Nowy Świat, Warszawa 2010 (wydanie II).
Harcerka
Po raz drugi na rynek wydawniczy trafia opowieść o Darii Trafankowskiej „Duśka”. Książki Hanny Karolak nie da się zaklasyfikować jako typowej biografii (ani, tym bardziej, zestawu wspomnień). To po prostu próba uchwycenia charakteru i naturalnych dla tej akurat aktorki zachowań, wynik dążeń do zdefiniowania istoty Duśkowego sposobu na życie. Najtrafniej byłoby więc chyba określić tę pozycję jako portret.
Hanna Karolak zrezygnowała ze zwyczajowych technik prezentowania postaci. Czytelnicy nie znajdą w „Duśce” faktograficznych opisów, chronologii, uporządkowania i statyczności. Na obraz Darii Trafankowskiej składają się natomiast migawki z jej życia – Karolak przeplata ze sobą wspomnienia z czasów dzieciństwa i momenty z dorosłego życia. Przedstawia koniec małżeństwa z Waldemarem Dzikim, by za chwilę przejść do pierwszego spotkania przyszłej pary. Zupełnie nie liczy się tu drobiazgowe gromadzenie doświadczeń aktorki ani utrwalanie ich w określonym miejscu na osi czasu – chodzi raczej o w miarę precyzyjne odmalowanie tych cech, które czyniły Duśkę osobą wyjątkową. Biograficzne szczegóły jedynie ilustrują wyjściowe założenie.
W spojrzeniu Hanny Karolak, konfrontowanym jeszcze z refleksjami innych przyjaciół i bliskich artystki, Daria Trafankowska jawi się przede wszystkim jako wieczna harcerka, która nikomu nie odmawia pomocy, każdemu udzieli schronienia, o wszystkich się troszczy – najczęściej własnym kosztem, rujnując swoje zdrowie. Mogłoby to brzmieć jak peany na cześć Duśki, ale autorce książki udało się też przemycić niejednostronne oceny takiej postawy. Dążenie do doskonałości (nawet, jak chce to oceniać Krystyna Janda, do świętości, jakkolwiek patetycznie by to nie wyglądało) bywa odbierane jako przesadzone i niebezpieczne. Hanna Karolak umieszcza swoją bohaterkę w centrum mało istotnych dla ogółu wydarzeń: pokazuje Duśkę opuszczoną przez męża i troszczącą się o jego nowy związek, Duśkę, która w prezencie dostała malowany na szkle zegar, a nawet Duśkę od strony astrologii i wróżek. Nie ma tu analizowania ról (o tym, gdzie aktorka gała, mówią jedynie drobne wzmianki na marginesie codzienności), nie ma chwil, które rzeczywiście mogłyby zostać odtworzone – w ich miejsce pojawia się fabularyzowany filmik, zestaw uczuć i emocji. Dla Hanny Karolak to właśnie okazuje się ważniejsze: chce przedstawiać Duśkę zadowoloną i Duśkę cierpiącą w milczeniu, wystraszoną i szczęśliwą, zdenerwowaną i pogodną. Po to szkicuje sceny, które nie zawsze znalazłyby potwierdzenie w rzeczywistości, po to sięga po wypowiedzi innych znających Trafankowską osób.
W odróżnieniu od standardowych artystycznych portretów, nie ma w „Duśce” zbyt wielu anegdot – ich miejsce wypełniają natomiast mikroskopijne scenki ze zwyczajnej egzystencji. Sporą część książki zajmuje kwestia dziwnej, niedającej oparcia matki i pracowitego, cichego ojca, jakby podświadomie w doświadczeniach wyniesionych z rodzinnego domu widziała Karolak przyczyny późniejszych problemów Darii Trafankowskiej. Olbrzymią rolę przypisuje też rzeszom przyjaciół, lecz znów najchętniej ucieka od konkretów, operując atmosferą książki i – poczuciem zaufania.
„Duśka” nie jest portretem Darii Trafankowskiej jako aktorki, ale Darii Trafankowskiej jako osoby. Większego znaczenia nie ma też w tej historii choroba artystki i możliwość pospieszenia Duśce z pomocą – możliwość, którą bliscy Trafankowskiej wykorzystali bez wahania. Hannie Karolak zależało na tym, by utrwalić „prawdziwą” Duśkę, zatrzymać ją na kartach tej książki – co zakończyło się sukcesem, odbiorcy otrzymają żywą opowieść o aktorce, która przegrała swoją najważniejszą walkę.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
środa, 31 marca 2010
wtorek, 30 marca 2010
Liane Schneider: Zuzia jeździ na nartach
Media Rodzina, Poznań 2010.
Nowe wyzwania dla Zuzi
W niemieckiej serii książeczek o Zuzi zeszyt „Zuzia jeździ na nartach” chyba najbardziej nastawiony jest na objaśnianie niezrozumiałych dla dziecka zachowań oraz postaw. O ile w większości tomików z tego cyklu chodzi przede wszystkim o oswajanie malucha ze światem – i z najbliższym otoczeniem, o tyle już część „Zuzia jeździ na nartach” zwraca uwagę konkretnością i tłumaczeniem następnej przygody kilkulatki. Być może taka strategia przyjęta przez Liane Schneider wynika z faktu, że w odróżnieniu od wizyty u dentysty, jazdy na rowerze czy pobytu w szpitalu, jazda na nartach nie jest doświadczeniem znanym wszystkim małym czytelnikom i niektóre „dziwne” zachowania trzeba będzie im wyjaśnić.
Mała Zuzia tym razem wakacje spędzi z rodzicami w górach. Przejęta faktem, że czynny wypoczynek wymaga sprawności fizycznej, ćwiczy razem z tatą już w domu – to pierwszy sygnał dla maluchów, kwestionować wagi treningu nie można. W góry jedzie się bardzo długo, a rodzice wymieniają się za kierownicą – lecz Zuzia nie narzeka i nie marudzi, wie, że czeka ją wspaniała zabawa. I rzeczywiście, na miejscu można zorganizować bitwę na śnieżki lub pozjeżdżać z górki na sankach. Dziewczynka chce też wypróbować narty, ale nie umie utrzymać na nich równowagi – dlatego rodzice zapisują ją do szkółki narciarskiej. Tu, razem z innymi dziećmi, Zuzia pozna nie tylko zasady poruszania się na nartach, ale dowie się wielu ciekawych rzeczy (na przykład: po co panu instruktorowi okulary przeciwsłoneczne). Liane Schneider nie zapomina oczywiście o walorach edukacyjnych, przypomina małym odbiorcom o konieczności noszenia kasków. Sam opis nauki budzi ciekawość dzieci: „Zuzia poznaje kroki krasnoludka i olbrzyma, przyczajony chód Indianina i ciężkie człapanie hipopotama”. Brzmi to intrygująco, choć czytelnicy nie będą mieli okazji poznać szczegółów ćwiczeń – za to autorka w ten sposób zainteresuje dzieci sportem. Po raz kolejny stara się je przekonać, że, mimo konieczności ciężkiej przecież pracy, można się przy zdobywaniu nowych umiejętności świetnie bawić.
Sytuacja zmienia się w dalszej części opowieści: technikę hamowania i wchodzenia pod górkę autorka przedstawia już opisowo. Każdy dzień przynosi Zuzi nowe niespodzianki, nic więc dziwnego, że dziewczynka jest zachwycona wakacjami i coraz bardziej cieszy się z jazdy na nartach. Także Eva Wenzel-Burger to zachwycenie małej bohaterki przekłada na ilustracje – dzieciaki są tu zawsze uśmiechnięte i pełne energii, dobrze się razem bawią i świetnie się czują. Nawet bolesne upadki nie są w stanie odebrać maluchom radości.
Książeczki z serii Mądra Mysz przeznaczone są dla dzieci od lat trzech. Zdarza się więc, że przedstawiają wydarzenia z życia nieco starszych pociech – pełnią zatem rolę objaśniaczy świata, ale też zapowiadają przygody, jakie mogą stać się udziałem odbiorców w niezbyt odległej przyszłości. Zuzia stale próbuje czegoś nowego, nie boi się wyzwań, jest odważna i dzielna, a jej ciekawość przynosi profity w postaci radosnych i miłych chwil. Doświadczenia Zuzi mają zachęcić małych czytelników do powielania zachowań książkowej bohaterki. Zuzia to postać, z którą każdy maluch może się utożsamić, przedstawiona jest raczej ogólnikowo, autorka kładzie większy nacisk na to, co dziewczynka robi, niż na to, kim jest i jak wygląda jej najbliższe otoczenie. W książeczce akcentuje się mocno radość Zuzi, pozytywne emocje, płynące z nauki (z nauki zamaskowanej, sprytnie udającej zwykłą zabawę), tak, że zeszyt „Zuzia jeździ na nartach” staje się reklamą tego rodzaju sportu. Wszystko po to, by przekonać dzieci, że warto przeżywać podobne przygody.
Nowe wyzwania dla Zuzi
W niemieckiej serii książeczek o Zuzi zeszyt „Zuzia jeździ na nartach” chyba najbardziej nastawiony jest na objaśnianie niezrozumiałych dla dziecka zachowań oraz postaw. O ile w większości tomików z tego cyklu chodzi przede wszystkim o oswajanie malucha ze światem – i z najbliższym otoczeniem, o tyle już część „Zuzia jeździ na nartach” zwraca uwagę konkretnością i tłumaczeniem następnej przygody kilkulatki. Być może taka strategia przyjęta przez Liane Schneider wynika z faktu, że w odróżnieniu od wizyty u dentysty, jazdy na rowerze czy pobytu w szpitalu, jazda na nartach nie jest doświadczeniem znanym wszystkim małym czytelnikom i niektóre „dziwne” zachowania trzeba będzie im wyjaśnić.
Mała Zuzia tym razem wakacje spędzi z rodzicami w górach. Przejęta faktem, że czynny wypoczynek wymaga sprawności fizycznej, ćwiczy razem z tatą już w domu – to pierwszy sygnał dla maluchów, kwestionować wagi treningu nie można. W góry jedzie się bardzo długo, a rodzice wymieniają się za kierownicą – lecz Zuzia nie narzeka i nie marudzi, wie, że czeka ją wspaniała zabawa. I rzeczywiście, na miejscu można zorganizować bitwę na śnieżki lub pozjeżdżać z górki na sankach. Dziewczynka chce też wypróbować narty, ale nie umie utrzymać na nich równowagi – dlatego rodzice zapisują ją do szkółki narciarskiej. Tu, razem z innymi dziećmi, Zuzia pozna nie tylko zasady poruszania się na nartach, ale dowie się wielu ciekawych rzeczy (na przykład: po co panu instruktorowi okulary przeciwsłoneczne). Liane Schneider nie zapomina oczywiście o walorach edukacyjnych, przypomina małym odbiorcom o konieczności noszenia kasków. Sam opis nauki budzi ciekawość dzieci: „Zuzia poznaje kroki krasnoludka i olbrzyma, przyczajony chód Indianina i ciężkie człapanie hipopotama”. Brzmi to intrygująco, choć czytelnicy nie będą mieli okazji poznać szczegółów ćwiczeń – za to autorka w ten sposób zainteresuje dzieci sportem. Po raz kolejny stara się je przekonać, że, mimo konieczności ciężkiej przecież pracy, można się przy zdobywaniu nowych umiejętności świetnie bawić.
Sytuacja zmienia się w dalszej części opowieści: technikę hamowania i wchodzenia pod górkę autorka przedstawia już opisowo. Każdy dzień przynosi Zuzi nowe niespodzianki, nic więc dziwnego, że dziewczynka jest zachwycona wakacjami i coraz bardziej cieszy się z jazdy na nartach. Także Eva Wenzel-Burger to zachwycenie małej bohaterki przekłada na ilustracje – dzieciaki są tu zawsze uśmiechnięte i pełne energii, dobrze się razem bawią i świetnie się czują. Nawet bolesne upadki nie są w stanie odebrać maluchom radości.
Książeczki z serii Mądra Mysz przeznaczone są dla dzieci od lat trzech. Zdarza się więc, że przedstawiają wydarzenia z życia nieco starszych pociech – pełnią zatem rolę objaśniaczy świata, ale też zapowiadają przygody, jakie mogą stać się udziałem odbiorców w niezbyt odległej przyszłości. Zuzia stale próbuje czegoś nowego, nie boi się wyzwań, jest odważna i dzielna, a jej ciekawość przynosi profity w postaci radosnych i miłych chwil. Doświadczenia Zuzi mają zachęcić małych czytelników do powielania zachowań książkowej bohaterki. Zuzia to postać, z którą każdy maluch może się utożsamić, przedstawiona jest raczej ogólnikowo, autorka kładzie większy nacisk na to, co dziewczynka robi, niż na to, kim jest i jak wygląda jej najbliższe otoczenie. W książeczce akcentuje się mocno radość Zuzi, pozytywne emocje, płynące z nauki (z nauki zamaskowanej, sprytnie udającej zwykłą zabawę), tak, że zeszyt „Zuzia jeździ na nartach” staje się reklamą tego rodzaju sportu. Wszystko po to, by przekonać dzieci, że warto przeżywać podobne przygody.
poniedziałek, 29 marca 2010
José Antonio Marina: Porażka inteligencji czyli głupota w teorii i praktyce
WAM, Kraków 2010.
Esencja głupoty
Filozoficznych traktatów poświęconych głupocie było już sporo, jednak nie każdemu odpowiada specyficzny dyskurs, jakim z reguły posługują się myśliciele. Klasyka rozważań może zatem zniechęcać lub nużyć. Wydaje mi się, że do takich odbiorców przede wszystkim kieruje José Antonio Marina swoją książkę „Porażka inteligencji czyli głupota w teorii i praktyce”. Opublikowana w katolickim wydawnictwie pozycja nie ma tym razem nic wspólnego z kwestiami wyznaniowymi, przynosi za to intrygujące przemyślenia i logiczny, spójny, dobrze skonstruowany wywód.
Umieszczenie w tytule „głupoty” staje się zabiegiem marketingowym, w rzeczywistości autor nie zniża się do epatowania kolokwializmami, chociaż stara się także pisać w sposób jak najprostszy, by dotrzeć do szerokich rzesz czytelników. Wartościujący termin „głupota” zastępuje zatem opisową i łagodniejszą „porażką inteligencji” i analizuje te sytuacje, w których człowieka zawodzi rozsądek. Uzyskuje dzięki temu książkę z pogranicza filozofii, socjologii i psychologii, bo do swoich przemyśleń często wprowadza elementy doświadczeń i badań nad ludzkim zachowaniem. To prowadzi do uatrakcyjnienia i tak już ciekawych opowieści.
W „Porażce inteligencji” uderza przede wszystkim precyzja w budowaniu książki. Autor dokładnie tłumaczy wykorzystywane pojęcia i określenia, odwołuje się do konkretnych definicji i przedstawia strukturę swojej pracy, tak, by łatwo było się zorientować w jego założeniach. Do lektury „Porażki inteligencji” nie trzeba streszczeń ani przewodników, wszystko zostało jasno wyłożone. Do przekładającej się na czytelnicze zadowolenie lekkości tej książki przyczynia się także – poza wyraźnym szkieletem konstrukcyjnym – nasycenie publikacji barwnymi przykładami. Autor odwołuje się – zgodnie z tytułem – do „głupoty w teorii i praktyce”, przy czym znakomicie dobrane do tej teorii ilustracje ułatwiają przyswajanie dokonań twórcy. José Antonio Marina wzoruje się na głośnych, medialnych tytułach z zakresu psychologii, bez trudu żongluje obrazkami wziętymi z prawdziwego życia, a ponieważ rzecz dotyczy wszelkich odchyleń od normy, zachowań, które nie mogą zyskać aprobaty społeczeństw – „Porażka inteligencji” zamienia się miejscami w rejestr nietypowych przypadków. Marina wychodzi z założenia, że głupota może porazić każdego – i przez swój traktat na jej temat próbuje zaszczepić czytelników przeciwko temu doznaniu. Co ciekawe, sam autor zdaje sobie sprawę z przyczyn atrakcyjności tekstu – lojalnie uprzedza czytelników przed mniej porywającym rozdziałem. Świadomość literacka rozwinięta do tego stopnia pozwala cieszyć się lekturą.
Schematy zachowań, matryce – i niebanalne przykłady (z codzienności, ale też i z literatury) – to połączenie wyważył autor na tyle dobrze, że lektura „Porażki inteligencji” przebiega błyskawicznie. José Antonio Marina nie tylko opowiada o przyczynach i skutkach głupoty – on stara się obnażyć mechanizmy zjawiska, wskazuje najczęściej popełniane błędy, by można było ich uniknąć. Naświetla słabości, jakim przeważnie ulegają ludzie, podkreśla niebezpieczne myślowe koleiny, analizuje władzę emocji, ale odwołuje się nawet i do nauki o języku.
Marina zajmuje się przede wszystkim człowiekiem jako jednostką. Porządkuje najbardziej charakterystyczne błędy i pułapki, w których zapewne większość odbiorców znajdzie ślady własnych przyzwyczajeń. Choć autor celowo preparuje kolejne postawy, oczyszcza je i przedstawia nieco wyostrzone, pomoże czytelnikom odkryć sporo niebezpieczeństw uproszczonego (nie)myślenia. Nie jest więc „Porażka inteligencji” zwykłym przeglądem stanów świadomości i odruchowych reakcji człowieka, ale też lustrem, w którym każdy może się przejrzeć.
Esencja głupoty
Filozoficznych traktatów poświęconych głupocie było już sporo, jednak nie każdemu odpowiada specyficzny dyskurs, jakim z reguły posługują się myśliciele. Klasyka rozważań może zatem zniechęcać lub nużyć. Wydaje mi się, że do takich odbiorców przede wszystkim kieruje José Antonio Marina swoją książkę „Porażka inteligencji czyli głupota w teorii i praktyce”. Opublikowana w katolickim wydawnictwie pozycja nie ma tym razem nic wspólnego z kwestiami wyznaniowymi, przynosi za to intrygujące przemyślenia i logiczny, spójny, dobrze skonstruowany wywód.
Umieszczenie w tytule „głupoty” staje się zabiegiem marketingowym, w rzeczywistości autor nie zniża się do epatowania kolokwializmami, chociaż stara się także pisać w sposób jak najprostszy, by dotrzeć do szerokich rzesz czytelników. Wartościujący termin „głupota” zastępuje zatem opisową i łagodniejszą „porażką inteligencji” i analizuje te sytuacje, w których człowieka zawodzi rozsądek. Uzyskuje dzięki temu książkę z pogranicza filozofii, socjologii i psychologii, bo do swoich przemyśleń często wprowadza elementy doświadczeń i badań nad ludzkim zachowaniem. To prowadzi do uatrakcyjnienia i tak już ciekawych opowieści.
W „Porażce inteligencji” uderza przede wszystkim precyzja w budowaniu książki. Autor dokładnie tłumaczy wykorzystywane pojęcia i określenia, odwołuje się do konkretnych definicji i przedstawia strukturę swojej pracy, tak, by łatwo było się zorientować w jego założeniach. Do lektury „Porażki inteligencji” nie trzeba streszczeń ani przewodników, wszystko zostało jasno wyłożone. Do przekładającej się na czytelnicze zadowolenie lekkości tej książki przyczynia się także – poza wyraźnym szkieletem konstrukcyjnym – nasycenie publikacji barwnymi przykładami. Autor odwołuje się – zgodnie z tytułem – do „głupoty w teorii i praktyce”, przy czym znakomicie dobrane do tej teorii ilustracje ułatwiają przyswajanie dokonań twórcy. José Antonio Marina wzoruje się na głośnych, medialnych tytułach z zakresu psychologii, bez trudu żongluje obrazkami wziętymi z prawdziwego życia, a ponieważ rzecz dotyczy wszelkich odchyleń od normy, zachowań, które nie mogą zyskać aprobaty społeczeństw – „Porażka inteligencji” zamienia się miejscami w rejestr nietypowych przypadków. Marina wychodzi z założenia, że głupota może porazić każdego – i przez swój traktat na jej temat próbuje zaszczepić czytelników przeciwko temu doznaniu. Co ciekawe, sam autor zdaje sobie sprawę z przyczyn atrakcyjności tekstu – lojalnie uprzedza czytelników przed mniej porywającym rozdziałem. Świadomość literacka rozwinięta do tego stopnia pozwala cieszyć się lekturą.
Schematy zachowań, matryce – i niebanalne przykłady (z codzienności, ale też i z literatury) – to połączenie wyważył autor na tyle dobrze, że lektura „Porażki inteligencji” przebiega błyskawicznie. José Antonio Marina nie tylko opowiada o przyczynach i skutkach głupoty – on stara się obnażyć mechanizmy zjawiska, wskazuje najczęściej popełniane błędy, by można było ich uniknąć. Naświetla słabości, jakim przeważnie ulegają ludzie, podkreśla niebezpieczne myślowe koleiny, analizuje władzę emocji, ale odwołuje się nawet i do nauki o języku.
Marina zajmuje się przede wszystkim człowiekiem jako jednostką. Porządkuje najbardziej charakterystyczne błędy i pułapki, w których zapewne większość odbiorców znajdzie ślady własnych przyzwyczajeń. Choć autor celowo preparuje kolejne postawy, oczyszcza je i przedstawia nieco wyostrzone, pomoże czytelnikom odkryć sporo niebezpieczeństw uproszczonego (nie)myślenia. Nie jest więc „Porażka inteligencji” zwykłym przeglądem stanów świadomości i odruchowych reakcji człowieka, ale też lustrem, w którym każdy może się przejrzeć.
niedziela, 28 marca 2010
Patrick Carman: Dolina Szkieletów. Dziennik Ryana. Księga 1
Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.
Gdy budzą się upiory
„Dolina Szkieletów” zwraca uwagę przede wszystkim oryginalnym pomysłem, wtrącającym książkę we współczesne sposoby walki o odbiorcę. Powieść ta wykorzystuje internet, jest swoistym hipertekstem, wymagającym innej niż tradycyjna lektury. Samo połączenie zamieszczanych w Sieci filmików, które mają uwiarygodnić akcję, nie byłoby już niczym wyjątkowym – na ten rodzaj promowania tytułów decyduje się coraz więcej wydawców. Ale owe filmiki, w fabule – kręcone przez bohaterkę – uzupełniają opowieść i przejmują momentami ciężar narracji. Czytelnicy mają szansę poczuć dreszczyk emocji, jeśli bowiem nie zdecydują się na prześledzenie króciutkich etiud – nie poznają zakończenia, nie będą też mogli naprawdę przeżywać grozy, jaką odczuwa Ryan. Pikanterii dodaje „Dolinie Szkieletów” fakt, że filmiki można obejrzeć dopiero po wpisaniu podanych w książce haseł – zapowiada się zatem jeszcze lepsza zabawa.
Ryan ma piętnaście lat – i zamiłowanie do pisania. Aktualnie prowadzi dziennik, ale chętnie tworzy także opowiadania – i zaczytuje się w powieściach akcji. Teraz leży w szpitalu ze złamaną nogą i z perspektywy szpitalnego łóżka próbuje rozwikłać tajemnicę małego, liczącego kilkuset mieszkańców, miasteczka. Dolina Szkieletów niegdyś nazywała się inaczej – przeszłość skrywa jednak nie tylko przyczyny zmiany nazwy, ale i wiadomości o pewnym tragicznym wypadku. Obdarzony bujną wyobraźnią Ryan zaczyna się bać – wszystko wskazuje na to, że miasteczko jest nawiedzone. Próby rozszyfrowania zagadki omal nie przypłacił życiem – teraz stara się skojarzyć fakty. Ryanowi pomaga przyjaciółka, Sarah. Dziewczynę również interesuje ciemna strona Doliny Szkieletów. Ponieważ rodzice zabronili Ryanowi i Sarah utrzymywać ze sobą kontakty, bohaterka wypowiada się za pomocą kręconych przez siebie filmów i lakonicznych maili.
Patrickowi Carmanowi udało się stworzyć i utrzymać pełen tajemniczości oraz grozy nastrój, bez narażania się na śmieszność. Obawy Ryana nie są bezpodstawne, a filmiki Sarah mają jeszcze utwierdzić w tym przekonaniu czytelników. W Dolinie Szkieletów rzeczywiście dzieje się coś niepokojącego – to zadziała na wyobraźnię odbiorców. Fakt, że wszystkie odkrycia, jak i komunikowanie się z Sarah, Ryan musi utrzymywać w sekrecie przed rodzicami stanowi dodatkowe źródło napięcia. Zwłaszcza że ojciec Ryana może mieć coś wspólnego ze sprawą sprzed lat.
Całość utrzymana jest w formie dziennika, mało tego: nawet graficznie przypomina ten gatunek. Wydanie przykuwa wzrok – przede wszystkim papier jest liniowany, jakbyśmy mieli do czynienia z prawdziwym zeszytem. Także oryginalna czcionka imituje tekst pisany. Jedyne „drukowane” elementy to maile od Ryana i Sarah – chłopiec drukuje je i wkleja do swojego tajnego dziennika (i owe maile pojawiają się na osobnym tle, przypominającym zwykły papier z drukarki, są tu odtworzone nawet nierówne kawałki taśmy klejącej – bajka). Rozdziały poprzegradzane zostały „ołówkowymi” szkicami, nie rysunkami artystycznymi, a właśnie szkicami, czasem lekko przybrudzonymi. W pewnym momencie czytelnicy mają dużą szansę, by zapomnieć o tym, że trzymają w rękach książkę, a nie dokument.
Nie jest tak, że pomysły graficzne i nastrój tajemniczości zastępują fabułę czy narrację – książka obroniłaby się nawet bez atrakcyjnych dodatków. Patrick Carman staje się w niej poza tym przewodnikiem po klasyce literatury grozy, być może zainteresowani sięgną do któregoś z dzieł, przewijających się przez tom. Silny intertekstualizm to prawdziwa rzadkość w powieściach rozrywkowych dla młodzieży. Język tej historii również został idealnie dopasowany do treści – przeważnie w krótkich zdaniach i urywanych akapitach wyraża się strach bohatera, a opisy zdradzają wplecione w jego charakterystykę zamiłowanie do tworzenia. Carmana nie da się przyłapać na sztuczności czy fałszu – to natomiast zwiększa radość czytania.
Można poradzić sobie bez hipertekstu – bo Ryan w dzienniku komentuje obejrzane filmiki Sarah, da się więc odtworzyć brakujące elementy – chociaż przeniesione do internetu zakończenie jest najlepszym argumentem za wzbogaceniem lektury o dodatkowe atrakcje.
Filmiki, które kręci Sarah, mają sprawiać wrażenie amatorskich – dopracowane w najdrobniejszych szczegółach dobrze imitują jednak pracę nastolatki: Jeffrey Townsend, reżyser i autor „efektów” stanął na wysokości zadania. Krótkie (przeważnie kilkuminutowe) wiadomości od Sarah budzą niekiedy dreszcz. Czasem to filmiki z dragi, innym razem wyniki detektywistycznych poszukiwań, lub po prostu obrazki nagrywane w pokoju dziewczyny. Odtwórczyni roli Sarah, Amber Larsen, spisała się znakomicie. Nocne eskapady do zakazanej strefy dostarczają sporo materiału do dedukcji, ale też wywołują w odbiorcach emocje zbliżone do reakcji na prawdziwe filmy grozy. Zwłaszcza że autor robi tu wszystko, by uprawdopodobnić faktycznie niezbyt prawdopodobną fabułę.
Obsługa strony, na której wyświetlają się zdobycze Sarah, jest banalna: na tle filmowego pleneru wyświetla się okienko do wpisywania kolejnych haseł, wplecionych w treść książki. Potem wystarczy tylko oglądać filmy (z polskimi napisami).
„Dolina Szkieletów” to publikacja z pomysłem i dowód na to, że w zachodniej literaturze czwartej sporo jest nowatorskich i odważnych rozwiązań, realizacji, które przyciągają uwagę. Patrick Carman pokazał, że warto wzbogacać powieści o zdobycze nowych mediów – dzięki temu książka znów staje się tajemnicza i wymaga głębszego zaangażowania. Zapowiada się zatem kolejna interesująca seria.
Gdy budzą się upiory
„Dolina Szkieletów” zwraca uwagę przede wszystkim oryginalnym pomysłem, wtrącającym książkę we współczesne sposoby walki o odbiorcę. Powieść ta wykorzystuje internet, jest swoistym hipertekstem, wymagającym innej niż tradycyjna lektury. Samo połączenie zamieszczanych w Sieci filmików, które mają uwiarygodnić akcję, nie byłoby już niczym wyjątkowym – na ten rodzaj promowania tytułów decyduje się coraz więcej wydawców. Ale owe filmiki, w fabule – kręcone przez bohaterkę – uzupełniają opowieść i przejmują momentami ciężar narracji. Czytelnicy mają szansę poczuć dreszczyk emocji, jeśli bowiem nie zdecydują się na prześledzenie króciutkich etiud – nie poznają zakończenia, nie będą też mogli naprawdę przeżywać grozy, jaką odczuwa Ryan. Pikanterii dodaje „Dolinie Szkieletów” fakt, że filmiki można obejrzeć dopiero po wpisaniu podanych w książce haseł – zapowiada się zatem jeszcze lepsza zabawa.
Ryan ma piętnaście lat – i zamiłowanie do pisania. Aktualnie prowadzi dziennik, ale chętnie tworzy także opowiadania – i zaczytuje się w powieściach akcji. Teraz leży w szpitalu ze złamaną nogą i z perspektywy szpitalnego łóżka próbuje rozwikłać tajemnicę małego, liczącego kilkuset mieszkańców, miasteczka. Dolina Szkieletów niegdyś nazywała się inaczej – przeszłość skrywa jednak nie tylko przyczyny zmiany nazwy, ale i wiadomości o pewnym tragicznym wypadku. Obdarzony bujną wyobraźnią Ryan zaczyna się bać – wszystko wskazuje na to, że miasteczko jest nawiedzone. Próby rozszyfrowania zagadki omal nie przypłacił życiem – teraz stara się skojarzyć fakty. Ryanowi pomaga przyjaciółka, Sarah. Dziewczynę również interesuje ciemna strona Doliny Szkieletów. Ponieważ rodzice zabronili Ryanowi i Sarah utrzymywać ze sobą kontakty, bohaterka wypowiada się za pomocą kręconych przez siebie filmów i lakonicznych maili.
Patrickowi Carmanowi udało się stworzyć i utrzymać pełen tajemniczości oraz grozy nastrój, bez narażania się na śmieszność. Obawy Ryana nie są bezpodstawne, a filmiki Sarah mają jeszcze utwierdzić w tym przekonaniu czytelników. W Dolinie Szkieletów rzeczywiście dzieje się coś niepokojącego – to zadziała na wyobraźnię odbiorców. Fakt, że wszystkie odkrycia, jak i komunikowanie się z Sarah, Ryan musi utrzymywać w sekrecie przed rodzicami stanowi dodatkowe źródło napięcia. Zwłaszcza że ojciec Ryana może mieć coś wspólnego ze sprawą sprzed lat.
Całość utrzymana jest w formie dziennika, mało tego: nawet graficznie przypomina ten gatunek. Wydanie przykuwa wzrok – przede wszystkim papier jest liniowany, jakbyśmy mieli do czynienia z prawdziwym zeszytem. Także oryginalna czcionka imituje tekst pisany. Jedyne „drukowane” elementy to maile od Ryana i Sarah – chłopiec drukuje je i wkleja do swojego tajnego dziennika (i owe maile pojawiają się na osobnym tle, przypominającym zwykły papier z drukarki, są tu odtworzone nawet nierówne kawałki taśmy klejącej – bajka). Rozdziały poprzegradzane zostały „ołówkowymi” szkicami, nie rysunkami artystycznymi, a właśnie szkicami, czasem lekko przybrudzonymi. W pewnym momencie czytelnicy mają dużą szansę, by zapomnieć o tym, że trzymają w rękach książkę, a nie dokument.
Nie jest tak, że pomysły graficzne i nastrój tajemniczości zastępują fabułę czy narrację – książka obroniłaby się nawet bez atrakcyjnych dodatków. Patrick Carman staje się w niej poza tym przewodnikiem po klasyce literatury grozy, być może zainteresowani sięgną do któregoś z dzieł, przewijających się przez tom. Silny intertekstualizm to prawdziwa rzadkość w powieściach rozrywkowych dla młodzieży. Język tej historii również został idealnie dopasowany do treści – przeważnie w krótkich zdaniach i urywanych akapitach wyraża się strach bohatera, a opisy zdradzają wplecione w jego charakterystykę zamiłowanie do tworzenia. Carmana nie da się przyłapać na sztuczności czy fałszu – to natomiast zwiększa radość czytania.
Można poradzić sobie bez hipertekstu – bo Ryan w dzienniku komentuje obejrzane filmiki Sarah, da się więc odtworzyć brakujące elementy – chociaż przeniesione do internetu zakończenie jest najlepszym argumentem za wzbogaceniem lektury o dodatkowe atrakcje.
Filmiki, które kręci Sarah, mają sprawiać wrażenie amatorskich – dopracowane w najdrobniejszych szczegółach dobrze imitują jednak pracę nastolatki: Jeffrey Townsend, reżyser i autor „efektów” stanął na wysokości zadania. Krótkie (przeważnie kilkuminutowe) wiadomości od Sarah budzą niekiedy dreszcz. Czasem to filmiki z dragi, innym razem wyniki detektywistycznych poszukiwań, lub po prostu obrazki nagrywane w pokoju dziewczyny. Odtwórczyni roli Sarah, Amber Larsen, spisała się znakomicie. Nocne eskapady do zakazanej strefy dostarczają sporo materiału do dedukcji, ale też wywołują w odbiorcach emocje zbliżone do reakcji na prawdziwe filmy grozy. Zwłaszcza że autor robi tu wszystko, by uprawdopodobnić faktycznie niezbyt prawdopodobną fabułę.
Obsługa strony, na której wyświetlają się zdobycze Sarah, jest banalna: na tle filmowego pleneru wyświetla się okienko do wpisywania kolejnych haseł, wplecionych w treść książki. Potem wystarczy tylko oglądać filmy (z polskimi napisami).
„Dolina Szkieletów” to publikacja z pomysłem i dowód na to, że w zachodniej literaturze czwartej sporo jest nowatorskich i odważnych rozwiązań, realizacji, które przyciągają uwagę. Patrick Carman pokazał, że warto wzbogacać powieści o zdobycze nowych mediów – dzięki temu książka znów staje się tajemnicza i wymaga głębszego zaangażowania. Zapowiada się zatem kolejna interesująca seria.
sobota, 27 marca 2010
Jak Pan Bóg stworzył owieczki. Bajka czeska
Media Rodzina, Poznań 2010.
Bajki i baśnie z różnych stron świata są zawsze dobrą propozycją lekturową – najmłodszym dostarczają upragnionej rozrywki, starszym, którzy przeważnie pełnią rolę lektorów, przynoszą egzotyczne i oryginalne krajobrazy, wyczuwalną zmianę klimatu świata przedstawionego czy – ciekawe, inspirujące przekazy. Bajki i baśnie z różnych stron świata sprawdzają się bardzo dobrze w publikacjach zbiorczych, ale nadają się również do rozbicia na poszczególne historyjki. Propozycja wydawnictwa Media Rodzina „Jak Pan Bóg stworzył owieczki” jest historią obrazkową, wyjętą z tomu bajek Słowian Zachodnich, a źródło legendy umiejscawia się w Czechach.
Jak to zwykle w podaniach ludowych bywa, akcja toczy się w zamierzchłych czasach, sięga niemal do momentu stworzenia świata i opiera się na prostej analogii: Pan Bóg, zadowolony ze swojego dzieła, postanowił ulepić sobie jeszcze jedno miłe zwierzątko – i wymyślił owieczkę. Diabeł pozazdrościł Panu Bogu, lecz nie miał jeszcze siły ani zdolności – próbował także stworzyć zwierzę na podobieństwo boskiej owieczki, ale wyszła mu tylko złośliwa i podobna do niego samego koza. Prostą historyjkę z cyklu bajek tłumaczących wygląd i zachowania zwierząt Anna Kaszuba-Dębska przekształciła w małe arcydziełko za sprawą dużych, kolorowych ilustracji, tworzonych farbami i pastelami na papierze o niejednolitej fakturze. Na kolorowych kartkach tekst zajmuje niewiele miejsca, dominują natomiast olbrzymie i czasem karykaturalne postacie. Ilustratorka chętnie decyduje się na fragmentowanie obrazów, woli ucinać sylwetki w połowie, sugerując, że nie zmieściły się na kartce, niż zajmować się wieloplanowymi pejzażami.
Tak naprawdę w stworzeniu owieczek nie ma niczego niezwykłego, bardziej atrakcyjne stają się porażki zawistnego diabła, który chce naśladować Pana Boga, lecz nie ma do tego talentu. W bajce na pierwszy plan wysuwa się tworzenie kóz, tłumaczenie ich przyzwyczajeń (przez bezustanne nawiązania do tego, kto je wymyślił) i drwina z niezbyt groźnego, za to śmiesznego i żałosnego diabła.
Łatwo podczas lektury zapomnieć, że specyficzny rodzaj opowieści powodowany jest przeszczepieniem czeskiej bajki na polski grunt: widać tu, na przestrzeni niewielkiego w końcu tekstu, różnice w postrzeganiu rzeczywistości i w jej odwzorowywaniu, kulturowe i obyczajowe rozdźwięki – naturalnie, dla dzieci nie będą one zauważalne, chociaż niebagatelne znaczenie powinno mieć nowatorstwo historii. Dzięki zapożyczeniu bajki mali odbiorcy zetkną się z nowymi dla nich sposobami komponowania opowieści, prowadzenia narracji, a nawet – kierowania fabułą. Pozwoli to na rozwijanie wyobraźni i wypracowanie otwartości na literackie eksperymenty.
Bajka „Jak Pan Bóg stworzył owieczki” zachowała znamiona oralności. Stale obecne są w niej drobne powtórzenia, wykorzystywane w funkcji emfazy – przy głośnej lekturze pomagają one nie tylko podkreślać odpowiednie partie tekstu, ale mogą też nadawać mu charakterystyczny, lekko gawędziarski rytm. Powtórzenia działają uspokajająco i usypiająco, przez co krótka bajka o tworzeniu owieczek nada się na lekturę przed snem. Wplatanie do utworu myśli i wypowiedzi bohaterów pozwoli dorosłym na odgrywanie scenek z książki.
Będzie też kilka trudnych momentów – kiedy Pan Bóg uwarzył żętycy i zrobił bryndzę – te pojęcia nie zostały w książce wyjaśnione, w odróżnieniu od batinki – trzeba więc będzie sięgnąć do innych źródeł, by wyjaśnić dziecku niezrozumiałe czynności i efekty działania bohaterów.
„Jak Pan Bóg stworzył owieczki” to książka krótka i zabawna. Wprowadza maluchy w baśniowy świat, który kryje jeszcze wiele czekających na wyjaśnienie tajemnic.
Bajki i baśnie z różnych stron świata są zawsze dobrą propozycją lekturową – najmłodszym dostarczają upragnionej rozrywki, starszym, którzy przeważnie pełnią rolę lektorów, przynoszą egzotyczne i oryginalne krajobrazy, wyczuwalną zmianę klimatu świata przedstawionego czy – ciekawe, inspirujące przekazy. Bajki i baśnie z różnych stron świata sprawdzają się bardzo dobrze w publikacjach zbiorczych, ale nadają się również do rozbicia na poszczególne historyjki. Propozycja wydawnictwa Media Rodzina „Jak Pan Bóg stworzył owieczki” jest historią obrazkową, wyjętą z tomu bajek Słowian Zachodnich, a źródło legendy umiejscawia się w Czechach.
Jak to zwykle w podaniach ludowych bywa, akcja toczy się w zamierzchłych czasach, sięga niemal do momentu stworzenia świata i opiera się na prostej analogii: Pan Bóg, zadowolony ze swojego dzieła, postanowił ulepić sobie jeszcze jedno miłe zwierzątko – i wymyślił owieczkę. Diabeł pozazdrościł Panu Bogu, lecz nie miał jeszcze siły ani zdolności – próbował także stworzyć zwierzę na podobieństwo boskiej owieczki, ale wyszła mu tylko złośliwa i podobna do niego samego koza. Prostą historyjkę z cyklu bajek tłumaczących wygląd i zachowania zwierząt Anna Kaszuba-Dębska przekształciła w małe arcydziełko za sprawą dużych, kolorowych ilustracji, tworzonych farbami i pastelami na papierze o niejednolitej fakturze. Na kolorowych kartkach tekst zajmuje niewiele miejsca, dominują natomiast olbrzymie i czasem karykaturalne postacie. Ilustratorka chętnie decyduje się na fragmentowanie obrazów, woli ucinać sylwetki w połowie, sugerując, że nie zmieściły się na kartce, niż zajmować się wieloplanowymi pejzażami.
Tak naprawdę w stworzeniu owieczek nie ma niczego niezwykłego, bardziej atrakcyjne stają się porażki zawistnego diabła, który chce naśladować Pana Boga, lecz nie ma do tego talentu. W bajce na pierwszy plan wysuwa się tworzenie kóz, tłumaczenie ich przyzwyczajeń (przez bezustanne nawiązania do tego, kto je wymyślił) i drwina z niezbyt groźnego, za to śmiesznego i żałosnego diabła.
Łatwo podczas lektury zapomnieć, że specyficzny rodzaj opowieści powodowany jest przeszczepieniem czeskiej bajki na polski grunt: widać tu, na przestrzeni niewielkiego w końcu tekstu, różnice w postrzeganiu rzeczywistości i w jej odwzorowywaniu, kulturowe i obyczajowe rozdźwięki – naturalnie, dla dzieci nie będą one zauważalne, chociaż niebagatelne znaczenie powinno mieć nowatorstwo historii. Dzięki zapożyczeniu bajki mali odbiorcy zetkną się z nowymi dla nich sposobami komponowania opowieści, prowadzenia narracji, a nawet – kierowania fabułą. Pozwoli to na rozwijanie wyobraźni i wypracowanie otwartości na literackie eksperymenty.
Bajka „Jak Pan Bóg stworzył owieczki” zachowała znamiona oralności. Stale obecne są w niej drobne powtórzenia, wykorzystywane w funkcji emfazy – przy głośnej lekturze pomagają one nie tylko podkreślać odpowiednie partie tekstu, ale mogą też nadawać mu charakterystyczny, lekko gawędziarski rytm. Powtórzenia działają uspokajająco i usypiająco, przez co krótka bajka o tworzeniu owieczek nada się na lekturę przed snem. Wplatanie do utworu myśli i wypowiedzi bohaterów pozwoli dorosłym na odgrywanie scenek z książki.
Będzie też kilka trudnych momentów – kiedy Pan Bóg uwarzył żętycy i zrobił bryndzę – te pojęcia nie zostały w książce wyjaśnione, w odróżnieniu od batinki – trzeba więc będzie sięgnąć do innych źródeł, by wyjaśnić dziecku niezrozumiałe czynności i efekty działania bohaterów.
„Jak Pan Bóg stworzył owieczki” to książka krótka i zabawna. Wprowadza maluchy w baśniowy świat, który kryje jeszcze wiele czekających na wyjaśnienie tajemnic.
piątek, 26 marca 2010
Anne Fadiman: Ex libris. Wyznania czytelnika
Znak, Kraków 2010.
Literacki rarytas
W ogromnej kuchni-bibliotece niewielki tomik z esejami Anne Fadiman okazałby się zapewne ulubionym deserem nałogowych czytelników. „Ex libris” gromadzi bowiem osobiste, ale też bardzo erudycyjne teksty, poświęcone apetytowi na książki. Publikację Znaku czyta się z prawdziwą przyjemnością: mole książkowe z łatwością odnajdą w kolejnych wynurzeniach ślady własnych doświadczeń, pojmą też przeżycia Anne Fadiman – wychowanej wśród książek, rozmiłowanej w obcowaniu z nimi, poślubiającej mężczyznę o podobnych zainteresowaniach. Esejami Anne Fadiman wprowadza odbiorców w świat, w którym książka jest najcenniejszym skarbem, ale niekoniecznie świętością.
Na „Ex libris” składa się osiemnaście szkiców. Osiemnaście szkiców na stu osiemdziesięciu stornach – publikacja ta zaostrzy apetyt, a choć nie doprowadzi do czytelniczego zaspokojenia, dostarczy sporo wrażeń. Rozbawi, wzruszy, zachwyci, a czasem zirytuje – wszystko zależy od tego, które zwierzenia czytelnicy podzielają. Jedno jest pewne: książka o książkach, świadectwo bibliomanii, nie znudzi, a pozwoli uporządkować nieco objawy miłości do czytania.
Tematów do artykułów dostarczyło Anne Fadiman samo życie: autorka czerpie z własnych – pięknych – wspomnień, prywatność czyniąc punktem wyjścia do ogólniejszej refleksji nad lekturami. Rejestr własnych wzruszeń okrasza intertekstualnymi odwołaniami, nasyca eseje nawiązaniami literackimi, umieszczając siebie w samym środku nieskończonego bibliotecznego świata. Wychodzi często od sytuacji i spostrzeżeń banalnych: zjawiskiem wartym zauważenia staje się dla niej połączenie bibliotek jej i męża oraz związane z tym kompromisy, polegające na pozbywaniu się dubli, istnienie w biblioteczce specjalnej półki – i jej przeznaczenie. Fadiman skupia się na znaczeniu dedykacji i na kwestiach plagiatów (tworząc zabawny tekst, w którym bez przerwy przyznaje się do literackich zapożyczeń i modyfikacji). Porusza temat konkretyzacji lektury i pokazuje, jak czyta dziś książkę prababki. Nie obejdzie się oczywiście bez motywu ponadczasowego, to jest pytania, jak obchodzić się z książką – tyle że owo zagadnienie zrealizowała autorka w sposób odmienny od spodziewanego. Dużo tu wspomnień, dziecięcych zabaw z książkami i refleksji nad dziedziczeniem tego rodzaju pasji. Znalazł się tu też rozdział o obsesyjnej potrzebie dokonywania korekty, nawet w kartach menu – tu już Fadiman zaczyna wchodzić w stereotyp. Bardzo wysmakowane są natomiast szkice-drobiazgi, jak opisy sonetów czy doświadczeń związanych z pisaniem ulubionym piórem. Książkę zamyka krótki wykaz pozycji bibliomańskich, to jest „książek o książkach”.
Anne Fadiman udała się trudna sztuka zarażania innych entuzjazmem do swojej pasji. „Ex libris” od początku porywa czytelników – i trudno oderwać się od tworzonych na kartach tego zbiorku wizji rzeczywistości przyjaznej maniakom słowa pisanego. Wspomnienia i osobiste uwagi dodają lekturze wrażenia intymności, a międzytekstowe odwołania sprawiają, że jawi się „Ex libris” jako przewodnik po tym, co warto przeczytać. Wiele tu anegdot, które nadają książce lekkości, sporo też humoru, Fadiman wie, że teksty o czytaniu nie muszą być nudne, choć sam proces bywa raczej mało widowiskowy.
Piękne wydanie uprzyjemnia jeszcze lekturę i ułatwia wejście w kreowany przez autorkę świat. Ale na uwagę zasługują też inne rozwiązania: w esejach nie ma przypisów, które nakazywałyby oderwanie się od głównego toku wywodu i rozbijałyby rytm książki – są za to, po każdym szkicu, dopowiedzenia, także dowcipne dopiski, uzupełniające wywód. Pełnią one rolę komentarzy do konkretnych miejsc w tekście, lecz czytelnicy nie będą mieli problemu z odszukaniem ich.
„Ex libris” napisany jest pięknym językiem, nie tylko przedstawia płynące z czytania przyjemności, ale też tych przyjemności dostarcza. Szkice Fadiman złożyły się na książkę, jaką – zapewne – sama autorka chętnie umieściłaby w swej biblioteczce. Szkoda tylko, że teksty są tak krótkie, chciałoby się śledzić co najmniej dwa razy większe artykuły. „Ex libris” to opowieść o prawdziwej miłości do książek. Literacki rarytas.
Literacki rarytas
W ogromnej kuchni-bibliotece niewielki tomik z esejami Anne Fadiman okazałby się zapewne ulubionym deserem nałogowych czytelników. „Ex libris” gromadzi bowiem osobiste, ale też bardzo erudycyjne teksty, poświęcone apetytowi na książki. Publikację Znaku czyta się z prawdziwą przyjemnością: mole książkowe z łatwością odnajdą w kolejnych wynurzeniach ślady własnych doświadczeń, pojmą też przeżycia Anne Fadiman – wychowanej wśród książek, rozmiłowanej w obcowaniu z nimi, poślubiającej mężczyznę o podobnych zainteresowaniach. Esejami Anne Fadiman wprowadza odbiorców w świat, w którym książka jest najcenniejszym skarbem, ale niekoniecznie świętością.
Na „Ex libris” składa się osiemnaście szkiców. Osiemnaście szkiców na stu osiemdziesięciu stornach – publikacja ta zaostrzy apetyt, a choć nie doprowadzi do czytelniczego zaspokojenia, dostarczy sporo wrażeń. Rozbawi, wzruszy, zachwyci, a czasem zirytuje – wszystko zależy od tego, które zwierzenia czytelnicy podzielają. Jedno jest pewne: książka o książkach, świadectwo bibliomanii, nie znudzi, a pozwoli uporządkować nieco objawy miłości do czytania.
Tematów do artykułów dostarczyło Anne Fadiman samo życie: autorka czerpie z własnych – pięknych – wspomnień, prywatność czyniąc punktem wyjścia do ogólniejszej refleksji nad lekturami. Rejestr własnych wzruszeń okrasza intertekstualnymi odwołaniami, nasyca eseje nawiązaniami literackimi, umieszczając siebie w samym środku nieskończonego bibliotecznego świata. Wychodzi często od sytuacji i spostrzeżeń banalnych: zjawiskiem wartym zauważenia staje się dla niej połączenie bibliotek jej i męża oraz związane z tym kompromisy, polegające na pozbywaniu się dubli, istnienie w biblioteczce specjalnej półki – i jej przeznaczenie. Fadiman skupia się na znaczeniu dedykacji i na kwestiach plagiatów (tworząc zabawny tekst, w którym bez przerwy przyznaje się do literackich zapożyczeń i modyfikacji). Porusza temat konkretyzacji lektury i pokazuje, jak czyta dziś książkę prababki. Nie obejdzie się oczywiście bez motywu ponadczasowego, to jest pytania, jak obchodzić się z książką – tyle że owo zagadnienie zrealizowała autorka w sposób odmienny od spodziewanego. Dużo tu wspomnień, dziecięcych zabaw z książkami i refleksji nad dziedziczeniem tego rodzaju pasji. Znalazł się tu też rozdział o obsesyjnej potrzebie dokonywania korekty, nawet w kartach menu – tu już Fadiman zaczyna wchodzić w stereotyp. Bardzo wysmakowane są natomiast szkice-drobiazgi, jak opisy sonetów czy doświadczeń związanych z pisaniem ulubionym piórem. Książkę zamyka krótki wykaz pozycji bibliomańskich, to jest „książek o książkach”.
Anne Fadiman udała się trudna sztuka zarażania innych entuzjazmem do swojej pasji. „Ex libris” od początku porywa czytelników – i trudno oderwać się od tworzonych na kartach tego zbiorku wizji rzeczywistości przyjaznej maniakom słowa pisanego. Wspomnienia i osobiste uwagi dodają lekturze wrażenia intymności, a międzytekstowe odwołania sprawiają, że jawi się „Ex libris” jako przewodnik po tym, co warto przeczytać. Wiele tu anegdot, które nadają książce lekkości, sporo też humoru, Fadiman wie, że teksty o czytaniu nie muszą być nudne, choć sam proces bywa raczej mało widowiskowy.
Piękne wydanie uprzyjemnia jeszcze lekturę i ułatwia wejście w kreowany przez autorkę świat. Ale na uwagę zasługują też inne rozwiązania: w esejach nie ma przypisów, które nakazywałyby oderwanie się od głównego toku wywodu i rozbijałyby rytm książki – są za to, po każdym szkicu, dopowiedzenia, także dowcipne dopiski, uzupełniające wywód. Pełnią one rolę komentarzy do konkretnych miejsc w tekście, lecz czytelnicy nie będą mieli problemu z odszukaniem ich.
„Ex libris” napisany jest pięknym językiem, nie tylko przedstawia płynące z czytania przyjemności, ale też tych przyjemności dostarcza. Szkice Fadiman złożyły się na książkę, jaką – zapewne – sama autorka chętnie umieściłaby w swej biblioteczce. Szkoda tylko, że teksty są tak krótkie, chciałoby się śledzić co najmniej dwa razy większe artykuły. „Ex libris” to opowieść o prawdziwej miłości do książek. Literacki rarytas.
czwartek, 25 marca 2010
Bill Bryson: Ani tu, ani tam. Europa dla początkujących i średnio zaawansowanych
Zysk i S-ka, Poznań 2010.
Podróże na wesoło
Komizm to jedna z tych wartości estetycznych, które uwarunkowane są czynnikami kulturowymi. Żarty przeszczepiane na nowy grunt często spotykają się z obojętnością, a nawet z odrzuceniem, tekst, który w jednym kraju zyska uznanie jako najzabawniejszy i najlepszy, w innym może sprowokować wzruszenie ramion. Ofiarą niepasującej do naszych realiów reklamy staje się książka Billa Brysona. Z notatek na skrzydełku: „Prześmieszne (nie typu hi-hi, ale takie, że będziesz trzymać się za brzuch i śmiać się do łez” („Daily Telegraph”) czy „Bryson jest najzabawniejszym pisarzem-podróżnikiem w branży” („The Globe and Mail”) pozostanie tylko przeświadczenie, słuszne zresztą, że Amerykanów i Anglików śmieszy co innego. „Ani tu, ani tam” jest bowiem publikacją lekką, rozrywkową, przyjemną, ale – salw śmiechu komuś, kogo nie bawią „Kiepscy” nie zagwarantuje.
Bill Bryson próbuje być autorem drapieżnym (choć do pomysłowości i stylu Jeremy’ego Clarksona mu bardzo daleko). Jego kreacja na luzaka i prostaczka czasem wydaje się trochę wymuszona, a zakończenie niektórych przygód jest raczej przewidywalne. Zresztą dla autora liczy się nie poznanie nowych kultur i mentalności mieszkańców, a wytknięcie ich inności i absurdów życia codziennego. Prawie dwie dekady minęły od publikacji oryginału, łatwo się zatem domyślić, że wiele poruszanych przez Brysona spraw straciło na aktualności, mnóstwo też w Europie się zmieniło – co nie odbiera przyjemności z czytania. Bryson w „Ani tu, ani tam” posługuje się schematami, produkuje nowe stereotypy (produkowałby, gdyby miał siłę przebicia, głoszone w książce tezy raczej nie miałyby szans na owładnięcie wyobraźnią mas) i mocno upraszcza obserwacje. Jest w swoich wywodach stanowczy, a jednocześnie bezradny wobec mieszkańców Starego Kontynentu. Chociaż co jakiś czas przemyca w felietonach garść przewodnikowych informacji i ciekawostek (z reguły po to, by skontrastować je, zestawiając z rzeczywistością), to jego podstawowym celem staje się wskazanie utrudnień, jakie spotykają przybysza zza oceanu. Autor nie jest ciekawym świata podróżnikiem, jest przyzwyczajonym do luksusu turystą, taki przynajmniej obraz wyłania się podczas lektury. Złośliwości wymierzane w różne nacje powodowane są zwykle niedogodnościami: kolejkami, biurokracją, złośliwymi urzędnikami czy niskim standardem hoteli i restauracji. Dziś w zmakdonaldyzowanym świecie, nie miałby raczej Bryson podstaw do wysuwania podobnych zarzutów (choć bez wątpienia znalazłby inne) – jest więc w „Ani tu, ani tam” sportretowana Europa, która już nie istnieje.
„Dla mnie to jest właśnie najpiękniejsze w zagranicznych podróżach. Nie chcę wiedzieć, o czym ludzie rozmawiają. Nie przychodzi mi do głowy nic, co bardziej pobudzałoby dziecinne poczucie zadziwienia, niż pobyt w kraju, w którym człowiek prawie w niczym się nie orientuje. Nagle znowu masz pięć lat. Niczego nie potrafisz przeczytać, masz tylko bardzo ogólne wyobrażenie o tym, jak co działa. Nie umiesz nawet przejść przez ulicę, nie narażając się na śmierć” – pisze Bryson. Na tej podstawie buduje całą wędrówkę po różnych krajach. Im więcej dziwi, zaskakuje i nie daje się racjonalnie wytłumaczyć, tym lepiej, z takiego założenia wychodzi autor, chcąc rozbawić odbiorców.
Bill Bryson stosuje niewyszukane dowcipy. Mocno eksponuje w nich cielesność, uaktywnia tematy, które ogólnie w Polsce uznawane są za niesmaczne. Chętnie nawiązuje do skojarzeń seksualnych czy motywów związanych z wydzielinami z ciała, tematami podstawowymi stają się przeszkody i trudności piętrzone przed biednym obcokrajowcem, nielogiczne zasady i wizja utrudnianego na każdym kroku życia. Czasami Bryson zabija nudę, wymyślając dowcipy o przedstawicielach kolejnych nacji.
„Ani tu, ani tam” to publikacja, która przynosi całkiem sporo rozrywki, chociaż na przykład wielbiciele książek Wojciecha Cejrowskiego będą raczej rozczarowani żartami. Podróże po Europie, której już nie ma, opisane ciekawym językiem, felietony przesycone ironią i lekkie – mimo dezaktualizacji motywów dostarczą nieco zabawy.
Podróże na wesoło
Komizm to jedna z tych wartości estetycznych, które uwarunkowane są czynnikami kulturowymi. Żarty przeszczepiane na nowy grunt często spotykają się z obojętnością, a nawet z odrzuceniem, tekst, który w jednym kraju zyska uznanie jako najzabawniejszy i najlepszy, w innym może sprowokować wzruszenie ramion. Ofiarą niepasującej do naszych realiów reklamy staje się książka Billa Brysona. Z notatek na skrzydełku: „Prześmieszne (nie typu hi-hi, ale takie, że będziesz trzymać się za brzuch i śmiać się do łez” („Daily Telegraph”) czy „Bryson jest najzabawniejszym pisarzem-podróżnikiem w branży” („The Globe and Mail”) pozostanie tylko przeświadczenie, słuszne zresztą, że Amerykanów i Anglików śmieszy co innego. „Ani tu, ani tam” jest bowiem publikacją lekką, rozrywkową, przyjemną, ale – salw śmiechu komuś, kogo nie bawią „Kiepscy” nie zagwarantuje.
Bill Bryson próbuje być autorem drapieżnym (choć do pomysłowości i stylu Jeremy’ego Clarksona mu bardzo daleko). Jego kreacja na luzaka i prostaczka czasem wydaje się trochę wymuszona, a zakończenie niektórych przygód jest raczej przewidywalne. Zresztą dla autora liczy się nie poznanie nowych kultur i mentalności mieszkańców, a wytknięcie ich inności i absurdów życia codziennego. Prawie dwie dekady minęły od publikacji oryginału, łatwo się zatem domyślić, że wiele poruszanych przez Brysona spraw straciło na aktualności, mnóstwo też w Europie się zmieniło – co nie odbiera przyjemności z czytania. Bryson w „Ani tu, ani tam” posługuje się schematami, produkuje nowe stereotypy (produkowałby, gdyby miał siłę przebicia, głoszone w książce tezy raczej nie miałyby szans na owładnięcie wyobraźnią mas) i mocno upraszcza obserwacje. Jest w swoich wywodach stanowczy, a jednocześnie bezradny wobec mieszkańców Starego Kontynentu. Chociaż co jakiś czas przemyca w felietonach garść przewodnikowych informacji i ciekawostek (z reguły po to, by skontrastować je, zestawiając z rzeczywistością), to jego podstawowym celem staje się wskazanie utrudnień, jakie spotykają przybysza zza oceanu. Autor nie jest ciekawym świata podróżnikiem, jest przyzwyczajonym do luksusu turystą, taki przynajmniej obraz wyłania się podczas lektury. Złośliwości wymierzane w różne nacje powodowane są zwykle niedogodnościami: kolejkami, biurokracją, złośliwymi urzędnikami czy niskim standardem hoteli i restauracji. Dziś w zmakdonaldyzowanym świecie, nie miałby raczej Bryson podstaw do wysuwania podobnych zarzutów (choć bez wątpienia znalazłby inne) – jest więc w „Ani tu, ani tam” sportretowana Europa, która już nie istnieje.
„Dla mnie to jest właśnie najpiękniejsze w zagranicznych podróżach. Nie chcę wiedzieć, o czym ludzie rozmawiają. Nie przychodzi mi do głowy nic, co bardziej pobudzałoby dziecinne poczucie zadziwienia, niż pobyt w kraju, w którym człowiek prawie w niczym się nie orientuje. Nagle znowu masz pięć lat. Niczego nie potrafisz przeczytać, masz tylko bardzo ogólne wyobrażenie o tym, jak co działa. Nie umiesz nawet przejść przez ulicę, nie narażając się na śmierć” – pisze Bryson. Na tej podstawie buduje całą wędrówkę po różnych krajach. Im więcej dziwi, zaskakuje i nie daje się racjonalnie wytłumaczyć, tym lepiej, z takiego założenia wychodzi autor, chcąc rozbawić odbiorców.
Bill Bryson stosuje niewyszukane dowcipy. Mocno eksponuje w nich cielesność, uaktywnia tematy, które ogólnie w Polsce uznawane są za niesmaczne. Chętnie nawiązuje do skojarzeń seksualnych czy motywów związanych z wydzielinami z ciała, tematami podstawowymi stają się przeszkody i trudności piętrzone przed biednym obcokrajowcem, nielogiczne zasady i wizja utrudnianego na każdym kroku życia. Czasami Bryson zabija nudę, wymyślając dowcipy o przedstawicielach kolejnych nacji.
„Ani tu, ani tam” to publikacja, która przynosi całkiem sporo rozrywki, chociaż na przykład wielbiciele książek Wojciecha Cejrowskiego będą raczej rozczarowani żartami. Podróże po Europie, której już nie ma, opisane ciekawym językiem, felietony przesycone ironią i lekkie – mimo dezaktualizacji motywów dostarczą nieco zabawy.
środa, 24 marca 2010
Liane Schneider: Zuzia uczy się pływać
Media Rodzina Poznań 2010.
Pływanie
Przygody Zuzi, bohaterki edukacyjnej serii „Mądra Mysz”, mają zachęcać małych odbiorców do odważnego zapoznawania się ze światem, oswajać ich z codziennością oraz tłumaczyć rzeczywistość. Dlatego też pomysły na wszystkie „odcinki” nie należą do nietypowych: Zuzia robi to, co maluchy w jej wieku, uczy się kolejnych zachowań i postaw, a przy tym może bez większego trudu udowodnić swoją dzielność – i zbierać za to pochwały.
Ponieważ dziewczynkę za poczynione wysiłki spotyka przeważnie nagroda (nie zawsze ma ona wymiar materialny – czasem to uznanie koleżanek, wycieczka z rodzicami, pochwała lub po prostu przepełniające bohaterkę uczucie radości i zadowolenia), kilkulatki mogą poczuć się zachęcone do naśladowania Zuzi. Dzięki temu rodzice nie będą musieli nakłaniać swoich pociech do konfrontacji z rzeczywistością.
W zeszycie „Zuzia uczy się pływać” autorka przedstawia następną ważną dla dzieci przygodę, która czasem wiąże się z niepotrzebnym strachem i łzami. Maluchy, które uczestniczą w obowiązkowych lekcjach pływania, bywają z tego powodu niezadowolone. Dla Zuzi możliwość zdobycia pływackiej odznaki staje się celem. Niebagatelny jest tu wpływ koleżanki Leny, która otrzymała właśnie odznakę konika morskiego. Zuzia chce we wszystkim naśladować Lenę, dlatego też mama zapisuje dziewczynkę na kurs pływania. Okazuje się, że zabawa w wodzie jest fantastyczna – można chlapać do woli, skakać i próbować skoordynować ruchy rąk i nóg w wodzie. Zuzia sprawnie i z radością wykonuje polecenia ratownika, chce jak najszybciej zasłużyć na odznakę.
Pływanie pokazuje Liane Schneider wyłącznie ze względu na plusy zabawy na basenie. Dzieciom (zwłaszcza Zuzi) wszystko się udaje, nie ma strachu przed wodą, zalaniem oczu czy głębokością. Pływaki i styropianowe deski pozwalają maluchom utrzymać się na wodzie i dobrze się bawić – z czasem przestaną by potrzebne, ale Schneider bardzo przyspiesza w książce akcję, nie ma tu mowy o żmudnych ćwiczeniach i porażkach. I bardzo dobrze, bo dzieci, które Zuzia zachęci do odwiedzenia basenu, nie będą się niepotrzebnie martwić. Książeczka pomyślana i przygotowana jest tak, by nauka pływania kojarzyła się małym odbiorcom z radością.
Także Eva Wenzel-Burger postarała się o to, żeby wszystkie maluchy na rysunkach miały uśmiechnięte i rozradowane buzie. Nie ma wątpliwości: basen to beztroska zabawa i świetna przygoda. Przy okazji natomiast można dzieciom wytłumaczyć różnice anatomiczne między chłopcami i dziewczynkami, bo pod koedukacyjnym prysznicem bohaterowie prezentują się w całej okazałości. Obrazki w książeczce są duże i zawierają sporo detali (na większości pojawia się mnóstwo dzieci, a każde zajmuje się czymś innym, zatem oglądanie rysunków zajmie tym razem więcej czasu).
Liane Schneider skupia się przede wszystkim na opisie sytuacji, nie wdaje się w zawiłe tłumaczenia. Jeśli w „chłopięcej” serii „Mam przyjaciela…” kluczowe stają się wyjaśnienia i konkrety, w „Zuziach” pewne rzeczy przyjmuje się po prostu na wiarę. Dziewczynka nie docieka, dlaczego dzieci przed wejściem do basenu muszą się umyć, ani – do czego służy styropianowy pasek. Rodzice podczas wspólnej lektury mogą przygotować się na podobne pytania i rozwiać dziecięce wątpliwości. Tekst opowiastki koresponduje idealnie z rysunkami, wspólne czytanie spodoba się więc zapewne obu stronom.
„Zuzia uczy się pływać” to znakomita pozycja dla tych maluchów, które boją się wyjścia na basen i dla tych, które jeszcze nie miały pierwszego kontaktu z tak głęboką wodą. To sposób na zmniejszenie ich stresu i nietypowa reklama pływania.
Pływanie
Przygody Zuzi, bohaterki edukacyjnej serii „Mądra Mysz”, mają zachęcać małych odbiorców do odważnego zapoznawania się ze światem, oswajać ich z codziennością oraz tłumaczyć rzeczywistość. Dlatego też pomysły na wszystkie „odcinki” nie należą do nietypowych: Zuzia robi to, co maluchy w jej wieku, uczy się kolejnych zachowań i postaw, a przy tym może bez większego trudu udowodnić swoją dzielność – i zbierać za to pochwały.
Ponieważ dziewczynkę za poczynione wysiłki spotyka przeważnie nagroda (nie zawsze ma ona wymiar materialny – czasem to uznanie koleżanek, wycieczka z rodzicami, pochwała lub po prostu przepełniające bohaterkę uczucie radości i zadowolenia), kilkulatki mogą poczuć się zachęcone do naśladowania Zuzi. Dzięki temu rodzice nie będą musieli nakłaniać swoich pociech do konfrontacji z rzeczywistością.
W zeszycie „Zuzia uczy się pływać” autorka przedstawia następną ważną dla dzieci przygodę, która czasem wiąże się z niepotrzebnym strachem i łzami. Maluchy, które uczestniczą w obowiązkowych lekcjach pływania, bywają z tego powodu niezadowolone. Dla Zuzi możliwość zdobycia pływackiej odznaki staje się celem. Niebagatelny jest tu wpływ koleżanki Leny, która otrzymała właśnie odznakę konika morskiego. Zuzia chce we wszystkim naśladować Lenę, dlatego też mama zapisuje dziewczynkę na kurs pływania. Okazuje się, że zabawa w wodzie jest fantastyczna – można chlapać do woli, skakać i próbować skoordynować ruchy rąk i nóg w wodzie. Zuzia sprawnie i z radością wykonuje polecenia ratownika, chce jak najszybciej zasłużyć na odznakę.
Pływanie pokazuje Liane Schneider wyłącznie ze względu na plusy zabawy na basenie. Dzieciom (zwłaszcza Zuzi) wszystko się udaje, nie ma strachu przed wodą, zalaniem oczu czy głębokością. Pływaki i styropianowe deski pozwalają maluchom utrzymać się na wodzie i dobrze się bawić – z czasem przestaną by potrzebne, ale Schneider bardzo przyspiesza w książce akcję, nie ma tu mowy o żmudnych ćwiczeniach i porażkach. I bardzo dobrze, bo dzieci, które Zuzia zachęci do odwiedzenia basenu, nie będą się niepotrzebnie martwić. Książeczka pomyślana i przygotowana jest tak, by nauka pływania kojarzyła się małym odbiorcom z radością.
Także Eva Wenzel-Burger postarała się o to, żeby wszystkie maluchy na rysunkach miały uśmiechnięte i rozradowane buzie. Nie ma wątpliwości: basen to beztroska zabawa i świetna przygoda. Przy okazji natomiast można dzieciom wytłumaczyć różnice anatomiczne między chłopcami i dziewczynkami, bo pod koedukacyjnym prysznicem bohaterowie prezentują się w całej okazałości. Obrazki w książeczce są duże i zawierają sporo detali (na większości pojawia się mnóstwo dzieci, a każde zajmuje się czymś innym, zatem oglądanie rysunków zajmie tym razem więcej czasu).
Liane Schneider skupia się przede wszystkim na opisie sytuacji, nie wdaje się w zawiłe tłumaczenia. Jeśli w „chłopięcej” serii „Mam przyjaciela…” kluczowe stają się wyjaśnienia i konkrety, w „Zuziach” pewne rzeczy przyjmuje się po prostu na wiarę. Dziewczynka nie docieka, dlaczego dzieci przed wejściem do basenu muszą się umyć, ani – do czego służy styropianowy pasek. Rodzice podczas wspólnej lektury mogą przygotować się na podobne pytania i rozwiać dziecięce wątpliwości. Tekst opowiastki koresponduje idealnie z rysunkami, wspólne czytanie spodoba się więc zapewne obu stronom.
„Zuzia uczy się pływać” to znakomita pozycja dla tych maluchów, które boją się wyjścia na basen i dla tych, które jeszcze nie miały pierwszego kontaktu z tak głęboką wodą. To sposób na zmniejszenie ich stresu i nietypowa reklama pływania.
wtorek, 23 marca 2010
André Brink: Zanim zapomnę
Noir sur Blanc, Warszawa 2010.
Miłość i słowa
Próba opisania treści książki „Zanim zapomnę” musi zakończyć się porażką – streszczenie beznadziejnie spłyci całość i w najmniejszym stopniu nie przekaże klimatu powieści. André Brink bowiem jest przede wszystkim rewelacyjnym opowiadaczem, to język „Zanim zapomnę” robi największe wrażenie i sprawia, że tom czyta się z zachłannością, bez względu na rozwój akcji.
Chris Minnaar u kresu życia zaczyna snuć wspomnienia. Pretekstem do tych rozważań staje się śmierć Rachel, kobiety, którą bohater kochał (jako jedną z nielicznych – platonicznie). Minnaar, starzejący się południowoafrykański pisarz, który od dawna już niewiele tworzy, wraca pamięcią do swoich licznych związków, poczynając od „zabaw” kilkulatków, po mniej lub bardziej dojrzałe układy z kolejnymi kobietami. Pełne pikantnych szczegółów, często perwersyjne, zwierzenia obramowane są migawkami chwil, jakie Chris spędza przy łóżku umierającej matki. Wszystkie relacje prowadzą jednak w kierunku Rachel, do niej zwraca się bohater w całej książce, z nią i z jej mężem najprzyjemniej spędzał kiedyś chwile. Co pewien czas Brink wplata między sceny romansowo-łóżkowe… ocenę wydarzeń politycznych. Chris Minnaar negatywnie podsumowuje wojnę w Iraku, martwi się też sytuacją w Afryce Południowej: jako pisarz, który potrafi tworzyć w języku angielskim i afrikaans, czuje się bezradny – nie może zapobiec kryzysowi. W niewielkich akapitach, rzadko rozmieszczonych w książce, Brink próbuje jeszcze zwrócić uwagę na mechanizmy nienawiści i minusy zbrojnych rozwiązań, zdaje sobie jednak sprawę, że zdziała niewiele – szybko więc wraca do portretowania Minnaara, trzymającego w objęciach następną kobietę.
Minnaar ma co wspominać – z bogatej galerii postaci, które przewinęły się przez jego łóżko, wybiera te najciekawsze, najbardziej charakterystyczne i trudne do zapomnienia. To w końcu nie rejestr byłych kochanek, choć na początku można mieć takie wrażenie: wszystko ma pomóc w ukazaniu rzeczywistej samotności podstarzałego pisarza, opuszczonego przez dwie naprawdę kochane damy, ale też bez przerwy i na różne sposoby zdradzającego i zdradzanego. Minnaar snuje swoje opowieści tonem człowieka pogodzonego z losem, a przy tym skazanego na niespełnienie. W romansowych historiach także odbija się sytuacja polityczna kraju – segregacja rasowa czy prześladowania wrogów systemu – niektóre przypadki służą jako ilustracja aktualnych, najbardziej palących problemów społeczeństwa.
Przejrzysta i spójna konstrukcja książki przestaje się jednak liczyć w zestawieniu z językiem, jakim Brink przedstawia fabułę. To powieść mocno literacka, lekko napoetyzowana, płynie się przez nią i łatwo się poddać jej urokowi. Czyta się ją z przyjemnością dla samego śledzenia rytmu fraz, doskonale wyważonych i harmonijnych (wielkie gratulacje należą się Hannie Falińskiej, tłumaczce). Styl pasuje tu do treści, można bez trudu uwierzyć w kreację bohatera. „Zanim zapomnę” uwodzi – być może piękna narracja ma zamaskować nieco głoszone wprost poglądy, ale wolę twierdzić, że to świetnie zrealizowany pomysł. Od tej książki – mimo powtarzalności pewnych schematów – ciężko się oderwać.
Choć nie pojawiają się tu wątki dotyczące samego procesu pisania, kilka uwag o innych sztukach i sam tekst uznać można za wysoce autotematyczne. Brink zdaje sobie sprawę z siły piękna. To rodzaj pisarstwa natchnionego – nie ma śladów rzemiosła, niedopracowanego warsztatu, jest pewność siebie, spokój i rytm. „Zanim zapomnę” potraktować da się jako dowód na udany mariaż miłości i literatury.
Miłość i słowa
Próba opisania treści książki „Zanim zapomnę” musi zakończyć się porażką – streszczenie beznadziejnie spłyci całość i w najmniejszym stopniu nie przekaże klimatu powieści. André Brink bowiem jest przede wszystkim rewelacyjnym opowiadaczem, to język „Zanim zapomnę” robi największe wrażenie i sprawia, że tom czyta się z zachłannością, bez względu na rozwój akcji.
Chris Minnaar u kresu życia zaczyna snuć wspomnienia. Pretekstem do tych rozważań staje się śmierć Rachel, kobiety, którą bohater kochał (jako jedną z nielicznych – platonicznie). Minnaar, starzejący się południowoafrykański pisarz, który od dawna już niewiele tworzy, wraca pamięcią do swoich licznych związków, poczynając od „zabaw” kilkulatków, po mniej lub bardziej dojrzałe układy z kolejnymi kobietami. Pełne pikantnych szczegółów, często perwersyjne, zwierzenia obramowane są migawkami chwil, jakie Chris spędza przy łóżku umierającej matki. Wszystkie relacje prowadzą jednak w kierunku Rachel, do niej zwraca się bohater w całej książce, z nią i z jej mężem najprzyjemniej spędzał kiedyś chwile. Co pewien czas Brink wplata między sceny romansowo-łóżkowe… ocenę wydarzeń politycznych. Chris Minnaar negatywnie podsumowuje wojnę w Iraku, martwi się też sytuacją w Afryce Południowej: jako pisarz, który potrafi tworzyć w języku angielskim i afrikaans, czuje się bezradny – nie może zapobiec kryzysowi. W niewielkich akapitach, rzadko rozmieszczonych w książce, Brink próbuje jeszcze zwrócić uwagę na mechanizmy nienawiści i minusy zbrojnych rozwiązań, zdaje sobie jednak sprawę, że zdziała niewiele – szybko więc wraca do portretowania Minnaara, trzymającego w objęciach następną kobietę.
Minnaar ma co wspominać – z bogatej galerii postaci, które przewinęły się przez jego łóżko, wybiera te najciekawsze, najbardziej charakterystyczne i trudne do zapomnienia. To w końcu nie rejestr byłych kochanek, choć na początku można mieć takie wrażenie: wszystko ma pomóc w ukazaniu rzeczywistej samotności podstarzałego pisarza, opuszczonego przez dwie naprawdę kochane damy, ale też bez przerwy i na różne sposoby zdradzającego i zdradzanego. Minnaar snuje swoje opowieści tonem człowieka pogodzonego z losem, a przy tym skazanego na niespełnienie. W romansowych historiach także odbija się sytuacja polityczna kraju – segregacja rasowa czy prześladowania wrogów systemu – niektóre przypadki służą jako ilustracja aktualnych, najbardziej palących problemów społeczeństwa.
Przejrzysta i spójna konstrukcja książki przestaje się jednak liczyć w zestawieniu z językiem, jakim Brink przedstawia fabułę. To powieść mocno literacka, lekko napoetyzowana, płynie się przez nią i łatwo się poddać jej urokowi. Czyta się ją z przyjemnością dla samego śledzenia rytmu fraz, doskonale wyważonych i harmonijnych (wielkie gratulacje należą się Hannie Falińskiej, tłumaczce). Styl pasuje tu do treści, można bez trudu uwierzyć w kreację bohatera. „Zanim zapomnę” uwodzi – być może piękna narracja ma zamaskować nieco głoszone wprost poglądy, ale wolę twierdzić, że to świetnie zrealizowany pomysł. Od tej książki – mimo powtarzalności pewnych schematów – ciężko się oderwać.
Choć nie pojawiają się tu wątki dotyczące samego procesu pisania, kilka uwag o innych sztukach i sam tekst uznać można za wysoce autotematyczne. Brink zdaje sobie sprawę z siły piękna. To rodzaj pisarstwa natchnionego – nie ma śladów rzemiosła, niedopracowanego warsztatu, jest pewność siebie, spokój i rytm. „Zanim zapomnę” potraktować da się jako dowód na udany mariaż miłości i literatury.
poniedziałek, 22 marca 2010
Nicola Kraus, Emma McLaughlin: Reality show
Znak, Kraków 2010.
Szkolny serial
Autorki „Niani w Nowym Jorku” na swoją najnowszą powieść dla młodzieży znalazły pomysł tak prosty, jak tylko to możliwe. Powinny nim podbić serca nastolatek, co oznacza kolejną pozycję na listach bestsellerów. „Reality show” to bowiem książka utrzymana w konwencji serialu obyczajowego o barwnym życiu młodych ludzi – jest tu odpowiednia dawka miłości, przyjaźni i rozczarowań, są elementy ziszczonego snu o sławie, pojawi się zazdrość i niepewność przyszłości. Zwyczajni licealiści z Nowego Jorku będą mogli na własnej skórze przekonać się, jak wygląda praca nad produkcjami telewizyjnymi.
Jesse O’Rourke ma prawie osiemnaście lat i niczym nie wyróżnia się z tłumu nastolatków. Pracuje w lokalu gastronomicznym Kolczasta Opuncja, by zarobić na studia. Nie jest oszałamiająco piękna, a jej rodzice nie należą do bogatych – mimo wszystko to Jesse trafia do szóstki wybranych na gwiazdy nowego serialu licealistów. Wśród grona szczęśliwców znajduje się też Drew, chłopak, który wpadł Jesse w oko oraz złośliwa szkolna miss i jej partner. Cała szóstka ma udawać paczkę przyjaciół – choć prywatnie za sobą nie przepada. Jesse ze zdziwieniem przekonuje się, że wbrew zapewnieniom producentom nie chodzi o pokazywanie prawdziwego życia nastolatków, a o jego upiększoną i wymarzoną wersję. Supermodne, drogie ciuchy i rozrywki rodem z wielkiego świata to nie wszystko – żeby walczyć o oglądalność, producenci wymyślają rozmaite intrygi, a serialowe życie zaczyna bohaterom mieszać się z realnym. Ktoś przekazuje reżyserowi uwagi na temat relacji między młodzieżą, a ten skrzętnie wykorzystuje informacje. Z przedsięwzięcia nie da się wycofać ze względu na atrakcyjną gażę. Jest jeszcze jeden problem: przyjaciele niezaangażowani do serialu mogą poczuć się odtrąceni…
Nicola Kraus i Emma McLaughlin tak przygotowaną formę wypełniają licznymi emocjami i drobnymi wydarzeniami, które kształtują nowe „ja” postaci. Tempo książki należy do wyjątkowo szybkich, nie ma tu czasu – jak w typowych obyczajówkach – na rozwodzenie się nad każdym szczegółem, liczy się akcja i płynące z niej bezpośrednio uczucia. Autorki zwracają uwagę na kilka aspektów współczesności. Najbardziej aktualny w ich książce temat wiąże się z prawdą (a raczej antyprawdą) ekranu. Naświetlają Kraus i McLaughlin praktyki scenarzystów oraz producentów, obnażają fałsz serialowej egzystencji, jakby próbowały uczulić odbiorczynie na różnicę między codziennością i telewizyjną fikcją. Może się „Reality show” stać dla młodzieży tym, czym dla dorosłych są dzisiaj satyryczne antykorporacyjne powieści – przestrogą i ostrzeżeniem. Z pewnością ta historia da sporo do myślenia czytelniczkom, nauczy je też doceniać to, co mają w zasięgu ręki. Ale przecież obok motywów istotnych dziś w dorosłym świecie – władzy pieniądza albo kumoterstwa – pojawiają się w „Reality show” również zagadnienia uniwersalne i ciągle obecne w powieściach dla nastolatków. Jesse będzie musiała zmagać się z nielubianymi koleżankami, ale pozna też wstydliwe sekrety jednego z wrogów. Zawalczy o przyjaźń, a na horyzoncie zarysuje się kiełkujące zauroczenie. Wątki typowe dla młodzieżowych obyczajówek tutaj zaistnieją w wersji pop, bo z konwencji serialu autorki nie zrezygnowały w budowaniu fabuły.
Przy wciągającej akcji łatwo przeoczyć interesującą strukturę książki. Cztery części zostały podzielone na małe rozdziały – migawki z codzienności, przy czym pierwsza i ostatnia część tworzą klamrę ze zwyczajnej, to jest pozaserialowej, egzystencji, druga dotyczy kręcenia kolejnych odcinków, trzecia natomiast prezentuje zmiany, jakie zaszły w otoczeniu bohaterów, traktowanych jak gwiazdy. Narracja, którą prowadzi Jesse, to przede wszystkim wystrzelone w środek akcji-sytuacji dialogi i opisy skoncentrowane na detalach – jedno i drugie ma uwiarygodnić historię.
Zwraca uwagę rozgraniczenie na normalny świat, w którym trzeba ciężko pracować, by zapewnić sobie przyszłość i na lukrowaną nierzeczywistość serialową – Kraus i McLaughlin gdzieś w tle próbują zniechęcić odbiorczynie do identyfikowania się z ekranowymi postaciami, podkreślają ich sztuczność i oderwanie od realnych trosk. Radosna okładka może trochę zwodzić: w „Reality show”, mimo rytmu poppowieści chodzi o coś więcej niż lekką i łatwą rozrywkę.
Szkolny serial
Autorki „Niani w Nowym Jorku” na swoją najnowszą powieść dla młodzieży znalazły pomysł tak prosty, jak tylko to możliwe. Powinny nim podbić serca nastolatek, co oznacza kolejną pozycję na listach bestsellerów. „Reality show” to bowiem książka utrzymana w konwencji serialu obyczajowego o barwnym życiu młodych ludzi – jest tu odpowiednia dawka miłości, przyjaźni i rozczarowań, są elementy ziszczonego snu o sławie, pojawi się zazdrość i niepewność przyszłości. Zwyczajni licealiści z Nowego Jorku będą mogli na własnej skórze przekonać się, jak wygląda praca nad produkcjami telewizyjnymi.
Jesse O’Rourke ma prawie osiemnaście lat i niczym nie wyróżnia się z tłumu nastolatków. Pracuje w lokalu gastronomicznym Kolczasta Opuncja, by zarobić na studia. Nie jest oszałamiająco piękna, a jej rodzice nie należą do bogatych – mimo wszystko to Jesse trafia do szóstki wybranych na gwiazdy nowego serialu licealistów. Wśród grona szczęśliwców znajduje się też Drew, chłopak, który wpadł Jesse w oko oraz złośliwa szkolna miss i jej partner. Cała szóstka ma udawać paczkę przyjaciół – choć prywatnie za sobą nie przepada. Jesse ze zdziwieniem przekonuje się, że wbrew zapewnieniom producentom nie chodzi o pokazywanie prawdziwego życia nastolatków, a o jego upiększoną i wymarzoną wersję. Supermodne, drogie ciuchy i rozrywki rodem z wielkiego świata to nie wszystko – żeby walczyć o oglądalność, producenci wymyślają rozmaite intrygi, a serialowe życie zaczyna bohaterom mieszać się z realnym. Ktoś przekazuje reżyserowi uwagi na temat relacji między młodzieżą, a ten skrzętnie wykorzystuje informacje. Z przedsięwzięcia nie da się wycofać ze względu na atrakcyjną gażę. Jest jeszcze jeden problem: przyjaciele niezaangażowani do serialu mogą poczuć się odtrąceni…
Nicola Kraus i Emma McLaughlin tak przygotowaną formę wypełniają licznymi emocjami i drobnymi wydarzeniami, które kształtują nowe „ja” postaci. Tempo książki należy do wyjątkowo szybkich, nie ma tu czasu – jak w typowych obyczajówkach – na rozwodzenie się nad każdym szczegółem, liczy się akcja i płynące z niej bezpośrednio uczucia. Autorki zwracają uwagę na kilka aspektów współczesności. Najbardziej aktualny w ich książce temat wiąże się z prawdą (a raczej antyprawdą) ekranu. Naświetlają Kraus i McLaughlin praktyki scenarzystów oraz producentów, obnażają fałsz serialowej egzystencji, jakby próbowały uczulić odbiorczynie na różnicę między codziennością i telewizyjną fikcją. Może się „Reality show” stać dla młodzieży tym, czym dla dorosłych są dzisiaj satyryczne antykorporacyjne powieści – przestrogą i ostrzeżeniem. Z pewnością ta historia da sporo do myślenia czytelniczkom, nauczy je też doceniać to, co mają w zasięgu ręki. Ale przecież obok motywów istotnych dziś w dorosłym świecie – władzy pieniądza albo kumoterstwa – pojawiają się w „Reality show” również zagadnienia uniwersalne i ciągle obecne w powieściach dla nastolatków. Jesse będzie musiała zmagać się z nielubianymi koleżankami, ale pozna też wstydliwe sekrety jednego z wrogów. Zawalczy o przyjaźń, a na horyzoncie zarysuje się kiełkujące zauroczenie. Wątki typowe dla młodzieżowych obyczajówek tutaj zaistnieją w wersji pop, bo z konwencji serialu autorki nie zrezygnowały w budowaniu fabuły.
Przy wciągającej akcji łatwo przeoczyć interesującą strukturę książki. Cztery części zostały podzielone na małe rozdziały – migawki z codzienności, przy czym pierwsza i ostatnia część tworzą klamrę ze zwyczajnej, to jest pozaserialowej, egzystencji, druga dotyczy kręcenia kolejnych odcinków, trzecia natomiast prezentuje zmiany, jakie zaszły w otoczeniu bohaterów, traktowanych jak gwiazdy. Narracja, którą prowadzi Jesse, to przede wszystkim wystrzelone w środek akcji-sytuacji dialogi i opisy skoncentrowane na detalach – jedno i drugie ma uwiarygodnić historię.
Zwraca uwagę rozgraniczenie na normalny świat, w którym trzeba ciężko pracować, by zapewnić sobie przyszłość i na lukrowaną nierzeczywistość serialową – Kraus i McLaughlin gdzieś w tle próbują zniechęcić odbiorczynie do identyfikowania się z ekranowymi postaciami, podkreślają ich sztuczność i oderwanie od realnych trosk. Radosna okładka może trochę zwodzić: w „Reality show”, mimo rytmu poppowieści chodzi o coś więcej niż lekką i łatwą rozrywkę.
Przesada przesądu
Przesada przesądu
Zabobony u Jeremiego Przybory oraz w kabarecie Potem
Motywy trafiające do satyry i kabaretu, bez względu na to, czy mamy do czynienia z satyrą polityczną, społeczną, obyczajową, czarnym humorem czy absurdem, muszą być najpierw silnie utrwalone w świadomości potencjalnych odbiorców. Nie da się rozśmieszać bez odniesienia do znanych i akceptowanych znaków, jako że komizm rodzi się często właśnie jako odchylenie od normy. Za „normę” należy uznać pewne szablony zachowań, silnie zakorzenione w społeczeństwie – zabobony oraz przesądy spełniają zatem jeden z warunków bycia podstawą humoru. Można nie wierzyć w pecha, którego przynosi czarny kot, piątek trzynastego lub stłuczone lustro, można nie wierzyć w szczęście, jakie zapewnia spotkanie kominiarza czy znalezienie czterolistnej koniczynki – można nie wierzyć, że rozsypanie soli spowoduje kłótnię, a sen o zębach zwiastuje nieszczęście: jednak znaczenie ma tutaj nie wiara lecz wiedza na temat rozmaitych zwyczajów. Zaklinanie rzeczywistości mieści się w rezerwuarze kulturowych symboli: to oznacza, że wykorzystanie elementów przesądu buduje natychmiast płaszczyznę porozumienia między nadawcą a odbiorcą kabaretowego komunikatu. W zasadzie wystarczyłoby lekko zmodyfikować zabobon, by wywołać śmiech.
[całość tekstu dostępna będzie w późniejszym terminie]
Zabobony u Jeremiego Przybory oraz w kabarecie Potem
Motywy trafiające do satyry i kabaretu, bez względu na to, czy mamy do czynienia z satyrą polityczną, społeczną, obyczajową, czarnym humorem czy absurdem, muszą być najpierw silnie utrwalone w świadomości potencjalnych odbiorców. Nie da się rozśmieszać bez odniesienia do znanych i akceptowanych znaków, jako że komizm rodzi się często właśnie jako odchylenie od normy. Za „normę” należy uznać pewne szablony zachowań, silnie zakorzenione w społeczeństwie – zabobony oraz przesądy spełniają zatem jeden z warunków bycia podstawą humoru. Można nie wierzyć w pecha, którego przynosi czarny kot, piątek trzynastego lub stłuczone lustro, można nie wierzyć w szczęście, jakie zapewnia spotkanie kominiarza czy znalezienie czterolistnej koniczynki – można nie wierzyć, że rozsypanie soli spowoduje kłótnię, a sen o zębach zwiastuje nieszczęście: jednak znaczenie ma tutaj nie wiara lecz wiedza na temat rozmaitych zwyczajów. Zaklinanie rzeczywistości mieści się w rezerwuarze kulturowych symboli: to oznacza, że wykorzystanie elementów przesądu buduje natychmiast płaszczyznę porozumienia między nadawcą a odbiorcą kabaretowego komunikatu. W zasadzie wystarczyłoby lekko zmodyfikować zabobon, by wywołać śmiech.
[całość tekstu dostępna będzie w późniejszym terminie]
niedziela, 21 marca 2010
Chamfort: Charaktery i anegdoty. Małe dialogi filozoficzne. Maksymy i myśli
Iskry, Warszawa 2010.
Charaktery w aforyzmach
W dwudziestoleciu międzywojennym Tadeusz Boy Żeleński zwracał uwagę na paradoks: Chamfort przeszedł do świadomości literackiej potomnych nie ze względu na pisma i dokonania, za które cenili go jego współcześni, a dzięki zapiskom, które w osiemnastym wieku światła dziennego nie dojrzały. „Luźne notatki, spostrzeżenia, refleksje, anegdoty, kreślone dla samego siebie, może jako materiał do jakiegoś dzieła. I to jest właściwie wszystko, co dziś żyje z Chamforta” – czytamy w przedrukowanym jako przedmowa tekście. Iskry przypominają teraz w jednej publikacji trzy zbiorki miniatur, które rozsławiły Chamforta i zapewniły mu uznanie – to najbardziej chyba kojarzone z tym autorem „Charaktery i anegdoty” oraz niemal równie obszerne „Maksymy i myśli” a także zajmujące tylko kilka stron „Małe dialogi filozoficzne”. Teksty w tomiku ucieszą zarówno zbieraczy anegdot, jak i miłośników złotych myśli – lapidarne zapiski Chamforta do dzisiaj mogą cieszyć i zaskakiwać, choć nie zawsze przybierają formę obecnie akceptowanych (ze względu na kształt) żartów.
Każda część zbiorku ma innego tłumacza – „Charaktery i anegdoty” przez Boya Żeleńskiego otrzymują lekko archaizujące brzmienie, są stylizowane na poprzednie epoki. Ryszard Engelking w dialogach filozoficznych nie miał raczej wielkiego pola manewru – także Konrad Drzewiecki, autor przekładu „Maksym i myśli” zdecydował się na uniwersalny, uwspółcześniony (a przynajmniej nie – modyfikowany) język. Trzy części książki przynoszą zatem różne doznania estetyczne, a zmiany tłumaczy przynoszą jeszcze bardziej wyraźne rozgraniczenia kolejnych partii.
Chamfort kreśli portrety ludzkie charakterystyczną niepowtarzalną kreską – choć może być trudno uchwycić jej istotę w zwykłej recenzji. „Charaktery i anegdoty” to krótkie migawki z życia wyższych sfer, scenki, pozwalające autorowi na wydobycie – zwykle dzięki odruchowym reakcjom obserwowanych – sedna osobowości danej postaci. Mają „Charaktery i anegdoty” sporo z plotki, chociaż Chamfort skrzętnie ukrywa tożsamość bohaterów (a nawet swoją), zasłaniając się inicjałami. Zresztą – nie zawsze chodzi przecież o wydobycie na jaw charakteru konkretnego człowieka, równie częste co takie podejście jest układani satyrycznych (w oświeceniowym znaczeniu) wizerunków pewnych typów ludzkich. W „Charakterach i anegdotach” drobne, codzienne wydarzenia, skrótowo przedstawione, służą jako tło do wyśmiewania i piętnowania postaw pełnych obłudy – lub po prostu nagannych. Sam autor nie komentuje prezentowanych zajść, zwykle puenta króciutkiej powiastki zawiera się w ostatniej wypowiedzi bohatera – do czytelników należy zatem rozszyfrowanie jej.
„Małe dialogi filozoficzne” to z kolei spostrzeżenia podobne jak w „Charakterach”, ale – rozpisane na głosy. Zwykle zamykają się w dwóch – trzech ripostach. Konstrukcją zbliżone są do dowcipów dialogowych, lecz chodzi w nich nie tyle o wywołanie śmiechu, co – o wzbudzenie zaskoczenia i sprowokowanie do refleksji. Chamfort w dialogach odtwarza lub wymyśla rozmowy przyjaciół, kochanków, sług z panami, często wprowadzając jako temat wywodów – nieobecne przy tym osoby.
Wreszcie ostatnia część tomiku, „Maksymy i myśli”, wydaje się dziś najbardziej aktualna. Przemyślenia Chamforta, ujęte w lapidarne formułki, zawierają w sobie nadzwyczaj trafne oceny kondycji ludzkiej, społeczeństwa, bogaczy, mówią o samotności i cnotach charakteru, o moralności, a także o kobietach, miłości i małżeństwie, o uczonych i literatach, o niewoli i wolności. Te filozoficzne drobiazgi są dowodem na spostrzegawczość autora – oraz na talent do czynienia syntetyzujących skrótów. Bywa Chamfort prześmiewcą, ironistą, satyrykiem, czasem daje upust frywolnym skojarzeniom – ale równie często jest myślicielem, dobrym komentatorem czy świadkiem absurdów.
Zbiorek, który ukazał się nakładem Iskier, nie nadaje się do szybkiej lektury – należy smakować kolejne anegdoty i myśli, rozpatrywać sens aforyzmów i ich trafność w obecnym świecie, odnajdować konotacje, które kierowały twórcą. Książka ta, jak zresztą większość wybitnych publikacji, gromadzących ulotne zapiski – dostarczy odbiorcom materiału do przemyśleń.
Mimo upływu czasu Chamfort wciąż będzie cytowany – i ceniony. Przemiany społeczne, obyczajowe oraz kulturowe nie odbierają tym miniaturom znaczenia – co tylko świadczy o tym, jak dobrze potrafił autor ocenić człowieka.
Charaktery w aforyzmach
W dwudziestoleciu międzywojennym Tadeusz Boy Żeleński zwracał uwagę na paradoks: Chamfort przeszedł do świadomości literackiej potomnych nie ze względu na pisma i dokonania, za które cenili go jego współcześni, a dzięki zapiskom, które w osiemnastym wieku światła dziennego nie dojrzały. „Luźne notatki, spostrzeżenia, refleksje, anegdoty, kreślone dla samego siebie, może jako materiał do jakiegoś dzieła. I to jest właściwie wszystko, co dziś żyje z Chamforta” – czytamy w przedrukowanym jako przedmowa tekście. Iskry przypominają teraz w jednej publikacji trzy zbiorki miniatur, które rozsławiły Chamforta i zapewniły mu uznanie – to najbardziej chyba kojarzone z tym autorem „Charaktery i anegdoty” oraz niemal równie obszerne „Maksymy i myśli” a także zajmujące tylko kilka stron „Małe dialogi filozoficzne”. Teksty w tomiku ucieszą zarówno zbieraczy anegdot, jak i miłośników złotych myśli – lapidarne zapiski Chamforta do dzisiaj mogą cieszyć i zaskakiwać, choć nie zawsze przybierają formę obecnie akceptowanych (ze względu na kształt) żartów.
Każda część zbiorku ma innego tłumacza – „Charaktery i anegdoty” przez Boya Żeleńskiego otrzymują lekko archaizujące brzmienie, są stylizowane na poprzednie epoki. Ryszard Engelking w dialogach filozoficznych nie miał raczej wielkiego pola manewru – także Konrad Drzewiecki, autor przekładu „Maksym i myśli” zdecydował się na uniwersalny, uwspółcześniony (a przynajmniej nie – modyfikowany) język. Trzy części książki przynoszą zatem różne doznania estetyczne, a zmiany tłumaczy przynoszą jeszcze bardziej wyraźne rozgraniczenia kolejnych partii.
Chamfort kreśli portrety ludzkie charakterystyczną niepowtarzalną kreską – choć może być trudno uchwycić jej istotę w zwykłej recenzji. „Charaktery i anegdoty” to krótkie migawki z życia wyższych sfer, scenki, pozwalające autorowi na wydobycie – zwykle dzięki odruchowym reakcjom obserwowanych – sedna osobowości danej postaci. Mają „Charaktery i anegdoty” sporo z plotki, chociaż Chamfort skrzętnie ukrywa tożsamość bohaterów (a nawet swoją), zasłaniając się inicjałami. Zresztą – nie zawsze chodzi przecież o wydobycie na jaw charakteru konkretnego człowieka, równie częste co takie podejście jest układani satyrycznych (w oświeceniowym znaczeniu) wizerunków pewnych typów ludzkich. W „Charakterach i anegdotach” drobne, codzienne wydarzenia, skrótowo przedstawione, służą jako tło do wyśmiewania i piętnowania postaw pełnych obłudy – lub po prostu nagannych. Sam autor nie komentuje prezentowanych zajść, zwykle puenta króciutkiej powiastki zawiera się w ostatniej wypowiedzi bohatera – do czytelników należy zatem rozszyfrowanie jej.
„Małe dialogi filozoficzne” to z kolei spostrzeżenia podobne jak w „Charakterach”, ale – rozpisane na głosy. Zwykle zamykają się w dwóch – trzech ripostach. Konstrukcją zbliżone są do dowcipów dialogowych, lecz chodzi w nich nie tyle o wywołanie śmiechu, co – o wzbudzenie zaskoczenia i sprowokowanie do refleksji. Chamfort w dialogach odtwarza lub wymyśla rozmowy przyjaciół, kochanków, sług z panami, często wprowadzając jako temat wywodów – nieobecne przy tym osoby.
Wreszcie ostatnia część tomiku, „Maksymy i myśli”, wydaje się dziś najbardziej aktualna. Przemyślenia Chamforta, ujęte w lapidarne formułki, zawierają w sobie nadzwyczaj trafne oceny kondycji ludzkiej, społeczeństwa, bogaczy, mówią o samotności i cnotach charakteru, o moralności, a także o kobietach, miłości i małżeństwie, o uczonych i literatach, o niewoli i wolności. Te filozoficzne drobiazgi są dowodem na spostrzegawczość autora – oraz na talent do czynienia syntetyzujących skrótów. Bywa Chamfort prześmiewcą, ironistą, satyrykiem, czasem daje upust frywolnym skojarzeniom – ale równie często jest myślicielem, dobrym komentatorem czy świadkiem absurdów.
Zbiorek, który ukazał się nakładem Iskier, nie nadaje się do szybkiej lektury – należy smakować kolejne anegdoty i myśli, rozpatrywać sens aforyzmów i ich trafność w obecnym świecie, odnajdować konotacje, które kierowały twórcą. Książka ta, jak zresztą większość wybitnych publikacji, gromadzących ulotne zapiski – dostarczy odbiorcom materiału do przemyśleń.
Mimo upływu czasu Chamfort wciąż będzie cytowany – i ceniony. Przemiany społeczne, obyczajowe oraz kulturowe nie odbierają tym miniaturom znaczenia – co tylko świadczy o tym, jak dobrze potrafił autor ocenić człowieka.
sobota, 20 marca 2010
Steve Feasey: Wilkołak. Dlaczego ja?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.
Podwójna osobowość
Za sprawą Stephenie Meyer do łask w literaturze czwartej powróciły uwielbiane przez wielu gotów motywy. Steve Feasey postawił na serię, w której watki z gier komputerowych przeplatają się z tradycyjnymi pomysłami z powieści grozy, a w osobie głównego bohatera cyklu łączą się dwa światy – realny i fantastyczny. Jest to pewne odświeżenie schematu, a już po pierwszym tomie historii widać mniej więcej, jakie rozwiązania autor będzie wybierał najchętniej.
W książce „Wilkołak. Dlaczego ja?” młodzi odbiorcy poznają Treya Laporte, czternastolatka z domu dziecka. Chłopiec budzi się pewnego dnia w swoim – zdemolowanym – pokoju z objawami ciężkiego kaca, nie jest to jednak efekt suto zakrapianej imprezy. Trey nie ma pojęcia, co się z nim działo, ale od przykrych konsekwencji ze strony dyrektora uwalnia go wizyta dziwnego mężczyzny, który stroni od światła. Lucien, nowy opiekun Treya, to wampir, przyjaciel rodziców chłopca. Wkracza na scenę w momencie gdy w nastolatku ujawniają się geny. Trey jest bowiem wilkołakiem, mało tego: jest wilkołakiem, na którego polują groźne i bezwzględne demony. W przeszłości bohatera skrywa się za to wielka tajemnica. Trey będzie musiał szybko przywyknąć do swojej nowej, nieznanej dotąd, natury i pod okiem ponad dwustuletniego wampira walczyć o Alexę, jego piękną córkę.
Steve Feasey klasyczne wątki połączył z fabułą rodem z filmu sensacyjnego bądź gry komputerowej, a w tekście przemycił też ocenę współczesnych nastolatków (dziewczyna okazuje się piękna dopiero wtedy, gdy zmyje z siebie gotycki makijaż). W książce bardzo dużo jest scen akcji – pościgów, pułapek i zasadzek, walk, potyczek i zabójstw (łagodniejszych o tyle, że przeniesionych ze świata fantastyki, kompletnie nierealnych), pojedynków i starć. Szczegółowo przedstawia autor broń i efekty jej użycia (to zabieg niemal bez modyfikacji przeniesiony z gier), mniej skupia się na dojrzewaniu swojego bohatera, stawia raczej na dynamiczną fabułę niż na psychologiczne zagrania. W związku z tym na przystosowanie się do nowej sytuacji Trey ma naprawdę niewiele czasu, chociaż i tak udało się autorowi w paru miejscach uchwycić chłopca jako zwyczajnego nastolatka, przechodzącego okres buntu. Właściwa historia zaczyna się bardzo szybko, jakby autor chciał od razu przedstawić sedno powieści, bojąc się, że znudzeni czytelnicy odstąpią od lektury.
Tym, co w książce „Wilkołak. Dlaczego ja?” najbardziej zwraca uwagę, staje się umiejętne zestawienie zwyczajności i świata wampirów. Cieszy fakt, że zwykłe z pozoru wydarzenia rozwijają się w nieprzewidywalnym dla młodych odbiorców kierunku – bo trudno cokolwiek przewidzieć, kiedy autor sam kreuje zbiór zasad rządzących istotami o nadnaturalnych skłonnościach. Dla łatwiejszego rozeznania się w owych regułach Feasey przygotował na końcu książki „Demoncyklopedię. Przewodnik po otchłani i istotach ją zamieszkujących”.
Z powieści dla młodzieży wyjął Steve Feasey sytuację nastolatka, postawionego przed ekstremalnymi doznaniami. Pozbawiony opieki chłopiec trafia do nowego środowiska, musi nauczyć się, jak sobie radzić w nietypowej scenerii i jak zwalczać przeciwników, których dotąd spotykał jedynie w świecie wirtualnym. Dochodzi do tego lekko zarysowany wątek miłosny: Trey odkrywa ze zdziwieniem, że mimo irytujących dziewczyńskich przyzwyczajeń Alexa zaczyna mu się podobać. Dalej: w książce przedstawione jest dorastanie bohatera, który musi nauczyć się szybkiego podejmowania decyzji i wypracować w sobie odwagę. Do tego dodać należy sceny typowe dla opowieści o wampirach. Feasey wyraźnie pragnie konkurować ze zdobyczami współczesnych mediów, stąd nasycenie powieści brutalnością. Krwawe obrazki mają nie tylko uwiarygodnić fabułę – ich brak byłby w końcu dość dziwny w podobnej narracji – ale także powinny uatrakcyjnić książkę w oczach dzisiejszych odbiorców, przyzwyczajonych do szokowania i epatowania przemocą. Feasey pokazuje, że literatura nie musi być nudna, a odważne akcje nie są zarezerwowane wyłącznie dla filmów czy gier. W związku z tym także narracja podlega uproszczeniu, by nie zakłócać odbioru.
Steve Feasey nie zamyka swojej książki, zachęcając tym samym do lektury całego cyklu – komu nieobojętne będą losy bohaterów i dalszy rozwój fabuły – skusi się na już zapowiadaną kolejną część.
Podwójna osobowość
Za sprawą Stephenie Meyer do łask w literaturze czwartej powróciły uwielbiane przez wielu gotów motywy. Steve Feasey postawił na serię, w której watki z gier komputerowych przeplatają się z tradycyjnymi pomysłami z powieści grozy, a w osobie głównego bohatera cyklu łączą się dwa światy – realny i fantastyczny. Jest to pewne odświeżenie schematu, a już po pierwszym tomie historii widać mniej więcej, jakie rozwiązania autor będzie wybierał najchętniej.
W książce „Wilkołak. Dlaczego ja?” młodzi odbiorcy poznają Treya Laporte, czternastolatka z domu dziecka. Chłopiec budzi się pewnego dnia w swoim – zdemolowanym – pokoju z objawami ciężkiego kaca, nie jest to jednak efekt suto zakrapianej imprezy. Trey nie ma pojęcia, co się z nim działo, ale od przykrych konsekwencji ze strony dyrektora uwalnia go wizyta dziwnego mężczyzny, który stroni od światła. Lucien, nowy opiekun Treya, to wampir, przyjaciel rodziców chłopca. Wkracza na scenę w momencie gdy w nastolatku ujawniają się geny. Trey jest bowiem wilkołakiem, mało tego: jest wilkołakiem, na którego polują groźne i bezwzględne demony. W przeszłości bohatera skrywa się za to wielka tajemnica. Trey będzie musiał szybko przywyknąć do swojej nowej, nieznanej dotąd, natury i pod okiem ponad dwustuletniego wampira walczyć o Alexę, jego piękną córkę.
Steve Feasey klasyczne wątki połączył z fabułą rodem z filmu sensacyjnego bądź gry komputerowej, a w tekście przemycił też ocenę współczesnych nastolatków (dziewczyna okazuje się piękna dopiero wtedy, gdy zmyje z siebie gotycki makijaż). W książce bardzo dużo jest scen akcji – pościgów, pułapek i zasadzek, walk, potyczek i zabójstw (łagodniejszych o tyle, że przeniesionych ze świata fantastyki, kompletnie nierealnych), pojedynków i starć. Szczegółowo przedstawia autor broń i efekty jej użycia (to zabieg niemal bez modyfikacji przeniesiony z gier), mniej skupia się na dojrzewaniu swojego bohatera, stawia raczej na dynamiczną fabułę niż na psychologiczne zagrania. W związku z tym na przystosowanie się do nowej sytuacji Trey ma naprawdę niewiele czasu, chociaż i tak udało się autorowi w paru miejscach uchwycić chłopca jako zwyczajnego nastolatka, przechodzącego okres buntu. Właściwa historia zaczyna się bardzo szybko, jakby autor chciał od razu przedstawić sedno powieści, bojąc się, że znudzeni czytelnicy odstąpią od lektury.
Tym, co w książce „Wilkołak. Dlaczego ja?” najbardziej zwraca uwagę, staje się umiejętne zestawienie zwyczajności i świata wampirów. Cieszy fakt, że zwykłe z pozoru wydarzenia rozwijają się w nieprzewidywalnym dla młodych odbiorców kierunku – bo trudno cokolwiek przewidzieć, kiedy autor sam kreuje zbiór zasad rządzących istotami o nadnaturalnych skłonnościach. Dla łatwiejszego rozeznania się w owych regułach Feasey przygotował na końcu książki „Demoncyklopedię. Przewodnik po otchłani i istotach ją zamieszkujących”.
Z powieści dla młodzieży wyjął Steve Feasey sytuację nastolatka, postawionego przed ekstremalnymi doznaniami. Pozbawiony opieki chłopiec trafia do nowego środowiska, musi nauczyć się, jak sobie radzić w nietypowej scenerii i jak zwalczać przeciwników, których dotąd spotykał jedynie w świecie wirtualnym. Dochodzi do tego lekko zarysowany wątek miłosny: Trey odkrywa ze zdziwieniem, że mimo irytujących dziewczyńskich przyzwyczajeń Alexa zaczyna mu się podobać. Dalej: w książce przedstawione jest dorastanie bohatera, który musi nauczyć się szybkiego podejmowania decyzji i wypracować w sobie odwagę. Do tego dodać należy sceny typowe dla opowieści o wampirach. Feasey wyraźnie pragnie konkurować ze zdobyczami współczesnych mediów, stąd nasycenie powieści brutalnością. Krwawe obrazki mają nie tylko uwiarygodnić fabułę – ich brak byłby w końcu dość dziwny w podobnej narracji – ale także powinny uatrakcyjnić książkę w oczach dzisiejszych odbiorców, przyzwyczajonych do szokowania i epatowania przemocą. Feasey pokazuje, że literatura nie musi być nudna, a odważne akcje nie są zarezerwowane wyłącznie dla filmów czy gier. W związku z tym także narracja podlega uproszczeniu, by nie zakłócać odbioru.
Steve Feasey nie zamyka swojej książki, zachęcając tym samym do lektury całego cyklu – komu nieobojętne będą losy bohaterów i dalszy rozwój fabuły – skusi się na już zapowiadaną kolejną część.
piątek, 19 marca 2010
Maria Diatłowicka: Mozaika rodzinna
Nowy Świat, Warszawa 2010.
Kronika rodu
Ludzie żyją coraz szybciej i coraz bardziej samotnie – mniejszą niż dawniej wagę przykładają do przeszłości, do swoich przodków i historii rodzin. Tymczasem w rodzinnych archiwach skrywać się może wiele tajemnic czy anegdot wartych upamiętnienia. Publikacja Marii Diatłowickiej jest tego najlepszym dowodem. Wbrew pozorom to wcale nie opowieść przeznaczona tylko dla bliskich autorki – losami potomków Johanna Reiffa zainteresować się mogą wielbiciele historii, dawnej kultury i obyczajowości, a także czytelnicy, których interesują procesy polonizowania się. Znajdą tu coś dla siebie nawet poszukiwacze anegdot o sławnych ludziach – z rozbudowanej rodziny wywodził się między innymi Edward Kłosiński, znany nie tylko jako drugi mąż Krystyny Jandy.
Maria Diatłowicka postanowiła przedstawić losy rodu począwszy od osiedlenia się przodków w Warszawie w XIX wieku. Prowadzi czytelników przez czasy zaborów, pokazując, jak wielka historia wpływała na decyzje zwykłych ludzi. Drugim „przystankiem” czyni Diatłowicka czasy okupacji – w dość obszernym i chyba najciekawszym w całej książce rozdziale opowiada o doświadczeniach rodziny, w której krew niemiecka mieszała się z polską. Koniec wojny przyniósł rozproszenie się członków rodu po całym kraju – autorka próbuje uporządkować ich losy ze względu na miejsce osiedlenia. Osobny rozdział poświęca sobie, zatrzymując się nad nietypowymi sposobami kształcenia, często zależnymi od polityki państwa.
Na początku Diatłowicka mozolnie odtwarza przeszłość, odgrzebuje wspomnienia i pamiątki, konfrontuje je z historycznymi publikacjami, lecz najwięcej uwagi poświęca anegdocie, romansowym opowieściom i rodzinnym przekazom. Utrwala wzruszające drobiazgi, zajmuje się warstwą obyczajową i kolejno opisuje członków rodziny, w typowe opisy biograficzne włączając znacznie ciekawsze przekazy. Rozdział o drugiej wojnie światowej jawi się najżywiej – bo utkany jest także z obserwacji samej autorki – i z licznych opowieści krewnych. Tu Diatłowicka nie musi przedstawiać tła historycznego, może sobie pozwolić na większą swobodę w narracji – i ukazuje wydarzenia z subiektywnej perspektywy. Jednostkowe świadectwa przynoszą obraz bardziej interesujący niż schematyczne, podręcznikowe opisy, a wśród sylwetek bliskich znajdują się postacie zasługujące na uwagę. Codzienne małe akty bohaterstwa – ale i poczucie humoru, pogoda ducha nawet w obliczu tragedii – to sprawia, że rozdział o wojnie czyta się tak dobrze.
Pod koniec książki jednak postawa Diatłowickiej zaczyna przybierać tony moralizatorskie – i momentami staje się trudna do zniesienia. Od początku wiadomo, że nie będziemy mieć do czynienia z obiektywnym dziełem, spojrzeniem z dystansu i bez emocji – przyjęcie tego za pewnik jest w ogóle podstawą rozpoczęcia lektury. Autorka idealizuje swoich przodków, wskazuje niemal wyłącznie ich godne podziwu cechy, portretuje jasną stronę ich osobowości. Rodzina składała się według Diatłowickiej z jednostek mądrych i dobrych, uczciwych, pracowitych, dzielnych, cnotliwych i wspaniałych, a przy tym – głęboko miłujących ojczyznę. O czarnych owcach i kłótniach nie ma tu mowy, próżno by szukać skandalików czy przykrości, zresztą sama autorka odcina się od takich zamiarów, udając wstręt do typowej dla współczesnych mediów pogoni za sensacją. Do tego można się przyzwyczaić, nikt w końcu nie zabroni pisania peanów, choćby i na cześć własnego rodu. Gorzej, że autorka w ostatnich rozdziałach przypomina sobie, że w jej rodzinie dyskusje na tematy polityczne są nieodłączną częścią spotkań – i najzwyczajniej w świecie zaczyna prezentować stanowiska wobec kolejnych rządów. Wcześniej w tomie rzuca raczej ogólnikowe hasła, krytykujące współczesne władze – wówczas jeszcze można przymknąć na to oko, mimo że trąci to banałem. Ale już wyłuszczanie poglądów na życie polityczne mogłaby sobie autorka darować – zwłaszcza że wcale za przekonujące nie da się uznać stwierdzenia, że w jej rodzinie już tak jest. Na szczęście uwagę od propagandy odciąga warstwa obyczajowa.
Troszkę błędów się w książce znalazło. „Tą” zamiast „tę” da się zrozumieć jako brak czujności korekty, uśpionej dość poprawnym, pewnym stylem autorki. Jednak do najgorszych stylistycznych potknięć należy u Diatłowickiej nadużywanie czasownika „być” – zdarzają się w książce całe akapity, w których „być” powtarza się co najmniej raz w każdym zdaniu: przydałoby się mimo wszystko trochę więcej ekwilibrystyki narracyjnej, by obok treści wciągać mogła także i forma.
Największą wadą tej publikacji będzie dla odbiorców prawdopodobnie emocjonalny stosunek Marii Diatłowickiej do wszystkich potomków Johanna Reiffa, co objawi się przesadną kategorycznością w udowadnianiu ich zalet. Najmocniejszym punktem książki stanie się natomiast całe mnóstwo anegdot i humorystycznych opowieści, składających się na mozaikę rodzinną. Dla oryginalnych (bo Diatłowicka faktycznie nie posiłkuje się obiegowymi dowcipami) zabawnych scenek warto po tę obszerną historię sięgnąć. Zadęcie polityczne w części zapisków równoważy opis obyczajowości, a losy obcej rodziny mogą okazać się dla czytelników bardzo interesujące.
Kronika rodu
Ludzie żyją coraz szybciej i coraz bardziej samotnie – mniejszą niż dawniej wagę przykładają do przeszłości, do swoich przodków i historii rodzin. Tymczasem w rodzinnych archiwach skrywać się może wiele tajemnic czy anegdot wartych upamiętnienia. Publikacja Marii Diatłowickiej jest tego najlepszym dowodem. Wbrew pozorom to wcale nie opowieść przeznaczona tylko dla bliskich autorki – losami potomków Johanna Reiffa zainteresować się mogą wielbiciele historii, dawnej kultury i obyczajowości, a także czytelnicy, których interesują procesy polonizowania się. Znajdą tu coś dla siebie nawet poszukiwacze anegdot o sławnych ludziach – z rozbudowanej rodziny wywodził się między innymi Edward Kłosiński, znany nie tylko jako drugi mąż Krystyny Jandy.
Maria Diatłowicka postanowiła przedstawić losy rodu począwszy od osiedlenia się przodków w Warszawie w XIX wieku. Prowadzi czytelników przez czasy zaborów, pokazując, jak wielka historia wpływała na decyzje zwykłych ludzi. Drugim „przystankiem” czyni Diatłowicka czasy okupacji – w dość obszernym i chyba najciekawszym w całej książce rozdziale opowiada o doświadczeniach rodziny, w której krew niemiecka mieszała się z polską. Koniec wojny przyniósł rozproszenie się członków rodu po całym kraju – autorka próbuje uporządkować ich losy ze względu na miejsce osiedlenia. Osobny rozdział poświęca sobie, zatrzymując się nad nietypowymi sposobami kształcenia, często zależnymi od polityki państwa.
Na początku Diatłowicka mozolnie odtwarza przeszłość, odgrzebuje wspomnienia i pamiątki, konfrontuje je z historycznymi publikacjami, lecz najwięcej uwagi poświęca anegdocie, romansowym opowieściom i rodzinnym przekazom. Utrwala wzruszające drobiazgi, zajmuje się warstwą obyczajową i kolejno opisuje członków rodziny, w typowe opisy biograficzne włączając znacznie ciekawsze przekazy. Rozdział o drugiej wojnie światowej jawi się najżywiej – bo utkany jest także z obserwacji samej autorki – i z licznych opowieści krewnych. Tu Diatłowicka nie musi przedstawiać tła historycznego, może sobie pozwolić na większą swobodę w narracji – i ukazuje wydarzenia z subiektywnej perspektywy. Jednostkowe świadectwa przynoszą obraz bardziej interesujący niż schematyczne, podręcznikowe opisy, a wśród sylwetek bliskich znajdują się postacie zasługujące na uwagę. Codzienne małe akty bohaterstwa – ale i poczucie humoru, pogoda ducha nawet w obliczu tragedii – to sprawia, że rozdział o wojnie czyta się tak dobrze.
Pod koniec książki jednak postawa Diatłowickiej zaczyna przybierać tony moralizatorskie – i momentami staje się trudna do zniesienia. Od początku wiadomo, że nie będziemy mieć do czynienia z obiektywnym dziełem, spojrzeniem z dystansu i bez emocji – przyjęcie tego za pewnik jest w ogóle podstawą rozpoczęcia lektury. Autorka idealizuje swoich przodków, wskazuje niemal wyłącznie ich godne podziwu cechy, portretuje jasną stronę ich osobowości. Rodzina składała się według Diatłowickiej z jednostek mądrych i dobrych, uczciwych, pracowitych, dzielnych, cnotliwych i wspaniałych, a przy tym – głęboko miłujących ojczyznę. O czarnych owcach i kłótniach nie ma tu mowy, próżno by szukać skandalików czy przykrości, zresztą sama autorka odcina się od takich zamiarów, udając wstręt do typowej dla współczesnych mediów pogoni za sensacją. Do tego można się przyzwyczaić, nikt w końcu nie zabroni pisania peanów, choćby i na cześć własnego rodu. Gorzej, że autorka w ostatnich rozdziałach przypomina sobie, że w jej rodzinie dyskusje na tematy polityczne są nieodłączną częścią spotkań – i najzwyczajniej w świecie zaczyna prezentować stanowiska wobec kolejnych rządów. Wcześniej w tomie rzuca raczej ogólnikowe hasła, krytykujące współczesne władze – wówczas jeszcze można przymknąć na to oko, mimo że trąci to banałem. Ale już wyłuszczanie poglądów na życie polityczne mogłaby sobie autorka darować – zwłaszcza że wcale za przekonujące nie da się uznać stwierdzenia, że w jej rodzinie już tak jest. Na szczęście uwagę od propagandy odciąga warstwa obyczajowa.
Troszkę błędów się w książce znalazło. „Tą” zamiast „tę” da się zrozumieć jako brak czujności korekty, uśpionej dość poprawnym, pewnym stylem autorki. Jednak do najgorszych stylistycznych potknięć należy u Diatłowickiej nadużywanie czasownika „być” – zdarzają się w książce całe akapity, w których „być” powtarza się co najmniej raz w każdym zdaniu: przydałoby się mimo wszystko trochę więcej ekwilibrystyki narracyjnej, by obok treści wciągać mogła także i forma.
Największą wadą tej publikacji będzie dla odbiorców prawdopodobnie emocjonalny stosunek Marii Diatłowickiej do wszystkich potomków Johanna Reiffa, co objawi się przesadną kategorycznością w udowadnianiu ich zalet. Najmocniejszym punktem książki stanie się natomiast całe mnóstwo anegdot i humorystycznych opowieści, składających się na mozaikę rodzinną. Dla oryginalnych (bo Diatłowicka faktycznie nie posiłkuje się obiegowymi dowcipami) zabawnych scenek warto po tę obszerną historię sięgnąć. Zadęcie polityczne w części zapisków równoważy opis obyczajowości, a losy obcej rodziny mogą okazać się dla czytelników bardzo interesujące.
czwartek, 18 marca 2010
Wojciech Widłak: Podręczny nieporadnik. Grzebień
Czerwony Konik, Kraków 2010.
Instrukcja obsługi grzebienia
Jeśli pierwsza część zamierzonej serii okazała się strzałem w dziesiątkę, istnieją zwykle obawy, że następna wybrzmi słabiej. Nie znajduje to potwierdzenia w przypadku „Podręcznych nieporadników” profesora Kurzawki i adiunkta Kwasa, czyli zabawnych książeczek Wojciecha Widłaka i Pawła Pawlaka. „Grzebień” cieszy tak samo jak „Młotek”, choć przecież pomysł na publikację pozostał niezmieniony.
Profesor Kurzawka i adiunkt Kwas próbują tym razem odpowiedzieć na pytanie, czy warto inwestować w przemysł grzebieniarski – sprawdzają więc w szeregu eksperymentów, do czego grzebień się nie nadaje. Serie testów przynoszą nieoczekiwane (lecz sensowne) wnioski, przedstawiane czytelnikom w formie krótkiego podsumowania. Po lekturze jasna stanie się opinia Wdzięcznego Czytelnika (pseudorecenzje na czwartej stronie okładki to kolejny obszar twórczo wykorzystany przez autorów i przesycony dowcipem): „Ta książka otworzyła mi oczy. Już po jej trzykrotnym przeczytaniu przestałem przetykać rury grzebieniem. Teraz używam do tego saksofonu”. To akurat nie absurd w czystej postaci, a rzeczowy komentarz do kolejnego wybitnego naukowego dzieła profesora Kurzawki i jego dzielnego pomocnika. Absurd mieści się w samych pomysłach na zastosowanie przedmiotów codziennego użytku – reszta w naturalny sposób z owych pomysłów wynika.
Młotek był potraktowany w kreatywnym kursie obsługi (raczej: nieobsługi) jak typowy przedmiot. Przy grzebieniu poza rzeczowymi zastosowaniami Wojciech Widłak proponuje też odejście w stronę abstrakcji (wyciąganie wniosków i poszerzanie horyzontów przy użyciu grzebienia nie prowadzi do oszałamiających rezultatów, może mieć natomiast dla małych odbiorców wymiar edukacyjny, łączy też dosłowność z metaforyką, co oczywiście rozwija wyobraźnię). Przejście do dwóch pomysłów niedosłownych pozwala odkryć nowe, niewyeksploatowane jeszcze płaszczyzny żartu i uniknąć rutyny. O tej zresztą nie można w przypadku „Grzebienia” mówić, jako że pomysły Widłaka i Pawlaka nie należą do schematycznych. Najbardziej cieszy fakt, że autorzy nie poprzestają na prostych obserwacjach, lecz wyciągają z nich dalsze wnioski, dodając w ten sposób odrębną płaszczyznę komizmu: śmiech z wizji na zastosowanie grzebienia potęgują jeszcze logicznymi konsekwencjami doświadczeń.
Jak w poprzednim tomiku, tak i teraz, Wojciech Widłak satyrycznie nasyca wszystkie standardowe i zwykle stypizowane elementy książki. Nie dziwi już instrukcja obsługi skrzydełka, ale w stopce ponownie pojawiają się dowcipy wysokiej klasy. Swojego miejsca i roli doczekały się żony, a zwykłe zapewnienie o przypadkowości podobieństwa występujących na ilustracjach bohaterów do rzeczywistych żyjących postaci (nie ma znaczenia, że – kogutów) staje się jedną z przyczyn śmiechu odbiorców. Ręczne dopiski zwracają uwagę – wśród zabaw zmienia się nawet nazwę wydawnictwa (Czerwony Konik to jedyny znany mi wydawca, który nie boi się podobnych operacji na swoim logo). Dalej: jak na dzieło naukowe przystało, „Grzebień” wyposażony jest w bibliografię (cóż z tego, że zastępczą) – i, jak nietrudno się domyślić, to miejsce również podlega humorystycznym modyfikacjom, autorzy wymyślają sobie kolejne pozycje, coraz bardziej dając się ponieść wyobraźni.
Wielbicieli graficznej strony (w końcu „Młotek” otrzymał nagrodę polskiej sekcji Ibby) ucieszy fakt, że i tym razem Paweł Pawlak stanął na wysokości zadania. W rysunkach nie tylko uwzględnił konkretne doświadczenia, ale przemycił też żarty sytuacyjne, chociaż w „Grzebieniu” najbardziej sprawdza się w warstwie komizmu słownego, kiedy ubarwia ilustracje podpisami, które dodatkowo wprowadzają płaszczyznę śmiechu. Na kartach książki mnóstwo jest absurdalnych pieczątek i rysunków, które nie licują z powagą i dostojeństwem uczonych.
„Grzebień” nie należy wcale do literatury czwartej. A raczej: należy nie tylko do literatury czwartej, to w końcu pozycja, która rozbawi także dorosłych, umieszczam ją zatem na półce z satyrą – nie byle jaką satyrą. Wydawałoby się, że pomysły Wojciecha Widłaka i Pawła Pawlaka nie nadadzą się do powtórnego wykorzystania, tymczasem autorzy udowadniają swoją niebywałą kreatywność i poczucie tego, co absurdalne i śmieszne.
Jest publikacja Czerwonego Konika książką krótką, ale pełną żartu, a przy tym – pięknie wydaną. Ucieszy każdego miłośnika humoru niebanalnego i z pewnością nie znudzi się po pierwszej lekturze. A to przecież nie koniec podręcznych nieporadników…
Instrukcja obsługi grzebienia
Jeśli pierwsza część zamierzonej serii okazała się strzałem w dziesiątkę, istnieją zwykle obawy, że następna wybrzmi słabiej. Nie znajduje to potwierdzenia w przypadku „Podręcznych nieporadników” profesora Kurzawki i adiunkta Kwasa, czyli zabawnych książeczek Wojciecha Widłaka i Pawła Pawlaka. „Grzebień” cieszy tak samo jak „Młotek”, choć przecież pomysł na publikację pozostał niezmieniony.
Profesor Kurzawka i adiunkt Kwas próbują tym razem odpowiedzieć na pytanie, czy warto inwestować w przemysł grzebieniarski – sprawdzają więc w szeregu eksperymentów, do czego grzebień się nie nadaje. Serie testów przynoszą nieoczekiwane (lecz sensowne) wnioski, przedstawiane czytelnikom w formie krótkiego podsumowania. Po lekturze jasna stanie się opinia Wdzięcznego Czytelnika (pseudorecenzje na czwartej stronie okładki to kolejny obszar twórczo wykorzystany przez autorów i przesycony dowcipem): „Ta książka otworzyła mi oczy. Już po jej trzykrotnym przeczytaniu przestałem przetykać rury grzebieniem. Teraz używam do tego saksofonu”. To akurat nie absurd w czystej postaci, a rzeczowy komentarz do kolejnego wybitnego naukowego dzieła profesora Kurzawki i jego dzielnego pomocnika. Absurd mieści się w samych pomysłach na zastosowanie przedmiotów codziennego użytku – reszta w naturalny sposób z owych pomysłów wynika.
Młotek był potraktowany w kreatywnym kursie obsługi (raczej: nieobsługi) jak typowy przedmiot. Przy grzebieniu poza rzeczowymi zastosowaniami Wojciech Widłak proponuje też odejście w stronę abstrakcji (wyciąganie wniosków i poszerzanie horyzontów przy użyciu grzebienia nie prowadzi do oszałamiających rezultatów, może mieć natomiast dla małych odbiorców wymiar edukacyjny, łączy też dosłowność z metaforyką, co oczywiście rozwija wyobraźnię). Przejście do dwóch pomysłów niedosłownych pozwala odkryć nowe, niewyeksploatowane jeszcze płaszczyzny żartu i uniknąć rutyny. O tej zresztą nie można w przypadku „Grzebienia” mówić, jako że pomysły Widłaka i Pawlaka nie należą do schematycznych. Najbardziej cieszy fakt, że autorzy nie poprzestają na prostych obserwacjach, lecz wyciągają z nich dalsze wnioski, dodając w ten sposób odrębną płaszczyznę komizmu: śmiech z wizji na zastosowanie grzebienia potęgują jeszcze logicznymi konsekwencjami doświadczeń.
Jak w poprzednim tomiku, tak i teraz, Wojciech Widłak satyrycznie nasyca wszystkie standardowe i zwykle stypizowane elementy książki. Nie dziwi już instrukcja obsługi skrzydełka, ale w stopce ponownie pojawiają się dowcipy wysokiej klasy. Swojego miejsca i roli doczekały się żony, a zwykłe zapewnienie o przypadkowości podobieństwa występujących na ilustracjach bohaterów do rzeczywistych żyjących postaci (nie ma znaczenia, że – kogutów) staje się jedną z przyczyn śmiechu odbiorców. Ręczne dopiski zwracają uwagę – wśród zabaw zmienia się nawet nazwę wydawnictwa (Czerwony Konik to jedyny znany mi wydawca, który nie boi się podobnych operacji na swoim logo). Dalej: jak na dzieło naukowe przystało, „Grzebień” wyposażony jest w bibliografię (cóż z tego, że zastępczą) – i, jak nietrudno się domyślić, to miejsce również podlega humorystycznym modyfikacjom, autorzy wymyślają sobie kolejne pozycje, coraz bardziej dając się ponieść wyobraźni.
Wielbicieli graficznej strony (w końcu „Młotek” otrzymał nagrodę polskiej sekcji Ibby) ucieszy fakt, że i tym razem Paweł Pawlak stanął na wysokości zadania. W rysunkach nie tylko uwzględnił konkretne doświadczenia, ale przemycił też żarty sytuacyjne, chociaż w „Grzebieniu” najbardziej sprawdza się w warstwie komizmu słownego, kiedy ubarwia ilustracje podpisami, które dodatkowo wprowadzają płaszczyznę śmiechu. Na kartach książki mnóstwo jest absurdalnych pieczątek i rysunków, które nie licują z powagą i dostojeństwem uczonych.
„Grzebień” nie należy wcale do literatury czwartej. A raczej: należy nie tylko do literatury czwartej, to w końcu pozycja, która rozbawi także dorosłych, umieszczam ją zatem na półce z satyrą – nie byle jaką satyrą. Wydawałoby się, że pomysły Wojciecha Widłaka i Pawła Pawlaka nie nadadzą się do powtórnego wykorzystania, tymczasem autorzy udowadniają swoją niebywałą kreatywność i poczucie tego, co absurdalne i śmieszne.
Jest publikacja Czerwonego Konika książką krótką, ale pełną żartu, a przy tym – pięknie wydaną. Ucieszy każdego miłośnika humoru niebanalnego i z pewnością nie znudzi się po pierwszej lekturze. A to przecież nie koniec podręcznych nieporadników…
środa, 17 marca 2010
Liane Schneider: Zuzia uczy się jeździć na rowerze
Media Rodzina, Poznań 2010.
Mój pierwszy rower
Nauka jazdy na rowerze to dla każdego malucha wydarzenie ogromnej wagi – zwłaszcza że kiedy posiądzie się już umiejętność poruszania się na dwóch kółkach, to – na całe życie. Nic więc dziwnego, że w serii książeczek edukacyjnych spod szyldu „Mądrej Myszy” znalazł się tomik Liane Schneider „Zuzia uczy się jeździć na rowerze”, przedstawiający zmagania bohaterki z kolejnymi wehikułami.
Zuzia wyrosła już z trójkołowego rowerka, którym przemieszczała się po domu, nie wsiada też na pojazd księżycowy – samochód-zabawkę (żeby nim jeździć, trzeba odpychać się piętami od podłogi). Teraz szaleje na starej hulajnodze, ale coraz bardziej zazdrości Lenie, koleżance z podwórka. Lena śmiga po placu zabaw na pięknym nowym rowerze – i nawet pozwala Zuzi się przejechać. Tyle że nieodpowiednia dla bohaterki wysokość siodełka i kierownicy sprawia, że pierwsza próba kończy się upadkiem. Na szczęście Zuzia nie poddaje się – pragnie tylko mieć własny rower.
Liane Schneider, autorka serii książeczek o Zuzi, po raz kolejny udowodniła, jak dobrą jest obserwatorką maluchów. Doskonale przedstawia wszystkie etapy nauki jazdy, łącznie z emocjami, jakie towarzyszą każdemu dziecku, próbującemu opanować tę trudną sztukę. Zuzia to bohaterka samodzielna, więc rola rodziców w pierwszej fazie eksperymentu została mocno ograniczona: marzenia Zuzi rozbudza jej rówieśniczka, mama i tata wkraczają w momencie, gdy trzeba udzielić fachowych rad i ulepszyć technikę poruszania się na jednośladzie. Ambitna bohaterka ćwiczy nawet zadania, przed jakimi stają jej starsi koledzy, uczniowie czwartych klas, przygotowujący się do egzaminu na kartę rowerową. Autorka kładzie nacisk także na względy bezpieczeństwa: Zuzia i jej koledzy zawsze mają na głowach kaski. Dziewczynka wie od taty, że musi hamować na skraju jezdni, żeby nie wpaść pod samochód – a czas na rowerze spędza tylko na placu zabaw, lub przed domem, pod czujnym okiem rodziców.
Zuzia nabywa umiejętności, które są dla niej i dla jej bliskich powodem do dumy – lecz przy okazji nie traci dziecięcego entuzjazmu i emocjonalności właściwej maluchom. W narracji oznacza to sygnalizowanie ekspresji wykrzyknieniami, ale i wprowadzaniem nie zawsze godnych pochwały postaw (kiedy pewnej siebie Lenie przytrafia się upadek, Zuzia „troszeczkę się cieszy”) – jest więc bohaterka normalnym dzieckiem, z którym maluchy będą się mogły identyfikować. Liane Schneider w opowieści stosuje krótkie zdania w czasie teraźniejszym, przedstawia Zuzię i jej zachowania oraz myśli i poglądy. Ten sposób pisania bliski jest opowieściom przekazywanym ustnie, przy głośnej lekturze (a taka ma szansę najczęściej się pojawiać w przypadku tej serii) wybrzmi jak relacja mówiona, nie tekst czytany. Dzieci będą natomiast mogły śledzić przygody Zuzi na starannych rysunkach Evy Wenzel-Burger.
Umiejętność jazdy na rowerze wiąże się z zapowiedzią miłych przygód i obietnicami dotąd nieznanych rozrywek – ale z pewnością maluchy szybko przekonają się, że warto – jak uczyniła to Zuzia – przesiąść się z trójkołowego dziecinnego rowerka na „dorosły” pojazd. Dla niezdecydowanych fabuła tej książeczki może się stać dobrym argumentem, by pokonać strach i niepewność. Bohaterka historii Liane Schneider ma przecież za zadanie oswoić małych odbiorców z codziennością.
W niemieckiej serii opowiastek o sympatycznej Zuzi liczy się zachęcanie dzieci do naśladowania dzielnej postaci. Zuzia niewiele robi sobie z upadku na rowerze (na skaleczone kolano można przylepić plaster) i chce pokonywać kolejne trudności. Stanowi wzór dla kilkulatków (ale nie niedościgniony ideał), a cykl autorstwa Liane Schneider cieszy się zasłużonym powodzeniem.
Mój pierwszy rower
Nauka jazdy na rowerze to dla każdego malucha wydarzenie ogromnej wagi – zwłaszcza że kiedy posiądzie się już umiejętność poruszania się na dwóch kółkach, to – na całe życie. Nic więc dziwnego, że w serii książeczek edukacyjnych spod szyldu „Mądrej Myszy” znalazł się tomik Liane Schneider „Zuzia uczy się jeździć na rowerze”, przedstawiający zmagania bohaterki z kolejnymi wehikułami.
Zuzia wyrosła już z trójkołowego rowerka, którym przemieszczała się po domu, nie wsiada też na pojazd księżycowy – samochód-zabawkę (żeby nim jeździć, trzeba odpychać się piętami od podłogi). Teraz szaleje na starej hulajnodze, ale coraz bardziej zazdrości Lenie, koleżance z podwórka. Lena śmiga po placu zabaw na pięknym nowym rowerze – i nawet pozwala Zuzi się przejechać. Tyle że nieodpowiednia dla bohaterki wysokość siodełka i kierownicy sprawia, że pierwsza próba kończy się upadkiem. Na szczęście Zuzia nie poddaje się – pragnie tylko mieć własny rower.
Liane Schneider, autorka serii książeczek o Zuzi, po raz kolejny udowodniła, jak dobrą jest obserwatorką maluchów. Doskonale przedstawia wszystkie etapy nauki jazdy, łącznie z emocjami, jakie towarzyszą każdemu dziecku, próbującemu opanować tę trudną sztukę. Zuzia to bohaterka samodzielna, więc rola rodziców w pierwszej fazie eksperymentu została mocno ograniczona: marzenia Zuzi rozbudza jej rówieśniczka, mama i tata wkraczają w momencie, gdy trzeba udzielić fachowych rad i ulepszyć technikę poruszania się na jednośladzie. Ambitna bohaterka ćwiczy nawet zadania, przed jakimi stają jej starsi koledzy, uczniowie czwartych klas, przygotowujący się do egzaminu na kartę rowerową. Autorka kładzie nacisk także na względy bezpieczeństwa: Zuzia i jej koledzy zawsze mają na głowach kaski. Dziewczynka wie od taty, że musi hamować na skraju jezdni, żeby nie wpaść pod samochód – a czas na rowerze spędza tylko na placu zabaw, lub przed domem, pod czujnym okiem rodziców.
Zuzia nabywa umiejętności, które są dla niej i dla jej bliskich powodem do dumy – lecz przy okazji nie traci dziecięcego entuzjazmu i emocjonalności właściwej maluchom. W narracji oznacza to sygnalizowanie ekspresji wykrzyknieniami, ale i wprowadzaniem nie zawsze godnych pochwały postaw (kiedy pewnej siebie Lenie przytrafia się upadek, Zuzia „troszeczkę się cieszy”) – jest więc bohaterka normalnym dzieckiem, z którym maluchy będą się mogły identyfikować. Liane Schneider w opowieści stosuje krótkie zdania w czasie teraźniejszym, przedstawia Zuzię i jej zachowania oraz myśli i poglądy. Ten sposób pisania bliski jest opowieściom przekazywanym ustnie, przy głośnej lekturze (a taka ma szansę najczęściej się pojawiać w przypadku tej serii) wybrzmi jak relacja mówiona, nie tekst czytany. Dzieci będą natomiast mogły śledzić przygody Zuzi na starannych rysunkach Evy Wenzel-Burger.
Umiejętność jazdy na rowerze wiąże się z zapowiedzią miłych przygód i obietnicami dotąd nieznanych rozrywek – ale z pewnością maluchy szybko przekonają się, że warto – jak uczyniła to Zuzia – przesiąść się z trójkołowego dziecinnego rowerka na „dorosły” pojazd. Dla niezdecydowanych fabuła tej książeczki może się stać dobrym argumentem, by pokonać strach i niepewność. Bohaterka historii Liane Schneider ma przecież za zadanie oswoić małych odbiorców z codziennością.
W niemieckiej serii opowiastek o sympatycznej Zuzi liczy się zachęcanie dzieci do naśladowania dzielnej postaci. Zuzia niewiele robi sobie z upadku na rowerze (na skaleczone kolano można przylepić plaster) i chce pokonywać kolejne trudności. Stanowi wzór dla kilkulatków (ale nie niedościgniony ideał), a cykl autorstwa Liane Schneider cieszy się zasłużonym powodzeniem.
wtorek, 16 marca 2010
Donna Leon: Mętne szkło
Noir sur Blanc, Warszawa 2010.
Kryminał po staremu
Komisarz Guido Brunetti to kolejny śledczy, który zasila bogatą galerię literackich utalentowanych detektywów. Cieszy się uznaniem czytelników – w Polsce ukazała się piętnasta książka Donny Leon, pisarki, która wykreowała sympatycznego bohatera. Brunetti całkowicie poświęca się pracy, zapominając często, że ukochana – i na szczęście wyrozumiała – żona czeka w domu z kolacją. Angażuje się w prowadzone śledztwa i nie ugina się pod naciskami ze strony przełożonych. To outsider, lubi pracować samotnie, chociaż zawsze może liczyć na pomoc kolegów, dostarczających bezcenne informacje z laboratoriów czy miejsc zbrodni. Najważniejsze zadania Brunetti musi jednak wykonywać sam, nierzadko przeciwstawiając się miejscowym tuzom.
W zasadzie oznacza to, że w kreacji bohatera nie doszukamy się niczego oryginalnego, Donna Leon korzysta ze sprawdzonego schematu i nie sili się na modyfikowanie postaci. Brunetti jest zwyczajnym człowiekiem, jedyne, co go wyróżnia z tłumu, to zaangażowanie w pracę. „Mętne szkło” stanowi typowy rozrywkowy kryminał, przynajmniej jeśli chodzi o szkicowanie bohaterów. Żeby wybić się na rynku wydawniczym, Donna Leon sięga po aktualne – nie tylko we Włoszech – tematy. W najnowszej powieści znajdzie się trochę polityki i lekko zarysowanej obyczajowości, ale nadrzędnym problemem stanie się w tej książce kwestia zatruwania środowiska. Rzecz dzieje się w pobliżu fabryki szkła: odpady przemysłowe nie trafiają do utylizacji, a niszczą Lagunę Wenecką. Nikt nie jest w stanie zatrzymać nielegalnego procederu fabrykantów, tymczasem ich praktyki stanowią coraz poważniejsze zagrożenie dla pracowników i ich rodzin. Jedno z dzieci stróża fabryki rodzi się upośledzone – mężczyzna za tragedię obwinia siebie, ale i swoich pracodawców. W końcu zostaje znaleziony martwy przy piecu odlewniczym – Brunetti odnajduje w jego rzeczach pokryty notatkami egzemplarz „Piekła” Dantego i próbuje rozwikłać tajemnicę, którą stróż zabrał ze sobą do grobu. Lekko literackie śledztwo jest tu koniecznie, jako że ogień zatarł wszelkie ślady.
Donna Leon typowy kryminał stara się ubarwić na dwa sposoby. Po pierwsze, koncentrując się na niebezpieczeństwach i zbliżającej się katastrofie ekologicznej – dają się tu odkryć echa współczesności, krytyka nastawionych na zysk właścicieli fabryk, którzy nie liczą się ze zdrowiem i życiem podwładnych. Po drugie, wplatając w opowieść cytaty z Dantego. Ten zabieg nadaje książce literackości, przesuwa ją odrobinę w kierunku sztuki (nie tylko sztuki użytkowej). W ogóle książka napisana jest według zasad rządzących starymi kryminałami, śmierć pracownika, która rozpoczyna właściwe śledztwo, usuwa się tu w cień, Brunetti od początku za to interesuje się producentami szkła – tragedia w zakładzie staje się jedynie potwierdzeniem wcześniejszych przypuszczeń. Komentowanie rzeczywistości Dantem nieco oddala realizm książki, za to nadaje jej smaku. Brunetti ma do rozwiązania znacznie trudniejszą niż zgon jednej osoby zagadkę – walka z niewidocznym przeciwnikiem może okazać się wyjątkowo trudna.
W „Mętnym szkle” niemal cały ciężar fabuły spoczywa na dialogach, to również uruchomienie jednego z klasycznych wzorców. Autorka nie dba o uprawdopodobnienie teraźniejszości, a w rozmowy wtłacza całą wiedzę o tym, co już się stało – nawet drugoplanowe wydarzenia lubi przemycać w takiej właśnie formie. Efektem podobnych zabiegów są wymiany myśli mocno rozbudowane i niekoniecznie brzmiące prawdziwie, to jednak styl, który akurat w tym gatunku sprawdza się i nie przeszkadza w lekturze.
Można czytać „Mętne szkło” jako zwyczajny kryminał, można zająć się lekturą przez pryzmat powieści, poruszającej problemy społeczne – Donna Leon pisze klasycznie, więc spodoba się miłośnikom tego rodzaju literatury, a komisarz Brunetti przypadnie pewnie do gustu czytelnikom.
Kryminał po staremu
Komisarz Guido Brunetti to kolejny śledczy, który zasila bogatą galerię literackich utalentowanych detektywów. Cieszy się uznaniem czytelników – w Polsce ukazała się piętnasta książka Donny Leon, pisarki, która wykreowała sympatycznego bohatera. Brunetti całkowicie poświęca się pracy, zapominając często, że ukochana – i na szczęście wyrozumiała – żona czeka w domu z kolacją. Angażuje się w prowadzone śledztwa i nie ugina się pod naciskami ze strony przełożonych. To outsider, lubi pracować samotnie, chociaż zawsze może liczyć na pomoc kolegów, dostarczających bezcenne informacje z laboratoriów czy miejsc zbrodni. Najważniejsze zadania Brunetti musi jednak wykonywać sam, nierzadko przeciwstawiając się miejscowym tuzom.
W zasadzie oznacza to, że w kreacji bohatera nie doszukamy się niczego oryginalnego, Donna Leon korzysta ze sprawdzonego schematu i nie sili się na modyfikowanie postaci. Brunetti jest zwyczajnym człowiekiem, jedyne, co go wyróżnia z tłumu, to zaangażowanie w pracę. „Mętne szkło” stanowi typowy rozrywkowy kryminał, przynajmniej jeśli chodzi o szkicowanie bohaterów. Żeby wybić się na rynku wydawniczym, Donna Leon sięga po aktualne – nie tylko we Włoszech – tematy. W najnowszej powieści znajdzie się trochę polityki i lekko zarysowanej obyczajowości, ale nadrzędnym problemem stanie się w tej książce kwestia zatruwania środowiska. Rzecz dzieje się w pobliżu fabryki szkła: odpady przemysłowe nie trafiają do utylizacji, a niszczą Lagunę Wenecką. Nikt nie jest w stanie zatrzymać nielegalnego procederu fabrykantów, tymczasem ich praktyki stanowią coraz poważniejsze zagrożenie dla pracowników i ich rodzin. Jedno z dzieci stróża fabryki rodzi się upośledzone – mężczyzna za tragedię obwinia siebie, ale i swoich pracodawców. W końcu zostaje znaleziony martwy przy piecu odlewniczym – Brunetti odnajduje w jego rzeczach pokryty notatkami egzemplarz „Piekła” Dantego i próbuje rozwikłać tajemnicę, którą stróż zabrał ze sobą do grobu. Lekko literackie śledztwo jest tu koniecznie, jako że ogień zatarł wszelkie ślady.
Donna Leon typowy kryminał stara się ubarwić na dwa sposoby. Po pierwsze, koncentrując się na niebezpieczeństwach i zbliżającej się katastrofie ekologicznej – dają się tu odkryć echa współczesności, krytyka nastawionych na zysk właścicieli fabryk, którzy nie liczą się ze zdrowiem i życiem podwładnych. Po drugie, wplatając w opowieść cytaty z Dantego. Ten zabieg nadaje książce literackości, przesuwa ją odrobinę w kierunku sztuki (nie tylko sztuki użytkowej). W ogóle książka napisana jest według zasad rządzących starymi kryminałami, śmierć pracownika, która rozpoczyna właściwe śledztwo, usuwa się tu w cień, Brunetti od początku za to interesuje się producentami szkła – tragedia w zakładzie staje się jedynie potwierdzeniem wcześniejszych przypuszczeń. Komentowanie rzeczywistości Dantem nieco oddala realizm książki, za to nadaje jej smaku. Brunetti ma do rozwiązania znacznie trudniejszą niż zgon jednej osoby zagadkę – walka z niewidocznym przeciwnikiem może okazać się wyjątkowo trudna.
W „Mętnym szkle” niemal cały ciężar fabuły spoczywa na dialogach, to również uruchomienie jednego z klasycznych wzorców. Autorka nie dba o uprawdopodobnienie teraźniejszości, a w rozmowy wtłacza całą wiedzę o tym, co już się stało – nawet drugoplanowe wydarzenia lubi przemycać w takiej właśnie formie. Efektem podobnych zabiegów są wymiany myśli mocno rozbudowane i niekoniecznie brzmiące prawdziwie, to jednak styl, który akurat w tym gatunku sprawdza się i nie przeszkadza w lekturze.
Można czytać „Mętne szkło” jako zwyczajny kryminał, można zająć się lekturą przez pryzmat powieści, poruszającej problemy społeczne – Donna Leon pisze klasycznie, więc spodoba się miłośnikom tego rodzaju literatury, a komisarz Brunetti przypadnie pewnie do gustu czytelnikom.
poniedziałek, 15 marca 2010
Anna Onichimowska: Koniec świata i poziomki
Znak, Kraków 2010.
Koniec mapy
Anna Onichimowska w powieściach dla młodzieży sprawdza się chyba najlepiej – kiedy do jej książek wkracza realizm, narracja staje się najbardziej naturalna. W bajkach dla młodszych odbiorców fabuła spycha na dalszy plan język – bardziej ciekawe staje się to, co autorka opisuje, niż – jak. Zwykle zresztą mocno komplikuje Onichimowska świat przedstawiony w literaturze czwartej, stawiając przed czytelnikami spore wyzwania.
W „Końcu świata i poziomkach” na rutynę nie ma miejsca. Rodzina, złożona z mamusi, tatusia, Karolka (narratora) i malutkiego Józefa, wybiera się w podróż na koniec świata. Wyprawą rządzi przypadek – zabiera się tylko część bagaży, wyrusza – wbrew zdrowemu rozsądkowi – o zmierzchu. Taka wycieczka bez jasno określonych celów jest jednak tylko punktem wyjścia do bardzo dziwnej przygody: oto bowiem w domu pojawia się tajemniczy łysy przybysz z ogromnym nosem i… żąda oddania mu Józefa. Mały braciszek Karolka ma zacząć sprawować rządy w obcym kraju. W ten sposób wyprawa na koniec świata zdominowana zostanie przez wielką ucieczkę.
Onichimowska po raz kolejny odrzuca reguły rządzące prawdziwym światem i według nowych zasad kształtuje – na wzór nieustającej zabawy – rzeczywistość książkową. Rodzice Karolka i Józefa zamiast zmywać, zakopują naczynia w ogrodzie, kompletnie nie przejmują się sensownością (lub bezsensownością) własnych poczynań, kiedy im czegoś potrzeba, starają się o to, bez zbędnych utrudnień: mogą na przykład włamać się do opuszczonego domu, jeśli nie mają dachu nad głową w deszczową noc (sytuację łagodzi fakt, że jest to ich własny dom). W bajkowym świecie na nikim nie robi wrażenia karykaturalna powierzchowność przestępcy, nie dziwi także konstrukcja obcego państwa. Co ważne, dorośli przyjmują tu również role dzieci, nie występują z pozycji bardziej rozsądnych i pomysłowych, dają, owszem, pewne poczucie bezpieczeństwa (mimo że tajemniczego przybysza boją się tak samo jak ich pociechy), ale na tym kończy się ich zadanie. Liczy się zabawa, w tradycyjnym rozumieniu, więc – zabawa pełna nowych reguł. Do przemieszczania się służą rodzinie duże balony o nietypowym kształcie – po nadmuchaniu pozwalają pokonywać dowolne odległości.
Akcja w książce rozgrywa się szybko, sporo miejsca zajmują tu dialogi, praca czytelników będzie zatem polegała między innymi na rekonstruowaniu bajkowej krainy. Anna Onichimowska stara się nie wplatać do opowieści elementów z języka osobniczego, trzyma się natomiast przyjętego na początku systemu nazywania bohaterów – jest więc „tatuś”, „mamusia”, „Karolek” i „Józef” – to niezmienne w całej książce. Zdarza się też autorce zdrabniać coś niepotrzebnie, jakby w przekonaniu, że tak należy mówić do dzieci – jednak nie powinno to przeszkadzać w odbiorze, bo z pewnością maluchy pochłonie fabuła.
Klimat opowieści próbował oddać w swoich ilustracjach Paweł Pawlak. Rysunki są tutaj utrzymane w szarym, czarnym i czerwonym kolorze, co potęguje atmosferę mroczności (część tekstu pojawia się na zakolorowanych stronach, co przypomina z reguły o czasie akcji – lub o dziejących się właśnie przygodach, których zakończenie nie jest jeszcze znane. Paweł Pawlak tym razem decyduje się na obrazki tworzone „dziecięcą” kreską, nieco bardziej naiwne. Zamalowywaniu części szczegółów towarzyszy wychodzenie poza linię, większość elementów otaczającego bohaterów świata budzi raczej lekką grozę – to jeden rodzaj szkiców. Drugi stanowią rysunki objaśniające inne krainy – tu Paweł Pawlak wybiera typowo szkolny styl, a część figur podpisuje koślawym, niby to dziecięcym pismem.
„Koniec świata i poziomki” to literacki dowód na pomysłowość i kreatywność Anny Onichimowskiej, to także efekt pracy nieskrępowanej wyobraźni. Autorka pokazuje, jak niezwykłe światy mogą skrywać się w książkowych opowieściach, a tym samym zachęca do samodzielnych poszukiwań bajkowych krain oraz fabuł.
Koniec mapy
Anna Onichimowska w powieściach dla młodzieży sprawdza się chyba najlepiej – kiedy do jej książek wkracza realizm, narracja staje się najbardziej naturalna. W bajkach dla młodszych odbiorców fabuła spycha na dalszy plan język – bardziej ciekawe staje się to, co autorka opisuje, niż – jak. Zwykle zresztą mocno komplikuje Onichimowska świat przedstawiony w literaturze czwartej, stawiając przed czytelnikami spore wyzwania.
W „Końcu świata i poziomkach” na rutynę nie ma miejsca. Rodzina, złożona z mamusi, tatusia, Karolka (narratora) i malutkiego Józefa, wybiera się w podróż na koniec świata. Wyprawą rządzi przypadek – zabiera się tylko część bagaży, wyrusza – wbrew zdrowemu rozsądkowi – o zmierzchu. Taka wycieczka bez jasno określonych celów jest jednak tylko punktem wyjścia do bardzo dziwnej przygody: oto bowiem w domu pojawia się tajemniczy łysy przybysz z ogromnym nosem i… żąda oddania mu Józefa. Mały braciszek Karolka ma zacząć sprawować rządy w obcym kraju. W ten sposób wyprawa na koniec świata zdominowana zostanie przez wielką ucieczkę.
Onichimowska po raz kolejny odrzuca reguły rządzące prawdziwym światem i według nowych zasad kształtuje – na wzór nieustającej zabawy – rzeczywistość książkową. Rodzice Karolka i Józefa zamiast zmywać, zakopują naczynia w ogrodzie, kompletnie nie przejmują się sensownością (lub bezsensownością) własnych poczynań, kiedy im czegoś potrzeba, starają się o to, bez zbędnych utrudnień: mogą na przykład włamać się do opuszczonego domu, jeśli nie mają dachu nad głową w deszczową noc (sytuację łagodzi fakt, że jest to ich własny dom). W bajkowym świecie na nikim nie robi wrażenia karykaturalna powierzchowność przestępcy, nie dziwi także konstrukcja obcego państwa. Co ważne, dorośli przyjmują tu również role dzieci, nie występują z pozycji bardziej rozsądnych i pomysłowych, dają, owszem, pewne poczucie bezpieczeństwa (mimo że tajemniczego przybysza boją się tak samo jak ich pociechy), ale na tym kończy się ich zadanie. Liczy się zabawa, w tradycyjnym rozumieniu, więc – zabawa pełna nowych reguł. Do przemieszczania się służą rodzinie duże balony o nietypowym kształcie – po nadmuchaniu pozwalają pokonywać dowolne odległości.
Akcja w książce rozgrywa się szybko, sporo miejsca zajmują tu dialogi, praca czytelników będzie zatem polegała między innymi na rekonstruowaniu bajkowej krainy. Anna Onichimowska stara się nie wplatać do opowieści elementów z języka osobniczego, trzyma się natomiast przyjętego na początku systemu nazywania bohaterów – jest więc „tatuś”, „mamusia”, „Karolek” i „Józef” – to niezmienne w całej książce. Zdarza się też autorce zdrabniać coś niepotrzebnie, jakby w przekonaniu, że tak należy mówić do dzieci – jednak nie powinno to przeszkadzać w odbiorze, bo z pewnością maluchy pochłonie fabuła.
Klimat opowieści próbował oddać w swoich ilustracjach Paweł Pawlak. Rysunki są tutaj utrzymane w szarym, czarnym i czerwonym kolorze, co potęguje atmosferę mroczności (część tekstu pojawia się na zakolorowanych stronach, co przypomina z reguły o czasie akcji – lub o dziejących się właśnie przygodach, których zakończenie nie jest jeszcze znane. Paweł Pawlak tym razem decyduje się na obrazki tworzone „dziecięcą” kreską, nieco bardziej naiwne. Zamalowywaniu części szczegółów towarzyszy wychodzenie poza linię, większość elementów otaczającego bohaterów świata budzi raczej lekką grozę – to jeden rodzaj szkiców. Drugi stanowią rysunki objaśniające inne krainy – tu Paweł Pawlak wybiera typowo szkolny styl, a część figur podpisuje koślawym, niby to dziecięcym pismem.
„Koniec świata i poziomki” to literacki dowód na pomysłowość i kreatywność Anny Onichimowskiej, to także efekt pracy nieskrępowanej wyobraźni. Autorka pokazuje, jak niezwykłe światy mogą skrywać się w książkowych opowieściach, a tym samym zachęca do samodzielnych poszukiwań bajkowych krain oraz fabuł.
niedziela, 14 marca 2010
Katarzyna Kotowska: Jeż
Media Rodzina, Poznań 2010 (wydanie II).
Gdy dziecko kłuje
Takich opowieści wciąż jest za mało – Katarzyna Kotowska w swojej książce porusza ważny dla maluchów (ale i dla dorosłych) temat, a czyni to w lekkim, poetycko-baśniowym stylu. Przedstawia wzruszającą historię adopcji, odchodząc od realizmu na rzecz udanych metafor. „Jeż” to bardzo ważna publikacja, której nie wolno pominąć (wydawnictwo Media Rodzina przygotowało już drugą edycję tej książki).
Mężczyzna i Kobieta nie mogą mieć dziecka – wybierają się więc za radą Pani, Która Wie do Domu z dziećmi nieposiadającymi rodziców. Tam ze zdziwieniem przekonują się, że ich synkiem będzie Chłopiec-Jeż, dziecko z kolcami. Kolce odpadną pod wpływem miłości – chociaż Mężczyznę, Kobietę i Chłopca czeka długa i trudna droga do rodzinnego szczęścia.
Katarzyna Kotowska nie sili się na niezwykłe fabuły, pozostaje przy normalnej codzienności, lecz przedstawia ją w sposób daleki od zwyczajnego. Chętniej pozostawia miejsca niedopowiedziane, wprawnie posługuje się symbolami – a narrację celowo uogólnia, by brzmiała jak baśń. Nie ma w tej historii konkretów, nie ma wydarzeń typowych dla jednego tylko malucha, oryginalnych i niepowtarzalnych – autorka odwołuje się do pewnej wspólnoty doświadczeń ludzi, którzy zdecydowali się na adopcję.
Co ciekawe, „Jeż” sprawia wrażenie, jakby był sklejony z opowieści kierowanych do obu stron zaangażowanych w proces adopcyjny. Początek przypomina wyjaśnienia, słane w stronę dziecka, najbardziej zainteresowanego przyczynami decyzji o przygarnięciu go. Jest więc prosta historia o niemożności posiadania własnego potomstwa, o tęsknocie i smutku – wreszcie dochodzi Kotowska do pięknego motywu – dziecka, które urodziło się innym rodzicom. To dla najmłodszych wyraźny sygnał: nie są dla nowych opiekunów obcymi ludźmi – są ich dziećmi, które przez przypadek przyszły na świat nie w tym domu, w którym powinny. W związku z tym mogą czuć się bezgranicznie kochane, Kotowska raz a dobrze rozprawia się z przeświadczeniem o „gorszości” maluchów przygarniętych przez nowych rodziców. Ta część historii prezentuje adopcję od strony dorosłych, to partia, w której dzieci nie uczestniczą – i której mogą być ciekawe. W drugiej połowie książki natomiast Katarzyna Kotowska spogląda w stronę rodziców dla adoptowanych pociech. Okazuje się bowiem, że po zamknięciu procesu adopcyjnego problemy wcale się nie kończą, dziecko-jeż nieprzyzwyczajone do miłości, bezlitośnie, choć często nieświadomie, kłuje, sprawia przykrość rodzicom, którzy chcieliby dla niego jak najlepiej. Istnieje jednak sposób, by kolce Chłopca-Jeża odpadły – i ów sposób autorka na kartach opowieści przedstawia.
Fabuła wiąże się tu z kolejnymi etapami adopcji i oswajania się z nową dla małżeństwa i dziecka sytuacją. Dla Katarzyny Kotowskiej ważne stają się natomiast przede wszystkim emocje: autorka operuje zmianami barw (w świecie, w którym nie ma radości i szczęścia wszystko staje się szare), zmianami uczuć. W „Jeżu” liczą się głównie delikatnie szkicowane relacje między członkami nowej rodziny.
„Jeż” to publikacja, którą można by wykorzystać jako uzupełnienie edukacji dzieci – to także lektura obowiązkowa dla tych, które znajdują się w sytuacji podobnej do opisanej w książce. Ułatwi dorosłym rozmowę z maluchami, a małym odbiorcom pokaże, co w życiu jest najważniejsze. Ciekawa będzie warstwa graficzna „Jeża” – ilustracje wykonane przez autorkę nie należą do bardzo wymyślnych. Kotowska operuje tu przeważnie wypełnieniami konturów postaci i przedmiotów, podkreślając tym samym symbolikę tomu. Nie odwraca uwagi od ważnej treści. Rozwiązania graficzne uwypuklają metaforyczną opowieść, są najlepsze dla lirycznego stylu prowadzenia narracji. W końcu „Jeż” to nie zwyczajna bajka na dobranoc.
Gdy dziecko kłuje
Takich opowieści wciąż jest za mało – Katarzyna Kotowska w swojej książce porusza ważny dla maluchów (ale i dla dorosłych) temat, a czyni to w lekkim, poetycko-baśniowym stylu. Przedstawia wzruszającą historię adopcji, odchodząc od realizmu na rzecz udanych metafor. „Jeż” to bardzo ważna publikacja, której nie wolno pominąć (wydawnictwo Media Rodzina przygotowało już drugą edycję tej książki).
Mężczyzna i Kobieta nie mogą mieć dziecka – wybierają się więc za radą Pani, Która Wie do Domu z dziećmi nieposiadającymi rodziców. Tam ze zdziwieniem przekonują się, że ich synkiem będzie Chłopiec-Jeż, dziecko z kolcami. Kolce odpadną pod wpływem miłości – chociaż Mężczyznę, Kobietę i Chłopca czeka długa i trudna droga do rodzinnego szczęścia.
Katarzyna Kotowska nie sili się na niezwykłe fabuły, pozostaje przy normalnej codzienności, lecz przedstawia ją w sposób daleki od zwyczajnego. Chętniej pozostawia miejsca niedopowiedziane, wprawnie posługuje się symbolami – a narrację celowo uogólnia, by brzmiała jak baśń. Nie ma w tej historii konkretów, nie ma wydarzeń typowych dla jednego tylko malucha, oryginalnych i niepowtarzalnych – autorka odwołuje się do pewnej wspólnoty doświadczeń ludzi, którzy zdecydowali się na adopcję.
Co ciekawe, „Jeż” sprawia wrażenie, jakby był sklejony z opowieści kierowanych do obu stron zaangażowanych w proces adopcyjny. Początek przypomina wyjaśnienia, słane w stronę dziecka, najbardziej zainteresowanego przyczynami decyzji o przygarnięciu go. Jest więc prosta historia o niemożności posiadania własnego potomstwa, o tęsknocie i smutku – wreszcie dochodzi Kotowska do pięknego motywu – dziecka, które urodziło się innym rodzicom. To dla najmłodszych wyraźny sygnał: nie są dla nowych opiekunów obcymi ludźmi – są ich dziećmi, które przez przypadek przyszły na świat nie w tym domu, w którym powinny. W związku z tym mogą czuć się bezgranicznie kochane, Kotowska raz a dobrze rozprawia się z przeświadczeniem o „gorszości” maluchów przygarniętych przez nowych rodziców. Ta część historii prezentuje adopcję od strony dorosłych, to partia, w której dzieci nie uczestniczą – i której mogą być ciekawe. W drugiej połowie książki natomiast Katarzyna Kotowska spogląda w stronę rodziców dla adoptowanych pociech. Okazuje się bowiem, że po zamknięciu procesu adopcyjnego problemy wcale się nie kończą, dziecko-jeż nieprzyzwyczajone do miłości, bezlitośnie, choć często nieświadomie, kłuje, sprawia przykrość rodzicom, którzy chcieliby dla niego jak najlepiej. Istnieje jednak sposób, by kolce Chłopca-Jeża odpadły – i ów sposób autorka na kartach opowieści przedstawia.
Fabuła wiąże się tu z kolejnymi etapami adopcji i oswajania się z nową dla małżeństwa i dziecka sytuacją. Dla Katarzyny Kotowskiej ważne stają się natomiast przede wszystkim emocje: autorka operuje zmianami barw (w świecie, w którym nie ma radości i szczęścia wszystko staje się szare), zmianami uczuć. W „Jeżu” liczą się głównie delikatnie szkicowane relacje między członkami nowej rodziny.
„Jeż” to publikacja, którą można by wykorzystać jako uzupełnienie edukacji dzieci – to także lektura obowiązkowa dla tych, które znajdują się w sytuacji podobnej do opisanej w książce. Ułatwi dorosłym rozmowę z maluchami, a małym odbiorcom pokaże, co w życiu jest najważniejsze. Ciekawa będzie warstwa graficzna „Jeża” – ilustracje wykonane przez autorkę nie należą do bardzo wymyślnych. Kotowska operuje tu przeważnie wypełnieniami konturów postaci i przedmiotów, podkreślając tym samym symbolikę tomu. Nie odwraca uwagi od ważnej treści. Rozwiązania graficzne uwypuklają metaforyczną opowieść, są najlepsze dla lirycznego stylu prowadzenia narracji. W końcu „Jeż” to nie zwyczajna bajka na dobranoc.
sobota, 13 marca 2010
Binka Le Breton: W dżungli zabija się anioły. Opowieść o siostrze Dorothy Stang
Znak, Kraków 2010.
Bohaterstwo jednostki
W opowieści o siostrze Dorothy Stang nie ma miejsca na budowanie pełnej napięcia atmosfery: od początku wiadomo, że zakonnica, której poświęcono książkę, została zabita przez płatnego mordercę. Binka Le Breton postanawia jednak przedstawić historię niezwykłej misjonarki w lekko fabularyzowanej formie, tak, by nie zanudzić czytelników monotonią typowej biografii – i by jeszcze spopularyzować dokonania Dot, kobiety, która zginęła w wieku siedemdziesięciu trzech lat, wcale nie u progu starości.
Dorothy Stang wychowana w wielodzietnej katolickiej rodzinie podjęła służbę misyjną w… puszczy amazońskiej. Praca bohaterki tej publikacji polegała nie tylko na nawracaniu miejscowych – ale przede wszystkim na chronieniu Ziemi. Wśród licznych projektów, jakie z werwą realizowała siostra Dot, znalazła się między innymi kwestia zadbania o tropikalne lasy. Dorothy Stang zajęła się edukowaniem mieszkańców oraz niesieniem im pomocy. Niebywale kreatywna, uparta i zdeterminowana, wciąż stawała w obronie swoich przyjaciół, z którymi czasem – ze względu na barierę językową – nie była w stanie do końca się porozumieć. Z kart książki wyłania się obraz heroicznie walczącej, śmiałej i pomysłowej zakonnicy, przełamującej stereotypowe wizerunki misjonarzy. Trzeba też zaznaczyć, że Binka Le Breton przemyca co pewien czas komentarze, które nieco uczłowieczają tę nietuzinkową postać: Dorothy Stang nie potrafiła pracować w grupie, lekceważyła niebezpieczeństwo i lubiła się zabawić (na przykład oglądając mecz ze szklanką piwa). Te „skazy” na życiorysie osoby duchownej sprawiają, że biografia siostry Dot wybrzmiewa atrakcyjniej dla odbiorców. Z pewnością tom „W dżungli zabija się anioły” nie jest pisany z pozycji na kolanach – nie tworzy się tu pomnika, a barwny obraz.
Binka Le Breton postarała się nadać swojej opowieści jednostkowy, lekko intymny nawet ton. Suche fakty ozdobiła wyimaginowanymi dialogami i nieistotnymi – z punktu widzenia biografa – drobnymi scenkami z codzienności, całość natomiast przeplotła reportażowymi wstawkami i okrasiła jeszcze wypowiedziami bliskich i współpracowników Dorothy Stang. Książka ma więc co najmniej trzy płaszczyzny: pierwszą stanowią daty i podporządkowane im wydarzenia, obiektywne dane, encyklopedyczne i nieprzetwarzane – one zapewniają szkielet konstrukcyjny tomu. Drugą płaszczyznę wyłuskuje się z portretu wielokrotnego, to jest komentarzy i ocen tych, którzy bohaterkę książki znali. Czasem przytaczają oni konkretne sytuacje, to znów opowiadają o charakterze Dot – ich wynurzenia dają materiał ilustracyjny do płaszczyzny pierwszej. Trzecią wreszcie będą fabularyzowane wstawki, ukazujące siostrę Dorothy Stang przy pracy – tego autorka nie mogła odtworzyć, bo nie poznała swojej bohaterki osobiście. Sprawiła jednak, że dzięki odwzorowywaniu prawdopodobnej codzienności książka żyje.
Już od pierwszych stron właściwej opowieści można się przekonać, że lektura będzie pasjonująca (naturalnie – przede wszystkim dla amatorów biografii zwykłych-niezwykłych ludzi). Binka Le Breton skupia się bowiem nie tylko na rejestrowalnych faktach, ale także na bardziej ulotnych wspomnieniach: odmalowuje zwyczaje z czasów dzieciństwa Dot, potem na ciekawą przerabia relację z początków życia zakonnego. Mnóstwo tu anegdot i subiektywizowanych spostrzeżeń. Mniej więcej w połowie książka odrobinę wytraca tempo, zaczyna się wówczas opis sytuacji politycznej i reform, jakie proponowała Dorothy Stang – zaraz za koniecznym naświetleniem kontekstu społecznego na powrót Binka Le Breton rozbudza ciekawość odbiorców, tym razem pokazując misjonarkę jako osobę, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Pomysłowość Dot przy pokonywaniu kolejnych trudności, jej niespożyta energia i dowcip to składniki, które na nowo nadają książce dynamiczności. Mimo że znany jest finał opowieści, czyta się publikację Znaku z podziwem i zapartym tchem.
Z czasem wkraczają na scenę problemy coraz bardziej palące i właściwe nie tylko brazylijskim lasom. Pojawia się kwestia ubóstwa i przemocy nie do zatrzymania, bandytyzmu, płynącego z biedy. Między wierszami daje się odczytać oskarżenie konsumpcjonizmu – sprzężone jednak z doświadczonymi przez los i sąsiadów ludźmi.
Binka Le Breton potraktowała biografię Dorothy Stang jak lustro, w którym odbijają się najbardziej palące problemy współczesnego świata, oddalonego od cywilizacji. Swoją pracą także może kontynuować – choć w innym zakresie – dzieło niezłomnej Dot. Dobrze wywiązała się z zadania: przedstawiła swoją bohaterkę ciekawie i bez zbędnego patosu, nie powtarzała ocen i charakterystyk, a całości nadała przyjemną dla czytelników – lecz i dającą do myślenia – formę. Można też czytać tę pozycję jako książkę o sile do walki o losy drugiego człowieka, publikację o poświęceniu, odwadze i wierze.
Bohaterstwo jednostki
W opowieści o siostrze Dorothy Stang nie ma miejsca na budowanie pełnej napięcia atmosfery: od początku wiadomo, że zakonnica, której poświęcono książkę, została zabita przez płatnego mordercę. Binka Le Breton postanawia jednak przedstawić historię niezwykłej misjonarki w lekko fabularyzowanej formie, tak, by nie zanudzić czytelników monotonią typowej biografii – i by jeszcze spopularyzować dokonania Dot, kobiety, która zginęła w wieku siedemdziesięciu trzech lat, wcale nie u progu starości.
Dorothy Stang wychowana w wielodzietnej katolickiej rodzinie podjęła służbę misyjną w… puszczy amazońskiej. Praca bohaterki tej publikacji polegała nie tylko na nawracaniu miejscowych – ale przede wszystkim na chronieniu Ziemi. Wśród licznych projektów, jakie z werwą realizowała siostra Dot, znalazła się między innymi kwestia zadbania o tropikalne lasy. Dorothy Stang zajęła się edukowaniem mieszkańców oraz niesieniem im pomocy. Niebywale kreatywna, uparta i zdeterminowana, wciąż stawała w obronie swoich przyjaciół, z którymi czasem – ze względu na barierę językową – nie była w stanie do końca się porozumieć. Z kart książki wyłania się obraz heroicznie walczącej, śmiałej i pomysłowej zakonnicy, przełamującej stereotypowe wizerunki misjonarzy. Trzeba też zaznaczyć, że Binka Le Breton przemyca co pewien czas komentarze, które nieco uczłowieczają tę nietuzinkową postać: Dorothy Stang nie potrafiła pracować w grupie, lekceważyła niebezpieczeństwo i lubiła się zabawić (na przykład oglądając mecz ze szklanką piwa). Te „skazy” na życiorysie osoby duchownej sprawiają, że biografia siostry Dot wybrzmiewa atrakcyjniej dla odbiorców. Z pewnością tom „W dżungli zabija się anioły” nie jest pisany z pozycji na kolanach – nie tworzy się tu pomnika, a barwny obraz.
Binka Le Breton postarała się nadać swojej opowieści jednostkowy, lekko intymny nawet ton. Suche fakty ozdobiła wyimaginowanymi dialogami i nieistotnymi – z punktu widzenia biografa – drobnymi scenkami z codzienności, całość natomiast przeplotła reportażowymi wstawkami i okrasiła jeszcze wypowiedziami bliskich i współpracowników Dorothy Stang. Książka ma więc co najmniej trzy płaszczyzny: pierwszą stanowią daty i podporządkowane im wydarzenia, obiektywne dane, encyklopedyczne i nieprzetwarzane – one zapewniają szkielet konstrukcyjny tomu. Drugą płaszczyznę wyłuskuje się z portretu wielokrotnego, to jest komentarzy i ocen tych, którzy bohaterkę książki znali. Czasem przytaczają oni konkretne sytuacje, to znów opowiadają o charakterze Dot – ich wynurzenia dają materiał ilustracyjny do płaszczyzny pierwszej. Trzecią wreszcie będą fabularyzowane wstawki, ukazujące siostrę Dorothy Stang przy pracy – tego autorka nie mogła odtworzyć, bo nie poznała swojej bohaterki osobiście. Sprawiła jednak, że dzięki odwzorowywaniu prawdopodobnej codzienności książka żyje.
Już od pierwszych stron właściwej opowieści można się przekonać, że lektura będzie pasjonująca (naturalnie – przede wszystkim dla amatorów biografii zwykłych-niezwykłych ludzi). Binka Le Breton skupia się bowiem nie tylko na rejestrowalnych faktach, ale także na bardziej ulotnych wspomnieniach: odmalowuje zwyczaje z czasów dzieciństwa Dot, potem na ciekawą przerabia relację z początków życia zakonnego. Mnóstwo tu anegdot i subiektywizowanych spostrzeżeń. Mniej więcej w połowie książka odrobinę wytraca tempo, zaczyna się wówczas opis sytuacji politycznej i reform, jakie proponowała Dorothy Stang – zaraz za koniecznym naświetleniem kontekstu społecznego na powrót Binka Le Breton rozbudza ciekawość odbiorców, tym razem pokazując misjonarkę jako osobę, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Pomysłowość Dot przy pokonywaniu kolejnych trudności, jej niespożyta energia i dowcip to składniki, które na nowo nadają książce dynamiczności. Mimo że znany jest finał opowieści, czyta się publikację Znaku z podziwem i zapartym tchem.
Z czasem wkraczają na scenę problemy coraz bardziej palące i właściwe nie tylko brazylijskim lasom. Pojawia się kwestia ubóstwa i przemocy nie do zatrzymania, bandytyzmu, płynącego z biedy. Między wierszami daje się odczytać oskarżenie konsumpcjonizmu – sprzężone jednak z doświadczonymi przez los i sąsiadów ludźmi.
Binka Le Breton potraktowała biografię Dorothy Stang jak lustro, w którym odbijają się najbardziej palące problemy współczesnego świata, oddalonego od cywilizacji. Swoją pracą także może kontynuować – choć w innym zakresie – dzieło niezłomnej Dot. Dobrze wywiązała się z zadania: przedstawiła swoją bohaterkę ciekawie i bez zbędnego patosu, nie powtarzała ocen i charakterystyk, a całości nadała przyjemną dla czytelników – lecz i dającą do myślenia – formę. Można też czytać tę pozycję jako książkę o sile do walki o losy drugiego człowieka, publikację o poświęceniu, odwadze i wierze.
piątek, 12 marca 2010
Liane Schneider: Zuzia jedzie na wieś
Media Rodzina, Poznań 2010.
Odkrywanie świata
W kierowanej do kilkulatków serii „Mądra Mysz” mali bohaterowie niedługich opowiastek oswajają się z codziennością. Przygody, które przeżywają, nie różnią się od normalnego – to jest bliskiego odbiorcom – życia, za to budzą ciekawość, a często również i uśmiech. Niemiecki cykl spopularyzowany w Polsce przez wydawnictwo Media Rodzina ma – według hasła promocyjnego – „objaśniać świat” i w tej roli spełnia się znakomicie. Książeczki, wydawane pod szyldem „Mądrej Myszy” rzeczywiście tłumaczą dzieciom zasady funkcjonowania rzeczywistości – w miły, jasny i przystępny sposób – na przykładzie przedszkolaków-bohaterów.
„Mądra Mysz” ma dwa odgałęzienia. W wersji „chłopięcej” to przegląd co bardziej interesujących „męskich” zawodów – wśród nich znajduje się między innymi strażak, marynarz, kolejarz, policjant. W wersji kierowanej do dziewczynek natomiast przedstawia się kilkulatkom codzienną egzystencję – doświadczenia i wydarzenia istotne w życiu każdego malucha – jazdę na rowerze, pójście do przedszkola, wizytę u dentysty czy pobyt w szpitalu. Wszystko po to, by zmniejszyć stres związany z nowymi przeżyciami. W krótkich historyjkach dzieci stają się uczestnikami wydarzeń, chłoną świat dzięki bezpośrednim relacjom, uzyskując dodatkowy komentarz ze strony dorosłych – nad przebiegiem zajęć czuwają rodzice, zawody prezentują pełnoletni przyjaciele. Autorzy serii przyjmują punkt widzenia dzieci, nie popadając przy tym w infantylizm – budują historie proste, pamiętają o możliwościach percepcyjnych maluchów, ale tez nie banalizują sytuacji i przekazywanych wiadomości. Nie muszę chyba dodawać, że takie podejście idealnie sprawdza się w książeczkach edukacyjnych? Ale pozycje z serii „Mądra Mysz” mają jeszcze atut w postaci atrakcyjnej fabułki.
W zeszycie „Zuzia jedzie na wieś” daje się zauważyć pewne odstępstwo od typowych, mądromyszowych historyjek. Przede wszystkim autorka, Liane Schneider, stawia tu na opis, nie na tłumaczenie – zresztą trudno byłoby znaleźć wymagające objaśnień płaszczyzny w przypadku prezentowania gospodarskich zwierząt. Mała Zuzia wraz z mamą jedzie na wakacje do koleżanki mamy. Koleżanka mieszka na wsi z mężem i córeczką w wieku Zuzi, dzięki czemu bohaterka ma szansę poznawać realia wiejskiego życia bezpośrednio od nowej przyjaciółki. Autorka wykazała się doskonałą znajomością psychiki maluchów – postawiła na motyw najbardziej interesujący dzieci, to jest na zwierzęta. Pobyt Zuzi na wsi składa się zatem z oglądania kolejnych gatunków zwierząt: dziewczynkę zachwycają prosięta, które tłoczą się przy mamie-świni, małe kotki, których jednak nie wolno głaskać, przed czym przestrzega Zuzię Agnieszka. Zuzia może nawet spróbować wydoić krowę, a potem – posmakować jeszcze ciepłego mleka. Bohaterka zbiera także jajka od kur, by jej wyprawa miała charakter edukacyjny. Maluchy, które będą czytać (być może razem z rodzicami) ten tomik, skupią się jednak przede wszystkim na podziwianiu zwierząt, ładnie przedstawionych na obrazkach Evy Wenzel-Burger. Pochodzenie żywności stanie się sprawą drugorzędną (i ograniczy się do jajek oraz mleka, chociaż na ostatnim rysunku na kanapkach leży też wędlina).
Na wsi Zuzia przeżywa też rozmaite przygody – karmi króliki, bawi się z cielakiem, próbuje pogłaskać kurę i wpada w błoto. Podaje trawę kózkom, głaszcze owce i jedzie traktorem. Wszystko to zwyczajne wydarzenia, które dla dziecka wychowywanego w mieście mogą okazać się doskonałą zabawą, albo nie lada zaskoczeniem. W „Mądrej Myszy” nie ma miejsca na kreowanie rzeczywistości – tu po prostu odwzorowuje się zwyczajność. Specyfika zeszytu „Zuzia jedzie na wieś” polega na szybkich zmianach planu – autorka nie zatrzymuje się zbyt długo nad kolejnymi zwierzętami, każdemu poświęca akapit, skupiając się głównie na obserwacjach (jakie wrażenia dotykowe towarzyszą głaskaniu owcy), nie podaje też encyklopedycznych informacji – i to różni „dziewczęcą” serię od rzeczowych i ścisłych opowieści z cyklu „Mam przyjaciela…”.
Warto zwrócić uwagę na warstwę graficzną publikacji – obraz jest tu momentami nawet ważniejszy niż słowo (chociaż czasem ponosi ilustratorkę wyobraźnia, świnie przybierają monstrualne rozmiary), kolejne rysunki ułatwiają dzieciom lekturę lub śledzenie czytanego przez rodzica tekstu.
Cdn.
Odkrywanie świata
W kierowanej do kilkulatków serii „Mądra Mysz” mali bohaterowie niedługich opowiastek oswajają się z codziennością. Przygody, które przeżywają, nie różnią się od normalnego – to jest bliskiego odbiorcom – życia, za to budzą ciekawość, a często również i uśmiech. Niemiecki cykl spopularyzowany w Polsce przez wydawnictwo Media Rodzina ma – według hasła promocyjnego – „objaśniać świat” i w tej roli spełnia się znakomicie. Książeczki, wydawane pod szyldem „Mądrej Myszy” rzeczywiście tłumaczą dzieciom zasady funkcjonowania rzeczywistości – w miły, jasny i przystępny sposób – na przykładzie przedszkolaków-bohaterów.
„Mądra Mysz” ma dwa odgałęzienia. W wersji „chłopięcej” to przegląd co bardziej interesujących „męskich” zawodów – wśród nich znajduje się między innymi strażak, marynarz, kolejarz, policjant. W wersji kierowanej do dziewczynek natomiast przedstawia się kilkulatkom codzienną egzystencję – doświadczenia i wydarzenia istotne w życiu każdego malucha – jazdę na rowerze, pójście do przedszkola, wizytę u dentysty czy pobyt w szpitalu. Wszystko po to, by zmniejszyć stres związany z nowymi przeżyciami. W krótkich historyjkach dzieci stają się uczestnikami wydarzeń, chłoną świat dzięki bezpośrednim relacjom, uzyskując dodatkowy komentarz ze strony dorosłych – nad przebiegiem zajęć czuwają rodzice, zawody prezentują pełnoletni przyjaciele. Autorzy serii przyjmują punkt widzenia dzieci, nie popadając przy tym w infantylizm – budują historie proste, pamiętają o możliwościach percepcyjnych maluchów, ale tez nie banalizują sytuacji i przekazywanych wiadomości. Nie muszę chyba dodawać, że takie podejście idealnie sprawdza się w książeczkach edukacyjnych? Ale pozycje z serii „Mądra Mysz” mają jeszcze atut w postaci atrakcyjnej fabułki.
W zeszycie „Zuzia jedzie na wieś” daje się zauważyć pewne odstępstwo od typowych, mądromyszowych historyjek. Przede wszystkim autorka, Liane Schneider, stawia tu na opis, nie na tłumaczenie – zresztą trudno byłoby znaleźć wymagające objaśnień płaszczyzny w przypadku prezentowania gospodarskich zwierząt. Mała Zuzia wraz z mamą jedzie na wakacje do koleżanki mamy. Koleżanka mieszka na wsi z mężem i córeczką w wieku Zuzi, dzięki czemu bohaterka ma szansę poznawać realia wiejskiego życia bezpośrednio od nowej przyjaciółki. Autorka wykazała się doskonałą znajomością psychiki maluchów – postawiła na motyw najbardziej interesujący dzieci, to jest na zwierzęta. Pobyt Zuzi na wsi składa się zatem z oglądania kolejnych gatunków zwierząt: dziewczynkę zachwycają prosięta, które tłoczą się przy mamie-świni, małe kotki, których jednak nie wolno głaskać, przed czym przestrzega Zuzię Agnieszka. Zuzia może nawet spróbować wydoić krowę, a potem – posmakować jeszcze ciepłego mleka. Bohaterka zbiera także jajka od kur, by jej wyprawa miała charakter edukacyjny. Maluchy, które będą czytać (być może razem z rodzicami) ten tomik, skupią się jednak przede wszystkim na podziwianiu zwierząt, ładnie przedstawionych na obrazkach Evy Wenzel-Burger. Pochodzenie żywności stanie się sprawą drugorzędną (i ograniczy się do jajek oraz mleka, chociaż na ostatnim rysunku na kanapkach leży też wędlina).
Na wsi Zuzia przeżywa też rozmaite przygody – karmi króliki, bawi się z cielakiem, próbuje pogłaskać kurę i wpada w błoto. Podaje trawę kózkom, głaszcze owce i jedzie traktorem. Wszystko to zwyczajne wydarzenia, które dla dziecka wychowywanego w mieście mogą okazać się doskonałą zabawą, albo nie lada zaskoczeniem. W „Mądrej Myszy” nie ma miejsca na kreowanie rzeczywistości – tu po prostu odwzorowuje się zwyczajność. Specyfika zeszytu „Zuzia jedzie na wieś” polega na szybkich zmianach planu – autorka nie zatrzymuje się zbyt długo nad kolejnymi zwierzętami, każdemu poświęca akapit, skupiając się głównie na obserwacjach (jakie wrażenia dotykowe towarzyszą głaskaniu owcy), nie podaje też encyklopedycznych informacji – i to różni „dziewczęcą” serię od rzeczowych i ścisłych opowieści z cyklu „Mam przyjaciela…”.
Warto zwrócić uwagę na warstwę graficzną publikacji – obraz jest tu momentami nawet ważniejszy niż słowo (chociaż czasem ponosi ilustratorkę wyobraźnia, świnie przybierają monstrualne rozmiary), kolejne rysunki ułatwiają dzieciom lekturę lub śledzenie czytanego przez rodzica tekstu.
Cdn.
czwartek, 11 marca 2010
Marcus Sedgwick: Królowa Cieni
Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.
Wampir w stanie czystym
O „Królowej Cieni” Marcusa Sedgwicka można powiedzieć, że jest to książka obliczona na tworzenie mrocznej i groźnej atmosfery za sprawą fabuły rodem z wampirycznych opowieści. Rzecz dzieje się w wiosce Chust – wiosce, której mieszkańcy są silnie przywiązani do regionalnych zwyczajów i tradycji. Osadą zarządza stara i bezwzględna kobieta, Anna, której wszyscy muszą się podporządkować. Wśród ludzi silna jest wiara w zjawiska nadprzyrodzone – szerzy się zwłaszcza pogłoska o tajemniczej Królowej Cieni, która włada istotami zmarłymi. Wampiry wstają z grobów i zaczynają poważnie zagrażać mieszkańcom Chust. Wszystkiemu trochę z dystansu przygląda się Peter, syn drwala, Tomasa. Peter i Tomas mieszkają na sztucznie stworzonej wyspie – syn nie ma pojęcia, jaką tajemnicę skrywa przed nim ojciec-alkoholik, deklarujący niewiarę w wampiry.
W „Królowej Cieni” osią fabuły, czy raczej jej katalizatorem, staje się subtelnie zarysowana historia miłosna, szybko jednak ustępuje ona bardziej dramatycznym kwestiom: skoro umarli wstają z grobów, a na wszystkich w wiosce pada strach, trzeba przejść do konsekwentnie rozwijanych scen walk. I faktycznie, w „Królowej Cieni”, niczym w typowej powieści fantasy, batalistyka okazuje się jednym z ważniejszych ogniw. Wszystko zmierza do zapewnienia czytelnikom odpowiedniej dawki lęku. Jednocześnie powieść ta została zbudowana ze schematów. Marcus Sedgwick dobrze odrobił zadanie domowe, śledząc legendy dotyczące wampiryzmu. Starał się, by w jego książce kolejne węzły fabularne zgadzały się z ludowymi wierzeniami i przekazami, stąd między innymi sposoby na zatrzymanie lub pokonanie wampira – ale koncentrowanie się na powtarzaniu fragmentów mitu. Postacie wampirów nie zostały tu twórczo przekształcone, a raczej zapożyczone z dawnych podań – takie było założenie książki. „Królowa Cieni” ma zatem być przede wszystkim powieścią rozrywkową z wątkiem dydaktycznym.
Wskazuje na to sposób prowadzenia narracji. W powieści tej autor posługuje się przede wszystkim wyrazistymi obrazami, przy ich przedstawianiu natomiast nie koncentruje się na malowniczości opisu czy oryginalności języka i tekstu. Krótkie frazy, brak „estetycznych” to jest nastawionych na dostarczanie odbiorcom artystycznych wrażeń – rozwiązań, uwaga zwrócona na wydarzenia, nie na sposób ich przekazywania. Zupełnie jakby Marcus Sedgwick ni chciał przysłaniać utrzymywanej przez większą część książki atmosfery grozy – a taki klimat wyzwala przede wszystkim dzięki odwołaniom do tradycyjnych, skonwencjonalizowanych symboli. Także rozdziały „Królowej Cieni” są krótkie, czasem niedopowiedzeń używa się w roli mechanizmów lękotwórczych – ale przecież Sedgwick gra znanymi motywami: opuszczona chata na skraju lasu, dramatyczne przepowiednie, pułapka, cmentarzysko, niewyjaśniona śmierć jednego z mieszkańców, duch męża, nawiedzający żonę, zaślubiny zmarłego – przykłady można by mnożyć, autor w każdym razie nie wyszukuje oryginalnych pomysłów i nie modyfikuje nad miarę przekazów. „By skonstruować spójną historię, musiałem wybrać kilka spośród setek opowieści, często jaskrawo ze sobą kontrastujących, gdyż istnieje niemal tyle rodzajów wampirów, co opowieści o nich” – oczywiście część podań nieco Sedgwick przystosował do swojej historii, lecz również mocno zakorzenił ją w wampirycznych, najbardziej znanych, mitach.
Nastrój w „Królowej Cieni” buduje całą opowieść, to mocny punkt książki. Autor odwołuje się do mentalności i wierzeń ludzi od XVI do XVIII wieku – i udało mu się bez niepotrzebnych dodatków zrealizować ów zamysł. Zainteresowani studiami nad wampirem znajdą w posłowiu pomoc i kilka anglojęzycznych pozycji (można by „Królową Cieni” uzupełnić jeszcze o polskie publikacje, choć pewnie wielbiciele wampiryzmu nie będą mieli problemu z dotarciem do odpowiednich źródeł).
Jest „Królowa Cieni” historią prostą, ale silnie działającą na odbiorców. Przeznaczona dla młodych ludzi książka nie zdąży nikogo znudzić, za to zwraca uwagę sposobem przedstawiania fabuły oraz aurą tajemniczości, strachu i grozy – umiejętna gra na emocjach czytelników to spory atut pisarstwa Sedgwicka.
Wampir w stanie czystym
O „Królowej Cieni” Marcusa Sedgwicka można powiedzieć, że jest to książka obliczona na tworzenie mrocznej i groźnej atmosfery za sprawą fabuły rodem z wampirycznych opowieści. Rzecz dzieje się w wiosce Chust – wiosce, której mieszkańcy są silnie przywiązani do regionalnych zwyczajów i tradycji. Osadą zarządza stara i bezwzględna kobieta, Anna, której wszyscy muszą się podporządkować. Wśród ludzi silna jest wiara w zjawiska nadprzyrodzone – szerzy się zwłaszcza pogłoska o tajemniczej Królowej Cieni, która włada istotami zmarłymi. Wampiry wstają z grobów i zaczynają poważnie zagrażać mieszkańcom Chust. Wszystkiemu trochę z dystansu przygląda się Peter, syn drwala, Tomasa. Peter i Tomas mieszkają na sztucznie stworzonej wyspie – syn nie ma pojęcia, jaką tajemnicę skrywa przed nim ojciec-alkoholik, deklarujący niewiarę w wampiry.
W „Królowej Cieni” osią fabuły, czy raczej jej katalizatorem, staje się subtelnie zarysowana historia miłosna, szybko jednak ustępuje ona bardziej dramatycznym kwestiom: skoro umarli wstają z grobów, a na wszystkich w wiosce pada strach, trzeba przejść do konsekwentnie rozwijanych scen walk. I faktycznie, w „Królowej Cieni”, niczym w typowej powieści fantasy, batalistyka okazuje się jednym z ważniejszych ogniw. Wszystko zmierza do zapewnienia czytelnikom odpowiedniej dawki lęku. Jednocześnie powieść ta została zbudowana ze schematów. Marcus Sedgwick dobrze odrobił zadanie domowe, śledząc legendy dotyczące wampiryzmu. Starał się, by w jego książce kolejne węzły fabularne zgadzały się z ludowymi wierzeniami i przekazami, stąd między innymi sposoby na zatrzymanie lub pokonanie wampira – ale koncentrowanie się na powtarzaniu fragmentów mitu. Postacie wampirów nie zostały tu twórczo przekształcone, a raczej zapożyczone z dawnych podań – takie było założenie książki. „Królowa Cieni” ma zatem być przede wszystkim powieścią rozrywkową z wątkiem dydaktycznym.
Wskazuje na to sposób prowadzenia narracji. W powieści tej autor posługuje się przede wszystkim wyrazistymi obrazami, przy ich przedstawianiu natomiast nie koncentruje się na malowniczości opisu czy oryginalności języka i tekstu. Krótkie frazy, brak „estetycznych” to jest nastawionych na dostarczanie odbiorcom artystycznych wrażeń – rozwiązań, uwaga zwrócona na wydarzenia, nie na sposób ich przekazywania. Zupełnie jakby Marcus Sedgwick ni chciał przysłaniać utrzymywanej przez większą część książki atmosfery grozy – a taki klimat wyzwala przede wszystkim dzięki odwołaniom do tradycyjnych, skonwencjonalizowanych symboli. Także rozdziały „Królowej Cieni” są krótkie, czasem niedopowiedzeń używa się w roli mechanizmów lękotwórczych – ale przecież Sedgwick gra znanymi motywami: opuszczona chata na skraju lasu, dramatyczne przepowiednie, pułapka, cmentarzysko, niewyjaśniona śmierć jednego z mieszkańców, duch męża, nawiedzający żonę, zaślubiny zmarłego – przykłady można by mnożyć, autor w każdym razie nie wyszukuje oryginalnych pomysłów i nie modyfikuje nad miarę przekazów. „By skonstruować spójną historię, musiałem wybrać kilka spośród setek opowieści, często jaskrawo ze sobą kontrastujących, gdyż istnieje niemal tyle rodzajów wampirów, co opowieści o nich” – oczywiście część podań nieco Sedgwick przystosował do swojej historii, lecz również mocno zakorzenił ją w wampirycznych, najbardziej znanych, mitach.
Nastrój w „Królowej Cieni” buduje całą opowieść, to mocny punkt książki. Autor odwołuje się do mentalności i wierzeń ludzi od XVI do XVIII wieku – i udało mu się bez niepotrzebnych dodatków zrealizować ów zamysł. Zainteresowani studiami nad wampirem znajdą w posłowiu pomoc i kilka anglojęzycznych pozycji (można by „Królową Cieni” uzupełnić jeszcze o polskie publikacje, choć pewnie wielbiciele wampiryzmu nie będą mieli problemu z dotarciem do odpowiednich źródeł).
Jest „Królowa Cieni” historią prostą, ale silnie działającą na odbiorców. Przeznaczona dla młodych ludzi książka nie zdąży nikogo znudzić, za to zwraca uwagę sposobem przedstawiania fabuły oraz aurą tajemniczości, strachu i grozy – umiejętna gra na emocjach czytelników to spory atut pisarstwa Sedgwicka.
środa, 10 marca 2010
Na rogu świata i nieskończoności. Wspomnienia o Franciszku Fiszerze. Oprac. Roman Loth
Iskry, Warszawa 2010.
Ostatni taki mistrz
Kiedy śledzi się wspomnieniowe zapiski Jerzego Zaruby, poza intrygującymi opisami zwyczajów i miejsc dawnej warszawskiej bohemy rzuca się w oczy portret postaci nietuzinkowej, opowieść o Franciszku Fiszerze. Ów bywalec najlepszych w stolicy kawiarni, dusza towarzystwa i filozof, przetrwał w świadomości potomnych jako bohater niezliczonych żartów i anegdot, których był autorem. Franciszek Fiszer okazał się przede wszystkim mistrzem ciętych ripost: błyskawicznie potrafił znaleźć wyjście z każdej, nawet najbardziej niezręcznej, sytuacji, dowcipkując na temat interlokutorów bądź doszukując się paradoksów i absurdów w codziennej egzystencji. Fiszer nie pozostawił po sobie żadnego „materialnego” dzieła, trudno też uzupełnić jego życiorys o jakiekolwiek sposoby zarobkowania. Korzystał z gościnności przyjaciół, potrzebował niewiele, prowadził kawiarniany tryb życia: późno wstawał, cały czas przebywał w kolejnych warszawskich lokalach, racząc zachwyconych słuchaczy erudycyjnymi (lub metafizycznymi) wywodami i natychmiastowymi reakcjami na wypowiedzi rozmówców.
I z książki „Na rogu świata i nieskończoności” (właściwie: z nowego i poszerzonego jej wydania) wyłania się dokładnie taki obraz Franciszka Fiszera. Próżno by doszukiwać się tu nieznanych literaturze wspomnieniowej faktów i domysłów, trudno uzupełnić wizerunek ostatniej takiej persony o nowe szczegóły. Tom poświęcony Fiszerowi zawiera przede wszystkim pisane po śmierci tego niezwykłego człowieka teksty – utrzymane z konieczności w podobnej poetyce – ale też zbliżone tematycznie, zupełnie jakby próba uchwycenia istoty zjawiska paraliżowała obserwatorów. Być może zresztą takie rezultaty zapewniła kreowana przez Fiszera legenda – zabrakło jednej bliskiej osoby, która – jak Stefania Grodzieńska w przypadku Fryderyka Jarosy’ego – potrafiłaby oddzielić prawdę od fikcji. Fiszer jowialny, sarmacki, rubaszny sąsiaduje na kartach wspomnień z Fiszerem-myślicielem, blagier z mędrcem, lecz wypadkowa tych kreacji składa się w jedną spójną całość.
Legendę próbuje we wstępie wyjaśnić Roman Loth, mozolnie składając razem strzępki przekazów – w bardzo dobrym i ciekawym szkicu otwierającym tom stara się przedstawić fenomen Fiszera – i przy okazji rozbudza zainteresowania czytelników. Po dwóch częściach „wspomnieniowych” pojawiają się natomiast artykuły i komentarze dotyczące Fiszera jako filozofa – autorzy musieli zmierzyć się z nieuchwytnym, migotliwym dziełem, które nigdy nie zaistniało inaczej, jak tylko w rozmowach. Książkę zamyka zestawienie anegdot z Fiszerem związanych, część z tych anegdot powtarza się we wspomnieniach. Będzie zatem „Na rogu świata i nieskończoności” nie lada ucztą dla wielbicieli zabawnych dykteryjek. Dodatkowym atutem książki staje się charakterystyka ówczesnej Warszawy, życia towarzyskiego i zwyczajów.
Nadrzędną wartością publikacji Iskier jest oczywiście humor. Choć Fiszerowi przypisuje się przeważnie talent do tworzenia błyskotliwych replik, umiejętność budowania dowcipów sytuacyjnych, które przy przekazie tracą na wartości, udało się autorom tekstów przemycić czytelne i zabawne sceny z udziałem ich przyjaciela (na marginesie: najpełniejszą i najbardziej trafną charakterystykę dowcipu Fiszera przedstawia Jerzy Zaruba). Fiszera – twórcę anegdot – anegdoty tworzyły i unieśmiertelniły, zapewniły mu rację bytu, uznanie współczesnych i pamięć potomnych. W każdym wspomnieniu znajdzie się więc miejsce dla opowieści z przymrużeniem oka, właściwych jedynie Fiszerowi (jeśli daną historię przekazywano wcześniej, w innych okolicznościach, w przypisach zostaje to odnotowane). Są tu ponadto utwory z Fiszerem w roli głównej – wiersze, rysunki i obrazy.
Nie należy oceniać książki po okładce, lecz ta najzwyczajniej w świecie zachwyca. Właściwą okładkę tworzy kolorowa reprodukcja realistycznego obrazu Józefa Rapackiego „W Ziemiańskiej” – na ów obraz nakłada się półprzezroczystą obwolutę z czarno-białą karykaturą (znów najlepszym zmysłem obserwacji wykazał się Zaruba) przedstawiającą Franciszka Fiszera. Tak spotykają się i uzupełniają dwie przestrzenie – legenda i prawda. Fiszer współtworzy atmosferę kawiarni początków XX wieku, a jednocześnie odcina się od zwykłych bywalców, jest ponad nimi.
„Na rogu świata i nieskończoności” to najpełniejsze dziś – i chyba jedyne – dzieło poświęcone w całości Franciszkowi Fiszerowi. To zestawienie najciekawszych opinii i wspomnień, udana próba unieśmiertelnienia człowieka, który dziś nie spotkałby się ze zrozumieniem.
Ostatni taki mistrz
Kiedy śledzi się wspomnieniowe zapiski Jerzego Zaruby, poza intrygującymi opisami zwyczajów i miejsc dawnej warszawskiej bohemy rzuca się w oczy portret postaci nietuzinkowej, opowieść o Franciszku Fiszerze. Ów bywalec najlepszych w stolicy kawiarni, dusza towarzystwa i filozof, przetrwał w świadomości potomnych jako bohater niezliczonych żartów i anegdot, których był autorem. Franciszek Fiszer okazał się przede wszystkim mistrzem ciętych ripost: błyskawicznie potrafił znaleźć wyjście z każdej, nawet najbardziej niezręcznej, sytuacji, dowcipkując na temat interlokutorów bądź doszukując się paradoksów i absurdów w codziennej egzystencji. Fiszer nie pozostawił po sobie żadnego „materialnego” dzieła, trudno też uzupełnić jego życiorys o jakiekolwiek sposoby zarobkowania. Korzystał z gościnności przyjaciół, potrzebował niewiele, prowadził kawiarniany tryb życia: późno wstawał, cały czas przebywał w kolejnych warszawskich lokalach, racząc zachwyconych słuchaczy erudycyjnymi (lub metafizycznymi) wywodami i natychmiastowymi reakcjami na wypowiedzi rozmówców.
I z książki „Na rogu świata i nieskończoności” (właściwie: z nowego i poszerzonego jej wydania) wyłania się dokładnie taki obraz Franciszka Fiszera. Próżno by doszukiwać się tu nieznanych literaturze wspomnieniowej faktów i domysłów, trudno uzupełnić wizerunek ostatniej takiej persony o nowe szczegóły. Tom poświęcony Fiszerowi zawiera przede wszystkim pisane po śmierci tego niezwykłego człowieka teksty – utrzymane z konieczności w podobnej poetyce – ale też zbliżone tematycznie, zupełnie jakby próba uchwycenia istoty zjawiska paraliżowała obserwatorów. Być może zresztą takie rezultaty zapewniła kreowana przez Fiszera legenda – zabrakło jednej bliskiej osoby, która – jak Stefania Grodzieńska w przypadku Fryderyka Jarosy’ego – potrafiłaby oddzielić prawdę od fikcji. Fiszer jowialny, sarmacki, rubaszny sąsiaduje na kartach wspomnień z Fiszerem-myślicielem, blagier z mędrcem, lecz wypadkowa tych kreacji składa się w jedną spójną całość.
Legendę próbuje we wstępie wyjaśnić Roman Loth, mozolnie składając razem strzępki przekazów – w bardzo dobrym i ciekawym szkicu otwierającym tom stara się przedstawić fenomen Fiszera – i przy okazji rozbudza zainteresowania czytelników. Po dwóch częściach „wspomnieniowych” pojawiają się natomiast artykuły i komentarze dotyczące Fiszera jako filozofa – autorzy musieli zmierzyć się z nieuchwytnym, migotliwym dziełem, które nigdy nie zaistniało inaczej, jak tylko w rozmowach. Książkę zamyka zestawienie anegdot z Fiszerem związanych, część z tych anegdot powtarza się we wspomnieniach. Będzie zatem „Na rogu świata i nieskończoności” nie lada ucztą dla wielbicieli zabawnych dykteryjek. Dodatkowym atutem książki staje się charakterystyka ówczesnej Warszawy, życia towarzyskiego i zwyczajów.
Nadrzędną wartością publikacji Iskier jest oczywiście humor. Choć Fiszerowi przypisuje się przeważnie talent do tworzenia błyskotliwych replik, umiejętność budowania dowcipów sytuacyjnych, które przy przekazie tracą na wartości, udało się autorom tekstów przemycić czytelne i zabawne sceny z udziałem ich przyjaciela (na marginesie: najpełniejszą i najbardziej trafną charakterystykę dowcipu Fiszera przedstawia Jerzy Zaruba). Fiszera – twórcę anegdot – anegdoty tworzyły i unieśmiertelniły, zapewniły mu rację bytu, uznanie współczesnych i pamięć potomnych. W każdym wspomnieniu znajdzie się więc miejsce dla opowieści z przymrużeniem oka, właściwych jedynie Fiszerowi (jeśli daną historię przekazywano wcześniej, w innych okolicznościach, w przypisach zostaje to odnotowane). Są tu ponadto utwory z Fiszerem w roli głównej – wiersze, rysunki i obrazy.
Nie należy oceniać książki po okładce, lecz ta najzwyczajniej w świecie zachwyca. Właściwą okładkę tworzy kolorowa reprodukcja realistycznego obrazu Józefa Rapackiego „W Ziemiańskiej” – na ów obraz nakłada się półprzezroczystą obwolutę z czarno-białą karykaturą (znów najlepszym zmysłem obserwacji wykazał się Zaruba) przedstawiającą Franciszka Fiszera. Tak spotykają się i uzupełniają dwie przestrzenie – legenda i prawda. Fiszer współtworzy atmosferę kawiarni początków XX wieku, a jednocześnie odcina się od zwykłych bywalców, jest ponad nimi.
„Na rogu świata i nieskończoności” to najpełniejsze dziś – i chyba jedyne – dzieło poświęcone w całości Franciszkowi Fiszerowi. To zestawienie najciekawszych opinii i wspomnień, udana próba unieśmiertelnienia człowieka, który dziś nie spotkałby się ze zrozumieniem.
poniedziałek, 8 marca 2010
Esther Vilar: Siedem pożarów Mademoiselle
WNK, Warszawa 2010.
Poszukiwany prawdziwy mężczyzna
W słowach z okładki książki Esther Vilar, „fascynująca opowieść o namiętności i piromanii” najchętniej zastąpiłabym określenie „fascynująca” przez „zabawna”. Bo „Siedem pożarów Mademoiselle” to przede wszystkim lekka powieść, w której fabuła przyczynia się do tworzenia niewymuszonego, koronkowego dowcipu, a jednocześnie do nakreślenia oryginalnego portretu pewnej honorowej damy.
Mademoiselle, francuska guwernantka dla córki dyplomaty, szuka prawdziwego mężczyzny. Jest niebywale piękna i adorują ją wszyscy – tylko jeden człowiek nie zwraca na nią uwagi. To Nick Kowalski, niezbyt atrakcyjny szef strażaków, polskiego pochodzenia. Po raz pierwszy potraktowana obojętnie Mademoiselle próbuje poderwać ów chodzący ideał, zachowując przy tym pozory niedostępności. Przekonana, że to mężczyzna musi zrobić pierwszy krok (i kroki kolejne!) bohaterka stara się o „przypadkowe” spotkania, podczas których będzie mogła olśnić wybranka urodą i wdziękiem. Coraz bardziej desperackie zachowania Mademoiselle są przyczyną humorystycznych wydarzeń – i dają ciekawy obraz kobiety przekonanej o własnej wartości.
Ale w zakusach na niezbyt sympatycznego Nicka bierze udział nie tylko zauroczona nim Mademoiselle. Równie ważną rolę odgrywa tu Carlota, dwunastoletnia podopieczna kobiety, rezolutna dziewczynka, projektująca wynalazki. Carlota tworzy z Mademoiselle udany duet, jest sprytniejsza niż opiekunka i zachowuje zimną krew przy planowaniu kolejnych pożarów – rozniecanie ognia daje bowiem nadzieję na spotkanie Nicka. Córka dyplomaty z chęcią uczestniczy w nietypowym procederze, a często sama zajmuje się techniczną stroną wydarzeń, by pomóc ulubionej guwernantce. Pobiera przy tym całkiem niezłą lekcję o damsko-męskich relacjach.
Pytanie, jak usidlić mężczyznę, by ten nie zorientował się, że stał się ofiarą, zawisa w powieści Esther Vilar. Autorka przy okazji daje świetny obraz próżności kobiecej i przewrotności ludzkiej natury – nieprzypadkowo przyzwyczajonej do wyrazów uwielbienia Mademoiselle wpada w oko jedyny mężczyzna, który nie zareagował zachwytem na jej urodę. Komicznie wybrzmiewa kontrast między dystyngowaniem i dumą bohaterki, a kolejnymi działaniami, jakie podejmuje. Wielka miłość sprowadzona do flirtu i nietypowy sposób zwrócenia na siebie uwagi – to chwyty, jakie Esther Vilar wykorzystała do stworzenia ciekawej historii.
Relację czytelnicy poznają z opowieści Carloty – tyle że bogatszej o własne życiowe doświadczenia, gdyby pozostać przy narracji dwunastolatki, po tom mogłyby sięgać nawet dzieci. O zdarzeniach z przeszłości opowiada jednak Carlota dorosła, która czasem tłumaczy swoją dawną niedojrzałość, a czasem wyjaśnia pewne postawy i zachowania, z reguły jednak nie wychodzi poza zdolności poznawcze dziecka, by jeszcze uwypuklić infantylne pomysły Mademoiselle. Dzięki temu odbiorcy otrzymają rejestr faktów, wolny od interpretacji, choć na tyle wyrazisty, że owa interpretacja nie będzie nastręczać żadnych trudności.
„Siedem pożarów Mademoiselle” to seria gaf, jakie popełnia kobieta walcząca o ukochanego, i studium determinacji płci pięknej. Nietypowy rozwój fabuły, coś w rodzaju odwróconej baśni o kopciuszku, przygłusza inne elementy powieści – a warte uwagi są w niej choćby drobne i fragmentaryczne uwagi o istocie religii czy charakterystyka bogacących się ludzi. Wszystko zostaje przepuszczone przez wnikliwy umysł Carloty – dziewczynki, która musiała dojrzeć szybciej niż jej rówieśniczki.
Esther Vilar bawi się obrazem kobiety uzależnionej od prawdziwego mężczyzny, a jednocześnie celnie portretuje swoją płeć. Nie wychodzi poza granice dobrego smaku, cechami charakterystycznymi tej powieści są finezja, lekkość i autoironia. W „Siedmiu pożarach Mademoiselle” autorka jest na przemian rozrywkowa i pouczająca, prześmiewcza i spostrzegawcza. Prosty pomysł pozwala jej odświeżyć znany w literaturze od wieków schemat, a dzięki nieskomplikowanej, prostej a trafnej relacji książka zyskuje jeszcze na atrakcyjności. To opowieść kokieteryjna, flirtująca – ale napisana z przymrużeniem oka.
Poszukiwany prawdziwy mężczyzna
W słowach z okładki książki Esther Vilar, „fascynująca opowieść o namiętności i piromanii” najchętniej zastąpiłabym określenie „fascynująca” przez „zabawna”. Bo „Siedem pożarów Mademoiselle” to przede wszystkim lekka powieść, w której fabuła przyczynia się do tworzenia niewymuszonego, koronkowego dowcipu, a jednocześnie do nakreślenia oryginalnego portretu pewnej honorowej damy.
Mademoiselle, francuska guwernantka dla córki dyplomaty, szuka prawdziwego mężczyzny. Jest niebywale piękna i adorują ją wszyscy – tylko jeden człowiek nie zwraca na nią uwagi. To Nick Kowalski, niezbyt atrakcyjny szef strażaków, polskiego pochodzenia. Po raz pierwszy potraktowana obojętnie Mademoiselle próbuje poderwać ów chodzący ideał, zachowując przy tym pozory niedostępności. Przekonana, że to mężczyzna musi zrobić pierwszy krok (i kroki kolejne!) bohaterka stara się o „przypadkowe” spotkania, podczas których będzie mogła olśnić wybranka urodą i wdziękiem. Coraz bardziej desperackie zachowania Mademoiselle są przyczyną humorystycznych wydarzeń – i dają ciekawy obraz kobiety przekonanej o własnej wartości.
Ale w zakusach na niezbyt sympatycznego Nicka bierze udział nie tylko zauroczona nim Mademoiselle. Równie ważną rolę odgrywa tu Carlota, dwunastoletnia podopieczna kobiety, rezolutna dziewczynka, projektująca wynalazki. Carlota tworzy z Mademoiselle udany duet, jest sprytniejsza niż opiekunka i zachowuje zimną krew przy planowaniu kolejnych pożarów – rozniecanie ognia daje bowiem nadzieję na spotkanie Nicka. Córka dyplomaty z chęcią uczestniczy w nietypowym procederze, a często sama zajmuje się techniczną stroną wydarzeń, by pomóc ulubionej guwernantce. Pobiera przy tym całkiem niezłą lekcję o damsko-męskich relacjach.
Pytanie, jak usidlić mężczyznę, by ten nie zorientował się, że stał się ofiarą, zawisa w powieści Esther Vilar. Autorka przy okazji daje świetny obraz próżności kobiecej i przewrotności ludzkiej natury – nieprzypadkowo przyzwyczajonej do wyrazów uwielbienia Mademoiselle wpada w oko jedyny mężczyzna, który nie zareagował zachwytem na jej urodę. Komicznie wybrzmiewa kontrast między dystyngowaniem i dumą bohaterki, a kolejnymi działaniami, jakie podejmuje. Wielka miłość sprowadzona do flirtu i nietypowy sposób zwrócenia na siebie uwagi – to chwyty, jakie Esther Vilar wykorzystała do stworzenia ciekawej historii.
Relację czytelnicy poznają z opowieści Carloty – tyle że bogatszej o własne życiowe doświadczenia, gdyby pozostać przy narracji dwunastolatki, po tom mogłyby sięgać nawet dzieci. O zdarzeniach z przeszłości opowiada jednak Carlota dorosła, która czasem tłumaczy swoją dawną niedojrzałość, a czasem wyjaśnia pewne postawy i zachowania, z reguły jednak nie wychodzi poza zdolności poznawcze dziecka, by jeszcze uwypuklić infantylne pomysły Mademoiselle. Dzięki temu odbiorcy otrzymają rejestr faktów, wolny od interpretacji, choć na tyle wyrazisty, że owa interpretacja nie będzie nastręczać żadnych trudności.
„Siedem pożarów Mademoiselle” to seria gaf, jakie popełnia kobieta walcząca o ukochanego, i studium determinacji płci pięknej. Nietypowy rozwój fabuły, coś w rodzaju odwróconej baśni o kopciuszku, przygłusza inne elementy powieści – a warte uwagi są w niej choćby drobne i fragmentaryczne uwagi o istocie religii czy charakterystyka bogacących się ludzi. Wszystko zostaje przepuszczone przez wnikliwy umysł Carloty – dziewczynki, która musiała dojrzeć szybciej niż jej rówieśniczki.
Esther Vilar bawi się obrazem kobiety uzależnionej od prawdziwego mężczyzny, a jednocześnie celnie portretuje swoją płeć. Nie wychodzi poza granice dobrego smaku, cechami charakterystycznymi tej powieści są finezja, lekkość i autoironia. W „Siedmiu pożarach Mademoiselle” autorka jest na przemian rozrywkowa i pouczająca, prześmiewcza i spostrzegawcza. Prosty pomysł pozwala jej odświeżyć znany w literaturze od wieków schemat, a dzięki nieskomplikowanej, prostej a trafnej relacji książka zyskuje jeszcze na atrakcyjności. To opowieść kokieteryjna, flirtująca – ale napisana z przymrużeniem oka.