Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Ryzyko
„Szklane tarcze” to książka, która ma już swoją historię. Młodzieżowa powieść (odrobinę w stylu „Dziewczyny z bukowego parku”) łączy w sobie wartości edukacyjne i sensacyjną fabułę, próbuje zainteresować odbiorców przeszłością (temat drugiej wojny światowej ujęty z innej perspektywy), a do tego pokazuje ponadczasowe kodeksy wartości. Maria Szypowska w pierwszej kolejności usiłuje tu przemycić historię Zamku Królewskiego i oprowadza czytelników (oraz bohaterów) po zniszczonych salach i utrwala wiadomości metodą filmową: zamek staje się areną prawdziwych wyzwań. Fotograf Stanisław postanawia utrwalić dla potomności Zamek Królewski. Tu nie chodzi o założenia estetyczne: bardziej o dokumentację zniszczeń. Nawet gdyby budowla została zrównana z ziemią, zdjęcia pozwolą na jej odtworzenie. Nie da się złamać Polaków. Stanisław nie pozuje na bohatera – wykonuje swoje obowiązki wobec ojczyzny najlepiej jak potrafi. To oznacza, że musi się spieszyć, bo nie wiadomo, co przyniesie najbliższa przyszłość. A przecież fotograf wybiera ciężki i nieporęczny sprzęt: tylko duża kamera pozwoli oddać ważne detale. Takie narzędzie pracy trudno ukryć, nie da się też z nim uciekać. A Zamku Królewskiego pilnuje żandarm Bruno, wyjątkowo zaciekły hitlerowiec. Wyprawa staje się tym bardziej niebezpieczna.
Istnieją klisze z dowodami na wojenne zniszczenia Zamku Królewskiego. Maria Szypowska stworzyła dzięki nim portret fotografa (o autorze prawdziwych zdjęć nie wiadomo zbyt wiele). Dorosłemu Stanisławowi dołożyła w książce dzielnego pomocnika, nastoletniego Stasia. To chłopak rezolutny, dający sobie radę na ulicy, trochę w typie dawnych urwisów, trochę – warszawski cwaniaczek niewinny młodością. Staś ratuje swojego kompana z pułapek, udowadnia swoją mądrość i spryt, a do tego poznaje historię zamku. Ta postać była autorce potrzebna nie tylko do właściwego zaadresowania tomu. Staś to uosobienie młodych bohaterów z czasu wojny. Uczy samodzielności i zaradności, optymizmu w najtrudniejszych chwilach i odwagi. To Staś wyrasta na dominującą w tomie postać.
Szypowska wykorzystuje koloryt lokalny, żeby utrwalić w młodych czytelnikach część wojennych informacji, ale i zestawia opowieść z tużpowojenną „estetyką” literatury produkcyjnej. Odbiorcy przeżywać będą wraz z bohaterami to kocioł, to aresztowania, to strzelaniny na ulicach – by równolegle dowiadywać się, jak ważny jest szacunek do zwykłych cegieł i staranność w pracy na budowach. Autorka zestawia w książce przeszłość (w postaci przedwojennych obyczajów, od czasu do czasu powracających jako miniony i już nie do przywrócenia punk odniesienia), wojenną teraźniejszość i zakamuflowane elementy przyszłości. W końcu Stanisław z myślą o nadchodzących pokoleniach podejmuje się wyzwań.
Są „Szklane tarcze” na początku powieścią, która wydaje się nieco schematyczna i spisywana według określonego, przetestowanego wzoru. Pierwsze scenki wybrzmiewają jeszcze papierowo – chwilę później autorka rozkręca się i na czas lektury przenosi odbiorców do rzeczywistości Stanisława i Stasia. Zaczyna więcej przejmować się dynamizmem akcji niż pouczeniami. Dzięki wplataniu do dialogów gwary ulicznej ożywia relację. Doprowadza do tego, że opowieść o ratowaniu dóbr kultury zamienia się chwilami nawet w przygodówkę – co jest właściwie metamorfozą niezbędną, jeśli chce się zyskać zaufanie nastoletnich czytelników. „Szklane tarcze” to niezbyt długa powieść z naszkicowanymi prostymi międzyludzkimi relacjami – bo nie o pogłębianie personalnych kontaktów czy psychologii tu chodzi. Autorka stworzyła jednak historię momentami silnie działającą nawet na dzisiejszych czytelników. To powieść wojenna, która zapadnie w pamięć z racji nietypowego tematu i tropienia prawdziwej historii. Dzisiaj jest to też powrót do klasycznego sposobu prowadzenia narracji, lekko już nawet archaicznego – mimo wszystko warstwa akcji dominuje nad językiem.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
sobota, 31 października 2015
Liane Schneider: Zuzi rusza się ząb
Media Rodzina, Poznań 2015.
Dylematy przedszkolaka
Dzisiaj wszystko może stać się tematem książeczki dla dzieci. Nie dziwią już dość liczne tomiki poświęcone korzystaniu z nocnika, naturalne więc jest i nawiązywanie do innych aspektów cielesności. W tytule „Zuzi rusza się ząb” Liane Schneider wyjaśnia właściwie wszystko, co przyniesie fabuła. W klasyce literatury czwartej ruszające się zęby były zwykle traktowane raczej brutalnie: za pomocą nitki przywiązywanej do zęba i do klamki drzwi czy prostego wyjęcia mleczaka palcami przez rodziców. To niepotrzebnie mogło przerażać małych odbiorców – bo chociaż sztuczka z klamką w lekturze wydawała się zabawna, przestawała nią być, gdy obserwator zamieniał się w ofiarę. Jednak Zuzia nigdy nie budzi strachu w rówieśnikach-odbiorcach. Ma pokazywać świat i redukować lęki, wyjaśniać, a nie doprowadzać do histerii.
W związku z tym kiedy Zuzia zauważa, że kiwa jej się ząb, nie dramatyzuje i nie ucieka się do radykalnych rozwiązań. Nie musi przecież pozbywać się mleczaka natychmiast. Ma czas na oswojenie się z sytuacją i zrozumienie, że zęby mleczne w końcu wypadną. Wie, że to samo dzieje się u innych kilkulatków (stąd szczerbaty uśmiech kolegi – chociaż o byciu szczerbatym, być może ze względu na poprawność polityczną, się tu nie mówi, Schneider nie chce podsuwać odbiorcom gotowych przezwisk i zwiększać stresu). Zuzia wszędzie chodzi z rozchwianym mleczakiem, chociaż zauważa niewygody płynące z takiego stanu: na urodzinach je ciastko, a okruszki przylepiają się do mleczaka i trudno je usunąć. Zuzia cały czas myśli o swoim zębie. Do tego dowiaduje się, jak z podobnym problemem radzą sobie zwierzęta. Zęby zaczynają dominować w środowisku: młodszemu bratu właśnie się wyrzynają, pies koleżanki z podobnego powodu gryzie ręczniki. Temat zębów męczy przy okazji wieczornego mycia. Wreszcie ząb wypada. Na to Zuzia jest już przygotowana: starała się zresztą wydarzenie łagodnie przyspieszyć. Dziwi ją jeszcze odrobina krwi (na szczęście w pobliżu jest mama, która wyjaśnia, że to normalne – co znów ma wartość kojącą dla najmłodszych. W finale tomiku pojawia się coraz bardziej modny u nas temat wróżki Zębuszki przynoszącej drobne prezenty za pierwszego mleczaka. To jeszcze jeden sposób na osłodzenie dzieciom stresujących chwil.
Z tomiku „Zuzi rusza się ząb” mali odbiorcy mogą dowiedzieć się wiele o wypadających mleczakach. Dorosłym łatwo ten motyw zbagatelizować i pozostawić kilkulatki same z ich lękami. W pocieszaniu dzieci nie pomoże przekonanie, że rozchwiany ząb najlepiej od razu wyrwać. Zuzia udowadnia, że nie ma takiej konieczności, za to przygotowuje rówieśników na każdy maleńki szczegół związany z tematem. Podchodzi autorka z pełną powagą do kwestii tej powagi niemal całkiem pozbawionej. Łatwo przy tej książeczce zrozumieć, dlaczego dzieci tak bardzo lubią tę bohaterkę (i cały cykl edukacyjny Mądra Mysz). O przygodach Zuzi czyta się (lub słucha) przyjemnie. Historia opisana została prostymi zdaniami i z uwzględnieniem przeżyć oraz refleksji bohaterki. Dzieci doskonale zrozumieją, co czuje ta postać – i odnajdą w śladach jej doświadczeń własne emocje. Schneider tym samym pozwoli na oswojenie nieznanego, uspokoi maluchy i zaproponuje im dogłębną analizę ważnego elementu dzieciństwa.
„Zuzi rusza się ząb” to publikacja niewielka i komiksowo ilustrowana. Nie ma w niej żadnych odstępstw od reguł całego cyklu – Schneider wypełnia sprawdzoną konstrukcję kolejnym trafionym tematem. Zuzia to przedszkolak, któremu da się uwierzyć – taka postać jest bardzo przydatna, gdy chce się objaśniać najmłodszym rzeczywistość. Rodzice zostaną tu wsparci autorytetem bohaterki – ten tomik przynosi więc nie tylko lekturę, ale i życiową lekcję. Szybko się z tych książeczek wyrasta, ale zanim to nastąpi – są niezwykle przydatne w procesie pojmowania codzienności.
Dylematy przedszkolaka
Dzisiaj wszystko może stać się tematem książeczki dla dzieci. Nie dziwią już dość liczne tomiki poświęcone korzystaniu z nocnika, naturalne więc jest i nawiązywanie do innych aspektów cielesności. W tytule „Zuzi rusza się ząb” Liane Schneider wyjaśnia właściwie wszystko, co przyniesie fabuła. W klasyce literatury czwartej ruszające się zęby były zwykle traktowane raczej brutalnie: za pomocą nitki przywiązywanej do zęba i do klamki drzwi czy prostego wyjęcia mleczaka palcami przez rodziców. To niepotrzebnie mogło przerażać małych odbiorców – bo chociaż sztuczka z klamką w lekturze wydawała się zabawna, przestawała nią być, gdy obserwator zamieniał się w ofiarę. Jednak Zuzia nigdy nie budzi strachu w rówieśnikach-odbiorcach. Ma pokazywać świat i redukować lęki, wyjaśniać, a nie doprowadzać do histerii.
W związku z tym kiedy Zuzia zauważa, że kiwa jej się ząb, nie dramatyzuje i nie ucieka się do radykalnych rozwiązań. Nie musi przecież pozbywać się mleczaka natychmiast. Ma czas na oswojenie się z sytuacją i zrozumienie, że zęby mleczne w końcu wypadną. Wie, że to samo dzieje się u innych kilkulatków (stąd szczerbaty uśmiech kolegi – chociaż o byciu szczerbatym, być może ze względu na poprawność polityczną, się tu nie mówi, Schneider nie chce podsuwać odbiorcom gotowych przezwisk i zwiększać stresu). Zuzia wszędzie chodzi z rozchwianym mleczakiem, chociaż zauważa niewygody płynące z takiego stanu: na urodzinach je ciastko, a okruszki przylepiają się do mleczaka i trudno je usunąć. Zuzia cały czas myśli o swoim zębie. Do tego dowiaduje się, jak z podobnym problemem radzą sobie zwierzęta. Zęby zaczynają dominować w środowisku: młodszemu bratu właśnie się wyrzynają, pies koleżanki z podobnego powodu gryzie ręczniki. Temat zębów męczy przy okazji wieczornego mycia. Wreszcie ząb wypada. Na to Zuzia jest już przygotowana: starała się zresztą wydarzenie łagodnie przyspieszyć. Dziwi ją jeszcze odrobina krwi (na szczęście w pobliżu jest mama, która wyjaśnia, że to normalne – co znów ma wartość kojącą dla najmłodszych. W finale tomiku pojawia się coraz bardziej modny u nas temat wróżki Zębuszki przynoszącej drobne prezenty za pierwszego mleczaka. To jeszcze jeden sposób na osłodzenie dzieciom stresujących chwil.
Z tomiku „Zuzi rusza się ząb” mali odbiorcy mogą dowiedzieć się wiele o wypadających mleczakach. Dorosłym łatwo ten motyw zbagatelizować i pozostawić kilkulatki same z ich lękami. W pocieszaniu dzieci nie pomoże przekonanie, że rozchwiany ząb najlepiej od razu wyrwać. Zuzia udowadnia, że nie ma takiej konieczności, za to przygotowuje rówieśników na każdy maleńki szczegół związany z tematem. Podchodzi autorka z pełną powagą do kwestii tej powagi niemal całkiem pozbawionej. Łatwo przy tej książeczce zrozumieć, dlaczego dzieci tak bardzo lubią tę bohaterkę (i cały cykl edukacyjny Mądra Mysz). O przygodach Zuzi czyta się (lub słucha) przyjemnie. Historia opisana została prostymi zdaniami i z uwzględnieniem przeżyć oraz refleksji bohaterki. Dzieci doskonale zrozumieją, co czuje ta postać – i odnajdą w śladach jej doświadczeń własne emocje. Schneider tym samym pozwoli na oswojenie nieznanego, uspokoi maluchy i zaproponuje im dogłębną analizę ważnego elementu dzieciństwa.
„Zuzi rusza się ząb” to publikacja niewielka i komiksowo ilustrowana. Nie ma w niej żadnych odstępstw od reguł całego cyklu – Schneider wypełnia sprawdzoną konstrukcję kolejnym trafionym tematem. Zuzia to przedszkolak, któremu da się uwierzyć – taka postać jest bardzo przydatna, gdy chce się objaśniać najmłodszym rzeczywistość. Rodzice zostaną tu wsparci autorytetem bohaterki – ten tomik przynosi więc nie tylko lekturę, ale i życiową lekcję. Szybko się z tych książeczek wyrasta, ale zanim to nastąpi – są niezwykle przydatne w procesie pojmowania codzienności.
piątek, 30 października 2015
Krzysztof Dubiński: Wojna Witkacego, czyli kumboł w galifetach
Iskry, Warszawa 2015.
Twórca w armii
Cała książka poświęcona zaledwie kilkuletniemu epizodowi wojennemu w życiorysie Witkacego oznacza, że temat został dokładnie przeanalizowany – i chociaż stanowi wyimek biografii, może stać się podstawą naukowych analiz twórczości Witkiewicza w przyszłości. Krzysztof Dubiński na warsztat bierze czas spędzony przez twórcę w carskiej armii. W latach 1914-1918 Witkacy przebywał w Rosji i brał udział w I wojnie światowej. Dla badaczy ten okres stanowi jeden z ważniejszych punktów w biografii artysty – a jego konsekwencje daje się zauważyć w późniejszej pracy twórczej. Dubiński postanawia rozprawić się z mitami narosłymi na temat carskiej służby Witkacego, przedstawić fakty a nie domysły. Rozszyfrowuje „wojenny epizod” Stanisława Ignacego Witkiewicza bez szukania jego tropów w literaturze, interesuje go wojenne tu i teraz, wprowadzenie bez znajomości przyszłości.
W efekcie „Wojna Witkacego” jest tomem, który przybliża odbiorcom nie tyle samą sylwetkę artysty w rosyjskich szeregach, co zasady panujące w armii. Autor przygląda się szkole, do której Witkacy trafił, a potem samym bitwom. Sięga do zapisków uczestników tamtych wydarzeń oraz do opracowań, żeby uzyskać jak najbliższy prawdy obraz. Odnotowuje obyczaje – między innymi kwestię ubrań, posiłków czy chorób – i zestawia je z zachowanymi świadectwami odczuć i wrażeń żołnierzy. Część tematów nie dotyczy Witkacego bezpośrednio, ale czasem pozwala rzucić nowe światło na jego biografię. Zresztą kiedy to tylko możliwe, Dubiński wprowadza właściwego bohatera tomu do akcji, sprawdzając, jakie piętno odciskały na nim wojenne przeżycia. Nie próbuje przypisywać twórcy prawdopodobnych stanów – wystarczająco dużo pracy ma z przesiewaniem narosłych wokół tego wątku życiorysu Witkacego legend.
Jest Krzysztof Dubiński uważnym obserwatorem przeszłości. Bardzo skrupulatnie odnotowuje kolejne etapy szkolenia i wojennego wtajemniczenia Witkacego. Analizuje ustalenia badaczy i komentuje ich trafność czy przydatność, chce bowiem ostatecznie uporządkować najbardziej zagadkowy fragment biografii. Nie pomija ani prac naukowych, ani… blogów – tu zresztą pozwala sobie na odejście od formy dyskursu w stronę nieco bardziej felietonowego, lżejszego tonu. Zamierza prostować błędne opinie i wyjaśniać to, co budzi wątpliwości – nawet jeśli w szerszej perspektywie nie miałoby większego znaczenia. Przesiewa literaturę na temat Witkacego i wojny umiejętnie, ani przez chwilę nie zamieniając się w kolekcjonera cytatów. Nie da rady, z braku materiałów, ale też z uwagi na dynamikę tekstu, prześledzić każdego kroku swojego bohatera, dlatego dużą wagę przywiązuje do kontekstu i tła. Definiuje otoczenie, w którym Witkacy się znalazł, a jeśli już musi odtworzyć coś, co budzi wątpliwości, natychmiast to zaznacza. Przez odejście od literatury i sztuki zapewnia wywód rzeczowy, oparty na faktach, a nie na interpretacjach. „Wojna Witkacego” prezentuje środowisko stanowiące wyzwanie dla człowieka sztuki. To bardziej książka historyka niż kulturoznawcze rozważania: Dubiński potrafi pisać o każdym ruchu pułku czy rozwodzić się nad odorem trupów w wodzie pitnej, ale zawsze trzyma się twardo rzeczywistości, umiejętnie korzysta ze źródeł. Nie musi dbać o literackość swojej historii, ta przychodzi sama wraz z zaangażowaniem w temat. Nawet kiedy sam Witkacy skrywa się za trudami wojny, ciekawość czytelników, raz obudzona, pozostaje. „Wojna Witkacego” jest tomem przygotowanym rzetelnie – nie można go bagatelizować przy badaniu twórczości Witkiewicza, chociaż znacznie więcej tu biografii, a już najwięcej – czynników kształtujących późniejsze decyzje.
Twórca w armii
Cała książka poświęcona zaledwie kilkuletniemu epizodowi wojennemu w życiorysie Witkacego oznacza, że temat został dokładnie przeanalizowany – i chociaż stanowi wyimek biografii, może stać się podstawą naukowych analiz twórczości Witkiewicza w przyszłości. Krzysztof Dubiński na warsztat bierze czas spędzony przez twórcę w carskiej armii. W latach 1914-1918 Witkacy przebywał w Rosji i brał udział w I wojnie światowej. Dla badaczy ten okres stanowi jeden z ważniejszych punktów w biografii artysty – a jego konsekwencje daje się zauważyć w późniejszej pracy twórczej. Dubiński postanawia rozprawić się z mitami narosłymi na temat carskiej służby Witkacego, przedstawić fakty a nie domysły. Rozszyfrowuje „wojenny epizod” Stanisława Ignacego Witkiewicza bez szukania jego tropów w literaturze, interesuje go wojenne tu i teraz, wprowadzenie bez znajomości przyszłości.
W efekcie „Wojna Witkacego” jest tomem, który przybliża odbiorcom nie tyle samą sylwetkę artysty w rosyjskich szeregach, co zasady panujące w armii. Autor przygląda się szkole, do której Witkacy trafił, a potem samym bitwom. Sięga do zapisków uczestników tamtych wydarzeń oraz do opracowań, żeby uzyskać jak najbliższy prawdy obraz. Odnotowuje obyczaje – między innymi kwestię ubrań, posiłków czy chorób – i zestawia je z zachowanymi świadectwami odczuć i wrażeń żołnierzy. Część tematów nie dotyczy Witkacego bezpośrednio, ale czasem pozwala rzucić nowe światło na jego biografię. Zresztą kiedy to tylko możliwe, Dubiński wprowadza właściwego bohatera tomu do akcji, sprawdzając, jakie piętno odciskały na nim wojenne przeżycia. Nie próbuje przypisywać twórcy prawdopodobnych stanów – wystarczająco dużo pracy ma z przesiewaniem narosłych wokół tego wątku życiorysu Witkacego legend.
Jest Krzysztof Dubiński uważnym obserwatorem przeszłości. Bardzo skrupulatnie odnotowuje kolejne etapy szkolenia i wojennego wtajemniczenia Witkacego. Analizuje ustalenia badaczy i komentuje ich trafność czy przydatność, chce bowiem ostatecznie uporządkować najbardziej zagadkowy fragment biografii. Nie pomija ani prac naukowych, ani… blogów – tu zresztą pozwala sobie na odejście od formy dyskursu w stronę nieco bardziej felietonowego, lżejszego tonu. Zamierza prostować błędne opinie i wyjaśniać to, co budzi wątpliwości – nawet jeśli w szerszej perspektywie nie miałoby większego znaczenia. Przesiewa literaturę na temat Witkacego i wojny umiejętnie, ani przez chwilę nie zamieniając się w kolekcjonera cytatów. Nie da rady, z braku materiałów, ale też z uwagi na dynamikę tekstu, prześledzić każdego kroku swojego bohatera, dlatego dużą wagę przywiązuje do kontekstu i tła. Definiuje otoczenie, w którym Witkacy się znalazł, a jeśli już musi odtworzyć coś, co budzi wątpliwości, natychmiast to zaznacza. Przez odejście od literatury i sztuki zapewnia wywód rzeczowy, oparty na faktach, a nie na interpretacjach. „Wojna Witkacego” prezentuje środowisko stanowiące wyzwanie dla człowieka sztuki. To bardziej książka historyka niż kulturoznawcze rozważania: Dubiński potrafi pisać o każdym ruchu pułku czy rozwodzić się nad odorem trupów w wodzie pitnej, ale zawsze trzyma się twardo rzeczywistości, umiejętnie korzysta ze źródeł. Nie musi dbać o literackość swojej historii, ta przychodzi sama wraz z zaangażowaniem w temat. Nawet kiedy sam Witkacy skrywa się za trudami wojny, ciekawość czytelników, raz obudzona, pozostaje. „Wojna Witkacego” jest tomem przygotowanym rzetelnie – nie można go bagatelizować przy badaniu twórczości Witkiewicza, chociaż znacznie więcej tu biografii, a już najwięcej – czynników kształtujących późniejsze decyzje.
czwartek, 29 października 2015
Marek Grechuta: Pani mi mówi niemożliwe... Najpiękniejsze wiersze i piosenki
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Zwykłe i niezwykłe
Przy lekturze tego tomiku najlepiej włączyć sobie płytę (dowolną) Marka Grechuty – fanom twórczości tego artysty zbiorek „Pani mi mówi niemożliwe” sam będzie się śpiewał. Innym uświadomi, jak wiele do nadrobienia mają. Przepięknie wydana książka, mimo że traktowana jako wybór utworów („najpiękniejsze wiersze i piosenki”, głosi podtytuł) stanowi dość obszerny zbiór tekstów. Gromadzi liryki ze zbiorków wydawanych na przestrzeni lat, ale i utwory dotąd niepublikowane, co dla odbiorców jest jasnym sygnałem, że trzeba po tę pozycję sięgnąć koniecznie. Marek Grechuta prezentuje się tu jako autor – i to nie autor miałkich i prostych przebojów, a jako twórca dość świadomy warsztatu i wciąż poszukujący ujścia dla lirycznych przeżyć oraz wzruszeń.
Wiersze w „Pani mi mówi niemożliwe” układają się w cykle, co dobrze pokazują wewnętrzne tomikowe podziały. Olbrzymią grupę stanowią tu liryki poświęcone sztuce. Grechuta chętnie inspiruje się obrazami – nawiązuje do dzieł Maneta, Picassa, Modiglianiego, van Gogha, Wyczółkowskiego czy Delacroix. Równie chętnie przetwarza na poezję wrażenia z różnych podróży – tu zapamiętane obrazy przekształcają się w literackie pocztówki, pełne ulotnych wrażeń, ale i głębszych refleksji. Grechuta stara się zatrzymać w wierszu doznania wizualne i przeżycia niedostępne innym. Dla poszczególnych zachwytów szuka innych niż oczywiste sformułowań. W utworach z podróży wykorzystuje wymyślne metafory i porównania, całe teksty buduje z poetyckich znaków i nieoczywistych skojarzeń. W ten sposób przekuwa to, co zobaczone w to, co przeżyte. Jako autor zresztą Grechuta chce zaskakiwać czytelników rozpiętością zainteresowań. Analizuje charakterystyczne pejzaże i kojarzone przez społeczeństwo dzieła sztuki, by za chwilę przejść do… utworów o tematyce sportowej. Kolejne dyscypliny sportu uwzniośla i traktuje na równi z owymi dziełami sztuki: wysiłek fizyczny, rywalizacja i trud to elementy pasjonujące autora – i kolejny dowód zderzenia ulotności poezji z tym, co przyziemne. Grechuta lubi wyzwania. Czasami szuka w oryginalnych tematach szansy na powiedzenie czegoś nowego czy na ujęcie sprawy w sposób lekko odrealniony, uszlachetniony przez liryzm. Jeśli już odwołuje się do relacji międzyludzkich, również znacznie chętniej wynajduje tematy nieoczywiste. Wybiera motyw nadziei, tęsknoty lub wzruszenia. Bardzo rzadko wykorzystuje dosłowność – wówczas staje się przewidywalny i moralizatorski. Takie próby wpasowania się w obowiązującą w pewnym okresie poetykę nie wychodzą utworom na dobre, co znakomicie widać w tomiku – w otoczeniu finezyjnych i wolnych od pouczeń wierszy.
„Pani mi mówi niemożliwe” to zestawianie zwykłych obrazów z niezwykłym sposobem mówienia o nich. Chociaż Grechuta wybiera tradycyjną formę (co pasuje do dzisiaj do piosenek) i czasem niewyszukane rymy, istota tkwi w treści liryków, nie w strukturach. Grechuta musi dbać o rytm i o brzmienie fraz – dla wygody przy wykonywaniu utworów. Ale też daje się ponieść melodii języka, magii zestawiania słów. Te fascynacje poetyckimi możliwościami najpełniej wybrzmią w zestawieniu z muzyką. Tomik z wierszami wybranymi-zebranymi Marka Grechuty będzie jednak uzupełnieniem odbioru. Przygotowany jako zbiorek poezji a nie śpiewnik pozwala przypomnieć dokonania Grechuty i przedstawić je w znacznie szerszym zakresie. Zwłaszcza dla przedstawicieli młodszego pokolenia może to być okazja do zapoznawania się z twórczością tego artysty. Ale „Pani mi mówi niemożliwe” to również rozwinięcie ciekawej serii poetycko-muzycznej.
Zwykłe i niezwykłe
Przy lekturze tego tomiku najlepiej włączyć sobie płytę (dowolną) Marka Grechuty – fanom twórczości tego artysty zbiorek „Pani mi mówi niemożliwe” sam będzie się śpiewał. Innym uświadomi, jak wiele do nadrobienia mają. Przepięknie wydana książka, mimo że traktowana jako wybór utworów („najpiękniejsze wiersze i piosenki”, głosi podtytuł) stanowi dość obszerny zbiór tekstów. Gromadzi liryki ze zbiorków wydawanych na przestrzeni lat, ale i utwory dotąd niepublikowane, co dla odbiorców jest jasnym sygnałem, że trzeba po tę pozycję sięgnąć koniecznie. Marek Grechuta prezentuje się tu jako autor – i to nie autor miałkich i prostych przebojów, a jako twórca dość świadomy warsztatu i wciąż poszukujący ujścia dla lirycznych przeżyć oraz wzruszeń.
Wiersze w „Pani mi mówi niemożliwe” układają się w cykle, co dobrze pokazują wewnętrzne tomikowe podziały. Olbrzymią grupę stanowią tu liryki poświęcone sztuce. Grechuta chętnie inspiruje się obrazami – nawiązuje do dzieł Maneta, Picassa, Modiglianiego, van Gogha, Wyczółkowskiego czy Delacroix. Równie chętnie przetwarza na poezję wrażenia z różnych podróży – tu zapamiętane obrazy przekształcają się w literackie pocztówki, pełne ulotnych wrażeń, ale i głębszych refleksji. Grechuta stara się zatrzymać w wierszu doznania wizualne i przeżycia niedostępne innym. Dla poszczególnych zachwytów szuka innych niż oczywiste sformułowań. W utworach z podróży wykorzystuje wymyślne metafory i porównania, całe teksty buduje z poetyckich znaków i nieoczywistych skojarzeń. W ten sposób przekuwa to, co zobaczone w to, co przeżyte. Jako autor zresztą Grechuta chce zaskakiwać czytelników rozpiętością zainteresowań. Analizuje charakterystyczne pejzaże i kojarzone przez społeczeństwo dzieła sztuki, by za chwilę przejść do… utworów o tematyce sportowej. Kolejne dyscypliny sportu uwzniośla i traktuje na równi z owymi dziełami sztuki: wysiłek fizyczny, rywalizacja i trud to elementy pasjonujące autora – i kolejny dowód zderzenia ulotności poezji z tym, co przyziemne. Grechuta lubi wyzwania. Czasami szuka w oryginalnych tematach szansy na powiedzenie czegoś nowego czy na ujęcie sprawy w sposób lekko odrealniony, uszlachetniony przez liryzm. Jeśli już odwołuje się do relacji międzyludzkich, również znacznie chętniej wynajduje tematy nieoczywiste. Wybiera motyw nadziei, tęsknoty lub wzruszenia. Bardzo rzadko wykorzystuje dosłowność – wówczas staje się przewidywalny i moralizatorski. Takie próby wpasowania się w obowiązującą w pewnym okresie poetykę nie wychodzą utworom na dobre, co znakomicie widać w tomiku – w otoczeniu finezyjnych i wolnych od pouczeń wierszy.
„Pani mi mówi niemożliwe” to zestawianie zwykłych obrazów z niezwykłym sposobem mówienia o nich. Chociaż Grechuta wybiera tradycyjną formę (co pasuje do dzisiaj do piosenek) i czasem niewyszukane rymy, istota tkwi w treści liryków, nie w strukturach. Grechuta musi dbać o rytm i o brzmienie fraz – dla wygody przy wykonywaniu utworów. Ale też daje się ponieść melodii języka, magii zestawiania słów. Te fascynacje poetyckimi możliwościami najpełniej wybrzmią w zestawieniu z muzyką. Tomik z wierszami wybranymi-zebranymi Marka Grechuty będzie jednak uzupełnieniem odbioru. Przygotowany jako zbiorek poezji a nie śpiewnik pozwala przypomnieć dokonania Grechuty i przedstawić je w znacznie szerszym zakresie. Zwłaszcza dla przedstawicieli młodszego pokolenia może to być okazja do zapoznawania się z twórczością tego artysty. Ale „Pani mi mówi niemożliwe” to również rozwinięcie ciekawej serii poetycko-muzycznej.
środa, 28 października 2015
Richelle Mead: Srebrne cienie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Akcja
Niespodzianka. Piąty tom w serii Kronik krwi, „Srebrne cienie”, to powieść, w której uczucia schodzą na daleki plan. Richelle Mead nie chce już w nieskończoność i na dwa głosy analizować tego, co łączy Adriana i Sydney. Pozostawia im pewność, że „środek wciąż spaja” i skupia się jedynie na strachu. Odchodzi też od swoich zwykłych narracyjnych schematów – „Srebrne cienie” to powieść o brawurowej akcji, bez chwili wytchnienia. Te czytelniczki, które czekały na uczuciową stabilizację, nie mogą jednak być zawiedzione. Miłość istnieje i jest silniejsza niż kiedykolwiek dotąd.
„Serce w płomieniach” zakończyło się zamknięciem Sydney w ośrodku reedukacji, miejscu owianym złą sławą i przerażającym nawet tych, którzy nie mają nic na sumieniu. Teraz dziewczyna stara się odzyskać wolność. Stopniowo poznaje reguły rządzące w tym więzieniu. W odróżnieniu od dawnych powieściowych bohaterów Sydney wie, że słowa niewiele znaczą. Może więc automatycznie powtarzać to, czego się od niej oczekuje, nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia ani moralnych dylematów. Walczy każdą dostępną bronią. Na zewnątrz Adrian także próbuje pomóc, chociaż najpierw musi poradzić sobie z mrokiem wywoływanym przez moc ducha. Poza rozłączeniem oboje wystawiani są na pokusy w postaci atrakcyjnych znajomych, ale tego wątku Richelle Mead nie traktuje poważnie. Wszystkich zbytnio pochłania plan ucieczki. Akcja zawęża się tu do Sydney i Adriana – na długo znika towarzystwo z Palm Springs, nie ma także czarownic. Autorka zwraca się do postaci z tła i tylko po to, by zakochani nie działali samotnie.
W „Srebrnych cieniach” akcja polega na ciągłych ucieczkach i pościgach. Śmiałe precyzyjne plany przeplatają się z działaniami spontanicznymi, a adrenalina przepaja całą fabułę. Mead zagląda w miejsca, które dotąd budziły największą grozę i owiane były tajemnicą, umożliwia odbiorczyniom pojęcie ogromu przeszkód stojących na drodze szczęśliwej miłości. Ale w tej książce Sydney działa jak automat. Niczym nie zaskakuje i nic się w jej zachowaniach nie zmienia. To Adrian wyrasta na pierwszoplanowego bohatera. Jego prywatny demon przybiera bardzo wyraźny kształt. Do tego dochodzi sytuacja rodzinna – przystojny wampir wreszcie odzyskuje matkę, ale nie potrafi zaakceptować jej wyborów. Szkolne perypetie kompletnie tracą na znaczeniu, ale nic nie mogłoby się równać z aktualnymi problemami pary bohaterów.
Richelle Mead do tej pory nastawiała się na analizy stanów emocjonalnych postaci, zmiany przestrzeni służyły jej przede wszystkim do wydobywania uczuć. Tu jest inaczej: autorka skupia się na przedstawieniu działań. Podąża za Sydney, która usiłuje rozpracować system bezpieczeństwa w ośrodku reedukacji (a ponieważ cel uświęca środki, bohaterka nie waha się przed używaniem magii), tropi też Adriana – bo bez jego wsparcia Sydney nie ma szans na wyzwolenie się z sideł alchemików. W tej powieści zresztą wszystko dzieje się bardzo szybko. Mead, która dotąd raczej hamowała rozwój wydarzeń w obrębie pojedynczych książek, w „Srebrnych cieniach” gna bez przystanku. Wygląda to tak, jakby jeszcze przed zamknięciem cyklu proponowała kilka finałów. W jej ujęciu każda scena kipi od emocji. Mead nie rezygnuje ze stylu – narracja zachowuje swoją plastyczność, ale przez tempo akcji staje się bardziej drapieżna a mniej sentymentalna. To w „Srebrnych cieniach” nowość. Przeniesienie środka ciężkości z porywów serc na sensacyjne działania sprawia, że tom nie wydaje się stereotypowy i znów budzi ciekawość dalszego ciągu. Mead modę na wampiry w powieściach dla młodzieży wykorzystuje w sposób oryginalny: przy jej serii nie można się nudzić. Sydney i Adrian to bohaterowie, których przygody wykraczają poza zwyczajny romans z książek typu paranormal – i bardzo dobrze, bo dzięki temu Richelle Mead zyskuje rosnące grono zwolenników.
Akcja
Niespodzianka. Piąty tom w serii Kronik krwi, „Srebrne cienie”, to powieść, w której uczucia schodzą na daleki plan. Richelle Mead nie chce już w nieskończoność i na dwa głosy analizować tego, co łączy Adriana i Sydney. Pozostawia im pewność, że „środek wciąż spaja” i skupia się jedynie na strachu. Odchodzi też od swoich zwykłych narracyjnych schematów – „Srebrne cienie” to powieść o brawurowej akcji, bez chwili wytchnienia. Te czytelniczki, które czekały na uczuciową stabilizację, nie mogą jednak być zawiedzione. Miłość istnieje i jest silniejsza niż kiedykolwiek dotąd.
„Serce w płomieniach” zakończyło się zamknięciem Sydney w ośrodku reedukacji, miejscu owianym złą sławą i przerażającym nawet tych, którzy nie mają nic na sumieniu. Teraz dziewczyna stara się odzyskać wolność. Stopniowo poznaje reguły rządzące w tym więzieniu. W odróżnieniu od dawnych powieściowych bohaterów Sydney wie, że słowa niewiele znaczą. Może więc automatycznie powtarzać to, czego się od niej oczekuje, nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia ani moralnych dylematów. Walczy każdą dostępną bronią. Na zewnątrz Adrian także próbuje pomóc, chociaż najpierw musi poradzić sobie z mrokiem wywoływanym przez moc ducha. Poza rozłączeniem oboje wystawiani są na pokusy w postaci atrakcyjnych znajomych, ale tego wątku Richelle Mead nie traktuje poważnie. Wszystkich zbytnio pochłania plan ucieczki. Akcja zawęża się tu do Sydney i Adriana – na długo znika towarzystwo z Palm Springs, nie ma także czarownic. Autorka zwraca się do postaci z tła i tylko po to, by zakochani nie działali samotnie.
W „Srebrnych cieniach” akcja polega na ciągłych ucieczkach i pościgach. Śmiałe precyzyjne plany przeplatają się z działaniami spontanicznymi, a adrenalina przepaja całą fabułę. Mead zagląda w miejsca, które dotąd budziły największą grozę i owiane były tajemnicą, umożliwia odbiorczyniom pojęcie ogromu przeszkód stojących na drodze szczęśliwej miłości. Ale w tej książce Sydney działa jak automat. Niczym nie zaskakuje i nic się w jej zachowaniach nie zmienia. To Adrian wyrasta na pierwszoplanowego bohatera. Jego prywatny demon przybiera bardzo wyraźny kształt. Do tego dochodzi sytuacja rodzinna – przystojny wampir wreszcie odzyskuje matkę, ale nie potrafi zaakceptować jej wyborów. Szkolne perypetie kompletnie tracą na znaczeniu, ale nic nie mogłoby się równać z aktualnymi problemami pary bohaterów.
Richelle Mead do tej pory nastawiała się na analizy stanów emocjonalnych postaci, zmiany przestrzeni służyły jej przede wszystkim do wydobywania uczuć. Tu jest inaczej: autorka skupia się na przedstawieniu działań. Podąża za Sydney, która usiłuje rozpracować system bezpieczeństwa w ośrodku reedukacji (a ponieważ cel uświęca środki, bohaterka nie waha się przed używaniem magii), tropi też Adriana – bo bez jego wsparcia Sydney nie ma szans na wyzwolenie się z sideł alchemików. W tej powieści zresztą wszystko dzieje się bardzo szybko. Mead, która dotąd raczej hamowała rozwój wydarzeń w obrębie pojedynczych książek, w „Srebrnych cieniach” gna bez przystanku. Wygląda to tak, jakby jeszcze przed zamknięciem cyklu proponowała kilka finałów. W jej ujęciu każda scena kipi od emocji. Mead nie rezygnuje ze stylu – narracja zachowuje swoją plastyczność, ale przez tempo akcji staje się bardziej drapieżna a mniej sentymentalna. To w „Srebrnych cieniach” nowość. Przeniesienie środka ciężkości z porywów serc na sensacyjne działania sprawia, że tom nie wydaje się stereotypowy i znów budzi ciekawość dalszego ciągu. Mead modę na wampiry w powieściach dla młodzieży wykorzystuje w sposób oryginalny: przy jej serii nie można się nudzić. Sydney i Adrian to bohaterowie, których przygody wykraczają poza zwyczajny romans z książek typu paranormal – i bardzo dobrze, bo dzięki temu Richelle Mead zyskuje rosnące grono zwolenników.
wtorek, 27 października 2015
Kliniczna skuteczność NLP i NLPt. Analiza badań. Red. Lisa Wake, Richard M. Gray, Frank S. Bourke
Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Język i matematyka
Kilka lat temu moda na NLP gwałtownie wybuchła i równie nagle ucichła. Kwestia programowania neurolingwistycznego nie rozpala już społecznej wyobraźni i nie budzi powszechnej ciekawości – jednak badacze próbują wciąż uporządkować zdobycze tej dziedziny i wprowadzać normy czy kodyfikacje. Sięgają do odkryć z końca XX wieku i testują skuteczność metod lub też starają się wypracować metodologię w działaniach, które w dużej mierze są indywidualne i intuicyjne. Odejściem od owej intuicyjności ma być tom „Kliniczna skuteczność NLP i NLPt”, wbrew kolejności w tytule poświęcony bardziej psychoterapii neurolingwistycznej niż czystemu NLP. Chodzi tu o przedstawianie procedur – etapów „leczenia” jednostkowych przypadków w taki sposób, by zainteresowani mogli tworzyć własne uogólnienia. Niezaznajomionym z tematem – gdyby tacy jakimś sposobem sięgnęli po tę publikację – autorzy przedstawią natomiast w serii przykładów, na czym polega NLPt. Czeka takich odbiorców jednak sporo lektury trudnej: to tom naukowy i spisany dla wąskiego grona czytelników – autorzy dążą do tego, by znormalizować sam sposób mówienia o NLP i NLPt, używają fachowej terminologii i naukowego dyskursu. Nic tu z popularyzacji wiedzy – zwłaszcza tak hermetycznej.
Zgodnie z podtytułem, najważniejsza w tomie jest analiza badań. To oznacza szczegółowo rozpisywane procedury czy wskazywanie kotwic. Autorzy tekstów wybierają tematyczne porządkowanie materiałów – stosowanie NLPt w sześciu różnych rodzajach terapii (fobie, stres pourazowy, zaburzenia lękowe, uzależnienia, depresja i „inne”). Zwykle rozdziały przybierają przejrzystą strukturę: pojawia się w nich przedstawienie problemu (definicja) i rodzaje leczenia, potem wprowadzane zostają elementy programowanie neurolingwistycznego i modelowe rozmowy z pacjentem. Szczególną uwagę zwraca się tu na polecenia dla prowadzących sesje: otrzymują oni cały zestaw praktycznych wskazówek i prawdopodobnych reakcji. A ponieważ nie wszystko da się przewidzieć, tom pełni też funkcję poradnika. Do zapisu rozmów czy zestawu porad dochodzą też statystyki (z uwzględnieniem odstających od normy postaci badanych).
„Kliniczna skuteczność NLP i NLPt” ma również – poza przybliżeniem stanu badań – porządkować wiadomości na temat programowania neurolingwistycznego i wyznaczać kierunki poszukiwań. Autorom wszystkich zebranych tu artykułów najbliższe jest podejście strukturalistyczne, chęć uszeregowania zadań i wyzwań, przed którymi stają badacze NLP. Płynie to między innymi z nie dość dobrego sądu o programowaniu neurolingwistycznym.
Wiedzę na temat NLP można jeszcze pogłębiać – pomocna w tym okaże się kilkudziesięciostronicowa bibliografia (w dużej części dotycząca książek i artykułów anglojęzycznych). „Kliniczna skuteczność NLP i NLPt” odnosi się jednak w sporym stopniu do praktyki psychoterapeutycznej. To oznacza, że może też przydać się ciekawym odgałęzień terapii. Zaletą „Klinicznej skuteczności…” będzie ukazywanie jednocześnie możliwości i zastosowań NLPt, wyznaczanie kierunków badań i najbardziej trafnych koncepcji. Jest tom w pewnym sensie reklamą tej gałęzi nauki i wyzwaniem rzuconym marketingowcom czy „hochsztaplerom”, przez których NLP cieszy się raczej złą sławą. Momentami zresztą wydaje się, że badacze próbują swoimi tekstami zaprotestować przeciwko niepochlebnym opiniom o NLP.
Chociaż zatem „Kliniczna skuteczność NLP i NLPt” to publikacja dla wtajemniczonych, może posłużyć za podręcznik – lub przydać się w nawigacji po bibliografii. To lektura specjalistyczna, która jednak z racji głośnego jeszcze niedawno tematu znajdzie swoje miejsce na rynku wydawniczym. Posłużyć może również do porównywania ocen samych schorzeń – bo nawet w podejściu do kolejnych psychologicznych wyzwań da się zauważyć specyfikę NLP. Ta dyscyplina znajdzie swoich zwolenników – i to właśnie dla nich przygotowany został ten tom.
Język i matematyka
Kilka lat temu moda na NLP gwałtownie wybuchła i równie nagle ucichła. Kwestia programowania neurolingwistycznego nie rozpala już społecznej wyobraźni i nie budzi powszechnej ciekawości – jednak badacze próbują wciąż uporządkować zdobycze tej dziedziny i wprowadzać normy czy kodyfikacje. Sięgają do odkryć z końca XX wieku i testują skuteczność metod lub też starają się wypracować metodologię w działaniach, które w dużej mierze są indywidualne i intuicyjne. Odejściem od owej intuicyjności ma być tom „Kliniczna skuteczność NLP i NLPt”, wbrew kolejności w tytule poświęcony bardziej psychoterapii neurolingwistycznej niż czystemu NLP. Chodzi tu o przedstawianie procedur – etapów „leczenia” jednostkowych przypadków w taki sposób, by zainteresowani mogli tworzyć własne uogólnienia. Niezaznajomionym z tematem – gdyby tacy jakimś sposobem sięgnęli po tę publikację – autorzy przedstawią natomiast w serii przykładów, na czym polega NLPt. Czeka takich odbiorców jednak sporo lektury trudnej: to tom naukowy i spisany dla wąskiego grona czytelników – autorzy dążą do tego, by znormalizować sam sposób mówienia o NLP i NLPt, używają fachowej terminologii i naukowego dyskursu. Nic tu z popularyzacji wiedzy – zwłaszcza tak hermetycznej.
Zgodnie z podtytułem, najważniejsza w tomie jest analiza badań. To oznacza szczegółowo rozpisywane procedury czy wskazywanie kotwic. Autorzy tekstów wybierają tematyczne porządkowanie materiałów – stosowanie NLPt w sześciu różnych rodzajach terapii (fobie, stres pourazowy, zaburzenia lękowe, uzależnienia, depresja i „inne”). Zwykle rozdziały przybierają przejrzystą strukturę: pojawia się w nich przedstawienie problemu (definicja) i rodzaje leczenia, potem wprowadzane zostają elementy programowanie neurolingwistycznego i modelowe rozmowy z pacjentem. Szczególną uwagę zwraca się tu na polecenia dla prowadzących sesje: otrzymują oni cały zestaw praktycznych wskazówek i prawdopodobnych reakcji. A ponieważ nie wszystko da się przewidzieć, tom pełni też funkcję poradnika. Do zapisu rozmów czy zestawu porad dochodzą też statystyki (z uwzględnieniem odstających od normy postaci badanych).
„Kliniczna skuteczność NLP i NLPt” ma również – poza przybliżeniem stanu badań – porządkować wiadomości na temat programowania neurolingwistycznego i wyznaczać kierunki poszukiwań. Autorom wszystkich zebranych tu artykułów najbliższe jest podejście strukturalistyczne, chęć uszeregowania zadań i wyzwań, przed którymi stają badacze NLP. Płynie to między innymi z nie dość dobrego sądu o programowaniu neurolingwistycznym.
Wiedzę na temat NLP można jeszcze pogłębiać – pomocna w tym okaże się kilkudziesięciostronicowa bibliografia (w dużej części dotycząca książek i artykułów anglojęzycznych). „Kliniczna skuteczność NLP i NLPt” odnosi się jednak w sporym stopniu do praktyki psychoterapeutycznej. To oznacza, że może też przydać się ciekawym odgałęzień terapii. Zaletą „Klinicznej skuteczności…” będzie ukazywanie jednocześnie możliwości i zastosowań NLPt, wyznaczanie kierunków badań i najbardziej trafnych koncepcji. Jest tom w pewnym sensie reklamą tej gałęzi nauki i wyzwaniem rzuconym marketingowcom czy „hochsztaplerom”, przez których NLP cieszy się raczej złą sławą. Momentami zresztą wydaje się, że badacze próbują swoimi tekstami zaprotestować przeciwko niepochlebnym opiniom o NLP.
Chociaż zatem „Kliniczna skuteczność NLP i NLPt” to publikacja dla wtajemniczonych, może posłużyć za podręcznik – lub przydać się w nawigacji po bibliografii. To lektura specjalistyczna, która jednak z racji głośnego jeszcze niedawno tematu znajdzie swoje miejsce na rynku wydawniczym. Posłużyć może również do porównywania ocen samych schorzeń – bo nawet w podejściu do kolejnych psychologicznych wyzwań da się zauważyć specyfikę NLP. Ta dyscyplina znajdzie swoich zwolenników – i to właśnie dla nich przygotowany został ten tom.
poniedziałek, 26 października 2015
Dorota Koman: Maszyna do czytania
Iskry, Warszawa 2015.
Język w codzienności
Wybór wierszy Doroty Koman „Maszyna do czytania” to prawie trzysta stron literackich lapidarnych zabaw słowem i intertekstualnych skojarzeń. Iskry wydały tomik dla czytelników ceniących w poezji zwięzłość oraz celne puenty, błyskotliwą autoironię i niebanalne wyznania. Koman udowadnia, że poezja nie musi polegać na gromadzeniu napuszonych metafor i niezrozumiałym dla zwykłych odbiorców natchnieniu. Pisze o sprawach ważnych dla zwyczajnych ludzi, odwołuje się do zrozumiałych dla wszystkich uczuć, chociaż wykorzystuje ograniczoną ilość tematów, nie powtarza się, wciąż wynajduje nowe olśnienia.
W „Maszynie do czytania” z poezją zderza się proza życia. Koman dużo pisze o rozstaniach i tęsknocie (czasami za ukochanym, a czasami – po prostu za samą miłością), odziera ze znaczeń kulturowe czy obyczajowe symbole (żółta róża wcale nie musi sugerować zazdrości, wystarczy, że tylko takie miała kwiaciarka), unika patosu (wiersze robi się jak swetry). O przemijaniu przypominają jej ułożone równo prześcieradła, a wzajemne relacje między kochankami zaczynają zbliżać się do zasad sklepowych promocji. Jednym z powracających tematów jest tu również motyw macierzyństwa i wychowania syna, któremu Dorota Koman przygląda się z niegasnącym zdumieniem. Dużą część książki zajmują erotyki, wiersze z drugim dnem czy wersy o wielowymiarowych sensach. Koman odrzuca zbędne słowa, jej poetyzowanie polega na bezustannym redukowaniu formy. Przy szacunku dla języka i dzięki możliwościom różnorodnych interpretacji „Maszyna do czytania” miejscami zamienia się w zestaw lingwistycznych popisów i gier. Język to równie często element dosłowności w erotykach, jak i obiekt poddawany bezustannym operacjom. Dorota Koman jest wyczulona na aforystyczne konstrukcje, chce, żeby każde słowo w jej tekstach znaczyło coś ważnego. Praca tej autorki przypomina pracę w ujęciu Michała Anioła: to odrzucanie niepotrzebnych elementów, pozostawianie czystego, niezaciemnionego obrazu-wydarzenia.
Kobieta z tych wierszy przyjmuje różne role. Bywa żoną, partnerką lub kochanką, matką, femme fatale lub ofiarą. Twardo stąpa po ziemi, ale nie boi się marzyć. Jeśli okazuje słabość, to wydaje się to zamierzoną kreacją: bohaterka rysująca się w tomiku przejawia wysoką samoświadomość, w czym zresztą wydatnie pomaga jej wszechobecny w tej poezji sarkazm. To kobieta daleka od stereotypowych wizerunków, samodzielna z konieczności i mądra życiową mądrością. Ona może sobie pozwolić na desperację lub żal po rozstaniu – wiele już przeżyła i zna prawdziwe scenariusze dotyczące miłości. Przed samą sobą nie musi udawać, otwiera więc oczy innym.
Lapidarność i nastawienie na puenty wiążą się nieodmiennie z humorem. W tym wypadku autorka nie zamieni się w satyryka: walczy jednak ironią. Dowcip zapewnia sobie dystansem do szarpiących nerwy problemów, mimo mocnego zaangażowania emocjonalnego korzysta ze schronienia zapewnianego przez żart. „Maszyna do czytania” to wybór utworów doskonale przemyślanych, kuszących błyskotliwością i doszlifowanymi kształtami. Koman mistrzowsko panuje nad słowami, bawi się nimi, a do tego nie odchodzi od znanej wszystkim codzienności. Lubi za to odkrywać proste prawdy, oczywiste, chociaż na pierwszy rzut oka niedostępne. Rozbija schematy, szuka oryginalności w rodzaju dostrzeganych obrazów. „Maszyna do czytania” to wybór przynoszący wiersze-odkrycia, poetyckie miniatury poświęcone zwyczajności – a odświętne za sprawą językowych decyzji. Dorota Koman nie zanudza lirycznymi wyborami – chce się jej teksty odkrywać, bo w każdym znajduje się zakodowany sens.
Język w codzienności
Wybór wierszy Doroty Koman „Maszyna do czytania” to prawie trzysta stron literackich lapidarnych zabaw słowem i intertekstualnych skojarzeń. Iskry wydały tomik dla czytelników ceniących w poezji zwięzłość oraz celne puenty, błyskotliwą autoironię i niebanalne wyznania. Koman udowadnia, że poezja nie musi polegać na gromadzeniu napuszonych metafor i niezrozumiałym dla zwykłych odbiorców natchnieniu. Pisze o sprawach ważnych dla zwyczajnych ludzi, odwołuje się do zrozumiałych dla wszystkich uczuć, chociaż wykorzystuje ograniczoną ilość tematów, nie powtarza się, wciąż wynajduje nowe olśnienia.
W „Maszynie do czytania” z poezją zderza się proza życia. Koman dużo pisze o rozstaniach i tęsknocie (czasami za ukochanym, a czasami – po prostu za samą miłością), odziera ze znaczeń kulturowe czy obyczajowe symbole (żółta róża wcale nie musi sugerować zazdrości, wystarczy, że tylko takie miała kwiaciarka), unika patosu (wiersze robi się jak swetry). O przemijaniu przypominają jej ułożone równo prześcieradła, a wzajemne relacje między kochankami zaczynają zbliżać się do zasad sklepowych promocji. Jednym z powracających tematów jest tu również motyw macierzyństwa i wychowania syna, któremu Dorota Koman przygląda się z niegasnącym zdumieniem. Dużą część książki zajmują erotyki, wiersze z drugim dnem czy wersy o wielowymiarowych sensach. Koman odrzuca zbędne słowa, jej poetyzowanie polega na bezustannym redukowaniu formy. Przy szacunku dla języka i dzięki możliwościom różnorodnych interpretacji „Maszyna do czytania” miejscami zamienia się w zestaw lingwistycznych popisów i gier. Język to równie często element dosłowności w erotykach, jak i obiekt poddawany bezustannym operacjom. Dorota Koman jest wyczulona na aforystyczne konstrukcje, chce, żeby każde słowo w jej tekstach znaczyło coś ważnego. Praca tej autorki przypomina pracę w ujęciu Michała Anioła: to odrzucanie niepotrzebnych elementów, pozostawianie czystego, niezaciemnionego obrazu-wydarzenia.
Kobieta z tych wierszy przyjmuje różne role. Bywa żoną, partnerką lub kochanką, matką, femme fatale lub ofiarą. Twardo stąpa po ziemi, ale nie boi się marzyć. Jeśli okazuje słabość, to wydaje się to zamierzoną kreacją: bohaterka rysująca się w tomiku przejawia wysoką samoświadomość, w czym zresztą wydatnie pomaga jej wszechobecny w tej poezji sarkazm. To kobieta daleka od stereotypowych wizerunków, samodzielna z konieczności i mądra życiową mądrością. Ona może sobie pozwolić na desperację lub żal po rozstaniu – wiele już przeżyła i zna prawdziwe scenariusze dotyczące miłości. Przed samą sobą nie musi udawać, otwiera więc oczy innym.
Lapidarność i nastawienie na puenty wiążą się nieodmiennie z humorem. W tym wypadku autorka nie zamieni się w satyryka: walczy jednak ironią. Dowcip zapewnia sobie dystansem do szarpiących nerwy problemów, mimo mocnego zaangażowania emocjonalnego korzysta ze schronienia zapewnianego przez żart. „Maszyna do czytania” to wybór utworów doskonale przemyślanych, kuszących błyskotliwością i doszlifowanymi kształtami. Koman mistrzowsko panuje nad słowami, bawi się nimi, a do tego nie odchodzi od znanej wszystkim codzienności. Lubi za to odkrywać proste prawdy, oczywiste, chociaż na pierwszy rzut oka niedostępne. Rozbija schematy, szuka oryginalności w rodzaju dostrzeganych obrazów. „Maszyna do czytania” to wybór przynoszący wiersze-odkrycia, poetyckie miniatury poświęcone zwyczajności – a odświętne za sprawą językowych decyzji. Dorota Koman nie zanudza lirycznymi wyborami – chce się jej teksty odkrywać, bo w każdym znajduje się zakodowany sens.
niedziela, 25 października 2015
Paweł Pawlak: Ignatek szuka przyjaciela
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Marzenie
Obecność w bajce kościotrupa wcale nie musi oznaczać straszenia dzieci czy przełamywania kolejnego tabu. Ignatek to kościotrup nieśmiały i bardzo sympatyczny. Ma w dodatku problem, który trochę łączy go z maluchami: brakuje mu zęba. Szkielet bez zęba wygląda fatalnie i nie może liczyć na znalezienie przyjaciół. W opowieści o Ignatku pojawia się też mała dziewczynka, której właśnie wypadł mleczak. Nie może oddać go Ignatkowi: potrzebuje zęba, żeby spełniło się jej marzenie. A marzy o znalezieniu przyjaciela.
Paweł Pawlak tomikiem „Ignatek szuka przyjaciela” odwołuje się do ważnego dla dzieci tematu, zagadnienia kontaktów interpersonalnych. Ignatek i dziewczynka nie tworzą przyjaźni z wielkich słów i zapewnień – upragnione uczucie pozostaje w ich relacjach nienazwane. Bohaterowie po prostu spędzają ze sobą dużo czasu, rozmawiają i oprowadzają się wzajemnie po swoich światach. Dzielą się własnymi zainteresowaniami czy pomysłami, pokazują, co lubią… I kiedy wreszcie odkrywają, że nie muszą już szukać przyjaciół, mogą zrozumieć, co się stało. A przecież na początku nawet nie przypuszczali, że staną się sobie bliscy, połączyły ich problemy i zmartwienia na dziecięcą skalę. Paweł Pawlak proponuje więc czytelnikom przepiękną lekcję i zarazem definicję przyjaźni. Początkowo ta przyjaźń jest zagadnieniem abstrakcyjnym: bohaterowie opowiadają sobie, co robiliby z bratnią duszą. Kiedy przechodzą do wspólnych zabaw, nie ma w tym wyrachowania. Sympatia przychodzi sama – z coraz lepszym poznawaniem drugiej strony. Oboje – Ignatek i dziewczynka – coś zyskują, ale żadne nie musi się poświęcać czy robić coś wbrew swojej woli. Niedostępna do niedawna przyjaźń okazuje się całkiem prosta do zbudowania: nie trzeba tu nawet magii i życzeń, wystarczy dostrzec drugą osobę i potraktować ją z życzliwością.
Dzieci potrafią nawiązywać przyjaźnie, ale czasem są – jak Ignatek – zbyt nieśmiałe, boją się odrzucenia lub wyśmiania i nie podejmują nawet próby poznania kogoś. Pawlak pokazuje, że nie trzeba zabiegać o przyjaźń przebojowych czy najbardziej atrakcyjnych rówieśników, bo również ci zwyczajni, pełni wad, mają sporo ciekawych rzeczy do przekazania. Być może Ignatek sam z siebie nigdy nie obejrzałby morza ani tęczy, nie biegałby po mokrej trawie i nie poznawał różnych „ważnych” sekretów. Z kolei dziewczynka na pewno nie trafiłaby na „plac zabaw” szkieletów, ani do biblioteki, w której kościotrupy z różnych epok po prostu wyłaniają się z książek. Z przyjacielem doświadczać można wszystkiego bez strachu.
Strachu nie będą też odczuwać maluchy, które sięgną po tego picture booka. Ciemna okładka ze smutnym szkieletem wyróżnia z pewnością tę publikację na rynku literatury czwartej, pełnym książek o cukierkowych lub wręcz neonowych kolorach. Tytuł jednak nie pozostawia wątpliwości co do tematu, tak ważnego w procesie rozwoju dzieci. Paweł Pawlak czasami przechodzi na narrację obrazkową: zamiast tłumaczyć, co można robić z przyjacielem, po prostu to pokazuje, dzieci mogą zatem same opisywać szczegóły. Ilustracje zostały tu stworzone metodą kolażu, będą więc dość ciekawe dla maluchów. Z pasków papieru można stworzyć szkielet, ale i piękne ptasie pióra, pędy roślin i fryzury. Kolejne elementy krajobrazu są tu doklejane do tła tak, żeby sugerować trójwymiarowość – czasem odstają, czasem mają wyraźniej zaznaczoną grubość. Paweł Pawlak obok podstawowej opowieści o Ignatku pokazuje tu również dodatkową historyjkę o tworzeniu – świat z papieru wydaje się bardziej prawdziwy (i mniej infantylny) od tego narysowanego. Ważne jest też, że tu bohaterowie zyskują wyraziste charaktery. Chociaż w tekście nie ma miejsca na długie opisy czy komentarze, wszystko wyjaśnia się dzięki minom postaci. Te niedoskonałe osóbki od razu budzą zaufanie. Obecność kościotrupa nie jest wcale pretekstem do mówienia o śmierci. Pawlaka interesuje raczej właśnie sens życia. Przebranie jednego z bohaterów za szkielet świadczy tylko o potędze uczucia i o tym, że naprawdę każdy potrzebuje przyjaciela. „Ignatek szuka przyjaciela” to historia mądra, ciepła i niepozbawiona delikatnego uśmiechu. Urzeknie nie tylko dzieci.
Marzenie
Obecność w bajce kościotrupa wcale nie musi oznaczać straszenia dzieci czy przełamywania kolejnego tabu. Ignatek to kościotrup nieśmiały i bardzo sympatyczny. Ma w dodatku problem, który trochę łączy go z maluchami: brakuje mu zęba. Szkielet bez zęba wygląda fatalnie i nie może liczyć na znalezienie przyjaciół. W opowieści o Ignatku pojawia się też mała dziewczynka, której właśnie wypadł mleczak. Nie może oddać go Ignatkowi: potrzebuje zęba, żeby spełniło się jej marzenie. A marzy o znalezieniu przyjaciela.
Paweł Pawlak tomikiem „Ignatek szuka przyjaciela” odwołuje się do ważnego dla dzieci tematu, zagadnienia kontaktów interpersonalnych. Ignatek i dziewczynka nie tworzą przyjaźni z wielkich słów i zapewnień – upragnione uczucie pozostaje w ich relacjach nienazwane. Bohaterowie po prostu spędzają ze sobą dużo czasu, rozmawiają i oprowadzają się wzajemnie po swoich światach. Dzielą się własnymi zainteresowaniami czy pomysłami, pokazują, co lubią… I kiedy wreszcie odkrywają, że nie muszą już szukać przyjaciół, mogą zrozumieć, co się stało. A przecież na początku nawet nie przypuszczali, że staną się sobie bliscy, połączyły ich problemy i zmartwienia na dziecięcą skalę. Paweł Pawlak proponuje więc czytelnikom przepiękną lekcję i zarazem definicję przyjaźni. Początkowo ta przyjaźń jest zagadnieniem abstrakcyjnym: bohaterowie opowiadają sobie, co robiliby z bratnią duszą. Kiedy przechodzą do wspólnych zabaw, nie ma w tym wyrachowania. Sympatia przychodzi sama – z coraz lepszym poznawaniem drugiej strony. Oboje – Ignatek i dziewczynka – coś zyskują, ale żadne nie musi się poświęcać czy robić coś wbrew swojej woli. Niedostępna do niedawna przyjaźń okazuje się całkiem prosta do zbudowania: nie trzeba tu nawet magii i życzeń, wystarczy dostrzec drugą osobę i potraktować ją z życzliwością.
Dzieci potrafią nawiązywać przyjaźnie, ale czasem są – jak Ignatek – zbyt nieśmiałe, boją się odrzucenia lub wyśmiania i nie podejmują nawet próby poznania kogoś. Pawlak pokazuje, że nie trzeba zabiegać o przyjaźń przebojowych czy najbardziej atrakcyjnych rówieśników, bo również ci zwyczajni, pełni wad, mają sporo ciekawych rzeczy do przekazania. Być może Ignatek sam z siebie nigdy nie obejrzałby morza ani tęczy, nie biegałby po mokrej trawie i nie poznawał różnych „ważnych” sekretów. Z kolei dziewczynka na pewno nie trafiłaby na „plac zabaw” szkieletów, ani do biblioteki, w której kościotrupy z różnych epok po prostu wyłaniają się z książek. Z przyjacielem doświadczać można wszystkiego bez strachu.
Strachu nie będą też odczuwać maluchy, które sięgną po tego picture booka. Ciemna okładka ze smutnym szkieletem wyróżnia z pewnością tę publikację na rynku literatury czwartej, pełnym książek o cukierkowych lub wręcz neonowych kolorach. Tytuł jednak nie pozostawia wątpliwości co do tematu, tak ważnego w procesie rozwoju dzieci. Paweł Pawlak czasami przechodzi na narrację obrazkową: zamiast tłumaczyć, co można robić z przyjacielem, po prostu to pokazuje, dzieci mogą zatem same opisywać szczegóły. Ilustracje zostały tu stworzone metodą kolażu, będą więc dość ciekawe dla maluchów. Z pasków papieru można stworzyć szkielet, ale i piękne ptasie pióra, pędy roślin i fryzury. Kolejne elementy krajobrazu są tu doklejane do tła tak, żeby sugerować trójwymiarowość – czasem odstają, czasem mają wyraźniej zaznaczoną grubość. Paweł Pawlak obok podstawowej opowieści o Ignatku pokazuje tu również dodatkową historyjkę o tworzeniu – świat z papieru wydaje się bardziej prawdziwy (i mniej infantylny) od tego narysowanego. Ważne jest też, że tu bohaterowie zyskują wyraziste charaktery. Chociaż w tekście nie ma miejsca na długie opisy czy komentarze, wszystko wyjaśnia się dzięki minom postaci. Te niedoskonałe osóbki od razu budzą zaufanie. Obecność kościotrupa nie jest wcale pretekstem do mówienia o śmierci. Pawlaka interesuje raczej właśnie sens życia. Przebranie jednego z bohaterów za szkielet świadczy tylko o potędze uczucia i o tym, że naprawdę każdy potrzebuje przyjaciela. „Ignatek szuka przyjaciela” to historia mądra, ciepła i niepozbawiona delikatnego uśmiechu. Urzeknie nie tylko dzieci.
Anita Głowińska: Kicia Kocia w Afryce. Zwierzęta sawanny
Media Rodzina, Poznań 2015.
Wspólne rysowanie
Seria o Kici Koci zaczyna się rozbudowywać – i to całkiem sensownie, Anita Głowińska wykorzystuje bowiem nie tylko modę na kolorowanki i zadania dla dzieci, ale i własny styl ilustrowania pozwalający na rozmaite uproszczenia i „dziecięce” wzory. A ponieważ proponuje książeczkę inną niż do tej pory, korzysta z fantazji – również w sam raz dla kilkulatków. Tomik „Kicia Kocia w Afryce” różni się od całej serii nie tylko egzotycznym tytułem, ale i formatem. To zresztą zalążek cyklu Rysuj z Kicią Kocią, ciekawego edukacyjno-rozrywkowego odgałęzienia serii dla maluchów.
„To jest książka do czytania, bazgrania i kolorowania” głosi napis na dole okładki. Na stronie tytułowej prezentują się autorzy rysunków, czyli dumnie podpisana Kicia Kocia i użytkownik książeczki. Anita Głowińska wybiera charakterystyczne dla Afryki zwierzęta i pokazuje, jak łatwo je narysować. Czasem przedstawia kolejne etapy, w których z prostych kształtów w końcu powstanie bajkowy zwierzak. Innym razem każe dzieciom dorysowywać „brakujące elementy” na zwielokrotnionym szablonie – również w ten sposób maluchy łatwo odkryją, jak narysować słonia czy żyrafę. Głowińska pozwala się podpatrywać, a rozmaitość afrykańskiej fauny zapewnia jej szereg atrakcyjnych motywów w sam raz na rysowankę. Poza lekcją rysowania zwierząt autorka proponuje uzupełnianki: są tu kształty zaznaczane przerywanymi liniami – dość oczywiste „zagadki” dla najmłodszych. Należy je pogrubić (ćwicząc przy okazji motorykę i koordynację wzrokowo-ruchową), a potem pokolorować. Rzeczy oczywistych i obecnych na rysunku każdego dziecka – słońca, chmur czy kwiatków – Głowińska zwykle nie zaznacza, to dzieci mają uzupełniać samodzielnie. Ale nie koniec na tym, bo autorka wykorzystuje motyw szlaczków. Każe maluchom uzupełniać paski na zebrze lub wzorki na grzbiecie węża: to przygotowanie do nauki pisania, a i dobra zabawa.
Anita Głowińska nie poprzestaje na tym. Ubarwia rysunkowe przygody Kici Koci drobnymi historyjkami. Bohaterka między innymi jeździ na gepardzie, tapla się w bajorku z nosorożcem i poznaje lwa. W drobnych, kilkuzdaniowych opowiastkach autorka przemyca wiadomości o zwierzętach: jak zdobywają pożywienie, jak pozbywają się pasożytów, czy kto jest ich największym wrogiem. Tu Kicia Kocia czerpie wiadomości z narracji. Dokłada do nich autorka po dwie nadprogramowe ciekawostki wpisywane pod każdą „przygodą”, więc tomik zyskuje jako zbiorek wiadomości na temat, który dzieci bardzo interesuje.
Rysunki są mocną stroną tomików Anity Głowińskiej, cieszy zatem fakt, że autorka wykorzystuje je w kreatywnym zeszycie rysunkowych ćwiczeń dla dzieci. W tomiku „Kicia Kocia w Afryce” dzieje się dużo: tekstu jest tu nawet więcej niż w „tradycyjnych” częściach serii – co jednak nie przytłacza odbiorców ze względu na szybkie zmiany i duży format książki. Głowińska zachęca do kolorowania stron, ale i do samodzielnego tworzenia – podpowiada dzieciom, jak mają to robić. Takie wskazówki są cenne dla maluchów: zachęcają do wykonywania kolejnych rysunków (więc i do ćwiczenia ręki). Trochę tu zagadek, trochę radości z odkrywania niespodzianek na obrazkach. Kicia Kocia sprawdza się już nie tylko jako przewodniczka po świecie maluchów, ale i jako bohaterka wyobraźniowych przygód, wciąż ucząca, ale dostarczająca też sporo zabawy w dobrym stylu. Małych fanów Kici Koci na pewno ucieszy możliwość wyrwania się z codzienności bohaterki i szukania nowych wrażeń w przyjaznych choć mocno egzotycznych otoczeniach.
Wspólne rysowanie
Seria o Kici Koci zaczyna się rozbudowywać – i to całkiem sensownie, Anita Głowińska wykorzystuje bowiem nie tylko modę na kolorowanki i zadania dla dzieci, ale i własny styl ilustrowania pozwalający na rozmaite uproszczenia i „dziecięce” wzory. A ponieważ proponuje książeczkę inną niż do tej pory, korzysta z fantazji – również w sam raz dla kilkulatków. Tomik „Kicia Kocia w Afryce” różni się od całej serii nie tylko egzotycznym tytułem, ale i formatem. To zresztą zalążek cyklu Rysuj z Kicią Kocią, ciekawego edukacyjno-rozrywkowego odgałęzienia serii dla maluchów.
„To jest książka do czytania, bazgrania i kolorowania” głosi napis na dole okładki. Na stronie tytułowej prezentują się autorzy rysunków, czyli dumnie podpisana Kicia Kocia i użytkownik książeczki. Anita Głowińska wybiera charakterystyczne dla Afryki zwierzęta i pokazuje, jak łatwo je narysować. Czasem przedstawia kolejne etapy, w których z prostych kształtów w końcu powstanie bajkowy zwierzak. Innym razem każe dzieciom dorysowywać „brakujące elementy” na zwielokrotnionym szablonie – również w ten sposób maluchy łatwo odkryją, jak narysować słonia czy żyrafę. Głowińska pozwala się podpatrywać, a rozmaitość afrykańskiej fauny zapewnia jej szereg atrakcyjnych motywów w sam raz na rysowankę. Poza lekcją rysowania zwierząt autorka proponuje uzupełnianki: są tu kształty zaznaczane przerywanymi liniami – dość oczywiste „zagadki” dla najmłodszych. Należy je pogrubić (ćwicząc przy okazji motorykę i koordynację wzrokowo-ruchową), a potem pokolorować. Rzeczy oczywistych i obecnych na rysunku każdego dziecka – słońca, chmur czy kwiatków – Głowińska zwykle nie zaznacza, to dzieci mają uzupełniać samodzielnie. Ale nie koniec na tym, bo autorka wykorzystuje motyw szlaczków. Każe maluchom uzupełniać paski na zebrze lub wzorki na grzbiecie węża: to przygotowanie do nauki pisania, a i dobra zabawa.
Anita Głowińska nie poprzestaje na tym. Ubarwia rysunkowe przygody Kici Koci drobnymi historyjkami. Bohaterka między innymi jeździ na gepardzie, tapla się w bajorku z nosorożcem i poznaje lwa. W drobnych, kilkuzdaniowych opowiastkach autorka przemyca wiadomości o zwierzętach: jak zdobywają pożywienie, jak pozbywają się pasożytów, czy kto jest ich największym wrogiem. Tu Kicia Kocia czerpie wiadomości z narracji. Dokłada do nich autorka po dwie nadprogramowe ciekawostki wpisywane pod każdą „przygodą”, więc tomik zyskuje jako zbiorek wiadomości na temat, który dzieci bardzo interesuje.
Rysunki są mocną stroną tomików Anity Głowińskiej, cieszy zatem fakt, że autorka wykorzystuje je w kreatywnym zeszycie rysunkowych ćwiczeń dla dzieci. W tomiku „Kicia Kocia w Afryce” dzieje się dużo: tekstu jest tu nawet więcej niż w „tradycyjnych” częściach serii – co jednak nie przytłacza odbiorców ze względu na szybkie zmiany i duży format książki. Głowińska zachęca do kolorowania stron, ale i do samodzielnego tworzenia – podpowiada dzieciom, jak mają to robić. Takie wskazówki są cenne dla maluchów: zachęcają do wykonywania kolejnych rysunków (więc i do ćwiczenia ręki). Trochę tu zagadek, trochę radości z odkrywania niespodzianek na obrazkach. Kicia Kocia sprawdza się już nie tylko jako przewodniczka po świecie maluchów, ale i jako bohaterka wyobraźniowych przygód, wciąż ucząca, ale dostarczająca też sporo zabawy w dobrym stylu. Małych fanów Kici Koci na pewno ucieszy możliwość wyrwania się z codzienności bohaterki i szukania nowych wrażeń w przyjaznych choć mocno egzotycznych otoczeniach.
sobota, 24 października 2015
Konstanty Ildefons Gałczyński: Zielona Gęś. Najmniejszy teatr świata
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Zabawy absurdem
Po Gałczyńskim mniej przez odbiorców kojarzonym przyszedł czas na najbardziej chyba i do dziś znany motyw. W serii wydawnictwa Prószyński i S-ka ukazuje się tom „Zielona Gęś. Najmniejszy teatr świata” – zbiór teatralnych miniaturek z Alojzym Gżegżółką, Hermenegildą Kociubińską, Psem Fafikiem i innymi. Tom pozwala zorientować się w komicznej sile absurdu i docenić różnorodność pomysłów autora. Gałczyński zabawia się tu ostrą satyrą polityczną, łagodnym humorem, dowcipem absurdalnym i nonsensem, komizmem obyczajowym czy ironią. Sięga po rozmaite chwyty wywołujące śmiech – od najbardziej podstawowych po wyrafinowane i skomplikowane. Wybiera wyraziste puenty albo z puent rezygnuje, wcześniej budując napięcie. Gałczyński w „Zielonej Gęsi” może zrobić wszystko, a skrótowość służy tu dowcipowi. „Zielona Gęś” to dowód trafnych obserwacji i zamiłowania do purenonsensu.
„Najmniejszy teatr świata” jest logiczną, a i wyczekiwaną kontynuacją pięknej serii. Krótkim wstępem tę publikację opatrzył Tomasz Stępień, jeden z ważniejszych badaczy humoru i satyry – trudno wyobrazić sobie bardziej skondensowany i rzeczowy tekst wprowadzający do tej akurat lektury: w krótkim szkicu Stępień przygotowuje na Gałczyńskiego także zwykłych odbiorców – to ważne, skoro część utworów nie zachowała „ważności” (naturalna konsekwencja włączania spraw aktualnych do satyry). „Zielona Gęś” zwykle funkcjonuje w mniej lub bardziej obszernych wyborach (u schyłku XX wieku teksty spopularyzował zielonogórski kabaret Potem) – teraz można się przyjrzeć całej koncepcji teatrzyku.
U Gałczyńskiego czyta się wszystko. Jedną płaszczyznę żartu zapewniają dialogi bohaterów, a w ich obrębie także popisy warsztatowe, stylizacje, rymy czy parodie. Druga to komizm charakterów – mocno i celnie zarysowane sylwetki postaci. Gałczyński kreśli portrety znaczące, dzięki czemu nie musi wdawać się w zawiłe wyjaśnienia. Wystarczy kilka słów wygłaszanych przez bohatera, żeby jego intencje i – pośrednia – ocena rzeczywistości stały się natychmiast jasne dla czytelników. Krótkie historyjki z Zielonej Gęsi są zróżnicowane tematycznie. Nie brakuje tu twórców, intelektualistów, postaci z mitologii, ale i zwykłych idiotów, bezlitośnie obnażających słabość idei. Gałczyński rozbija skostniałe struktury, wyszukuje rozłamy i pęknięcia w tym, co wydawałoby się od dawna ustalone. I bezustannie drwi, niepowaga jest jego sposobem na ratowanie normalności, a i na bezpieczną krytykę. Spora część żartów przechodzi oczywiście do didaskaliów: w zredukowanej objętości tekstu autor wykorzystuje każde dostępne miejsce do popisywania się pomysłami. Samo w sobie uczynienie didaskaliów źródłem śmiechu jest zabiegiem satyrycznym – i wymusza na reżyserach oraz czytelnikach weryfikowanie podejścia do lektury. Nagle z dodatku do właściwiej historii wysuwają się te uwagi na pierwszy plan i już nie można ich ignorować. Uczy Gałczyński w „Zielonej Gęsi” innego spojrzenia.
Obok tekstów zaangażowanych mieści się w tej książce mnóstwo zabaw słownych i skojarzeń, na które pozwala humor. Konstanty Ildefons Gałczyński staje się mistrzem miniaturowych scenek, pomysłowo aranżuje kolejne spotkania. Dopiero zebranie w jednym tomie wszystkich tekstów, w dodatku pozbawionych nieplanowanych przez autora zmian (wydanie krytyczne!) pomaga zorientować się w twórczym rozmachu i wyobraźni Gałczyńskiego. „Pierwsze wydanie bez skreśleń i cenzury” głosi okładkowa zachęta – i to z pewnością ucieszy literaturoznawców. Ale „Zielona Gęś” zyskuje fanów wśród przedstawicieli różnych pokoleń i różnych zainteresowań – to po prostu tom dla miłośników absurdu, zwolniony od konieczności zachowywania powagi, zawierający już klasykę, a jeszcze wciąż wywołujący żywe reakcje. Gałczyński nie potrzebuje żadnych zachęt ani rekomendacji, sam przekonuje do siebie najlepiej.
Zabawy absurdem
Po Gałczyńskim mniej przez odbiorców kojarzonym przyszedł czas na najbardziej chyba i do dziś znany motyw. W serii wydawnictwa Prószyński i S-ka ukazuje się tom „Zielona Gęś. Najmniejszy teatr świata” – zbiór teatralnych miniaturek z Alojzym Gżegżółką, Hermenegildą Kociubińską, Psem Fafikiem i innymi. Tom pozwala zorientować się w komicznej sile absurdu i docenić różnorodność pomysłów autora. Gałczyński zabawia się tu ostrą satyrą polityczną, łagodnym humorem, dowcipem absurdalnym i nonsensem, komizmem obyczajowym czy ironią. Sięga po rozmaite chwyty wywołujące śmiech – od najbardziej podstawowych po wyrafinowane i skomplikowane. Wybiera wyraziste puenty albo z puent rezygnuje, wcześniej budując napięcie. Gałczyński w „Zielonej Gęsi” może zrobić wszystko, a skrótowość służy tu dowcipowi. „Zielona Gęś” to dowód trafnych obserwacji i zamiłowania do purenonsensu.
„Najmniejszy teatr świata” jest logiczną, a i wyczekiwaną kontynuacją pięknej serii. Krótkim wstępem tę publikację opatrzył Tomasz Stępień, jeden z ważniejszych badaczy humoru i satyry – trudno wyobrazić sobie bardziej skondensowany i rzeczowy tekst wprowadzający do tej akurat lektury: w krótkim szkicu Stępień przygotowuje na Gałczyńskiego także zwykłych odbiorców – to ważne, skoro część utworów nie zachowała „ważności” (naturalna konsekwencja włączania spraw aktualnych do satyry). „Zielona Gęś” zwykle funkcjonuje w mniej lub bardziej obszernych wyborach (u schyłku XX wieku teksty spopularyzował zielonogórski kabaret Potem) – teraz można się przyjrzeć całej koncepcji teatrzyku.
U Gałczyńskiego czyta się wszystko. Jedną płaszczyznę żartu zapewniają dialogi bohaterów, a w ich obrębie także popisy warsztatowe, stylizacje, rymy czy parodie. Druga to komizm charakterów – mocno i celnie zarysowane sylwetki postaci. Gałczyński kreśli portrety znaczące, dzięki czemu nie musi wdawać się w zawiłe wyjaśnienia. Wystarczy kilka słów wygłaszanych przez bohatera, żeby jego intencje i – pośrednia – ocena rzeczywistości stały się natychmiast jasne dla czytelników. Krótkie historyjki z Zielonej Gęsi są zróżnicowane tematycznie. Nie brakuje tu twórców, intelektualistów, postaci z mitologii, ale i zwykłych idiotów, bezlitośnie obnażających słabość idei. Gałczyński rozbija skostniałe struktury, wyszukuje rozłamy i pęknięcia w tym, co wydawałoby się od dawna ustalone. I bezustannie drwi, niepowaga jest jego sposobem na ratowanie normalności, a i na bezpieczną krytykę. Spora część żartów przechodzi oczywiście do didaskaliów: w zredukowanej objętości tekstu autor wykorzystuje każde dostępne miejsce do popisywania się pomysłami. Samo w sobie uczynienie didaskaliów źródłem śmiechu jest zabiegiem satyrycznym – i wymusza na reżyserach oraz czytelnikach weryfikowanie podejścia do lektury. Nagle z dodatku do właściwiej historii wysuwają się te uwagi na pierwszy plan i już nie można ich ignorować. Uczy Gałczyński w „Zielonej Gęsi” innego spojrzenia.
Obok tekstów zaangażowanych mieści się w tej książce mnóstwo zabaw słownych i skojarzeń, na które pozwala humor. Konstanty Ildefons Gałczyński staje się mistrzem miniaturowych scenek, pomysłowo aranżuje kolejne spotkania. Dopiero zebranie w jednym tomie wszystkich tekstów, w dodatku pozbawionych nieplanowanych przez autora zmian (wydanie krytyczne!) pomaga zorientować się w twórczym rozmachu i wyobraźni Gałczyńskiego. „Pierwsze wydanie bez skreśleń i cenzury” głosi okładkowa zachęta – i to z pewnością ucieszy literaturoznawców. Ale „Zielona Gęś” zyskuje fanów wśród przedstawicieli różnych pokoleń i różnych zainteresowań – to po prostu tom dla miłośników absurdu, zwolniony od konieczności zachowywania powagi, zawierający już klasykę, a jeszcze wciąż wywołujący żywe reakcje. Gałczyński nie potrzebuje żadnych zachęt ani rekomendacji, sam przekonuje do siebie najlepiej.
piątek, 23 października 2015
Adam Wajrak: Wilki
Agora, Warszawa 2015.
Przygoda
Bardzo osobista jest ta książka i dobrze, bo także za familiarny ton czytelnicy uwielbiają Adama Wajraka. Ten dziennikarz o przyrodzie pisze z osobistej perspektywy, z ogromnym zaangażowaniem emocjonalnym, które szybko udziela się odbiorcom. I tym razem zaprasza do siebie – nie tylko na kilka wypraw z wilkami. „Wilki” w dużej części poświęcone są Antonii – sympatycznej i mądrej kundelce, która bez żadnej tresury potrafiła odnaleźć w puszczy ofiary wilczych stad (padliny badane przez Nurię). Nie może być też opowieści o puszczy bez samej Nurii – od jej przyjazdu do Polski po naukowe osiągnięcia. Wilki stanowią za to temat nadrzędny, porządkujący całość – a Adam Wajrak prowadzi tę historię zgodnie z oczekiwaniami czytelników, co oznacza, że stopniowo odpowiada na najbardziej prawdopodobne pytania, rozwiewa wątpliwości i cierpliwie tłumaczy motyw obecności wilków i ich relacji z człowiekiem. A z tych analiz jasno wynika jedno: nie mamy powodów do dumy.
Pierwszym tematem, który Wajrak omawia, jest strach. Sam czuł respekt przed tymi zwierzętami – sprawdza więc, dlaczego ludzie mieszkający w pobliżu puszczy nie boją się wilków. Zestawia ponure sądy o tych zwierzętach, przekonania i fakty, pozwalając lepiej zrozumieć wilki. Które, zresztą, panicznie boją się człowieka. Drugi temat to Kazan, „oswojony” wilk i towarzysz zabaw. Poza tym Adam Wajrak bierze udział w szukaniu wilczych gniazd, chodzi tropami wilków po puszczy i towarzyszy Nurii w opisywaniu padliny. Wreszcie przechodzi do trudnych tematów: kłusownictwa i krzywd, jakie wilkom wyrządzają ludzie. Mocno działa na odbiorców, zwłaszcza gdy we wnyki łapią się wilki opisywane wcześniej, konkretne i badane za pomocą obroży z nadajnikiem. Bezsensowna śmierć zwierząt już zaprezentowanych, więc siłą rzeczy bardziej bliskich, musi budzić protest. I chociaż ci, którzy są odpowiedzialni za małe wilcze dramaty, do tomu Wajraka nie zajrzą, autor może zwiększać świadomość społeczną, a co za tym idzie – redukować przyzwolenie na zabijanie zwierząt. Do wilków po tej lekturze łatwo się przekonać. Adam Wajrak prezentuje również zmiany w metodach badawczych, zdradza kulisy części obserwacji (niekoniecznie bezpośrednio dotyczących wilków) i zajmująco pisze o swoich spotkaniach z budzącymi powszechną grozę drapieżnikami. Celebruje każde zetknięcie się z przedstawicielami watahy – i nic dziwnego.
„Wilki” to książka napisana z pasją. Ani na moment Wajrak nie zamienia się w zdystansowanego obserwatora. Przedstawia ludzi, którzy podzielają jego zainteresowania i opiekują się wilkami oraz działania tych, którzy wilków nie mogą ścierpieć (Antonia jako pies tropiący mogła zaistnieć w tomie dopiero pośmiertnie, inaczej mogłaby stać się obiektem ataków). Nie są więc „Wilki” publikacją sielankową. Nie da się tego tomu czytać obojętnie: chociaż Adam Wajrak daleki jest od sentymentalnych tonów, funduje odbiorcom sporo scen wzruszających, a dla równowagi również kilka budzących gniew. Kusi atmosferą serdeczności w obrazkach domowych, chociaż niespecjalnie zachęca do pójścia w ślady badaczy i podjęcia podobnej pracy. Jest fachowy, a przy tym swojski. Zależy mu na szerzeniu wiedzy i rozwijaniu społecznej świadomości, dzieli się także osobistymi przemyśleniami i wrażeniami. Tak nie pozostawia wątpliwości, że to książka wyjątkowa – tak samo jak wyjątkowi są jej bohaterowie.
„Wilki” to opowieść o zwierzętach, które stronią od ludzi – z perspektywy ich miłośnika, a i świadomego obserwatora. W narracji Adam Wajrak rezygnuje z tonów popularnonaukowych na rzecz prywatnej historii – w ten sposób pozwala czytelnikom przeżywać wydarzenia razem ze sobą, wprowadza ich w swój świat i pokazuje życie z dala od zgiełku wielkich miast. Pod tym kątem „Wilki” uwodzą egzotyką i zapewniają nietypowy relaks lekturowy – na taką ucieczkę do natury niewielu mogłoby się zdobyć.
Przygoda
Bardzo osobista jest ta książka i dobrze, bo także za familiarny ton czytelnicy uwielbiają Adama Wajraka. Ten dziennikarz o przyrodzie pisze z osobistej perspektywy, z ogromnym zaangażowaniem emocjonalnym, które szybko udziela się odbiorcom. I tym razem zaprasza do siebie – nie tylko na kilka wypraw z wilkami. „Wilki” w dużej części poświęcone są Antonii – sympatycznej i mądrej kundelce, która bez żadnej tresury potrafiła odnaleźć w puszczy ofiary wilczych stad (padliny badane przez Nurię). Nie może być też opowieści o puszczy bez samej Nurii – od jej przyjazdu do Polski po naukowe osiągnięcia. Wilki stanowią za to temat nadrzędny, porządkujący całość – a Adam Wajrak prowadzi tę historię zgodnie z oczekiwaniami czytelników, co oznacza, że stopniowo odpowiada na najbardziej prawdopodobne pytania, rozwiewa wątpliwości i cierpliwie tłumaczy motyw obecności wilków i ich relacji z człowiekiem. A z tych analiz jasno wynika jedno: nie mamy powodów do dumy.
Pierwszym tematem, który Wajrak omawia, jest strach. Sam czuł respekt przed tymi zwierzętami – sprawdza więc, dlaczego ludzie mieszkający w pobliżu puszczy nie boją się wilków. Zestawia ponure sądy o tych zwierzętach, przekonania i fakty, pozwalając lepiej zrozumieć wilki. Które, zresztą, panicznie boją się człowieka. Drugi temat to Kazan, „oswojony” wilk i towarzysz zabaw. Poza tym Adam Wajrak bierze udział w szukaniu wilczych gniazd, chodzi tropami wilków po puszczy i towarzyszy Nurii w opisywaniu padliny. Wreszcie przechodzi do trudnych tematów: kłusownictwa i krzywd, jakie wilkom wyrządzają ludzie. Mocno działa na odbiorców, zwłaszcza gdy we wnyki łapią się wilki opisywane wcześniej, konkretne i badane za pomocą obroży z nadajnikiem. Bezsensowna śmierć zwierząt już zaprezentowanych, więc siłą rzeczy bardziej bliskich, musi budzić protest. I chociaż ci, którzy są odpowiedzialni za małe wilcze dramaty, do tomu Wajraka nie zajrzą, autor może zwiększać świadomość społeczną, a co za tym idzie – redukować przyzwolenie na zabijanie zwierząt. Do wilków po tej lekturze łatwo się przekonać. Adam Wajrak prezentuje również zmiany w metodach badawczych, zdradza kulisy części obserwacji (niekoniecznie bezpośrednio dotyczących wilków) i zajmująco pisze o swoich spotkaniach z budzącymi powszechną grozę drapieżnikami. Celebruje każde zetknięcie się z przedstawicielami watahy – i nic dziwnego.
„Wilki” to książka napisana z pasją. Ani na moment Wajrak nie zamienia się w zdystansowanego obserwatora. Przedstawia ludzi, którzy podzielają jego zainteresowania i opiekują się wilkami oraz działania tych, którzy wilków nie mogą ścierpieć (Antonia jako pies tropiący mogła zaistnieć w tomie dopiero pośmiertnie, inaczej mogłaby stać się obiektem ataków). Nie są więc „Wilki” publikacją sielankową. Nie da się tego tomu czytać obojętnie: chociaż Adam Wajrak daleki jest od sentymentalnych tonów, funduje odbiorcom sporo scen wzruszających, a dla równowagi również kilka budzących gniew. Kusi atmosferą serdeczności w obrazkach domowych, chociaż niespecjalnie zachęca do pójścia w ślady badaczy i podjęcia podobnej pracy. Jest fachowy, a przy tym swojski. Zależy mu na szerzeniu wiedzy i rozwijaniu społecznej świadomości, dzieli się także osobistymi przemyśleniami i wrażeniami. Tak nie pozostawia wątpliwości, że to książka wyjątkowa – tak samo jak wyjątkowi są jej bohaterowie.
„Wilki” to opowieść o zwierzętach, które stronią od ludzi – z perspektywy ich miłośnika, a i świadomego obserwatora. W narracji Adam Wajrak rezygnuje z tonów popularnonaukowych na rzecz prywatnej historii – w ten sposób pozwala czytelnikom przeżywać wydarzenia razem ze sobą, wprowadza ich w swój świat i pokazuje życie z dala od zgiełku wielkich miast. Pod tym kątem „Wilki” uwodzą egzotyką i zapewniają nietypowy relaks lekturowy – na taką ucieczkę do natury niewielu mogłoby się zdobyć.
czwartek, 22 października 2015
Karolina i Tomasz Elbanowscy: Ratuj maluchy! Rodzicielska rewolucja
Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Emocje i gra
„Ratuj maluchy” to książka o akcji społeczno-politycznej prowadzonej przez Karolinę i Tomasza Elbanowskich, a związanej z reformą, która do pierwszych klas wysyła obowiązkowo sześciolatki. Autorzy są rodzicami (pod koniec tomu już ośmiorga dzieci) i powołują się na własne obserwacje oraz na błędy polityków, żeby umożliwić dzieciom rozwój dostosowany do ich naturalnych predyspozycji. Książka „Ratuj maluchy” jest opowieścią o szeroko zakrojonej akcji – i najlepiej ją czytać jako reportaż uczestniczący, bez oceniania poglądów czy zachowań. W takiej formie sprawdza się najlepiej, a i najdłużej przetrwa – chociaż samym autorom umożliwi też jeszcze większy medialny rozgłos.
„Ratuj maluchy” to publikacja silnie bazująca na emocjach. Pisze ją wbrew okładce Karolina Elbanowska, przynajmniej tylko ona ujawnia się w narracji, do tego parę razy na kartach tomu zapewnia o swojej wielkiej miłości do męża, co ma niewiele związku z akcją przeciwko reformie, ale powinno ocieplić wizerunek walczącej matki. Karolina Elbanowska zresztą dość często przyznaje się tu do kwestii prywatnych: pokazuje, jak zawiązywały się przyjaźnie zrodzone ze społecznego wsparcia, przypomina chwile załamania i momenty szybkich kontrowersyjnych dla wielu decyzji (oddanie dziecka pod opiekę młodej funkcjonariuszce). Czasami Elbanowska wykorzystuje książkę, żeby wytłumaczyć pewne posunięcia, naświetla je wtedy jednostronnie (zabieranie ze sobą dzieci na polityczne spotkania to dla niej konieczność, wydaje się, że autorka nie rozumie wymowy takich gestów i dziwi się, gdy jej oponenci posuwają się do podobnego chwytu. W taką naiwność trudno bez zastrzeżeń wierzyć, zwłaszcza że autorom nie brakuje pomysłów na kolejne akcje).
Pisze Karolina Elbanowska o początkach „Ratuj maluchy” i o wyzwaniach, z jakimi przyszło się jej mierzyć – próbuje się pokazać jako zwyczajna mama walcząca o dobro dzieci. To jedna warstwa narracji. Drugą jest ostry polityczny spór prowadzony również tutaj: autorka wydobywa na światło dzienne wszelkie brudy i niechlubne reakcje pań z politycznego światka. Wyjaśnia, jak z mężem próbowała ośmieszać reformę – i jak rządzący mieli się ośmieszać sami, bezradni wobec zdeterminowanych rodziców. Tu autorka jest agresywna i ma jeden cel: przekonanie do siebie innych. Trzecią warstwę tomu stanowią przytaczane statystyki, liczby i dane, które mają podziałać na wyobraźnię i przekonać nieprzekonanych. Silna funkcja perswazyjna sprawia, że lektura momentami traci na jakości, zamienia się w kolejną trybunę. Kiedy reportażu uczestniczący przeradza się w agitację, trudno o obiektywne spojrzenie. Emocje w tomie „Ratuj maluchy” przetrwają – ale nawoływania polityczne przekształcić mogą tę publikację w efemerydę. Szkoda, bo Elbanowska między wierszami uczy, jak mówić, żeby być słyszaną.
W pewnym momencie zaciera się tu istota sprawy, dobro dziecka. Przestają się liczyć indywidualne predyspozycje maluchów (pozostają tylko te będące argumentem za odrzuceniem reformy), same dzieci znikają. Ich miejsce zajmuje polityczna przepychanka, próba sił lub w ogóle wojna o rząd dusz. Tom „Ratuj maluchy” traktowany jako reportaż budzi ciekawość i nie musi być do tego narzędziem politycznej walki. Elbanowska pisze z własnej perspektywy, nie ukrywa uczuć, dodaje do całości pożywkę z życia prywatnego, a to dobrze się sprzedaje – zwłaszcza gdy w grę wchodzi dobro najmłodszych. Możliwe, że części odbiorców-rodziców argumenty i opinie autorki oraz cała emocjonalna otoczka przysłonią jakość samego tekstu. Elbanowska pisze tak, by zainteresować, wciągnąć w rozgrywki jak najwięcej ludzi. Całkiem nieźle operuje gatunkowym potencjałem i lawiruje między świadomości, jak zjednać sobie innych – a programową wręcz naiwnością.
Emocje i gra
„Ratuj maluchy” to książka o akcji społeczno-politycznej prowadzonej przez Karolinę i Tomasza Elbanowskich, a związanej z reformą, która do pierwszych klas wysyła obowiązkowo sześciolatki. Autorzy są rodzicami (pod koniec tomu już ośmiorga dzieci) i powołują się na własne obserwacje oraz na błędy polityków, żeby umożliwić dzieciom rozwój dostosowany do ich naturalnych predyspozycji. Książka „Ratuj maluchy” jest opowieścią o szeroko zakrojonej akcji – i najlepiej ją czytać jako reportaż uczestniczący, bez oceniania poglądów czy zachowań. W takiej formie sprawdza się najlepiej, a i najdłużej przetrwa – chociaż samym autorom umożliwi też jeszcze większy medialny rozgłos.
„Ratuj maluchy” to publikacja silnie bazująca na emocjach. Pisze ją wbrew okładce Karolina Elbanowska, przynajmniej tylko ona ujawnia się w narracji, do tego parę razy na kartach tomu zapewnia o swojej wielkiej miłości do męża, co ma niewiele związku z akcją przeciwko reformie, ale powinno ocieplić wizerunek walczącej matki. Karolina Elbanowska zresztą dość często przyznaje się tu do kwestii prywatnych: pokazuje, jak zawiązywały się przyjaźnie zrodzone ze społecznego wsparcia, przypomina chwile załamania i momenty szybkich kontrowersyjnych dla wielu decyzji (oddanie dziecka pod opiekę młodej funkcjonariuszce). Czasami Elbanowska wykorzystuje książkę, żeby wytłumaczyć pewne posunięcia, naświetla je wtedy jednostronnie (zabieranie ze sobą dzieci na polityczne spotkania to dla niej konieczność, wydaje się, że autorka nie rozumie wymowy takich gestów i dziwi się, gdy jej oponenci posuwają się do podobnego chwytu. W taką naiwność trudno bez zastrzeżeń wierzyć, zwłaszcza że autorom nie brakuje pomysłów na kolejne akcje).
Pisze Karolina Elbanowska o początkach „Ratuj maluchy” i o wyzwaniach, z jakimi przyszło się jej mierzyć – próbuje się pokazać jako zwyczajna mama walcząca o dobro dzieci. To jedna warstwa narracji. Drugą jest ostry polityczny spór prowadzony również tutaj: autorka wydobywa na światło dzienne wszelkie brudy i niechlubne reakcje pań z politycznego światka. Wyjaśnia, jak z mężem próbowała ośmieszać reformę – i jak rządzący mieli się ośmieszać sami, bezradni wobec zdeterminowanych rodziców. Tu autorka jest agresywna i ma jeden cel: przekonanie do siebie innych. Trzecią warstwę tomu stanowią przytaczane statystyki, liczby i dane, które mają podziałać na wyobraźnię i przekonać nieprzekonanych. Silna funkcja perswazyjna sprawia, że lektura momentami traci na jakości, zamienia się w kolejną trybunę. Kiedy reportażu uczestniczący przeradza się w agitację, trudno o obiektywne spojrzenie. Emocje w tomie „Ratuj maluchy” przetrwają – ale nawoływania polityczne przekształcić mogą tę publikację w efemerydę. Szkoda, bo Elbanowska między wierszami uczy, jak mówić, żeby być słyszaną.
W pewnym momencie zaciera się tu istota sprawy, dobro dziecka. Przestają się liczyć indywidualne predyspozycje maluchów (pozostają tylko te będące argumentem za odrzuceniem reformy), same dzieci znikają. Ich miejsce zajmuje polityczna przepychanka, próba sił lub w ogóle wojna o rząd dusz. Tom „Ratuj maluchy” traktowany jako reportaż budzi ciekawość i nie musi być do tego narzędziem politycznej walki. Elbanowska pisze z własnej perspektywy, nie ukrywa uczuć, dodaje do całości pożywkę z życia prywatnego, a to dobrze się sprzedaje – zwłaszcza gdy w grę wchodzi dobro najmłodszych. Możliwe, że części odbiorców-rodziców argumenty i opinie autorki oraz cała emocjonalna otoczka przysłonią jakość samego tekstu. Elbanowska pisze tak, by zainteresować, wciągnąć w rozgrywki jak najwięcej ludzi. Całkiem nieźle operuje gatunkowym potencjałem i lawiruje między świadomości, jak zjednać sobie innych – a programową wręcz naiwnością.
środa, 21 października 2015
Stuhrmówka, czyli gen wewnętrznej wolności. Maciej Stuhr w rozmowie z Beatą Nowicką
Znak, Kraków 2015.
Decyzje
Do grona aktorów opowiadających o swoim życiu i pracy w wywiadach-rzekach dołączył Maciej Stuhr – i dołączył, jak to on, brawurowo. „Stuhrmówka, czyli gen wewnętrznej wolności” nie tylko tytuł ma dobry, imponuje też zawartością. Beata Nowicka doskonale orientuje się w meandrach artystycznego dorobku i w rodzinnych sprawach swojego rozmówcy, wie, co chce uzyskać i potrafi w wywiadzie nie przeszkadzać. Maciej Stuhr z kolei na pytania odpowiada rzeczowo i nie pospiesznie, dzięki czemu uzyskuje dość szczegółowe autoanalizy. W dialogach czasem posługuje się dowcipem, czasem stawia na głęboką szczerość (z rzadka przeradzającą się w rozgoryczenie). Czytelnicy i fani mają szansę zobaczyć od innej strony liczne działania aktora.
Maciej Stuhr nie koncentruje się tu na sprawach dla siebie oczywistych, a Beata Nowicka także nie uściśla i nie drąży poruszanych kwestii. Rozmówcy dobrze się znają i sami sobie nie chcą zajmować czasu powtarzaniem motywów, które zostały już na wiele sposobów przerobione przez media i tabloidy: o wiele bardziej interesują ich tematy artystyczne i obyczajowe pozbawione etykietki skandalu. Od medialnych nagonek trudno co prawda uciec – i kilka razy nawiązania do nich przewijają się przez tekst – ale nie zabierają zbyt dużo miejsca. Wiadomo, że w takiej namiastce autobiografii nie da się opowiedzieć o wszystkim, a sama konwencja rozmowy wymusza poleganie na zawodnej pamięci i chwilowych skojarzeniach, ale Maciej Stuhr stara się opowiadać wyczerpująco i, co rzadkie w tego typu publikacjach, dość literacko. Przebija się przez tom inteligentny humor i osobowość aktora, przebija się i ważne porozumienie z Beatą Nowicką. Wywiad zamienia się w opowieści trochę fragmentaryczne i nie zawsze układane chronologicznie, ale za to rozbudzające ciekawość odbiorców. O wszystkim chciałoby się czytać więcej.
„Stuhrmówka” to mniej wywiad nakierowany na aktorstwo, a bardziej – na wszechstronność artysty. Mowa tu o teatrze – i o decyzjach podejmowanych w tej dziedzinie, o wielkich wyzwaniach i spektaklach przynoszących łzy, o uczeniu studentów, o karierze filmowej, o dubbingu, o konferansjerce, o kabarecie, o zabawach literackich i felietonach… Każdy z tych tematów chciałoby się rozbudować do rozmiarów osobnej książki, bo mimo że aktor opowiada sporo, to czyni to tak zajmująco, że po lekturze czuje się niedosyt. Różnorodność tematyczna staje się zatem największą zaletą i jednocześnie wadą tomu: pokazuje, ile jeszcze ciekawostek mógłby Maciej Stuhr przedstawić.
Tom nie zamienia się w zbiór anegdot. Nie ma w nim tendencji do rozśmieszania odbiorców, nie ma też prób przedstawiania się w jak najlepszym świetle: Maciej Stuhr nie unika mówienia o słabościach czy trudnościach swojego zawodu. Nie musi się też natrętnie promować. „Stuhrmówka” to opowieść na marginesie zawodowych wyzwań: chroni prywatność aktora, ale daje też przegląd jego wyborów, szczęśliwych zbiegów okoliczności czy historii zamienionych w piękne wspomnienia.
Jakość wydania dorównuje tu jakości samej rozmowy. Publikacja jest bogato ilustrowana zdjęciami z różnych spektakli czy filmów (a autor dodaje do tych kadrów wyjaśniające podpisy). Nie zabrakło tu i luster, czyli obrazu Macieja Stuhra w oczach przyjaciół, rodziny czy kolegów po fachu – na szczęście w tym wypadku większość autorów rezygnuje z konwencjonalnych pochwał na rzecz konkretów i osobistych uwag. Jest „Stuhrmówka” tomem, który czyta się z ciekawością niesłabnącą od pierwszej do ostatniej strony. Chociaż ta publikacja powstała w odpowiedzi na rynkową modę, przygotowana została bez zarzutu – i staje się atrakcyjną lekturą nie tylko dla fanów. Warto sprawdzić, co do powiedzenia ma Maciej Stuhr i jak zaprezentuje się w takiej formie. „Stuhrmówka” to książka dobrze przemyślana.
Decyzje
Do grona aktorów opowiadających o swoim życiu i pracy w wywiadach-rzekach dołączył Maciej Stuhr – i dołączył, jak to on, brawurowo. „Stuhrmówka, czyli gen wewnętrznej wolności” nie tylko tytuł ma dobry, imponuje też zawartością. Beata Nowicka doskonale orientuje się w meandrach artystycznego dorobku i w rodzinnych sprawach swojego rozmówcy, wie, co chce uzyskać i potrafi w wywiadzie nie przeszkadzać. Maciej Stuhr z kolei na pytania odpowiada rzeczowo i nie pospiesznie, dzięki czemu uzyskuje dość szczegółowe autoanalizy. W dialogach czasem posługuje się dowcipem, czasem stawia na głęboką szczerość (z rzadka przeradzającą się w rozgoryczenie). Czytelnicy i fani mają szansę zobaczyć od innej strony liczne działania aktora.
Maciej Stuhr nie koncentruje się tu na sprawach dla siebie oczywistych, a Beata Nowicka także nie uściśla i nie drąży poruszanych kwestii. Rozmówcy dobrze się znają i sami sobie nie chcą zajmować czasu powtarzaniem motywów, które zostały już na wiele sposobów przerobione przez media i tabloidy: o wiele bardziej interesują ich tematy artystyczne i obyczajowe pozbawione etykietki skandalu. Od medialnych nagonek trudno co prawda uciec – i kilka razy nawiązania do nich przewijają się przez tekst – ale nie zabierają zbyt dużo miejsca. Wiadomo, że w takiej namiastce autobiografii nie da się opowiedzieć o wszystkim, a sama konwencja rozmowy wymusza poleganie na zawodnej pamięci i chwilowych skojarzeniach, ale Maciej Stuhr stara się opowiadać wyczerpująco i, co rzadkie w tego typu publikacjach, dość literacko. Przebija się przez tom inteligentny humor i osobowość aktora, przebija się i ważne porozumienie z Beatą Nowicką. Wywiad zamienia się w opowieści trochę fragmentaryczne i nie zawsze układane chronologicznie, ale za to rozbudzające ciekawość odbiorców. O wszystkim chciałoby się czytać więcej.
„Stuhrmówka” to mniej wywiad nakierowany na aktorstwo, a bardziej – na wszechstronność artysty. Mowa tu o teatrze – i o decyzjach podejmowanych w tej dziedzinie, o wielkich wyzwaniach i spektaklach przynoszących łzy, o uczeniu studentów, o karierze filmowej, o dubbingu, o konferansjerce, o kabarecie, o zabawach literackich i felietonach… Każdy z tych tematów chciałoby się rozbudować do rozmiarów osobnej książki, bo mimo że aktor opowiada sporo, to czyni to tak zajmująco, że po lekturze czuje się niedosyt. Różnorodność tematyczna staje się zatem największą zaletą i jednocześnie wadą tomu: pokazuje, ile jeszcze ciekawostek mógłby Maciej Stuhr przedstawić.
Tom nie zamienia się w zbiór anegdot. Nie ma w nim tendencji do rozśmieszania odbiorców, nie ma też prób przedstawiania się w jak najlepszym świetle: Maciej Stuhr nie unika mówienia o słabościach czy trudnościach swojego zawodu. Nie musi się też natrętnie promować. „Stuhrmówka” to opowieść na marginesie zawodowych wyzwań: chroni prywatność aktora, ale daje też przegląd jego wyborów, szczęśliwych zbiegów okoliczności czy historii zamienionych w piękne wspomnienia.
Jakość wydania dorównuje tu jakości samej rozmowy. Publikacja jest bogato ilustrowana zdjęciami z różnych spektakli czy filmów (a autor dodaje do tych kadrów wyjaśniające podpisy). Nie zabrakło tu i luster, czyli obrazu Macieja Stuhra w oczach przyjaciół, rodziny czy kolegów po fachu – na szczęście w tym wypadku większość autorów rezygnuje z konwencjonalnych pochwał na rzecz konkretów i osobistych uwag. Jest „Stuhrmówka” tomem, który czyta się z ciekawością niesłabnącą od pierwszej do ostatniej strony. Chociaż ta publikacja powstała w odpowiedzi na rynkową modę, przygotowana została bez zarzutu – i staje się atrakcyjną lekturą nie tylko dla fanów. Warto sprawdzić, co do powiedzenia ma Maciej Stuhr i jak zaprezentuje się w takiej formie. „Stuhrmówka” to książka dobrze przemyślana.
wtorek, 20 października 2015
Emilia Dziubak: Rok w lesie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Zwierzęta
Niewiele jest osób, które oparłyby się urokowi ilustracji Emilii Dziubak. Jej prace nieodmiennie zachwycają przemyśleniem detali, bajkowością podpieraną realizmem, grami światła i cienia oraz ogólną atmosferą. Zawsze, gdy Emilia Dziubak ilustruje książkę, prowadzi drugą narrację w obrazach – jest wtedy precyzyjnym przewodnikiem po świecie wyobraźni. Sama cieszy się z możliwości przebywania w wymyślanych krainach, nic więc dziwnego, że wyprawy z nią okazują się wielką przygodą. Teraz Dziubak dołącza do pięknej serii kartonowych publikacji Naszej Księgarni – po „Roku w mieście” Katarzyny Boguckiej proponuje małym i starszym odbiorcom „Rok w lesie” – rozłożoną na dwanaście miesięcy obrazkową opowieść bez słów o zwierzętach spotykanych w naszych lasach.
Tekst znajduje się tylko na pierwszej rozkładówce: są to bardzo krótkie notatki na temat mieszkańców lasu. Każde zwierzę przedstawia się odbiorcom, mówi o swoich cechach charakterystycznych, zwyczajach lub zastrzeżeniach. Każde zwierzę prezentuje się również na obrazkowej miniaturce, dzięki czemu można szybko skojarzyć stworzenie z jego opisem, nawet wtedy, gdy nie spotkało się go w naturalnym środowisku. Należy tu pamiętać, że większość dzieci nie miała okazji przyjrzeć się z bliska rysiowi, wydrze czy szopowi praczowi. Owszem, są tu ćmy, wróble, muchy czy sroki – ale Dziubak nie zapomina o gatunkach znacznie trudniejszych do dostrzeżenia. Takie podejście służy edukowaniu dzieci, ale i dobrej zabawie – prezentacja postaci, bohaterów tomu, nie kończy się bowiem w tym momencie – oto autorka zaprasza wszystkich na wyprawę do lasu.
Kolejne rozkładówki przynoszą dwanaście wielkoformatowych ilustracji przedstawiających las w ciągu dwunastu miesięcy. Emilia Dziubak, zgodnie z założeniami serii, pokazuje jeden „kadr” z lasu. Widać w nim, co dzieje się na drzewach i w dziuplach, przy leśniczówce, między drzewami, na wodzie i pod wodą oraz pod ziemią, bo autorka stosuje system przekrojów. Ogranicza środkowe piętro roślinności – jak na las, niewiele tu zarośli, krzaków i krzewów – to oczywiste, bo zasłaniałyby wybryki bohaterów. Wprowadza Emilia Dziubak jeszcze jedną „bajkową” płaszczyznę – zaznacza emocje i myśli postaci (locha dziwi się walczącym dzikom, a łoś stale martwi się o poroże). Sytuacja zmienia się na każdym obrazku i pozwala zrozumieć, jak zachowują się zwierzęta w zależności od pory roku. Kiedy gromadzą zapasy, kiedy wychowują młode, gdzie się ukrywają przed ludźmi (bo w wielu wypadkach ludzie w lesie to intruzi). Z oglądania ilustracji pełnych szczegółów wyczytać i zapamiętać można dużo więcej niż z tradycyjnych lektur. Zwłaszcza że autorka nie stroni od komizmu. Można tu tropić przeróżne zabawy (ziemia, poza norkami i systemem wydrążonych korytarzy, skrywa też… kości i śmieci) oraz przyglądać się coraz lepiej znanym bohaterom. To nie jest publikacja, którą wystarczy przekartkować – poznaje się ją długo i z niekłamanym zachwytem.
„Rok w lesie” to książka do oglądania. Uczy wyciągania wniosków (dzieci będą dostrzegać związki przyczynowo-skutkowe w kolejnych miesiącach), ale i płynnego opowiadania. Rozwija wiedzę i wyobraźnię, a także zdolności narracyjne. W dodatku nie ma jednej oczywistej „fabuły”: każdy bohater to inna opowieść, każdy miesiąc to inne ciekawostki. Po skończeniu zabawy da się jeszcze nieraz do niej wrócić. Porównywanie kolejnych ilustracji to rozrywka dla całej rodziny, a i test na spostrzegawczość. Emilia Dziubak ukrywa w leśnym gąszczu szereg niespodzianek – od dzieci będzie zależało, ile z tej książki wyczytają. „Rok w lesie” to ilustratorski popis, ale też i książka przyjemna w odbiorze dla dzieci – autorka, która nie zawodzi i pomysł na serię, który się sprawdził – to już gwarancja sukcesu. Emilia Dziubak taki sukces zasłużenie odnosi. Wśród wielu picture booków „Rok w lesie” wypada olśniewająco jako dowód na potencjał edukacyjny podgatunku oraz jako dowód ilustratorskich talentów.
Zwierzęta
Niewiele jest osób, które oparłyby się urokowi ilustracji Emilii Dziubak. Jej prace nieodmiennie zachwycają przemyśleniem detali, bajkowością podpieraną realizmem, grami światła i cienia oraz ogólną atmosferą. Zawsze, gdy Emilia Dziubak ilustruje książkę, prowadzi drugą narrację w obrazach – jest wtedy precyzyjnym przewodnikiem po świecie wyobraźni. Sama cieszy się z możliwości przebywania w wymyślanych krainach, nic więc dziwnego, że wyprawy z nią okazują się wielką przygodą. Teraz Dziubak dołącza do pięknej serii kartonowych publikacji Naszej Księgarni – po „Roku w mieście” Katarzyny Boguckiej proponuje małym i starszym odbiorcom „Rok w lesie” – rozłożoną na dwanaście miesięcy obrazkową opowieść bez słów o zwierzętach spotykanych w naszych lasach.
Tekst znajduje się tylko na pierwszej rozkładówce: są to bardzo krótkie notatki na temat mieszkańców lasu. Każde zwierzę przedstawia się odbiorcom, mówi o swoich cechach charakterystycznych, zwyczajach lub zastrzeżeniach. Każde zwierzę prezentuje się również na obrazkowej miniaturce, dzięki czemu można szybko skojarzyć stworzenie z jego opisem, nawet wtedy, gdy nie spotkało się go w naturalnym środowisku. Należy tu pamiętać, że większość dzieci nie miała okazji przyjrzeć się z bliska rysiowi, wydrze czy szopowi praczowi. Owszem, są tu ćmy, wróble, muchy czy sroki – ale Dziubak nie zapomina o gatunkach znacznie trudniejszych do dostrzeżenia. Takie podejście służy edukowaniu dzieci, ale i dobrej zabawie – prezentacja postaci, bohaterów tomu, nie kończy się bowiem w tym momencie – oto autorka zaprasza wszystkich na wyprawę do lasu.
Kolejne rozkładówki przynoszą dwanaście wielkoformatowych ilustracji przedstawiających las w ciągu dwunastu miesięcy. Emilia Dziubak, zgodnie z założeniami serii, pokazuje jeden „kadr” z lasu. Widać w nim, co dzieje się na drzewach i w dziuplach, przy leśniczówce, między drzewami, na wodzie i pod wodą oraz pod ziemią, bo autorka stosuje system przekrojów. Ogranicza środkowe piętro roślinności – jak na las, niewiele tu zarośli, krzaków i krzewów – to oczywiste, bo zasłaniałyby wybryki bohaterów. Wprowadza Emilia Dziubak jeszcze jedną „bajkową” płaszczyznę – zaznacza emocje i myśli postaci (locha dziwi się walczącym dzikom, a łoś stale martwi się o poroże). Sytuacja zmienia się na każdym obrazku i pozwala zrozumieć, jak zachowują się zwierzęta w zależności od pory roku. Kiedy gromadzą zapasy, kiedy wychowują młode, gdzie się ukrywają przed ludźmi (bo w wielu wypadkach ludzie w lesie to intruzi). Z oglądania ilustracji pełnych szczegółów wyczytać i zapamiętać można dużo więcej niż z tradycyjnych lektur. Zwłaszcza że autorka nie stroni od komizmu. Można tu tropić przeróżne zabawy (ziemia, poza norkami i systemem wydrążonych korytarzy, skrywa też… kości i śmieci) oraz przyglądać się coraz lepiej znanym bohaterom. To nie jest publikacja, którą wystarczy przekartkować – poznaje się ją długo i z niekłamanym zachwytem.
„Rok w lesie” to książka do oglądania. Uczy wyciągania wniosków (dzieci będą dostrzegać związki przyczynowo-skutkowe w kolejnych miesiącach), ale i płynnego opowiadania. Rozwija wiedzę i wyobraźnię, a także zdolności narracyjne. W dodatku nie ma jednej oczywistej „fabuły”: każdy bohater to inna opowieść, każdy miesiąc to inne ciekawostki. Po skończeniu zabawy da się jeszcze nieraz do niej wrócić. Porównywanie kolejnych ilustracji to rozrywka dla całej rodziny, a i test na spostrzegawczość. Emilia Dziubak ukrywa w leśnym gąszczu szereg niespodzianek – od dzieci będzie zależało, ile z tej książki wyczytają. „Rok w lesie” to ilustratorski popis, ale też i książka przyjemna w odbiorze dla dzieci – autorka, która nie zawodzi i pomysł na serię, który się sprawdził – to już gwarancja sukcesu. Emilia Dziubak taki sukces zasłużenie odnosi. Wśród wielu picture booków „Rok w lesie” wypada olśniewająco jako dowód na potencjał edukacyjny podgatunku oraz jako dowód ilustratorskich talentów.
poniedziałek, 19 października 2015
Hubert Klimko-Dobrzaniecki: Samotność
Noir sur Blanc, Warszawa 2015.
Wyznanie nie-wiary
„Samotność” to niekończący się monolog mężczyzny, który nie wie, czym jest poprawność polityczna i który zdradza wiele cech socjopatycznych. W warstwie ponadnarracyjnej to opowieść przepojona ironią i ogromną satysfakcją autora. Hubert Klimko-Dobrzaniecki bawi się tu najbardziej wstydliwymi poglądami jednostki i tworzy bohatera święcie przekonanego o własnej nieomylności. Bruno nienawidzi jednakowo Żydów i Arabów (zresztą, wieloma nacjami i typami ludzi gardzi, nie zdając sobie sprawy, że sam stanowi obiekt nieprzychylnych uczuć nawet najbardziej tolerancyjnych przedstawicieli społeczeństwa). Bruno w wewnętrznych wyznaniach wiesza psy na wszystkim, co nie mieści się w jego światopoglądzie. A że horyzonty ma ciasne, powodów do narzekań znajduje mnóstwo.
Bruno stroni od ludzi. Nie znalazłby z nikim wspólnego języka, każdy go czymś irytuje. Dla tego bohatera świat jest wyjątkowo nieprzyjaznym miejscem. Nic dziwnego, że Bruno zrezygnował już nawet z chodzenia po zakupy: potrzebne rzeczy zamawia przez internet, unikając konfrontacji z zawsze nachalnymi sprzedawcami. W „Samotności” tytułowy temat może okazać się wybawieniem dla kogoś o tak radykalnych poglądach. Oczywiście Bruno nie zdaje sobie sprawy z własnych umysłowych ograniczeń. W swoim mniemaniu jest jedynym normalnym w nienormalnym otoczeniu, nic nie można mu zarzucić. Dla mijanych ludzi po prostu nie istnieje, chociaż gdyby zdradził się z uwagami na temat lokalnych społeczności, szybko zyskałby miano wroga publicznego. Zresztą Bruno swoją hierarchią wartości może wzbudzać strach nawet u ludzi wierzących w wolność poglądów. Jego psychopatyczne skłonności ujawniają się w słowach, i to w słowach dla siebie samego. W takiej wersji Bruno nie musi być szkodliwy ani niebezpieczny. Jednak istnieje, a wraz z nim istnieją wszystkie ciemne i głęboko skrywane obrazy.
Na początku Hubert Klimko-Dobrzaniecki posługuje się prostymi przeciwieństwami. Bruno swoją samotność uwypukla przez przebywanie z innymi ludźmi. Wszędzie tam, gdzie musi stać się częścią tłumu, chowa się w bezpiecznej dla siebie skorupie ze swoich przekonań. Izoluje się od gwarnego i bezmyślnego otoczenia. Ten bohater wyrusza właśnie na wakacje, i to pociągiem – trudno o lepszy moment na wybuch antyspołecznych uczuć. Bruno brzydzi się ludźmi na dworcu i współpasażerami, nie chce nawiązywać żadnych kontaktów. Inni są dla niego uciążliwi. Tyle że na wakacjach zdarzyć się może coś, co odrobinę przewartościuje opinie Bruna.
Fabularnie Klimko-Dobrzaniecki unika fajerwerków. Jakość tej prozy poza pomysłem na kreacje bohaterów polega na języku. To przez słowa autor oswaja tę postać, buduje cały komizm książki i steruje nastrojami. To za sprawą przyjętej stylistyki Bruno okazuje się bohaterem co najmniej intrygującym. W „Samotności” ważne są niezwykle trafne obserwacje odnoszące się do niepopularnych dzisiaj postaw i poglądów – mimo wyostrzenia socjopatycznych tematów, autor unika wrażenia karykaturalnej sztuczności. Jest szczery szczerością przegranego (wyłącznie w mniemaniu innych) człowieka, a przy tym potrafi bawić się treścią równie dobrze jak formą. Docenić można autora za warsztat, wszelkie techniczne zabawy: zrytmizowanie fraz, przekonujące charaktery czy zaskoczenia – ale podczas lektury na pierwszy plan wychodzi Bruno ze swoją tchórzliwością i małostkowością, ze społecznym nieprzystosowaniem i wiarą w samotność. Ta powieść nie przygnębia, chociaż momentami może stanowić ponurą diagnozę nękających społeczeństwo chorób. Jest za to osnuta na obserwacjach wyjątkowo udanych – i opisanych z ogromną swobodą. Na „Samotność” warto zwrócić uwagę i docenić ogrom nadironii przesycającej spowiedź bohatera.
Wyznanie nie-wiary
„Samotność” to niekończący się monolog mężczyzny, który nie wie, czym jest poprawność polityczna i który zdradza wiele cech socjopatycznych. W warstwie ponadnarracyjnej to opowieść przepojona ironią i ogromną satysfakcją autora. Hubert Klimko-Dobrzaniecki bawi się tu najbardziej wstydliwymi poglądami jednostki i tworzy bohatera święcie przekonanego o własnej nieomylności. Bruno nienawidzi jednakowo Żydów i Arabów (zresztą, wieloma nacjami i typami ludzi gardzi, nie zdając sobie sprawy, że sam stanowi obiekt nieprzychylnych uczuć nawet najbardziej tolerancyjnych przedstawicieli społeczeństwa). Bruno w wewnętrznych wyznaniach wiesza psy na wszystkim, co nie mieści się w jego światopoglądzie. A że horyzonty ma ciasne, powodów do narzekań znajduje mnóstwo.
Bruno stroni od ludzi. Nie znalazłby z nikim wspólnego języka, każdy go czymś irytuje. Dla tego bohatera świat jest wyjątkowo nieprzyjaznym miejscem. Nic dziwnego, że Bruno zrezygnował już nawet z chodzenia po zakupy: potrzebne rzeczy zamawia przez internet, unikając konfrontacji z zawsze nachalnymi sprzedawcami. W „Samotności” tytułowy temat może okazać się wybawieniem dla kogoś o tak radykalnych poglądach. Oczywiście Bruno nie zdaje sobie sprawy z własnych umysłowych ograniczeń. W swoim mniemaniu jest jedynym normalnym w nienormalnym otoczeniu, nic nie można mu zarzucić. Dla mijanych ludzi po prostu nie istnieje, chociaż gdyby zdradził się z uwagami na temat lokalnych społeczności, szybko zyskałby miano wroga publicznego. Zresztą Bruno swoją hierarchią wartości może wzbudzać strach nawet u ludzi wierzących w wolność poglądów. Jego psychopatyczne skłonności ujawniają się w słowach, i to w słowach dla siebie samego. W takiej wersji Bruno nie musi być szkodliwy ani niebezpieczny. Jednak istnieje, a wraz z nim istnieją wszystkie ciemne i głęboko skrywane obrazy.
Na początku Hubert Klimko-Dobrzaniecki posługuje się prostymi przeciwieństwami. Bruno swoją samotność uwypukla przez przebywanie z innymi ludźmi. Wszędzie tam, gdzie musi stać się częścią tłumu, chowa się w bezpiecznej dla siebie skorupie ze swoich przekonań. Izoluje się od gwarnego i bezmyślnego otoczenia. Ten bohater wyrusza właśnie na wakacje, i to pociągiem – trudno o lepszy moment na wybuch antyspołecznych uczuć. Bruno brzydzi się ludźmi na dworcu i współpasażerami, nie chce nawiązywać żadnych kontaktów. Inni są dla niego uciążliwi. Tyle że na wakacjach zdarzyć się może coś, co odrobinę przewartościuje opinie Bruna.
Fabularnie Klimko-Dobrzaniecki unika fajerwerków. Jakość tej prozy poza pomysłem na kreacje bohaterów polega na języku. To przez słowa autor oswaja tę postać, buduje cały komizm książki i steruje nastrojami. To za sprawą przyjętej stylistyki Bruno okazuje się bohaterem co najmniej intrygującym. W „Samotności” ważne są niezwykle trafne obserwacje odnoszące się do niepopularnych dzisiaj postaw i poglądów – mimo wyostrzenia socjopatycznych tematów, autor unika wrażenia karykaturalnej sztuczności. Jest szczery szczerością przegranego (wyłącznie w mniemaniu innych) człowieka, a przy tym potrafi bawić się treścią równie dobrze jak formą. Docenić można autora za warsztat, wszelkie techniczne zabawy: zrytmizowanie fraz, przekonujące charaktery czy zaskoczenia – ale podczas lektury na pierwszy plan wychodzi Bruno ze swoją tchórzliwością i małostkowością, ze społecznym nieprzystosowaniem i wiarą w samotność. Ta powieść nie przygnębia, chociaż momentami może stanowić ponurą diagnozę nękających społeczeństwo chorób. Jest za to osnuta na obserwacjach wyjątkowo udanych – i opisanych z ogromną swobodą. Na „Samotność” warto zwrócić uwagę i docenić ogrom nadironii przesycającej spowiedź bohatera.
niedziela, 18 października 2015
Anna Lyndsey: Dziewczyna w ciemności
Agora, Warszawa 2015.
Brak światła
O życiu, jakie zwykłemu zdrowemu człowiekowi trudno sobie nawet wyobrazić, opowiada Anna Lyndsey w książce „Dziewczyna w ciemności”. Ciemność nie płynie tu bowiem z wady wzroku, a z rzadkiej choroby – nadwrażliwości skóry na światło. Młoda kobieta zmuszona jest najpierw do zrezygnowania z komputerów i pomieszczeń oświetlanych jarzeniówkami, z czasem także do ukrywania się przed światłem słonecznym. Ukrywa się w całkowicie zaciemnionym pokoju i pod grubą warstwą ubrań, bo nawet najmniejszy poblask sprawia, że płonie z bólu. Przy tym schorzeniu lekarze są bezradni, nie skutkują też niekonwencjonalne metody leczenia. Ucieczka to jedyna dostępna metoda działania. Lyndsey całe dnie spędza w zaciemnionym domu, szukając sposobów, żeby zachować zdrową psychikę. Przecież nawet popularne dziś rozrywki są już dla niej niedostępne, nie mówiąc o sposobach zarobkowania.
Mimo przerażającej choroby Anna Lyndsey próbuje prowadzić normalne życie. Dzieli je z fotografem, Petem. „Dziewczyna w ciemności” to zapis zmagań z codziennymi trudnościami, nieco przypominający literaturę chorobową – a jednak inny przez „egzotyczność” schorzenia oraz przez ton. Lyndsey w trudnej sytuacji usiłuje zachować pogodę ducha. Odwołuje się do drobnych przyjemności: szczęście teraz zapewniają jej rozmowy z przyjaciółmi, słuchanie książek czy oglądanie zdjęć na wyświetlaczu aparatu (choć to ostatnie może trwać bardzo krótko). Autorka i bohaterka tomu nie poddaje się, nawet mimo myśli samobójczych. Sama musi znaleźć sposób na życie, chociaż będzie jej ciężko. Lyndsey pokazuje różne etapy swojej choroby – od pierwszych bagatelizowanych objawów po całkowitą zmianę trybu życia. Uświadamia odbiorcom, jak wygląda jej egzystencja: jednym z bardziej przejmujących obrazów jest koc z włosów na dywanie. Odwołuje się autorka do snów… i do prostych, codziennych czynności, które w ciemnościach okazują się zupełnie inne. Pojawiają się nowe wyzwania, ale i możliwości, o których wcześniej autorka nawet by nie pomyślała. „Dziewczyna w ciemności” nie jest więc tomem przygnębiającym. To świadectwo ogromnej siły wobec prywatnego jednostkowego dramatu.
Autorka składa tę książkę z krótkich rozdziałów, zróżnicowanych tematycznie. Nie przedstawia swojego życia dzień po dniu, wybiera najbardziej emocjonujące doświadczenia oraz odpowiedzi na niezadane przez odbiorców pytania. Tłumaczy, jak spożywa posiłki i jak uprawia seks, jak radzi sobie z upałami (podczas których zamknięta jest w swoim pokoju i okutana w kolejne warstwy ubrań) i jak traktują ją kolejni „uzdrawiacze”. Rozwiewa wątpliwości – zarówno te na temat poruszania się po omacku, jak i te związane z dostępnymi metodami leczenia. Posługuje się ironią równie często jak goryczą, dzięki czemu książka ma dobre tempo i daje się czytać nie tylko jako lektura o niezwykłej chorobie – ale jako zajmująca opowieść o nieprzewidywalnym finale.
„Dziewczyna w ciemności” to historia, w którą trudno byłoby uwierzyć, gdyby powstała jako fikcja, nie na bazie prawdziwych doznań. Anna Lyndsey nie chce dla siebie litości: potrafi natomiast ekstremalną życiową historię przerobić na mocną i autentyczną prozę. Ta książka nie jest obliczona na wywoływanie tanich wzruszeń czy współczucia dla autorki, pokazuje za to, jak niespodziewane rzeczy mogą wydarzyć się w życiu, rujnując wszystkie plany – i na jakie zjawiska nigdy nie będzie się przygotowanym. „Dziewczyna w ciemności” to również świadectwo największej walki, jaką przyszło autorce stoczyć z własnym ciałem. Jest to publikacja interesująca nie tylko ze względu na chorobę – została wprawnie napisana, więc trafi do czytelników.
Brak światła
O życiu, jakie zwykłemu zdrowemu człowiekowi trudno sobie nawet wyobrazić, opowiada Anna Lyndsey w książce „Dziewczyna w ciemności”. Ciemność nie płynie tu bowiem z wady wzroku, a z rzadkiej choroby – nadwrażliwości skóry na światło. Młoda kobieta zmuszona jest najpierw do zrezygnowania z komputerów i pomieszczeń oświetlanych jarzeniówkami, z czasem także do ukrywania się przed światłem słonecznym. Ukrywa się w całkowicie zaciemnionym pokoju i pod grubą warstwą ubrań, bo nawet najmniejszy poblask sprawia, że płonie z bólu. Przy tym schorzeniu lekarze są bezradni, nie skutkują też niekonwencjonalne metody leczenia. Ucieczka to jedyna dostępna metoda działania. Lyndsey całe dnie spędza w zaciemnionym domu, szukając sposobów, żeby zachować zdrową psychikę. Przecież nawet popularne dziś rozrywki są już dla niej niedostępne, nie mówiąc o sposobach zarobkowania.
Mimo przerażającej choroby Anna Lyndsey próbuje prowadzić normalne życie. Dzieli je z fotografem, Petem. „Dziewczyna w ciemności” to zapis zmagań z codziennymi trudnościami, nieco przypominający literaturę chorobową – a jednak inny przez „egzotyczność” schorzenia oraz przez ton. Lyndsey w trudnej sytuacji usiłuje zachować pogodę ducha. Odwołuje się do drobnych przyjemności: szczęście teraz zapewniają jej rozmowy z przyjaciółmi, słuchanie książek czy oglądanie zdjęć na wyświetlaczu aparatu (choć to ostatnie może trwać bardzo krótko). Autorka i bohaterka tomu nie poddaje się, nawet mimo myśli samobójczych. Sama musi znaleźć sposób na życie, chociaż będzie jej ciężko. Lyndsey pokazuje różne etapy swojej choroby – od pierwszych bagatelizowanych objawów po całkowitą zmianę trybu życia. Uświadamia odbiorcom, jak wygląda jej egzystencja: jednym z bardziej przejmujących obrazów jest koc z włosów na dywanie. Odwołuje się autorka do snów… i do prostych, codziennych czynności, które w ciemnościach okazują się zupełnie inne. Pojawiają się nowe wyzwania, ale i możliwości, o których wcześniej autorka nawet by nie pomyślała. „Dziewczyna w ciemności” nie jest więc tomem przygnębiającym. To świadectwo ogromnej siły wobec prywatnego jednostkowego dramatu.
Autorka składa tę książkę z krótkich rozdziałów, zróżnicowanych tematycznie. Nie przedstawia swojego życia dzień po dniu, wybiera najbardziej emocjonujące doświadczenia oraz odpowiedzi na niezadane przez odbiorców pytania. Tłumaczy, jak spożywa posiłki i jak uprawia seks, jak radzi sobie z upałami (podczas których zamknięta jest w swoim pokoju i okutana w kolejne warstwy ubrań) i jak traktują ją kolejni „uzdrawiacze”. Rozwiewa wątpliwości – zarówno te na temat poruszania się po omacku, jak i te związane z dostępnymi metodami leczenia. Posługuje się ironią równie często jak goryczą, dzięki czemu książka ma dobre tempo i daje się czytać nie tylko jako lektura o niezwykłej chorobie – ale jako zajmująca opowieść o nieprzewidywalnym finale.
„Dziewczyna w ciemności” to historia, w którą trudno byłoby uwierzyć, gdyby powstała jako fikcja, nie na bazie prawdziwych doznań. Anna Lyndsey nie chce dla siebie litości: potrafi natomiast ekstremalną życiową historię przerobić na mocną i autentyczną prozę. Ta książka nie jest obliczona na wywoływanie tanich wzruszeń czy współczucia dla autorki, pokazuje za to, jak niespodziewane rzeczy mogą wydarzyć się w życiu, rujnując wszystkie plany – i na jakie zjawiska nigdy nie będzie się przygotowanym. „Dziewczyna w ciemności” to również świadectwo największej walki, jaką przyszło autorce stoczyć z własnym ciałem. Jest to publikacja interesująca nie tylko ze względu na chorobę – została wprawnie napisana, więc trafi do czytelników.
sobota, 17 października 2015
Anita Głowińska: Kicia Kocia w przedszkolu
Media Rodzina, Poznań 2015.
Przyjaciele
Kicia Kocia nie należy do tych maluchów, które płakałyby z powodu pójścia do przedszkola, ale i tak tomik „Kicia Kocia w przedszkolu” musiał powstać, żeby przekonać nieprzekonanych odbiorców. Anita Głowińska nie będzie się nawet specjalnie wysilać, i tak osiągnie swój cel, zwłaszcza z tak wdzięczną bohaterką, jaką jest Kicia Kocia. Mała kotka w poniedziałek wstaje z zadowoleniem, wykonuje wszystkie poranne czynności i idzie z mamą do przedszkola. Już w szatni spotyka swoich przyjaciół – wie, że to będzie udany dzień. Codzienność w przedszkolu to posiłki przeplatające się z zabawami. Pani wciąż przynosi coś do jedzenia (Kicia Kocia nie rzuca się na kanapki, bo jadła w domu, chętnie za to zjada obiad i jabłko na podwieczorek), a później wymyśla rozmaite zabawy. Niekiedy dzieci budują coś z klocków lub wychodzą na plac zabaw, zwykle zresztą na rozrywki jest za mało czasu, bo już przychodzi mama i trzeba wracać do domu. Znienawidzone przez wiele maluchów leżakowanie nie staje się przykrym obowiązkiem: część dzieci lubi odpocząć po posiłku, ale te, które nie mają na to ochoty, cicho się bawią. W ten sposób przyjaciele Kici Koci unikają traum. Przedszkole jawi się jako miejsce niekończących się rozrywek i przyjemności. Nie może być inaczej, skoro są tu dobrzy koledzy i pani z ciekawymi pomysłami. Po takiej lekturze maluchy wręcz nie będą mogły się doczekać pójścia do przedszkola, więc autorka odniesie pedagogiczny sukces i bardzo pomoże rodzicom.
„Kicia Kocia w przedszkolu” to tomik oparty na lubianym przez Anitę Głowińską systemie wyliczeń, rozwijanych w taki sposób, by nie zmęczyło to najmłodszych. Autorka dba o to, żeby akcja żyła: nie dość, że urozmaica zwykłe dziecięce zajęcia (każdy rysuje wagon pociągu, a potem wszystkie rysunki się skleja), to wprowadza jeszcze element niepewności (jedna z bohaterek gubi ulubioną spinkę, więc, co naturalne, jest jej przykro). Kicia Kocia dobrze czuje się wśród rówieśników. Jest tu znacznie ciekawiej niż w domu, gdzie nie mogłaby liczyć na tak miłe towarzystwo. Każde dziecko ma swoje pomysły na zabawy i swoje ulubione sposoby spędzania czasu – co zawsze da się potraktować jako inspirację. Pani przedszkolanka nie tylko jest miła i uśmiechnięta: wymyśla też twórcze zajęcia dla swoich podopiecznych. Tym samym przedszkole zamienia się w miejsce bardzo atrakcyjne dla każdego kilkulatka. Bo przecież Kicia Kocia nie kłamie, jeśli więc uważa, że gdzieś jest fajnie, oznacza to, że naprawdę jest – można jej wierzyć.
W tomiku „Kicia Kocia w przedszkolu” uwagę dzieci przyciągną rozmaite zabawki dostępne w salach. Autorka większość z nich przenosi z narracji do warstwy graficznej, w ten sposób zyskuje dwie równoległe opowieści. Jedną można zwyczajnie czytać, druga polegać będzie na opowiadaniu o tym, co widać na kolejnych rysunkach. Głowińska od strony graficznej daje się poznać jako autorka rozumiejąca maluchy. Imituje zresztą na obrazkach dziecięcą kreskę – ten styl ilustrowania najmłodszym wyda się bliski i niemal dostępny, rodzicom kojarzyć się będzie z ciepłymi dziecięcymi historyjkami budzącymi zaufanie. Do tego Kicia Kocia zawsze przebywa w bardzo kolorowym i przyjemnym dla oka otoczeniu. Głowińska rezygnuje z detali, stawia na operowanie barwami – tym przekona do siebie nawet małe dzieci, które nie są jeszcze w stanie skoncentrować się na bardzo szczegółowych rysunkach. „Kicia Kocia w przedszkolu” jest zatem publikacją dobrze przemyślaną i starannie wykonaną – to seria edukacyjno-rozrywkowa, która znalazła już swoje miejsce na rynku wydawniczym i która cieszy się uznaniem małych odbiorców oraz ich rodziców. Z Kicią Kocią nic nie będzie straszne czy nieprzyjemne, to bohaterka, która każdego chce zarażać optymizmem i pasją.
Przyjaciele
Kicia Kocia nie należy do tych maluchów, które płakałyby z powodu pójścia do przedszkola, ale i tak tomik „Kicia Kocia w przedszkolu” musiał powstać, żeby przekonać nieprzekonanych odbiorców. Anita Głowińska nie będzie się nawet specjalnie wysilać, i tak osiągnie swój cel, zwłaszcza z tak wdzięczną bohaterką, jaką jest Kicia Kocia. Mała kotka w poniedziałek wstaje z zadowoleniem, wykonuje wszystkie poranne czynności i idzie z mamą do przedszkola. Już w szatni spotyka swoich przyjaciół – wie, że to będzie udany dzień. Codzienność w przedszkolu to posiłki przeplatające się z zabawami. Pani wciąż przynosi coś do jedzenia (Kicia Kocia nie rzuca się na kanapki, bo jadła w domu, chętnie za to zjada obiad i jabłko na podwieczorek), a później wymyśla rozmaite zabawy. Niekiedy dzieci budują coś z klocków lub wychodzą na plac zabaw, zwykle zresztą na rozrywki jest za mało czasu, bo już przychodzi mama i trzeba wracać do domu. Znienawidzone przez wiele maluchów leżakowanie nie staje się przykrym obowiązkiem: część dzieci lubi odpocząć po posiłku, ale te, które nie mają na to ochoty, cicho się bawią. W ten sposób przyjaciele Kici Koci unikają traum. Przedszkole jawi się jako miejsce niekończących się rozrywek i przyjemności. Nie może być inaczej, skoro są tu dobrzy koledzy i pani z ciekawymi pomysłami. Po takiej lekturze maluchy wręcz nie będą mogły się doczekać pójścia do przedszkola, więc autorka odniesie pedagogiczny sukces i bardzo pomoże rodzicom.
„Kicia Kocia w przedszkolu” to tomik oparty na lubianym przez Anitę Głowińską systemie wyliczeń, rozwijanych w taki sposób, by nie zmęczyło to najmłodszych. Autorka dba o to, żeby akcja żyła: nie dość, że urozmaica zwykłe dziecięce zajęcia (każdy rysuje wagon pociągu, a potem wszystkie rysunki się skleja), to wprowadza jeszcze element niepewności (jedna z bohaterek gubi ulubioną spinkę, więc, co naturalne, jest jej przykro). Kicia Kocia dobrze czuje się wśród rówieśników. Jest tu znacznie ciekawiej niż w domu, gdzie nie mogłaby liczyć na tak miłe towarzystwo. Każde dziecko ma swoje pomysły na zabawy i swoje ulubione sposoby spędzania czasu – co zawsze da się potraktować jako inspirację. Pani przedszkolanka nie tylko jest miła i uśmiechnięta: wymyśla też twórcze zajęcia dla swoich podopiecznych. Tym samym przedszkole zamienia się w miejsce bardzo atrakcyjne dla każdego kilkulatka. Bo przecież Kicia Kocia nie kłamie, jeśli więc uważa, że gdzieś jest fajnie, oznacza to, że naprawdę jest – można jej wierzyć.
W tomiku „Kicia Kocia w przedszkolu” uwagę dzieci przyciągną rozmaite zabawki dostępne w salach. Autorka większość z nich przenosi z narracji do warstwy graficznej, w ten sposób zyskuje dwie równoległe opowieści. Jedną można zwyczajnie czytać, druga polegać będzie na opowiadaniu o tym, co widać na kolejnych rysunkach. Głowińska od strony graficznej daje się poznać jako autorka rozumiejąca maluchy. Imituje zresztą na obrazkach dziecięcą kreskę – ten styl ilustrowania najmłodszym wyda się bliski i niemal dostępny, rodzicom kojarzyć się będzie z ciepłymi dziecięcymi historyjkami budzącymi zaufanie. Do tego Kicia Kocia zawsze przebywa w bardzo kolorowym i przyjemnym dla oka otoczeniu. Głowińska rezygnuje z detali, stawia na operowanie barwami – tym przekona do siebie nawet małe dzieci, które nie są jeszcze w stanie skoncentrować się na bardzo szczegółowych rysunkach. „Kicia Kocia w przedszkolu” jest zatem publikacją dobrze przemyślaną i starannie wykonaną – to seria edukacyjno-rozrywkowa, która znalazła już swoje miejsce na rynku wydawniczym i która cieszy się uznaniem małych odbiorców oraz ich rodziców. Z Kicią Kocią nic nie będzie straszne czy nieprzyjemne, to bohaterka, która każdego chce zarażać optymizmem i pasją.
piątek, 16 października 2015
Wisława Szymborska: Wszystkie lektury nadobowiązkowe
Znak, Kraków 2015.
Uczta
„Wszystkie lektury nadobowiązkowe” to tom, który powinien zrobić furorę na rynku wydawniczym: nic to, że teksty były już publikowane, i to na przestrzeni kilku dekad, w prasie oraz w kolejnych zbiorkach. Teraz wreszcie wielbiciele kąśliwego i inteligentnego poczucia humoru noblistki otrzymują pełny zbiór felietonów o książkach – a to prezent tak wartościowy, że lepszy trudno byłoby sobie wyobrazić. Nawet ci, którym nazwisko Szymborskiej skutecznie obrzydziła szkoła, powinni tu zajrzeć. Po niespiesznym przeczytaniu choć kilku tekstów nabiorą apetytu na całość. I nieprawdą jest, że zawarte tu utwory, które Wisława Szymborska zwykła nazywać felietonami, przebrzmiały już czy nie mają znaczenia, kiedy nie zna się opisywanych tu książek. Wprost przeciwnie – felietony ze „Wszystkich lektur nadobowiązkowych” to arcydowcipne miniatury o uniwersalnym charakterze. W żadnym wypadku nie funkcjonują tu na pasożytniczych regułach – są wywodami samodzielnymi i inteligentnymi, skrzą się od śmiechu i bardzo, ale to bardzo różnią się od zwykłych recenzji.
Szymborska nie opisuje książek, które trzeba przeczytać. Sięga po tomy z zakresu literatury faktu, poradniki, egzemplarze bibliofilskie czy naukowe opracowania. Uwielbia biografie i zbiory korespondencji, analizuje książki o ćwiczeniach dla ciężarnych, o jodze czy o kulturze starożytnej, zajmuje się słownikami czy… historią lasów. Wybiera publikacje efemeryczne, znalezione przypadkowo, gdy jedyna księgarnia w mieście okazuje się zamknięta. Porównuje kolejne wydania i wertuje tomy u znajomych. Ciekawa świata, o wszystkim pisze błyskotliwie, chociaż z niektórych książek rozumie niewiele, a innych (nielicznych) nie czyta. Felieton pozostawia jej ogromną swobodę twórczą i z tej swobody Szymborska korzysta skwapliwie: skoro nie musi rzeczowo oceniać, wybiera sobie co ciekawsze tematy. Czasem zajmuje ją kilka zdań we wstępie, innym razem impresja na temat delfinów. Nigdy nie wiadomo, co zainspiruje poetkę do przyjrzenia się tytułowi dalekiemu od literatury pięknej – bo wyborami rządzą najczęściej przypadek oraz ciekawość.
We „Wszystkich lekturach nadobowiązkowych” Szymborska nigdy nie nudzi. Nie popada w wygodne pisarskie schematy, nie ma obowiązku przytaczania treści czy biografii autora. Może za to popisywać się niebanalnymi skojarzeniami: okazuje się wybitną humorystką, która – świadoma siły dobrej anegdoty i puenty – umiejętnie konstruuje drobne teksty. Poza intertekstualiami autorka do omówień dodaje osobiste refleksje i uwagi. Czasami przemyca krytykę rynku wydawniczego lub kultury masowej (jakość wydawanych książek i telewizja jako rozrywka dla ogółu). Bywa pięknie złośliwa, ironiczna lub drwiąca – a ten rodzaj humoru wciąż się nie starzeje i cieszyć się będzie uznaniem całych pokoleń. To żart sprawia, że nie zauważa się w ogóle objętości tomu podczas lektury. Należy przy tym zaznaczyć, że te opowiastki są tak skondensowane i precyzyjne, że lepiej lekturę rozłożyć w czasie – żeby na pewno nie uronić żadnego z humorystycznych drobiazgów. Szymborska przez cały czas nie traci elegancji, nie próbuje za wszelką cenę rozśmieszać, sprawia wrażenie, jakby robiła to mimochodem, przy okazji refleksji nad lekturami, które rzadko się takiej refleksji doczekują.
Sporo można tu wyczytać między wierszami, wiele dowiedzieć się o samej autorce, jej zachwytach, upodobaniach i rozczarowaniach. Trudno za to o „Wszystkich lekturach nadobowiązkowych” nie pisać w samych superlatywach. Ta książka dostarcza rozrywki i refleksji, jakich na co dzień przeważnie brakuje, pozwala cieszyć się literaturą użytkową. Felietony zebrane w tym tomie są precyzyjne i ciekawe same w sobie, nie jako efekt czytelniczych poszukiwań. Co więcej – „nadobowiązkowe” książki, o które nawet by się nie podejrzewało noblistki, stanowią bardziej pretekst do tworzenia konceptów niż rzeczywistą lekturową ścieżkę. Jeśli ktoś twierdzi, że przy czytaniu Szymborskiej dobra zabawa jest wykluczona, może (na jakiś czas) odpuścić sobie poezję i zagłębić się w felietony. „Wszystkie lektury nadobowiązkowe” to lektura obowiązkowa, tom, który każdy powinien mieć w podręcznej biblioteczce jako ucieczkę od codziennych spraw. Od „Wszystkich lektur nadobowiązkowych” łatwo się uzależnić – ta książka powinna podbić serca świadomych czytelników. Problem w tym, że kiedyś się kończy i nie ma czym jej zastąpić.
Uczta
„Wszystkie lektury nadobowiązkowe” to tom, który powinien zrobić furorę na rynku wydawniczym: nic to, że teksty były już publikowane, i to na przestrzeni kilku dekad, w prasie oraz w kolejnych zbiorkach. Teraz wreszcie wielbiciele kąśliwego i inteligentnego poczucia humoru noblistki otrzymują pełny zbiór felietonów o książkach – a to prezent tak wartościowy, że lepszy trudno byłoby sobie wyobrazić. Nawet ci, którym nazwisko Szymborskiej skutecznie obrzydziła szkoła, powinni tu zajrzeć. Po niespiesznym przeczytaniu choć kilku tekstów nabiorą apetytu na całość. I nieprawdą jest, że zawarte tu utwory, które Wisława Szymborska zwykła nazywać felietonami, przebrzmiały już czy nie mają znaczenia, kiedy nie zna się opisywanych tu książek. Wprost przeciwnie – felietony ze „Wszystkich lektur nadobowiązkowych” to arcydowcipne miniatury o uniwersalnym charakterze. W żadnym wypadku nie funkcjonują tu na pasożytniczych regułach – są wywodami samodzielnymi i inteligentnymi, skrzą się od śmiechu i bardzo, ale to bardzo różnią się od zwykłych recenzji.
Szymborska nie opisuje książek, które trzeba przeczytać. Sięga po tomy z zakresu literatury faktu, poradniki, egzemplarze bibliofilskie czy naukowe opracowania. Uwielbia biografie i zbiory korespondencji, analizuje książki o ćwiczeniach dla ciężarnych, o jodze czy o kulturze starożytnej, zajmuje się słownikami czy… historią lasów. Wybiera publikacje efemeryczne, znalezione przypadkowo, gdy jedyna księgarnia w mieście okazuje się zamknięta. Porównuje kolejne wydania i wertuje tomy u znajomych. Ciekawa świata, o wszystkim pisze błyskotliwie, chociaż z niektórych książek rozumie niewiele, a innych (nielicznych) nie czyta. Felieton pozostawia jej ogromną swobodę twórczą i z tej swobody Szymborska korzysta skwapliwie: skoro nie musi rzeczowo oceniać, wybiera sobie co ciekawsze tematy. Czasem zajmuje ją kilka zdań we wstępie, innym razem impresja na temat delfinów. Nigdy nie wiadomo, co zainspiruje poetkę do przyjrzenia się tytułowi dalekiemu od literatury pięknej – bo wyborami rządzą najczęściej przypadek oraz ciekawość.
We „Wszystkich lekturach nadobowiązkowych” Szymborska nigdy nie nudzi. Nie popada w wygodne pisarskie schematy, nie ma obowiązku przytaczania treści czy biografii autora. Może za to popisywać się niebanalnymi skojarzeniami: okazuje się wybitną humorystką, która – świadoma siły dobrej anegdoty i puenty – umiejętnie konstruuje drobne teksty. Poza intertekstualiami autorka do omówień dodaje osobiste refleksje i uwagi. Czasami przemyca krytykę rynku wydawniczego lub kultury masowej (jakość wydawanych książek i telewizja jako rozrywka dla ogółu). Bywa pięknie złośliwa, ironiczna lub drwiąca – a ten rodzaj humoru wciąż się nie starzeje i cieszyć się będzie uznaniem całych pokoleń. To żart sprawia, że nie zauważa się w ogóle objętości tomu podczas lektury. Należy przy tym zaznaczyć, że te opowiastki są tak skondensowane i precyzyjne, że lepiej lekturę rozłożyć w czasie – żeby na pewno nie uronić żadnego z humorystycznych drobiazgów. Szymborska przez cały czas nie traci elegancji, nie próbuje za wszelką cenę rozśmieszać, sprawia wrażenie, jakby robiła to mimochodem, przy okazji refleksji nad lekturami, które rzadko się takiej refleksji doczekują.
Sporo można tu wyczytać między wierszami, wiele dowiedzieć się o samej autorce, jej zachwytach, upodobaniach i rozczarowaniach. Trudno za to o „Wszystkich lekturach nadobowiązkowych” nie pisać w samych superlatywach. Ta książka dostarcza rozrywki i refleksji, jakich na co dzień przeważnie brakuje, pozwala cieszyć się literaturą użytkową. Felietony zebrane w tym tomie są precyzyjne i ciekawe same w sobie, nie jako efekt czytelniczych poszukiwań. Co więcej – „nadobowiązkowe” książki, o które nawet by się nie podejrzewało noblistki, stanowią bardziej pretekst do tworzenia konceptów niż rzeczywistą lekturową ścieżkę. Jeśli ktoś twierdzi, że przy czytaniu Szymborskiej dobra zabawa jest wykluczona, może (na jakiś czas) odpuścić sobie poezję i zagłębić się w felietony. „Wszystkie lektury nadobowiązkowe” to lektura obowiązkowa, tom, który każdy powinien mieć w podręcznej biblioteczce jako ucieczkę od codziennych spraw. Od „Wszystkich lektur nadobowiązkowych” łatwo się uzależnić – ta książka powinna podbić serca świadomych czytelników. Problem w tym, że kiedyś się kończy i nie ma czym jej zastąpić.
czwartek, 15 października 2015
Lars Klinting: Kastor piecze
Media Rodzina, Poznań 2015.
Tort
Kastor to bohater, który ma wiele pomysłów i realizuje je po kolei, nie przejmując się tradycyjnym podziałem ról. W tomiku „Kastor piecze” zabiera się za przygotowanie ciasta urodzinowego. Razem z Maciusiem starannie odmierza wszystkie składniki, część miesza, część miksuje, czasem nawet myśli perspektywicznie i dwutorowo – włącza piekarnik, żeby się nagrzewał, kiedy przyrządza ciasto, a gdy ciasto się piecze – sprząta cały bałagan. Bo trochę się nabrudziło przy przesypywaniu składników z miski do miski. Ale w końcu pieczenie ciasta to poważna sprawa i jeśli dzieci będą chciały iść w ślady Kastora, ni mogą mieć żadnych wątpliwości co do swoich działań. A łatwiej jest skorzystać z kilku różnych naczyń przy odmierzaniu składników. Nie dość, że praca robi wtedy większe wrażenie, zwiększa się też objętość książeczki.
Ale Kastor nie przygotowuje na urodziny skomplikowanego tortu, tylko najprostsze ciasto ucierane, które uda się także małym odbiorcom (lub ich niewprawionym w pieczeniu mamom). Trochę zaskoczone mogą być dzieci, bo bohater przez cały czas zapowiada, że zrobi babkę Kastora. Tyle że nie dysponuje formą do babki, a jedynie tortownicą. Piecze więc babkę w tortownicy, a gotowego ciasta w żaden sposób nie ozdabia – wypiek nie kojarzy się więc ani z babką (chyba że smakiem), ani z tortem. Zdaje jednak egzamin, bo Kastor ma czym poczęstować urodzinowych gości, którzy, niezapowiedziani, przybywają z prezentami.
Książeczka „Kastor piecze”, kolejna z obrazkowych propozycji Larsa Klintinga, udowadnia dzieciom, że praca w kuchni może być ciekawą przygodą. Tu bohater nie narzeka nawet na sprzątanie bałaganu (wszystko przebija myśl o samodzielnie przyrządzonym smakołyku. Dzieci mogą pójść w ślady Kastora po lekturze, bo na końcu tomiku znajduje się dokładny przepis. To znów zabieg, który przenosi bajkę w sferę rzeczywistości i przyczynia się do utrwalania domowych czynności. Kastor, wbrew pozorom (i oczywistemu tytułowi), nie jest nudny. Robi coś niezwykłego. A przy tym książeczka ma dodatkową puentę: skoro akcja rozgrywa się wokół urodzin, prezenty są niewykluczone. A wszystkie dzieci wiedzą, co przydałoby się bohaterowi.
Lars Klinting tworzy bardzo prostą historyjkę obrazkową. Stawia na dopracowane rysunki – dość ogranicza detale tła, za to precyzyjnie przedstawia bohaterów, na przykład kreskując ich futerka. Do kolorowania używa akwarelek, co pozwala na uzyskanie wrażenia delikatności i na ładne gry cieniami. Kiedy istnieje taka potrzeba, autor potrafi też tworzyć bardzo skomplikowane obrazki, na przykład wnętrze wielkiej kuchni. Do tego stara się być dokładny w przedstawianiu samych przedmiotów potrzebnych przy pieczeniu ciasta, żeby nie pozostawiać wątpliwości dzieciom. Podpisy pod rysunkami to proste zdania (jeśli zdarzają się zdania złożone, są łamane w wersy). Autor ubarwia proste objaśnienia, dodając tu i ówdzie wykrzykniki. Tak łatwiej zaangażować się w świat Kastora – co uprzyjemni lekturę najmłodszym i pozwoli im przeżywać doświadczenia, które same w sobie ekscytujące, przynajmniej dla dorosłych, nie są. Ale kiedy Klinting zachęci dzieci do pracy bajką, kilkulatki będą przeżywać wydarzenia tak samo jak bohater. Zapewnia więc Klinting nietypową reklamę: warto pójść w ślady Kastora i przygotować coś pysznego dla całej rodziny. Być może nie wszystko maluchom uda się tak dobrze jak Kastorowi: rozbijanie jajek to trudna sztuka – ale przecież podczas pracy dzieci muszą korzystać z pomocy dorosłych, więc nawet wyzwania ich nie zniechęcą i nie odstraszą od prób w kuchni.
Tort
Kastor to bohater, który ma wiele pomysłów i realizuje je po kolei, nie przejmując się tradycyjnym podziałem ról. W tomiku „Kastor piecze” zabiera się za przygotowanie ciasta urodzinowego. Razem z Maciusiem starannie odmierza wszystkie składniki, część miesza, część miksuje, czasem nawet myśli perspektywicznie i dwutorowo – włącza piekarnik, żeby się nagrzewał, kiedy przyrządza ciasto, a gdy ciasto się piecze – sprząta cały bałagan. Bo trochę się nabrudziło przy przesypywaniu składników z miski do miski. Ale w końcu pieczenie ciasta to poważna sprawa i jeśli dzieci będą chciały iść w ślady Kastora, ni mogą mieć żadnych wątpliwości co do swoich działań. A łatwiej jest skorzystać z kilku różnych naczyń przy odmierzaniu składników. Nie dość, że praca robi wtedy większe wrażenie, zwiększa się też objętość książeczki.
Ale Kastor nie przygotowuje na urodziny skomplikowanego tortu, tylko najprostsze ciasto ucierane, które uda się także małym odbiorcom (lub ich niewprawionym w pieczeniu mamom). Trochę zaskoczone mogą być dzieci, bo bohater przez cały czas zapowiada, że zrobi babkę Kastora. Tyle że nie dysponuje formą do babki, a jedynie tortownicą. Piecze więc babkę w tortownicy, a gotowego ciasta w żaden sposób nie ozdabia – wypiek nie kojarzy się więc ani z babką (chyba że smakiem), ani z tortem. Zdaje jednak egzamin, bo Kastor ma czym poczęstować urodzinowych gości, którzy, niezapowiedziani, przybywają z prezentami.
Książeczka „Kastor piecze”, kolejna z obrazkowych propozycji Larsa Klintinga, udowadnia dzieciom, że praca w kuchni może być ciekawą przygodą. Tu bohater nie narzeka nawet na sprzątanie bałaganu (wszystko przebija myśl o samodzielnie przyrządzonym smakołyku. Dzieci mogą pójść w ślady Kastora po lekturze, bo na końcu tomiku znajduje się dokładny przepis. To znów zabieg, który przenosi bajkę w sferę rzeczywistości i przyczynia się do utrwalania domowych czynności. Kastor, wbrew pozorom (i oczywistemu tytułowi), nie jest nudny. Robi coś niezwykłego. A przy tym książeczka ma dodatkową puentę: skoro akcja rozgrywa się wokół urodzin, prezenty są niewykluczone. A wszystkie dzieci wiedzą, co przydałoby się bohaterowi.
Lars Klinting tworzy bardzo prostą historyjkę obrazkową. Stawia na dopracowane rysunki – dość ogranicza detale tła, za to precyzyjnie przedstawia bohaterów, na przykład kreskując ich futerka. Do kolorowania używa akwarelek, co pozwala na uzyskanie wrażenia delikatności i na ładne gry cieniami. Kiedy istnieje taka potrzeba, autor potrafi też tworzyć bardzo skomplikowane obrazki, na przykład wnętrze wielkiej kuchni. Do tego stara się być dokładny w przedstawianiu samych przedmiotów potrzebnych przy pieczeniu ciasta, żeby nie pozostawiać wątpliwości dzieciom. Podpisy pod rysunkami to proste zdania (jeśli zdarzają się zdania złożone, są łamane w wersy). Autor ubarwia proste objaśnienia, dodając tu i ówdzie wykrzykniki. Tak łatwiej zaangażować się w świat Kastora – co uprzyjemni lekturę najmłodszym i pozwoli im przeżywać doświadczenia, które same w sobie ekscytujące, przynajmniej dla dorosłych, nie są. Ale kiedy Klinting zachęci dzieci do pracy bajką, kilkulatki będą przeżywać wydarzenia tak samo jak bohater. Zapewnia więc Klinting nietypową reklamę: warto pójść w ślady Kastora i przygotować coś pysznego dla całej rodziny. Być może nie wszystko maluchom uda się tak dobrze jak Kastorowi: rozbijanie jajek to trudna sztuka – ale przecież podczas pracy dzieci muszą korzystać z pomocy dorosłych, więc nawet wyzwania ich nie zniechęcą i nie odstraszą od prób w kuchni.
środa, 14 października 2015
Jakub Winiarski, Jolanta Rawska: Po bandzie, czyli jak napisać potencjalny bestseller
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Rady pisarskie
Są autorzy, którym pisanie (i zdobywanie pierwszych miejsc na listach bestsellerów) przychodzi z łatwością. Tacy nie muszą zastanawiać się nad warsztatem, nad procesem twórczym czy nad konstruowaniem historii zgodnie z wymogami odbiorców. Są też tacy, którzy bardzo chcieliby dołączyć do grona twórców, zobaczyć swoje nazwisko na wydanej książce i podbijać rynek wydawniczy. Potrafią wymyślać historie, ale jednocześnie pielęgnować w sobie zbyt dużo wątpliwości na temat technik czy wyborów pisarskich, żeby tak zwyczajnie przelewać pomysły na papier. To ci najczęściej sięgają po liczne poradniki z zakresu kreatywnego pisania. Jakub Winiarski do spółki z Jolantą Rawską postanawia uporządkować wskazówki przedstawiane przyszłym autorom i proponuje książkę o imponującej jak na poradnik objętości. Tom „Po bandzie, czyli jak napisać potencjalny bestseller” zbliżony jest do „Podróży autora” Christophera Voglera, ale okraszony ogromną liczbą przykładów (przede wszystkim z poczytnej popliteratury zagranicznej). Wykorzystuje też spostrzeżenia rodzimych autorów poradników o podobnej treści: autor stara się zbudować jak najpełniejszy zestaw wskazówek i podpowiedzi. Bazuje jednak przede wszystkim na doświadczeniach zagranicznych pisarzy z list bestsellerów: sięga po ich wypowiedzi i komentarze dotyczące procesu twórczego. Sam Winiarski dba o to, by zapewnić odbiorcom garść rzeczowych i fachowych uwag oraz precyzyjnie wyjaśniać znaczenie kolejnych składników dobrej, to jest bestsellerowej, powieści.
„Po bandzie” to książka o precyzyjnej konstrukcji. Pierwsza część zawiera podstawy absolutne (ale nigdy banały) – między innymi refleksje na temat bohatera, jego celu czy wyborów w obrębie fabuły. Część druga stanowi „rozszerzenie” dla bardziej zainteresowanych lub zaangażowanych: tu autorzy zajmują się na przykład charakteryzowaniem intrygi, ale i humorem czy erotyzmem, twórczymi blokadami i miejscem akcji. Dobrze, że znalazło się tu miejsce na część trzecią, czyli zbiór informacji o tym, co dalej z napisanym tekstem. Tu Winiarski najczęściej ucieka się do wywiadów – rozmawia między innymi ze specjalistką od prawa autorskiego, agentką literacką czy redaktorem prowadzącym w wydawnictwie. Wybór takiej formy wprawdzie oznacza mniej uporządkowanych konkretów (rozmowa jest zawsze luźniejsza niż precyzyjne wyliczenia), ale i tak udaje się autorowi osiągnąć cel: wyczula odbiorców na kilka ważnych kwestii i pozwala niezorientowanym w środowisku wydawniczym zyskać pewne rozeznanie. Dzięki trzeciej części tomu przygotowuje początkujących pisarzy na to, z czym przyjdzie im się zmierzyć przed wydaniem książki – i sprawia, że nie trzeba będzie tej drogi przemierzać samotnie i po omacku.
Tyle z ogólnej konstrukcji. Każdy temat – a Winiarski stara się zgromadzić ich jak najwięcej, poza kwestią kreatywności i podpowiadania, o czym w ogóle pisać – zyskuje swoje obszerne omówienie w rozdziale lub cyklu rozdziałów. Winiarski należy do gawędziarzy: pisze swobodnie i z humorem, dba o to, by nie przynudzać i obok rzeczowych wiadomości dostarczać czytelnikom też i rozrywki. Wskazówki bardzo mocno ilustruje kolejnymi przykładami: to element ćwiczeń dla odbiorców: rozpoznawanie w przytoczonym tekście określonych reguł pomaga w wyrabianiu warsztatu, nie mówiąc już o tym, że pozwala zrozumieć fachowe wynurzenia. Można też potraktować przykłady jako test na wyobraźnię, owo brakujące ćwiczenie kreatywności. Jolanta Rawska stara się w swoich tekstach (drugim spojrzeniu na zadany temat) zachowywać precyzję teoretycznoliterackiego wywodu. Również odwołuje się do licznych przykładów, bardziej jednak dla stworzenia podręcznego kompendium wiedzy. To Jakub Winiarski bierze na siebie stronę „warsztatową”. Co ważne: tom nie ma uczyć pisania arcydzieł, a powieści, które trafią do szerokiego grona odbiorców – także dlatego pojawiają się tu tematy „obowiązkowe” (jak pisać sceny erotyczne) i zasady konstruowania dialogów. Autorzy nie pomijają nawet kwestii self-publishingu – a ponieważ dzisiaj prawie wszyscy chcą pisać, nie dziwi też fragment poświęcony… poprawności ortograficznej i formatowaniu tekstu. „Po bandzie” daje zatem porządne rzemieślnicze podstawy. Teraz tylko wystarczy mieć pomysł na własną historię i postępować zgodnie z zawartymi tu regułami. Można je też łamać – ale tom trzeba przeczytać, jeśli chce się zrozumieć teorię pisania. Jeśli ktoś chciałby poprawić warsztat, znajdzie tu coś dla siebie. Jeśli nie wie, od czego zacząć przygodę z tworzeniem – również. Jakub Winiarski i Jolanta Rawska przedstawiają czytelnikom tom wartościowy, chociaż nie wszystkim bezwzględnie potrzebny. Z tą książką nie da się zabłądzić.
Rady pisarskie
Są autorzy, którym pisanie (i zdobywanie pierwszych miejsc na listach bestsellerów) przychodzi z łatwością. Tacy nie muszą zastanawiać się nad warsztatem, nad procesem twórczym czy nad konstruowaniem historii zgodnie z wymogami odbiorców. Są też tacy, którzy bardzo chcieliby dołączyć do grona twórców, zobaczyć swoje nazwisko na wydanej książce i podbijać rynek wydawniczy. Potrafią wymyślać historie, ale jednocześnie pielęgnować w sobie zbyt dużo wątpliwości na temat technik czy wyborów pisarskich, żeby tak zwyczajnie przelewać pomysły na papier. To ci najczęściej sięgają po liczne poradniki z zakresu kreatywnego pisania. Jakub Winiarski do spółki z Jolantą Rawską postanawia uporządkować wskazówki przedstawiane przyszłym autorom i proponuje książkę o imponującej jak na poradnik objętości. Tom „Po bandzie, czyli jak napisać potencjalny bestseller” zbliżony jest do „Podróży autora” Christophera Voglera, ale okraszony ogromną liczbą przykładów (przede wszystkim z poczytnej popliteratury zagranicznej). Wykorzystuje też spostrzeżenia rodzimych autorów poradników o podobnej treści: autor stara się zbudować jak najpełniejszy zestaw wskazówek i podpowiedzi. Bazuje jednak przede wszystkim na doświadczeniach zagranicznych pisarzy z list bestsellerów: sięga po ich wypowiedzi i komentarze dotyczące procesu twórczego. Sam Winiarski dba o to, by zapewnić odbiorcom garść rzeczowych i fachowych uwag oraz precyzyjnie wyjaśniać znaczenie kolejnych składników dobrej, to jest bestsellerowej, powieści.
„Po bandzie” to książka o precyzyjnej konstrukcji. Pierwsza część zawiera podstawy absolutne (ale nigdy banały) – między innymi refleksje na temat bohatera, jego celu czy wyborów w obrębie fabuły. Część druga stanowi „rozszerzenie” dla bardziej zainteresowanych lub zaangażowanych: tu autorzy zajmują się na przykład charakteryzowaniem intrygi, ale i humorem czy erotyzmem, twórczymi blokadami i miejscem akcji. Dobrze, że znalazło się tu miejsce na część trzecią, czyli zbiór informacji o tym, co dalej z napisanym tekstem. Tu Winiarski najczęściej ucieka się do wywiadów – rozmawia między innymi ze specjalistką od prawa autorskiego, agentką literacką czy redaktorem prowadzącym w wydawnictwie. Wybór takiej formy wprawdzie oznacza mniej uporządkowanych konkretów (rozmowa jest zawsze luźniejsza niż precyzyjne wyliczenia), ale i tak udaje się autorowi osiągnąć cel: wyczula odbiorców na kilka ważnych kwestii i pozwala niezorientowanym w środowisku wydawniczym zyskać pewne rozeznanie. Dzięki trzeciej części tomu przygotowuje początkujących pisarzy na to, z czym przyjdzie im się zmierzyć przed wydaniem książki – i sprawia, że nie trzeba będzie tej drogi przemierzać samotnie i po omacku.
Tyle z ogólnej konstrukcji. Każdy temat – a Winiarski stara się zgromadzić ich jak najwięcej, poza kwestią kreatywności i podpowiadania, o czym w ogóle pisać – zyskuje swoje obszerne omówienie w rozdziale lub cyklu rozdziałów. Winiarski należy do gawędziarzy: pisze swobodnie i z humorem, dba o to, by nie przynudzać i obok rzeczowych wiadomości dostarczać czytelnikom też i rozrywki. Wskazówki bardzo mocno ilustruje kolejnymi przykładami: to element ćwiczeń dla odbiorców: rozpoznawanie w przytoczonym tekście określonych reguł pomaga w wyrabianiu warsztatu, nie mówiąc już o tym, że pozwala zrozumieć fachowe wynurzenia. Można też potraktować przykłady jako test na wyobraźnię, owo brakujące ćwiczenie kreatywności. Jolanta Rawska stara się w swoich tekstach (drugim spojrzeniu na zadany temat) zachowywać precyzję teoretycznoliterackiego wywodu. Również odwołuje się do licznych przykładów, bardziej jednak dla stworzenia podręcznego kompendium wiedzy. To Jakub Winiarski bierze na siebie stronę „warsztatową”. Co ważne: tom nie ma uczyć pisania arcydzieł, a powieści, które trafią do szerokiego grona odbiorców – także dlatego pojawiają się tu tematy „obowiązkowe” (jak pisać sceny erotyczne) i zasady konstruowania dialogów. Autorzy nie pomijają nawet kwestii self-publishingu – a ponieważ dzisiaj prawie wszyscy chcą pisać, nie dziwi też fragment poświęcony… poprawności ortograficznej i formatowaniu tekstu. „Po bandzie” daje zatem porządne rzemieślnicze podstawy. Teraz tylko wystarczy mieć pomysł na własną historię i postępować zgodnie z zawartymi tu regułami. Można je też łamać – ale tom trzeba przeczytać, jeśli chce się zrozumieć teorię pisania. Jeśli ktoś chciałby poprawić warsztat, znajdzie tu coś dla siebie. Jeśli nie wie, od czego zacząć przygodę z tworzeniem – również. Jakub Winiarski i Jolanta Rawska przedstawiają czytelnikom tom wartościowy, chociaż nie wszystkim bezwzględnie potrzebny. Z tą książką nie da się zabłądzić.
wtorek, 13 października 2015
Zofia Stanecka, Maria Środoń: Fredek i miara wszystkiego
Egmont, Warszawa 2015.
Porządny kosmita
Fryderyk Epsilon Dwudziesty to trochę skomplikowane imię bohatera bajki, nawet bajki matematycznej. Na szczęście Zofia Stanecka każe temu akurat bohaterowi zachowywać się na tyle dziwnie, że odwróci uwagę od trudnych słów w tekście. Fredek przybywa na najbardziej zabałaganioną planetę, a to oznacza, że chcąc czy nie – trafi na Ziemię. U pięcioletniej Jagody trudno jest odpocząć synowi władcy krainy Pedanterii. Dziewczynka i jej bracia mają w pokojach straszny nieporządek, a z tym bohater-kosmita nie umie się pogodzić. Nocami próbuje doprowadzić mieszkanie do sobie znanego stanu: cierpliwie mierzy, układa i sortuje. Tak zyskuje spokój i… zdziwienie rodziców, którzy nie widzieli jeszcze, żeby dzieci miały w pokojach taki ład. Zresztą mierzenie wszystkiego może się okazać znakomitą zabawą także dla kilkulatków, ciekawskich z natury.
Fredek pokazuje, do czego może się przydać matematyka. Zamienia ją w rozrywkę, tym razem nie polegającą na rachowaniu. Tomik Zofii Staneckiej „Fredek i miara wszystkiego” zachęca do nietypowych ćwiczeń i eksperymentów. Ważyć można przedmioty, ale i… jedzenie, a wtedy po kilku dniach wynik pomiaru będzie czasem inny. Ważyć można też rzeczy i siebie. Fredek podsuwa rozmaite pomysły, a skoro jemu takie spędzanie czasu się spodoba, przypadnie do gustu również dzieciom zapatrzonym w kosmitę. Drugim okołomatematycznym tematem w tej książeczce jest sprawdzanie czasu. Autorka w tekście dość silnie akcentuje kolejne godziny i przypomina o zegarku. To zresztą pasuje do uporządkowanego świata Fredka. Opowieść o pedantycznym kosmicie jest też bogata w wydarzenia ze świata dzieci – obecność Fredka na Ziemi sporo zmienia.
Ale w tomiku „Fredek i miara wszystkiego”, publikacji z drugiego poziomu serii Liczę sobie, istnieje jeszcze drugi motyw: zestaw zadań i ćwiczeń dla najmłodszych. Tę część przygotowała Maria Środoń. Na dole każdej strony – a czasami też na pełnych rozkładówkach – pojawiają się prawdziwe wyzwania dla dzieci uczących się odczytywać godziny lub porównywać wielkości. Tu widnieją rozmaite zegary powiązane z poleceniami, a także całe zestawy przedmiotów, które trzeba ponumerować od największego do najmniejszego. Autorka zachęca, by do mierzenia używać nitki, co zapewni oryginalne zajęcia maluchom. Niektóre z przedstawianych przedmiotów należy znaleźć w domu, zważyć na wadze kuchennej i uszeregować. Większość ćwiczeń, zresztą zgodnie z tematem opowiastki Zofii Staneckiej, polega na porządkowaniu. Do przygotowanych zadań Środoń dokłada ćwiczenia uzupełniające, prowokuje dzieci do myślenia i zachęca do twórczej pracy. Drobna nieścisłość pojawia się przy tarczach zegarów wskazujących połowy godzin: mała wskazówka powinna wtedy znajdować się między cyframi, a nie pokazywać prosto na kolejną cyfrę. To wprawdzie ułatwia odczytywanie godziny dzieciom, ale nie zgadza się ze stanem faktycznym. Niezależnie jednak od tego wraz z tomikiem dzieci otrzymają bardzo dużo pomysłowych ćwiczeń, które powinny z chęcią wykonywać. W założeniu tego poziomu czytamy: „Zabawy i zadania logiczne są tutaj tak fajne, że matematyki nie da się nie polubić”. I to jest prawda, autorki dbają o urozmaicenia w dziedzinie nauki.
Marta Szudyga w warstwie ilustracyjnej stara się zaintrygować dzieci nieoczywistymi obrazkami. Tu kształty (i proces mierzenia przedmiotów) są „kosmiczne”, bywa, że trójwymiarowe, Szudyga nie szuka realizmu, ale wie, jak przyciągnąć dzieci do książeczki. I chociaż warstwa graficzna spada tu – w serii – na trzecie miejsce, za opowieść i zagadki – pełni ważną rolę, przypomina bowiem dzieciom o rozrywce i sprawia, że tomik nabiera lekkości. „Fredek i miara wszystkiego” to publikacja oswajająca maluchy z logicznym myśleniem i matematycznymi ćwiczeniami: obok lekcji dostarcza też zabawy. Do tego dzieci otrzymają zestaw naklejek ułatwiających ćwiczenia (na uwagę zasługują zwłaszcza naklejki-pieniądze).
Porządny kosmita
Fryderyk Epsilon Dwudziesty to trochę skomplikowane imię bohatera bajki, nawet bajki matematycznej. Na szczęście Zofia Stanecka każe temu akurat bohaterowi zachowywać się na tyle dziwnie, że odwróci uwagę od trudnych słów w tekście. Fredek przybywa na najbardziej zabałaganioną planetę, a to oznacza, że chcąc czy nie – trafi na Ziemię. U pięcioletniej Jagody trudno jest odpocząć synowi władcy krainy Pedanterii. Dziewczynka i jej bracia mają w pokojach straszny nieporządek, a z tym bohater-kosmita nie umie się pogodzić. Nocami próbuje doprowadzić mieszkanie do sobie znanego stanu: cierpliwie mierzy, układa i sortuje. Tak zyskuje spokój i… zdziwienie rodziców, którzy nie widzieli jeszcze, żeby dzieci miały w pokojach taki ład. Zresztą mierzenie wszystkiego może się okazać znakomitą zabawą także dla kilkulatków, ciekawskich z natury.
Fredek pokazuje, do czego może się przydać matematyka. Zamienia ją w rozrywkę, tym razem nie polegającą na rachowaniu. Tomik Zofii Staneckiej „Fredek i miara wszystkiego” zachęca do nietypowych ćwiczeń i eksperymentów. Ważyć można przedmioty, ale i… jedzenie, a wtedy po kilku dniach wynik pomiaru będzie czasem inny. Ważyć można też rzeczy i siebie. Fredek podsuwa rozmaite pomysły, a skoro jemu takie spędzanie czasu się spodoba, przypadnie do gustu również dzieciom zapatrzonym w kosmitę. Drugim okołomatematycznym tematem w tej książeczce jest sprawdzanie czasu. Autorka w tekście dość silnie akcentuje kolejne godziny i przypomina o zegarku. To zresztą pasuje do uporządkowanego świata Fredka. Opowieść o pedantycznym kosmicie jest też bogata w wydarzenia ze świata dzieci – obecność Fredka na Ziemi sporo zmienia.
Ale w tomiku „Fredek i miara wszystkiego”, publikacji z drugiego poziomu serii Liczę sobie, istnieje jeszcze drugi motyw: zestaw zadań i ćwiczeń dla najmłodszych. Tę część przygotowała Maria Środoń. Na dole każdej strony – a czasami też na pełnych rozkładówkach – pojawiają się prawdziwe wyzwania dla dzieci uczących się odczytywać godziny lub porównywać wielkości. Tu widnieją rozmaite zegary powiązane z poleceniami, a także całe zestawy przedmiotów, które trzeba ponumerować od największego do najmniejszego. Autorka zachęca, by do mierzenia używać nitki, co zapewni oryginalne zajęcia maluchom. Niektóre z przedstawianych przedmiotów należy znaleźć w domu, zważyć na wadze kuchennej i uszeregować. Większość ćwiczeń, zresztą zgodnie z tematem opowiastki Zofii Staneckiej, polega na porządkowaniu. Do przygotowanych zadań Środoń dokłada ćwiczenia uzupełniające, prowokuje dzieci do myślenia i zachęca do twórczej pracy. Drobna nieścisłość pojawia się przy tarczach zegarów wskazujących połowy godzin: mała wskazówka powinna wtedy znajdować się między cyframi, a nie pokazywać prosto na kolejną cyfrę. To wprawdzie ułatwia odczytywanie godziny dzieciom, ale nie zgadza się ze stanem faktycznym. Niezależnie jednak od tego wraz z tomikiem dzieci otrzymają bardzo dużo pomysłowych ćwiczeń, które powinny z chęcią wykonywać. W założeniu tego poziomu czytamy: „Zabawy i zadania logiczne są tutaj tak fajne, że matematyki nie da się nie polubić”. I to jest prawda, autorki dbają o urozmaicenia w dziedzinie nauki.
Marta Szudyga w warstwie ilustracyjnej stara się zaintrygować dzieci nieoczywistymi obrazkami. Tu kształty (i proces mierzenia przedmiotów) są „kosmiczne”, bywa, że trójwymiarowe, Szudyga nie szuka realizmu, ale wie, jak przyciągnąć dzieci do książeczki. I chociaż warstwa graficzna spada tu – w serii – na trzecie miejsce, za opowieść i zagadki – pełni ważną rolę, przypomina bowiem dzieciom o rozrywce i sprawia, że tomik nabiera lekkości. „Fredek i miara wszystkiego” to publikacja oswajająca maluchy z logicznym myśleniem i matematycznymi ćwiczeniami: obok lekcji dostarcza też zabawy. Do tego dzieci otrzymają zestaw naklejek ułatwiających ćwiczenia (na uwagę zasługują zwłaszcza naklejki-pieniądze).
poniedziałek, 12 października 2015
Richard Hammond: W drodze
Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Album
Richard Hammond daje się czytelnikom poznać z zupełnie niespodziewanej strony. Tworzy, wzorem wielu znanych (chociaż bez ghosta), autobiografię „W drodze”, opowiadając w niej o wspomnieniach i doświadczeniach z dzieciństwa oraz młodości. Nie jest to zresztą typowa autobiografia, raczej zbiór poetyzowanych szkiców tematycznych, w których plastyczność warstwy narracyjnej dominuje momentami nad treścią. „W drodze” to opowieści efemeryczne i z punktu widzenia biografów czy autorów haseł w encyklopediach – kompletnie nieistotne. A jednak pozwalają Hammondowi zamanifestować swoje „ja” i podzielić się z odbiorcami garstką wrażeń czy prywatnych odkryć i fascynacji.
„W drodze” to książka zrodzona z pasji, przynajmniej tak sugeruje autor. Wybiera dla siebie rytm podróży – każdy wybrany rok życia to jakaś szczególnie ważna wyprawa. Opowieść zaczyna się obrazkiem ośmiolatka, który podróż odbiera wszystkimi zmysłami, znacznie bardziej intensywnie niż dorośli. Ośmiolatek jedzie z rodzicami do dziadków: pamięta swoje wygłupy, ale i specyficzny zapach samochodu, postawy taty i dziwną rozciągliwość czasu. Książkę kończy historia dwudziestolatka, który z własnych – często w opłakanym stanie, wymagających stałej pracy – pojazdów przesiada się do firmowego vana i odkrywa wygodę takiego przemieszczania się. Po drodze Hammond testuje lub przywołuje wrażenia znane wielu odbiorcom: odbiegający od wymaganego modelu pierwszy „poważny” rower, motocykl czy… plastikowego jeepa, atrapę prawdziwego samochodu. I za każdym razem w celu wyprawy przemyca jakąś wskazówkę na temat swojego życia, definiującą go uwagę lub silne przeżycie (zbieranie ziemniaków, bójka, nielegalne wyścigi i rajdy po ulicach) – ale to tylko dodatek do właściwego tematu. A właściwym tematem są refleksje na temat środków transportu. Hammond godzinami mógłby opowiadać, jak starał się ulepszyć niedoskonały rower, rozkoszuje się czyszczeniem każdej części i jest w opisach równie staranny i drobiazgowy, co w pracach konserwacyjnych. Wielu czytelnikom do głowy by nie przyszło, jak dużo można napisać o przyjemności polerowania metalu, o dokręcaniu śrub czy o nasłuchiwaniu dźwięków wydobywających się z silnika. Hammond bez przerwy chowa się za zmysłowymi doznaniami, odkrywa za to przyjemność pisania o nieuchwytnym. Nie przepada za konkretami: tom „W drodze” w dużej części utkany jest z drobnych zachwytów i rozkoszowania się nieważnym obiektywnie momentem. Hammond próbuje tu pokazać, jak doceniać podróże, ale też jak czas zapisuje się we wspomnieniach. Synestezyjne opisy działać będą na wyobraźnię czytelników – ale dostarczą zupełnie innych wrażeń niż typowe publikacje autobiograficzne znanych postaci. Dla Hammonda bowiem konieczność przedstawiania siebie traci na znaczeniu w obliczu możliwości nazwania własnych przeżyć. Autor upaja się słowami tak samo, jak przemierzaniem tras i poznawaniem tajników kolejnych wehikułów. Jest w tym nieodbiegająca od tematu książki frajda dziecka, jest i radość dorosłego, który tej euforii w sobie nie zatracił. „W drodze” to publikacja, która jest ciekawostką dla czytelników i prezentem dla fanów Hammonda, opowieścią trudną do zaklasyfikowania. Hammond na temat wybiera sobie to, co inni kwitują kilkoma słowami. „W drodze” przypomina zestaw indywidualnych – więc cennych dla jednej osoby – doświadczeń i emocji. To nie autobiografia, a poetyzowany powrót do wybranych wspomnień, coś jak prywatny album ze zdjęciami.
Album
Richard Hammond daje się czytelnikom poznać z zupełnie niespodziewanej strony. Tworzy, wzorem wielu znanych (chociaż bez ghosta), autobiografię „W drodze”, opowiadając w niej o wspomnieniach i doświadczeniach z dzieciństwa oraz młodości. Nie jest to zresztą typowa autobiografia, raczej zbiór poetyzowanych szkiców tematycznych, w których plastyczność warstwy narracyjnej dominuje momentami nad treścią. „W drodze” to opowieści efemeryczne i z punktu widzenia biografów czy autorów haseł w encyklopediach – kompletnie nieistotne. A jednak pozwalają Hammondowi zamanifestować swoje „ja” i podzielić się z odbiorcami garstką wrażeń czy prywatnych odkryć i fascynacji.
„W drodze” to książka zrodzona z pasji, przynajmniej tak sugeruje autor. Wybiera dla siebie rytm podróży – każdy wybrany rok życia to jakaś szczególnie ważna wyprawa. Opowieść zaczyna się obrazkiem ośmiolatka, który podróż odbiera wszystkimi zmysłami, znacznie bardziej intensywnie niż dorośli. Ośmiolatek jedzie z rodzicami do dziadków: pamięta swoje wygłupy, ale i specyficzny zapach samochodu, postawy taty i dziwną rozciągliwość czasu. Książkę kończy historia dwudziestolatka, który z własnych – często w opłakanym stanie, wymagających stałej pracy – pojazdów przesiada się do firmowego vana i odkrywa wygodę takiego przemieszczania się. Po drodze Hammond testuje lub przywołuje wrażenia znane wielu odbiorcom: odbiegający od wymaganego modelu pierwszy „poważny” rower, motocykl czy… plastikowego jeepa, atrapę prawdziwego samochodu. I za każdym razem w celu wyprawy przemyca jakąś wskazówkę na temat swojego życia, definiującą go uwagę lub silne przeżycie (zbieranie ziemniaków, bójka, nielegalne wyścigi i rajdy po ulicach) – ale to tylko dodatek do właściwego tematu. A właściwym tematem są refleksje na temat środków transportu. Hammond godzinami mógłby opowiadać, jak starał się ulepszyć niedoskonały rower, rozkoszuje się czyszczeniem każdej części i jest w opisach równie staranny i drobiazgowy, co w pracach konserwacyjnych. Wielu czytelnikom do głowy by nie przyszło, jak dużo można napisać o przyjemności polerowania metalu, o dokręcaniu śrub czy o nasłuchiwaniu dźwięków wydobywających się z silnika. Hammond bez przerwy chowa się za zmysłowymi doznaniami, odkrywa za to przyjemność pisania o nieuchwytnym. Nie przepada za konkretami: tom „W drodze” w dużej części utkany jest z drobnych zachwytów i rozkoszowania się nieważnym obiektywnie momentem. Hammond próbuje tu pokazać, jak doceniać podróże, ale też jak czas zapisuje się we wspomnieniach. Synestezyjne opisy działać będą na wyobraźnię czytelników – ale dostarczą zupełnie innych wrażeń niż typowe publikacje autobiograficzne znanych postaci. Dla Hammonda bowiem konieczność przedstawiania siebie traci na znaczeniu w obliczu możliwości nazwania własnych przeżyć. Autor upaja się słowami tak samo, jak przemierzaniem tras i poznawaniem tajników kolejnych wehikułów. Jest w tym nieodbiegająca od tematu książki frajda dziecka, jest i radość dorosłego, który tej euforii w sobie nie zatracił. „W drodze” to publikacja, która jest ciekawostką dla czytelników i prezentem dla fanów Hammonda, opowieścią trudną do zaklasyfikowania. Hammond na temat wybiera sobie to, co inni kwitują kilkoma słowami. „W drodze” przypomina zestaw indywidualnych – więc cennych dla jednej osoby – doświadczeń i emocji. To nie autobiografia, a poetyzowany powrót do wybranych wspomnień, coś jak prywatny album ze zdjęciami.
niedziela, 11 października 2015
Amy Ewing: Klejnot
Jaguar, Warszawa 2015.
Ciąża na życzenie
Amy Ewing ustawia się w kolejce za Kierą Cass do fanek serii Rywalki. Jej powieść (początek cyklu) „Klejnot” ma wiele zalet bestsellerowych tomów – i jedną wadę: bardzo widoczną inspirację historiami Cass. Tyle tylko, że dla młodych odbiorczyń nie będzie to miało znaczenia, a wydawnictwo nie udaje, że to oryginalna książka, wręcz przeciwnie: samo sugeruje powiązania między seriami już przez szatę graficzną i projekt okładki. To dobra – i prawdziwa – reklama: jeśli podobały ci się Rywalki, sprawdź „Klejnot”, nie zawiedziesz się.
W świecie Ewing również istnieje silny podział klasowy i brak szans na społeczny awans. W centrum znajduje się Klejnot: krąg arystokracji. Zamknięty jest przed przybyszami z zewnątrz, ale nie do końca. Każda dziewczyna z kraju, która zaczyna miesiączkować, przechodzi obowiązkowe badania krwi i może trafić do surogatek. Surogatki przygotowywane są do życia we dworze i… praktykują magię. Uczą się wpływać na rozwój roślin – potem te zdolności mogą być wykorzystywane przy ciążach. Surogatki są niewolnicami: kupowane na aukcjach mają być posłuszne arystokratkom. Często chodzą na smyczach, a gdy już urodzą dzieci wykorzystywane w sojuszach – stają się niepotrzebne.
Jedną z surogatek jest Violet, dziewczyna z niższej klasy, która nie umie pogodzić się ze swoim losem. Violet pragnie wolności i sprawiedliwości, martwi się sytuacją na dworach i szuka sposobu, jak uwolnić się spod władzy chimerycznej Diuszesy. Do tematu wolności dochodzą oczywiście relacje damsko-męskie, system nagród i kar oraz kolejne badania, które mają udowodnić przydatność zdolnej surogatki w zapewnieniu ciągłości linii i w przeskoczeniu innych (nienarodzonych jeszcze) kandydatów do korzystnego związku. Violet na własnej skórze przekonuje się, jak traktowane są młode dziewczyny w Klejnocie.
Walka o władzę i wpływy dotyczy tu wyłącznie kobiet. Diuszesy i Hrabiny snują rozmaite intrygi, planując losy nieistniejących jeszcze dzieci. Surogatki mają być maszynami do budowania zdrowego i silnego potomstwa – a dzięki Auguriom można od nich wymagać nawet przyspieszenia terminowego porodu. Nikt nie liczy się z ich uczuciami: żeby nie odbierać im człowieczeństwa pojawia się Violet ze zrozumiałymi dla wszystkich nadziejami i marzeniami. Violet chce móc decydować o sobie, wzbudza litość jako młoda dziewczyna przerażona myślą o ciąży – ale jest też prawdziwą buntowniczką, która ma odwagę sprzeciwić się schematom.
Pod względem formalnym ta powieść skomponowana jest poprawnie: ciekawostka – to praca magisterska w szkole kreatywnego pisania. Można mieć pewność, że autorka dobrze porozkłada akcenty i poprowadzi charaktery. Tworzy powieść dla młodych czytelniczek, które pokochały serię Rywalki – korzysta ze sprawdzonych rozwiązań i przetartych szlaków - nie jest odkrywcza, ale pisze na tyle ciekawie, by to odbiorczyniom zrekompensować. W „Klejnocie” przepych i niewyobrażalne bogactwa (a także piękne suknie czy spełniane marzenia) mieszają się z bolesnym brakiem wolności, niemożliwym do zaakceptowania przez samodzielnie myślące jednostki. Ewing tworzy rzeczywistość rządzącą się swoimi prawami – stopniowo odkrywa je czytelniczkom i pozwala zrozumieć bohaterkę. Ta powieść, chociaż nie brakuje w niej i tematu namiętności, wybiera inne niż standardowa drogi fabuły. Autorka równolegle prowadzi różne wątki, przy codzienności bohaterki nie zapomina o jej uczuciach i potrzebach. Pomaga sobie odrobiną magii wtedy, kiedy trzeba. Umiejętnie operuje strachem i niepewnością. Mimo że „Klejnot” jest książką tworzoną na wzór „Rywalek”, wtórność pomysłu nie przeszkadza przy dobrej realizacji. A ta publikacja urzeka przecież sposobem prowadzenia narracji: to baśniowy świat z elementami kryminału i romansu, ciasto według wypróbowanego przepisu. Jej atutem jest oddalenie od zwyczajnych obyczajówkowych dylematów, a także – paradoksalnie – bliskość z bestsellerowym cyklem Kiery Cass.
Ciąża na życzenie
Amy Ewing ustawia się w kolejce za Kierą Cass do fanek serii Rywalki. Jej powieść (początek cyklu) „Klejnot” ma wiele zalet bestsellerowych tomów – i jedną wadę: bardzo widoczną inspirację historiami Cass. Tyle tylko, że dla młodych odbiorczyń nie będzie to miało znaczenia, a wydawnictwo nie udaje, że to oryginalna książka, wręcz przeciwnie: samo sugeruje powiązania między seriami już przez szatę graficzną i projekt okładki. To dobra – i prawdziwa – reklama: jeśli podobały ci się Rywalki, sprawdź „Klejnot”, nie zawiedziesz się.
W świecie Ewing również istnieje silny podział klasowy i brak szans na społeczny awans. W centrum znajduje się Klejnot: krąg arystokracji. Zamknięty jest przed przybyszami z zewnątrz, ale nie do końca. Każda dziewczyna z kraju, która zaczyna miesiączkować, przechodzi obowiązkowe badania krwi i może trafić do surogatek. Surogatki przygotowywane są do życia we dworze i… praktykują magię. Uczą się wpływać na rozwój roślin – potem te zdolności mogą być wykorzystywane przy ciążach. Surogatki są niewolnicami: kupowane na aukcjach mają być posłuszne arystokratkom. Często chodzą na smyczach, a gdy już urodzą dzieci wykorzystywane w sojuszach – stają się niepotrzebne.
Jedną z surogatek jest Violet, dziewczyna z niższej klasy, która nie umie pogodzić się ze swoim losem. Violet pragnie wolności i sprawiedliwości, martwi się sytuacją na dworach i szuka sposobu, jak uwolnić się spod władzy chimerycznej Diuszesy. Do tematu wolności dochodzą oczywiście relacje damsko-męskie, system nagród i kar oraz kolejne badania, które mają udowodnić przydatność zdolnej surogatki w zapewnieniu ciągłości linii i w przeskoczeniu innych (nienarodzonych jeszcze) kandydatów do korzystnego związku. Violet na własnej skórze przekonuje się, jak traktowane są młode dziewczyny w Klejnocie.
Walka o władzę i wpływy dotyczy tu wyłącznie kobiet. Diuszesy i Hrabiny snują rozmaite intrygi, planując losy nieistniejących jeszcze dzieci. Surogatki mają być maszynami do budowania zdrowego i silnego potomstwa – a dzięki Auguriom można od nich wymagać nawet przyspieszenia terminowego porodu. Nikt nie liczy się z ich uczuciami: żeby nie odbierać im człowieczeństwa pojawia się Violet ze zrozumiałymi dla wszystkich nadziejami i marzeniami. Violet chce móc decydować o sobie, wzbudza litość jako młoda dziewczyna przerażona myślą o ciąży – ale jest też prawdziwą buntowniczką, która ma odwagę sprzeciwić się schematom.
Pod względem formalnym ta powieść skomponowana jest poprawnie: ciekawostka – to praca magisterska w szkole kreatywnego pisania. Można mieć pewność, że autorka dobrze porozkłada akcenty i poprowadzi charaktery. Tworzy powieść dla młodych czytelniczek, które pokochały serię Rywalki – korzysta ze sprawdzonych rozwiązań i przetartych szlaków - nie jest odkrywcza, ale pisze na tyle ciekawie, by to odbiorczyniom zrekompensować. W „Klejnocie” przepych i niewyobrażalne bogactwa (a także piękne suknie czy spełniane marzenia) mieszają się z bolesnym brakiem wolności, niemożliwym do zaakceptowania przez samodzielnie myślące jednostki. Ewing tworzy rzeczywistość rządzącą się swoimi prawami – stopniowo odkrywa je czytelniczkom i pozwala zrozumieć bohaterkę. Ta powieść, chociaż nie brakuje w niej i tematu namiętności, wybiera inne niż standardowa drogi fabuły. Autorka równolegle prowadzi różne wątki, przy codzienności bohaterki nie zapomina o jej uczuciach i potrzebach. Pomaga sobie odrobiną magii wtedy, kiedy trzeba. Umiejętnie operuje strachem i niepewnością. Mimo że „Klejnot” jest książką tworzoną na wzór „Rywalek”, wtórność pomysłu nie przeszkadza przy dobrej realizacji. A ta publikacja urzeka przecież sposobem prowadzenia narracji: to baśniowy świat z elementami kryminału i romansu, ciasto według wypróbowanego przepisu. Jej atutem jest oddalenie od zwyczajnych obyczajówkowych dylematów, a także – paradoksalnie – bliskość z bestsellerowym cyklem Kiery Cass.
Megan McDonald: Hania Humorek. Tydzień na opak
Egmont, Warszawa 2015.
Miła Hania
W pierwszym momencie humorki Hani stały się dominującym składnikiem jej osobowości i elementem niekoniecznie pozytywnie definiującym dziewczynkę. W tomiku „Tydzień na opak”, czternastym w popserii, bohaterka próbuje zmienić coś w swoim zachowaniu. To zamiar chwalebny, ale dziewczynka jeszcze nie wie, jak dużo samozaparcia trzeba, żeby wytrwać w postanowieniu – i jak jej metamorfozę przyjmą inne dzieci, w tym Smrodek, raczej sceptycznie nastawiony do pomysłów siostry. Hania Humorek decyzje podejmuje pod wpływem impulsu. Wszystko przez organizowany w szkole dzień na opak. Podczas tego (niby) święta dzieci stykają się z licznymi niespodziankami: przemeblowanymi klasami, zmianami zwyczajów nauczycieli czy prawdziwymi wyzwaniami: muszą na przykład kłaść się pod ławkami i rysować na blatach stolików od spodu. Dla Hani dzień na opak to okazja do popracowania nad złością i humorkami. A skoro w grzecznej wersji udaje się wytrwać dzień, to może i cały tydzień? Hania nikomu nie mówi o swoich zamierzeniach: to zabezpieczenie na wypadek porażki. Dla dziewczynki zaczyna się tydzień pracy nad sobą: Hania Humorek musi znaleźć sposób na poskramianie złości.
„Tydzień na opak” to tomik, który pozwala przyjrzeć się bohaterce z innej niż zazwyczaj perspektywy. Do tej pory humorki Hani były czynnikiem wyzwalającym śmiech. Teraz Megan McDonald pokazuje je jako natręctwo utrudniające życie również innym. Dzieci przyzwyczajają się do charakteru Hani i postrzegają ją przez pryzmat złych nastrojów, widać to zwłaszcza w reakcjach Smrodka zaskoczonego zmianami u siostry. Bohaterka przekonuje się, że można panować nad gniewem i uzyskać dla siebie znacznie więcej niż przez stałe wybuchy złości. To bardzo pouczająca lekcja. Z jednej strony dzieci dowiadują się, że powinny pracować nad sobą, z drugiej od razu otrzymują wskazówki, jak to robić. Hania wyznacza sobie małe i możliwe do osiągnięcia cele, a mimo to musi się pilnować na każdym kroku. Taka wewnętrzna walka to rzadkość w literaturze czwartej, tym bardziej więc przypadnie do gustu czytelnikom.
Ta poppowieść obfituje w niespodzianki. Najpierw jest dzień na opak, bogaty w pomysłowe zabawy i przeinaczenia, uruchamiający kreatywność najmłodszych. Potem dzieci obserwują Hanię przez cały tydzień, a to oznacza, że każdego dnia wydarzy się coś, co wyprowadzi bohaterkę z równowagi i coś, co pozwoli jej utrzymać przynajmniej pozory spokoju. Tak gęstej narracji w serii dawno nie było – McDonalds trafiła w odpowiedni temat i może w oryginalny sposób przybliżyć odbiorcom sedno problemu. Hania poza własnymi ograniczeniami musi jeszcze zmierzyć się z niedowiarkami z najbliższego otoczenia. Nagła zmiana zachowania, w dodatku tak radykalna, wywołuje skrajne reakcje. Ale „Tydzień na opak” ma pokazywać, co by było, gdyby dawać impuls do zmian.
Oczywiście nie brakuje w tym tomiku również humoru. Przekomarzania Hani ze Smrodkiem, testy na bycie kosmitą, wybory ulubionego koloru i szalone pomysły szkolne – wszystko to maskuje dydaktyczny ton książki. Chociaż to czternasty tomik cyklu, jeśli ktoś od niego zacznie czytać o przygodach Hani Humorek, na pewno na tym nie poprzestanie – a to oznacza, że Megan McDonald udało się odnieść spory sukces. Dziecięca wyobraźnia wiąże się tutaj z wyzwaniami i przezwyciężaniem własnych ograniczeń. Rzeczywistość Hani da się bez przeszkód przełożyć na pomysły małych odbiorców, nawet mimo braku nadziei na kreatywne lekcje w szkole. „Tydzień na opak” to publikacja, która poza rozrywką dostarczy i paru podpowiedzi dla złośników.
Miła Hania
W pierwszym momencie humorki Hani stały się dominującym składnikiem jej osobowości i elementem niekoniecznie pozytywnie definiującym dziewczynkę. W tomiku „Tydzień na opak”, czternastym w popserii, bohaterka próbuje zmienić coś w swoim zachowaniu. To zamiar chwalebny, ale dziewczynka jeszcze nie wie, jak dużo samozaparcia trzeba, żeby wytrwać w postanowieniu – i jak jej metamorfozę przyjmą inne dzieci, w tym Smrodek, raczej sceptycznie nastawiony do pomysłów siostry. Hania Humorek decyzje podejmuje pod wpływem impulsu. Wszystko przez organizowany w szkole dzień na opak. Podczas tego (niby) święta dzieci stykają się z licznymi niespodziankami: przemeblowanymi klasami, zmianami zwyczajów nauczycieli czy prawdziwymi wyzwaniami: muszą na przykład kłaść się pod ławkami i rysować na blatach stolików od spodu. Dla Hani dzień na opak to okazja do popracowania nad złością i humorkami. A skoro w grzecznej wersji udaje się wytrwać dzień, to może i cały tydzień? Hania nikomu nie mówi o swoich zamierzeniach: to zabezpieczenie na wypadek porażki. Dla dziewczynki zaczyna się tydzień pracy nad sobą: Hania Humorek musi znaleźć sposób na poskramianie złości.
„Tydzień na opak” to tomik, który pozwala przyjrzeć się bohaterce z innej niż zazwyczaj perspektywy. Do tej pory humorki Hani były czynnikiem wyzwalającym śmiech. Teraz Megan McDonald pokazuje je jako natręctwo utrudniające życie również innym. Dzieci przyzwyczajają się do charakteru Hani i postrzegają ją przez pryzmat złych nastrojów, widać to zwłaszcza w reakcjach Smrodka zaskoczonego zmianami u siostry. Bohaterka przekonuje się, że można panować nad gniewem i uzyskać dla siebie znacznie więcej niż przez stałe wybuchy złości. To bardzo pouczająca lekcja. Z jednej strony dzieci dowiadują się, że powinny pracować nad sobą, z drugiej od razu otrzymują wskazówki, jak to robić. Hania wyznacza sobie małe i możliwe do osiągnięcia cele, a mimo to musi się pilnować na każdym kroku. Taka wewnętrzna walka to rzadkość w literaturze czwartej, tym bardziej więc przypadnie do gustu czytelnikom.
Ta poppowieść obfituje w niespodzianki. Najpierw jest dzień na opak, bogaty w pomysłowe zabawy i przeinaczenia, uruchamiający kreatywność najmłodszych. Potem dzieci obserwują Hanię przez cały tydzień, a to oznacza, że każdego dnia wydarzy się coś, co wyprowadzi bohaterkę z równowagi i coś, co pozwoli jej utrzymać przynajmniej pozory spokoju. Tak gęstej narracji w serii dawno nie było – McDonalds trafiła w odpowiedni temat i może w oryginalny sposób przybliżyć odbiorcom sedno problemu. Hania poza własnymi ograniczeniami musi jeszcze zmierzyć się z niedowiarkami z najbliższego otoczenia. Nagła zmiana zachowania, w dodatku tak radykalna, wywołuje skrajne reakcje. Ale „Tydzień na opak” ma pokazywać, co by było, gdyby dawać impuls do zmian.
Oczywiście nie brakuje w tym tomiku również humoru. Przekomarzania Hani ze Smrodkiem, testy na bycie kosmitą, wybory ulubionego koloru i szalone pomysły szkolne – wszystko to maskuje dydaktyczny ton książki. Chociaż to czternasty tomik cyklu, jeśli ktoś od niego zacznie czytać o przygodach Hani Humorek, na pewno na tym nie poprzestanie – a to oznacza, że Megan McDonald udało się odnieść spory sukces. Dziecięca wyobraźnia wiąże się tutaj z wyzwaniami i przezwyciężaniem własnych ograniczeń. Rzeczywistość Hani da się bez przeszkód przełożyć na pomysły małych odbiorców, nawet mimo braku nadziei na kreatywne lekcje w szkole. „Tydzień na opak” to publikacja, która poza rozrywką dostarczy i paru podpowiedzi dla złośników.
sobota, 10 października 2015
Marta Galewska-Kustra: Zeszytowy trening mowy, czyli ćwiczenia logopedyczne dla dzieci
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Zabawy
Nie ma sensu zrzucać na rodziców całej odpowiedzialności za poprawną wymowę głosek u dzieci. Jeśli maluch ma problemy z mówieniem, trzeba tu pracy specjalisty. Rola rodziców ogranicza się do wskazania (i wyłapania) niedoskonałości wymowy i zwrócenia się do logopedów. Marta Galewska-Kustra proponuje teraz dzieciom „Zeszytowy trening mowy”, czyli zestaw urozmaiconych i ciekawych ćwiczeń bardzo pomocnych w monitorowaniu postępów. Nasza Księgarnia tym tomikiem pokazuje kierunek swoich publikacji logopedycznych: odejście od standardowych zadań w stronę wspólnych zabaw wykluczających rutynę. Tak dużo łatwiej nakłonić maluchy do ćwiczeń, a i zapewnić im zabawę z rodzicami, co w czasach zabiegania tych ostatnich jest wartością ogromną. „Zeszytowy trening mowy” to publikacja cenna nie tylko ze względów logopedycznych, ale i okołorozrywkowych – to popis wyobraźni i możliwości twórczych.
Każda zabawa oznacza inne głoski (grupy lub pary głosek), które sprawiają największe problemy dzieciom. Każda zabawa to inne rozwiązania. Owszem, niemal zawsze trzeba coś przeczytać, powtórzyć, wypowiedzieć lub opisać – ale forma stanowi wystarczające urozmaicenie dla językowych treningów. Tu nikt nie będzie zwracać uwagi na konieczność podjęcia wysiłku, jeśli wiąże się to z ciekawą zabawą. Mocną stroną tomiku jest pomysłowość w tym zakresie. Pojawia się tu gra planszowa, zdjęcia z wakacji do podpisania, prezenty na imieniny cioci, są zawodnicy na meczu piłkarskim, zwierzęta, posiłki żarłocznych stworków, przystanki dla autobusu, budowle z klocków i wiele, wiele innych. Za każdym razem zmienia się rodzaj poleceń i również pomysł na zadania. Galewska-Kustra szuka zaskoczeń i żartów, („pani ilustratorka się pomyliła”). Bywa dowcipnie, ale autorka zawsze potrafi zaangażować do działania, a o to przecież najbardziej chodzi. Praca nie polega tu jednak tylko na czytaniu. Czasami trzeba „banalnie” coś dorysować, ale większość działa polega na uzupełnianiu ilustracji wyciętymi z końca książki motywami. Trochę to przypomina dawne szkolne zeszyty ćwiczeń, aktywizujące dzieci na różne sposoby – ale tu wykonanie jest dużo lepsze, autorka unika sztampowości i ucieka od szablonowego myślenia. Nie ma ryzyka, że zadania się z nudą. Poza urozmaiceniami formalnymi cieszą też wyraziste sylwetki bohaterów, a już na pewno indywidualizujące ich imiona. „Zeszytowy trening mowy” to dodatek do „Wierszyków ćwiczących języki”, ale funkcjonować może równie dobrze jako publikacja samodzielna.
Ta książka pozwala wyłapać błędy w wymowie dzieci, ale też ćwiczyć i utrwalać poprawne nawyki. Autorka ogranicza uwagi do rodziców: zamieszcza w nich instrukcje co do wykonywania zadań. Interwencje logopedyczne ogranicza tu do sprawdzania, czy dziecko nie ma problemów artykulacyjnych – nie ma więc przymusu poprawiania malucha i żmudnego z nim ćwiczenia – co sprawi, że dzieci nie zniechęcą się do książki i nie zaczną kojarzyć logopedycznych treningów z przykrą pracą. Marta Galewska-Kustra stawia na zabawę i dzięki temu przekona do siebie odbiorców. „Zeszytowy trening mowy” jest nową jakością w dziedzinie publikacji edukacyjnych. Nie ulega wątpliwości, że tak przygotowany zestaw zabaw stanie się też punktem wyjścia do dalszych rozrywek, samodzielnie wymyślanych. Galewska-Kustra proponuje oryginalny sposób spędzania czasu – a do tego jej tomik okazuje się przydatny w pracy z dziećmi. Ta książka z pozoru wydaje się niewielka (mimo dużego formatu), ale jej zawartość jest nie do przecenienia. Nawet maluchy, które z mówieniem radzą sobie dobrze, nie oprą się tej pozycji.
Zabawy
Nie ma sensu zrzucać na rodziców całej odpowiedzialności za poprawną wymowę głosek u dzieci. Jeśli maluch ma problemy z mówieniem, trzeba tu pracy specjalisty. Rola rodziców ogranicza się do wskazania (i wyłapania) niedoskonałości wymowy i zwrócenia się do logopedów. Marta Galewska-Kustra proponuje teraz dzieciom „Zeszytowy trening mowy”, czyli zestaw urozmaiconych i ciekawych ćwiczeń bardzo pomocnych w monitorowaniu postępów. Nasza Księgarnia tym tomikiem pokazuje kierunek swoich publikacji logopedycznych: odejście od standardowych zadań w stronę wspólnych zabaw wykluczających rutynę. Tak dużo łatwiej nakłonić maluchy do ćwiczeń, a i zapewnić im zabawę z rodzicami, co w czasach zabiegania tych ostatnich jest wartością ogromną. „Zeszytowy trening mowy” to publikacja cenna nie tylko ze względów logopedycznych, ale i okołorozrywkowych – to popis wyobraźni i możliwości twórczych.
Każda zabawa oznacza inne głoski (grupy lub pary głosek), które sprawiają największe problemy dzieciom. Każda zabawa to inne rozwiązania. Owszem, niemal zawsze trzeba coś przeczytać, powtórzyć, wypowiedzieć lub opisać – ale forma stanowi wystarczające urozmaicenie dla językowych treningów. Tu nikt nie będzie zwracać uwagi na konieczność podjęcia wysiłku, jeśli wiąże się to z ciekawą zabawą. Mocną stroną tomiku jest pomysłowość w tym zakresie. Pojawia się tu gra planszowa, zdjęcia z wakacji do podpisania, prezenty na imieniny cioci, są zawodnicy na meczu piłkarskim, zwierzęta, posiłki żarłocznych stworków, przystanki dla autobusu, budowle z klocków i wiele, wiele innych. Za każdym razem zmienia się rodzaj poleceń i również pomysł na zadania. Galewska-Kustra szuka zaskoczeń i żartów, („pani ilustratorka się pomyliła”). Bywa dowcipnie, ale autorka zawsze potrafi zaangażować do działania, a o to przecież najbardziej chodzi. Praca nie polega tu jednak tylko na czytaniu. Czasami trzeba „banalnie” coś dorysować, ale większość działa polega na uzupełnianiu ilustracji wyciętymi z końca książki motywami. Trochę to przypomina dawne szkolne zeszyty ćwiczeń, aktywizujące dzieci na różne sposoby – ale tu wykonanie jest dużo lepsze, autorka unika sztampowości i ucieka od szablonowego myślenia. Nie ma ryzyka, że zadania się z nudą. Poza urozmaiceniami formalnymi cieszą też wyraziste sylwetki bohaterów, a już na pewno indywidualizujące ich imiona. „Zeszytowy trening mowy” to dodatek do „Wierszyków ćwiczących języki”, ale funkcjonować może równie dobrze jako publikacja samodzielna.
Ta książka pozwala wyłapać błędy w wymowie dzieci, ale też ćwiczyć i utrwalać poprawne nawyki. Autorka ogranicza uwagi do rodziców: zamieszcza w nich instrukcje co do wykonywania zadań. Interwencje logopedyczne ogranicza tu do sprawdzania, czy dziecko nie ma problemów artykulacyjnych – nie ma więc przymusu poprawiania malucha i żmudnego z nim ćwiczenia – co sprawi, że dzieci nie zniechęcą się do książki i nie zaczną kojarzyć logopedycznych treningów z przykrą pracą. Marta Galewska-Kustra stawia na zabawę i dzięki temu przekona do siebie odbiorców. „Zeszytowy trening mowy” jest nową jakością w dziedzinie publikacji edukacyjnych. Nie ulega wątpliwości, że tak przygotowany zestaw zabaw stanie się też punktem wyjścia do dalszych rozrywek, samodzielnie wymyślanych. Galewska-Kustra proponuje oryginalny sposób spędzania czasu – a do tego jej tomik okazuje się przydatny w pracy z dziećmi. Ta książka z pozoru wydaje się niewielka (mimo dużego formatu), ale jej zawartość jest nie do przecenienia. Nawet maluchy, które z mówieniem radzą sobie dobrze, nie oprą się tej pozycji.
Sven Nordqvist: Poznaj Pettsona i Findusa
Media Rodzina, Poznań 2015.
Zabawa w zagadki
Findus to bardzo sprytny kot. Umie osiągnąć cel w niekonwencjonalny sposób i przy okazji znajdując sobie ciekawe zabawy. Tak jest i w tomiku „Poznaj Pettsona i Findusa”, prostej historyjce obrazkowej dla najmłodszych. Malutki tomik z kartonowymi stronami i zaokrąglonymi rogami od razu wprowadza maluchy w świat kota i jego staruszka. Tu nikogo nie dziwi, że FIndus i Pettson mogą ze sobą rozmawiać: są w końcu prawdziwymi przyjaciółmi.
Teraz jednak Findus ma dla Pettsona szereg zadań. Najpierw daje mu wskazówki, gdzie bohater powinien się udać. To zagadki, które rozwiązywać mogą też dzieci („domek, w którym słychać gdakanie”). Gdyby miały problem z rozszyfrowaniem podpowiedzi kota, mogą po prostu podążać za bohaterem, który bez wahania idzie tam, gdzie powinien. Findus trochę się napracował: w części miejsc poukrywał przedmioty, które nie pasują do otoczenia (trzy jajka w warsztacie czy miska w kurniku). Tu najmłodsi w dalszym ciągu mogą brać udział w zabawie i wypatrywać na ilustracjach „dziwnych” przedmiotów. Mogą także ułatwić sobie zadanie i śledzić obrazki już po tekście: wówczas dowiedzą się, czego na rysunkach szukać. Z czasem podpowiedzi Findusa stają się coraz szybsze: autor dąży do puenty, która dla dorosłych czytających dzieciom będzie wyraźna, dzieci dopiero dowiedzą się, czemu służą podstępy kota i na co właściwie Findus ma ochotę. Sam pomysł zasugerowania Pettsonowi zajęcia budzi radość i pozwala polubić bohaterów.
Sven Nordqvist stawia w tej książeczce na działanie. Pettson nie narzeka, ale ochoczo podejmuje wyzwanie. Akceptuje reguły gry wymyślonej przez Findusa, nie domaga się wyznania finału, może wszystko sprawdzać po kolei i z wielką cierpliwością. Zresztą sam też skorzysta na pomyśle kota, a wcześniej rozbawi go wysiłek włożony w przygotowanie wskazówek i całej zabawy. Niezależnie natomiast od relacji między postaciami tomik będzie dla maluchów zestawem prostych zagadek. To lektura, w której można czynnie uczestniczyć, działać równolegle z Pettsonem i odkrywać przygotowane przez Findusa niespodzianki. To też udany sposób na zaprzyjaźnienie się z postaciami, które często podsuwają pomysły na niebanalne rozrywki i pokazują, jak wiele zabaw kryje się w zwyczajnym otoczeniu. Siłą przygód tej pary postaci jest prostota dająca się powtórzyć w rzeczywistości odbiorców.
Sven Nordqvist przepięknie tę książeczkę ilustruje – i to w stylu, który zupełnie nie kojarzy się z infantylizmem wielu historyjek obrazkowych. Ten autor wybiera bajkowy realizm. Domki, zarośla, zagrody i pola pełne są prawdziwych szczegółów, prawdziwy jest również sam Pettson. Findus to kot bajkowy, mimo że dopasowany do otoczenia. Kury (i inne zwierzęta) zachowują się na poły normalnie, na poły bajkowo (zdarza się na przykład, że podsłuchują rozmowy, wysiadują jajko, ale i czytają gazety przy kawie). Na ilustracjach mnóstwo jest detali, bardzo wiele też żartów, dlatego warto bardzo uważnie śledzić pomysły autora – zyskuje się wówczas dodatkową płaszczyznę humoru i zupełnie osobną historię, inną niż ta w tekście, momentami bardziej intrygującą (jak maszyna do malowania czubków kur na czerwono). U Pettsona i Findusa wszystko jest kolorowe i ciekawe, do tak przygotowanej przestrzeni chce się przybywać, o czym Nordqvist jest przekonany. Działa to bardzo prosto: tu środowisko Findusa jest życzliwe i sympatyczne, więc i gościnne. Dzieciom spodoba się bajkowy kot (który, notabene, wyrobił sobie już swoją markę). Nie dość, że Findus przeżywa przygody humorystyczne, to jeszcze proponuje ciekawostki, które dzieci mają szansę wykorzystać w zabawach ze swoimi rodzicami. „Poznaj Pettsona i Findusa”, mimo że to publikacja kartonowa, nadaje się również dla samodzielnie czytających dzieci: ze względu na mnogość szczegółów w warstwie graficznej.
Zabawa w zagadki
Findus to bardzo sprytny kot. Umie osiągnąć cel w niekonwencjonalny sposób i przy okazji znajdując sobie ciekawe zabawy. Tak jest i w tomiku „Poznaj Pettsona i Findusa”, prostej historyjce obrazkowej dla najmłodszych. Malutki tomik z kartonowymi stronami i zaokrąglonymi rogami od razu wprowadza maluchy w świat kota i jego staruszka. Tu nikogo nie dziwi, że FIndus i Pettson mogą ze sobą rozmawiać: są w końcu prawdziwymi przyjaciółmi.
Teraz jednak Findus ma dla Pettsona szereg zadań. Najpierw daje mu wskazówki, gdzie bohater powinien się udać. To zagadki, które rozwiązywać mogą też dzieci („domek, w którym słychać gdakanie”). Gdyby miały problem z rozszyfrowaniem podpowiedzi kota, mogą po prostu podążać za bohaterem, który bez wahania idzie tam, gdzie powinien. Findus trochę się napracował: w części miejsc poukrywał przedmioty, które nie pasują do otoczenia (trzy jajka w warsztacie czy miska w kurniku). Tu najmłodsi w dalszym ciągu mogą brać udział w zabawie i wypatrywać na ilustracjach „dziwnych” przedmiotów. Mogą także ułatwić sobie zadanie i śledzić obrazki już po tekście: wówczas dowiedzą się, czego na rysunkach szukać. Z czasem podpowiedzi Findusa stają się coraz szybsze: autor dąży do puenty, która dla dorosłych czytających dzieciom będzie wyraźna, dzieci dopiero dowiedzą się, czemu służą podstępy kota i na co właściwie Findus ma ochotę. Sam pomysł zasugerowania Pettsonowi zajęcia budzi radość i pozwala polubić bohaterów.
Sven Nordqvist stawia w tej książeczce na działanie. Pettson nie narzeka, ale ochoczo podejmuje wyzwanie. Akceptuje reguły gry wymyślonej przez Findusa, nie domaga się wyznania finału, może wszystko sprawdzać po kolei i z wielką cierpliwością. Zresztą sam też skorzysta na pomyśle kota, a wcześniej rozbawi go wysiłek włożony w przygotowanie wskazówek i całej zabawy. Niezależnie natomiast od relacji między postaciami tomik będzie dla maluchów zestawem prostych zagadek. To lektura, w której można czynnie uczestniczyć, działać równolegle z Pettsonem i odkrywać przygotowane przez Findusa niespodzianki. To też udany sposób na zaprzyjaźnienie się z postaciami, które często podsuwają pomysły na niebanalne rozrywki i pokazują, jak wiele zabaw kryje się w zwyczajnym otoczeniu. Siłą przygód tej pary postaci jest prostota dająca się powtórzyć w rzeczywistości odbiorców.
Sven Nordqvist przepięknie tę książeczkę ilustruje – i to w stylu, który zupełnie nie kojarzy się z infantylizmem wielu historyjek obrazkowych. Ten autor wybiera bajkowy realizm. Domki, zarośla, zagrody i pola pełne są prawdziwych szczegółów, prawdziwy jest również sam Pettson. Findus to kot bajkowy, mimo że dopasowany do otoczenia. Kury (i inne zwierzęta) zachowują się na poły normalnie, na poły bajkowo (zdarza się na przykład, że podsłuchują rozmowy, wysiadują jajko, ale i czytają gazety przy kawie). Na ilustracjach mnóstwo jest detali, bardzo wiele też żartów, dlatego warto bardzo uważnie śledzić pomysły autora – zyskuje się wówczas dodatkową płaszczyznę humoru i zupełnie osobną historię, inną niż ta w tekście, momentami bardziej intrygującą (jak maszyna do malowania czubków kur na czerwono). U Pettsona i Findusa wszystko jest kolorowe i ciekawe, do tak przygotowanej przestrzeni chce się przybywać, o czym Nordqvist jest przekonany. Działa to bardzo prosto: tu środowisko Findusa jest życzliwe i sympatyczne, więc i gościnne. Dzieciom spodoba się bajkowy kot (który, notabene, wyrobił sobie już swoją markę). Nie dość, że Findus przeżywa przygody humorystyczne, to jeszcze proponuje ciekawostki, które dzieci mają szansę wykorzystać w zabawach ze swoimi rodzicami. „Poznaj Pettsona i Findusa”, mimo że to publikacja kartonowa, nadaje się również dla samodzielnie czytających dzieci: ze względu na mnogość szczegółów w warstwie graficznej.