie istnieją naukowe podstawy do określonych tez. Gdyby szło to w parze z poszukiwaniem źródła mitu żywieniowego – bardziej trafiałoby do szerokich grup czytelników. Jednak Frida Duell nie za każdym razem zamierza przedstawiać zalecenia, bardziej skupia się na odrzucaniu tego, co błędne, krzywdzące lub wymyślone nie wiadomo po co – i w efekcie szkodliwe w dietach.
niedziela, 2 czerwca 2019
Olivier Norek: Kod 93
Mando, Kraków 2019.
Śledztwo z klubu
Najpierw trup ucieka ze stołu do sekcji zwłok. Potem Olivier Norek z podobnych fajerwerków rezygnuje, chociaż i tak mocno urozmaica śledztwo, które prowadzi Coste razem ze swoją zgraną ekipą. Do grupy policjantów dochodzi Jo, która szybko zostaje przemianowana na Calamity (nie tylko z racji strzeleckich umiejętności). Kryminalne poszukiwania idą swoim torem, wydarzenia, które pokazują codzienność i psychikę postaci – swoim. Proponuje autor dość konwencjonalną książkę, reprezentatywną dla gatunku, trochę mroczną, trochę czerpiącą z szyfrów i tajemnic (czym jest kod 93 i co szyfruje czytelnicy dowiedzą się raczej późno). To rozrywka dla tych, którzy przede wszystkim lubią sprawdzać poprowadzenie przez autora intrygi, pomysł na opowieść spoza wydarzeń codziennych. Karmi się Norek sensacją, ale ciekawość czytelników może podsycić tym, że jest policjantem, więc zna od podszewki środowisko, które opisuje. Szkoda, że boi się odejść od rutyny w budowaniu tego typu książek – posługuje się pojedynczymi scenkami, szybko przerywanymi (kryminał akcji nie lubi przegadania, o czym autor zdaje się doskonale wiedzieć), pisze poprawnie i przestrzega wszelkich reguł w konstruowaniu charakterów. Na przykład jego Coste w przeszłości przeżył wyjątkowo trudne wydarzenie, dlatego dzisiaj nie zamierza wiązać się na dłużej z żadną kobietą, ucieka od związków i nawet gdyby chciał, nie potrafi nawiązać bliższej relacji (dowodem jest lekarka sądowa przeprowadzająca sekcje – Coste wzdycha do niej po cichu, jednak nie wychodzi poza zawodowe relacje, chociaż wszyscy odbiorcy będą mu kibicować w realizacji planów). Z kolei Calamity na początku przedstawiona jest wręcz odpychająco i wydaje się, że dla autora będzie to tylko karykatura, dopiero z czasem pozwala jej Norek zaistnieć pozytywnie w historii. Zdarzają mu się nawet partie humorystyczne – kiedy w poszukiwaniu informacji policjanci trafiają do domu dobrze poinformowanej staruszki, zderzają się z ciekawym wykorzystaniem techniki…
Z czasem odsłania się w powieści i jej mroczna strona: rzecz dotyczy półświatka i zbrodni na ekskluzywnej prostytutce z klubu nocnego dla wyjątkowo bogatych. Norek operuje tu zagęszczanym strachem, opisami ran i obrażeń, sięga po popęd seksualny jako motywację działań, ale i po uczucia braterskie, żeby wskazać potęgę reakcji. Szokuje czytelników parę razy – chociaż już w prologu będzie ich nastawiać na mocne wrażenia, tak, żeby odbiorcy mogli od razu określić, czy odpowiada im taki rodzaj literatury. Jest „Kod 93” powieścią ciężką w warstwie narracyjnej, chociaż autor stara się o transparentność tekstu – jego ciężar pojawia się za sprawą poruszanych tematów i rodzaju zbrodni. To bez wątpienia propozycja dla fanów gatunku, w dodatku realizowana w literaturze masowej, nie będzie autor próbował bawić się w pisarza pełnowymiarowego: z tworzeniem przekonujących charakterów czy rozłożystych opisów. Dla niego liczy się jak najszybciej uzyskiwany efekt.
Śledztwo z klubu
Najpierw trup ucieka ze stołu do sekcji zwłok. Potem Olivier Norek z podobnych fajerwerków rezygnuje, chociaż i tak mocno urozmaica śledztwo, które prowadzi Coste razem ze swoją zgraną ekipą. Do grupy policjantów dochodzi Jo, która szybko zostaje przemianowana na Calamity (nie tylko z racji strzeleckich umiejętności). Kryminalne poszukiwania idą swoim torem, wydarzenia, które pokazują codzienność i psychikę postaci – swoim. Proponuje autor dość konwencjonalną książkę, reprezentatywną dla gatunku, trochę mroczną, trochę czerpiącą z szyfrów i tajemnic (czym jest kod 93 i co szyfruje czytelnicy dowiedzą się raczej późno). To rozrywka dla tych, którzy przede wszystkim lubią sprawdzać poprowadzenie przez autora intrygi, pomysł na opowieść spoza wydarzeń codziennych. Karmi się Norek sensacją, ale ciekawość czytelników może podsycić tym, że jest policjantem, więc zna od podszewki środowisko, które opisuje. Szkoda, że boi się odejść od rutyny w budowaniu tego typu książek – posługuje się pojedynczymi scenkami, szybko przerywanymi (kryminał akcji nie lubi przegadania, o czym autor zdaje się doskonale wiedzieć), pisze poprawnie i przestrzega wszelkich reguł w konstruowaniu charakterów. Na przykład jego Coste w przeszłości przeżył wyjątkowo trudne wydarzenie, dlatego dzisiaj nie zamierza wiązać się na dłużej z żadną kobietą, ucieka od związków i nawet gdyby chciał, nie potrafi nawiązać bliższej relacji (dowodem jest lekarka sądowa przeprowadzająca sekcje – Coste wzdycha do niej po cichu, jednak nie wychodzi poza zawodowe relacje, chociaż wszyscy odbiorcy będą mu kibicować w realizacji planów). Z kolei Calamity na początku przedstawiona jest wręcz odpychająco i wydaje się, że dla autora będzie to tylko karykatura, dopiero z czasem pozwala jej Norek zaistnieć pozytywnie w historii. Zdarzają mu się nawet partie humorystyczne – kiedy w poszukiwaniu informacji policjanci trafiają do domu dobrze poinformowanej staruszki, zderzają się z ciekawym wykorzystaniem techniki…
Z czasem odsłania się w powieści i jej mroczna strona: rzecz dotyczy półświatka i zbrodni na ekskluzywnej prostytutce z klubu nocnego dla wyjątkowo bogatych. Norek operuje tu zagęszczanym strachem, opisami ran i obrażeń, sięga po popęd seksualny jako motywację działań, ale i po uczucia braterskie, żeby wskazać potęgę reakcji. Szokuje czytelników parę razy – chociaż już w prologu będzie ich nastawiać na mocne wrażenia, tak, żeby odbiorcy mogli od razu określić, czy odpowiada im taki rodzaj literatury. Jest „Kod 93” powieścią ciężką w warstwie narracyjnej, chociaż autor stara się o transparentność tekstu – jego ciężar pojawia się za sprawą poruszanych tematów i rodzaju zbrodni. To bez wątpienia propozycja dla fanów gatunku, w dodatku realizowana w literaturze masowej, nie będzie autor próbował bawić się w pisarza pełnowymiarowego: z tworzeniem przekonujących charakterów czy rozłożystych opisów. Dla niego liczy się jak najszybciej uzyskiwany efekt.