Zysk i S-ka, Poznań 2010.
Podróże na wesoło
Komizm to jedna z tych wartości estetycznych, które uwarunkowane są czynnikami kulturowymi. Żarty przeszczepiane na nowy grunt często spotykają się z obojętnością, a nawet z odrzuceniem, tekst, który w jednym kraju zyska uznanie jako najzabawniejszy i najlepszy, w innym może sprowokować wzruszenie ramion. Ofiarą niepasującej do naszych realiów reklamy staje się książka Billa Brysona. Z notatek na skrzydełku: „Prześmieszne (nie typu hi-hi, ale takie, że będziesz trzymać się za brzuch i śmiać się do łez” („Daily Telegraph”) czy „Bryson jest najzabawniejszym pisarzem-podróżnikiem w branży” („The Globe and Mail”) pozostanie tylko przeświadczenie, słuszne zresztą, że Amerykanów i Anglików śmieszy co innego. „Ani tu, ani tam” jest bowiem publikacją lekką, rozrywkową, przyjemną, ale – salw śmiechu komuś, kogo nie bawią „Kiepscy” nie zagwarantuje.
Bill Bryson próbuje być autorem drapieżnym (choć do pomysłowości i stylu Jeremy’ego Clarksona mu bardzo daleko). Jego kreacja na luzaka i prostaczka czasem wydaje się trochę wymuszona, a zakończenie niektórych przygód jest raczej przewidywalne. Zresztą dla autora liczy się nie poznanie nowych kultur i mentalności mieszkańców, a wytknięcie ich inności i absurdów życia codziennego. Prawie dwie dekady minęły od publikacji oryginału, łatwo się zatem domyślić, że wiele poruszanych przez Brysona spraw straciło na aktualności, mnóstwo też w Europie się zmieniło – co nie odbiera przyjemności z czytania. Bryson w „Ani tu, ani tam” posługuje się schematami, produkuje nowe stereotypy (produkowałby, gdyby miał siłę przebicia, głoszone w książce tezy raczej nie miałyby szans na owładnięcie wyobraźnią mas) i mocno upraszcza obserwacje. Jest w swoich wywodach stanowczy, a jednocześnie bezradny wobec mieszkańców Starego Kontynentu. Chociaż co jakiś czas przemyca w felietonach garść przewodnikowych informacji i ciekawostek (z reguły po to, by skontrastować je, zestawiając z rzeczywistością), to jego podstawowym celem staje się wskazanie utrudnień, jakie spotykają przybysza zza oceanu. Autor nie jest ciekawym świata podróżnikiem, jest przyzwyczajonym do luksusu turystą, taki przynajmniej obraz wyłania się podczas lektury. Złośliwości wymierzane w różne nacje powodowane są zwykle niedogodnościami: kolejkami, biurokracją, złośliwymi urzędnikami czy niskim standardem hoteli i restauracji. Dziś w zmakdonaldyzowanym świecie, nie miałby raczej Bryson podstaw do wysuwania podobnych zarzutów (choć bez wątpienia znalazłby inne) – jest więc w „Ani tu, ani tam” sportretowana Europa, która już nie istnieje.
„Dla mnie to jest właśnie najpiękniejsze w zagranicznych podróżach. Nie chcę wiedzieć, o czym ludzie rozmawiają. Nie przychodzi mi do głowy nic, co bardziej pobudzałoby dziecinne poczucie zadziwienia, niż pobyt w kraju, w którym człowiek prawie w niczym się nie orientuje. Nagle znowu masz pięć lat. Niczego nie potrafisz przeczytać, masz tylko bardzo ogólne wyobrażenie o tym, jak co działa. Nie umiesz nawet przejść przez ulicę, nie narażając się na śmierć” – pisze Bryson. Na tej podstawie buduje całą wędrówkę po różnych krajach. Im więcej dziwi, zaskakuje i nie daje się racjonalnie wytłumaczyć, tym lepiej, z takiego założenia wychodzi autor, chcąc rozbawić odbiorców.
Bill Bryson stosuje niewyszukane dowcipy. Mocno eksponuje w nich cielesność, uaktywnia tematy, które ogólnie w Polsce uznawane są za niesmaczne. Chętnie nawiązuje do skojarzeń seksualnych czy motywów związanych z wydzielinami z ciała, tematami podstawowymi stają się przeszkody i trudności piętrzone przed biednym obcokrajowcem, nielogiczne zasady i wizja utrudnianego na każdym kroku życia. Czasami Bryson zabija nudę, wymyślając dowcipy o przedstawicielach kolejnych nacji.
„Ani tu, ani tam” to publikacja, która przynosi całkiem sporo rozrywki, chociaż na przykład wielbiciele książek Wojciecha Cejrowskiego będą raczej rozczarowani żartami. Podróże po Europie, której już nie ma, opisane ciekawym językiem, felietony przesycone ironią i lekkie – mimo dezaktualizacji motywów dostarczą nieco zabawy.
Witaj,
OdpowiedzUsuńMamy bardzo podobny gust - moja recenzja tej książki jest prawie identyczna. :)
Szkoda, że dziełko Brysona okazało się takie powierzchowne i momentami nadmiernie rubaszne.
Serdecznie Cię pozdrawiam.