Nowy Świat, Warszawa 2010.
Kronika rodu
Ludzie żyją coraz szybciej i coraz bardziej samotnie – mniejszą niż dawniej wagę przykładają do przeszłości, do swoich przodków i historii rodzin. Tymczasem w rodzinnych archiwach skrywać się może wiele tajemnic czy anegdot wartych upamiętnienia. Publikacja Marii Diatłowickiej jest tego najlepszym dowodem. Wbrew pozorom to wcale nie opowieść przeznaczona tylko dla bliskich autorki – losami potomków Johanna Reiffa zainteresować się mogą wielbiciele historii, dawnej kultury i obyczajowości, a także czytelnicy, których interesują procesy polonizowania się. Znajdą tu coś dla siebie nawet poszukiwacze anegdot o sławnych ludziach – z rozbudowanej rodziny wywodził się między innymi Edward Kłosiński, znany nie tylko jako drugi mąż Krystyny Jandy.
Maria Diatłowicka postanowiła przedstawić losy rodu począwszy od osiedlenia się przodków w Warszawie w XIX wieku. Prowadzi czytelników przez czasy zaborów, pokazując, jak wielka historia wpływała na decyzje zwykłych ludzi. Drugim „przystankiem” czyni Diatłowicka czasy okupacji – w dość obszernym i chyba najciekawszym w całej książce rozdziale opowiada o doświadczeniach rodziny, w której krew niemiecka mieszała się z polską. Koniec wojny przyniósł rozproszenie się członków rodu po całym kraju – autorka próbuje uporządkować ich losy ze względu na miejsce osiedlenia. Osobny rozdział poświęca sobie, zatrzymując się nad nietypowymi sposobami kształcenia, często zależnymi od polityki państwa.
Na początku Diatłowicka mozolnie odtwarza przeszłość, odgrzebuje wspomnienia i pamiątki, konfrontuje je z historycznymi publikacjami, lecz najwięcej uwagi poświęca anegdocie, romansowym opowieściom i rodzinnym przekazom. Utrwala wzruszające drobiazgi, zajmuje się warstwą obyczajową i kolejno opisuje członków rodziny, w typowe opisy biograficzne włączając znacznie ciekawsze przekazy. Rozdział o drugiej wojnie światowej jawi się najżywiej – bo utkany jest także z obserwacji samej autorki – i z licznych opowieści krewnych. Tu Diatłowicka nie musi przedstawiać tła historycznego, może sobie pozwolić na większą swobodę w narracji – i ukazuje wydarzenia z subiektywnej perspektywy. Jednostkowe świadectwa przynoszą obraz bardziej interesujący niż schematyczne, podręcznikowe opisy, a wśród sylwetek bliskich znajdują się postacie zasługujące na uwagę. Codzienne małe akty bohaterstwa – ale i poczucie humoru, pogoda ducha nawet w obliczu tragedii – to sprawia, że rozdział o wojnie czyta się tak dobrze.
Pod koniec książki jednak postawa Diatłowickiej zaczyna przybierać tony moralizatorskie – i momentami staje się trudna do zniesienia. Od początku wiadomo, że nie będziemy mieć do czynienia z obiektywnym dziełem, spojrzeniem z dystansu i bez emocji – przyjęcie tego za pewnik jest w ogóle podstawą rozpoczęcia lektury. Autorka idealizuje swoich przodków, wskazuje niemal wyłącznie ich godne podziwu cechy, portretuje jasną stronę ich osobowości. Rodzina składała się według Diatłowickiej z jednostek mądrych i dobrych, uczciwych, pracowitych, dzielnych, cnotliwych i wspaniałych, a przy tym – głęboko miłujących ojczyznę. O czarnych owcach i kłótniach nie ma tu mowy, próżno by szukać skandalików czy przykrości, zresztą sama autorka odcina się od takich zamiarów, udając wstręt do typowej dla współczesnych mediów pogoni za sensacją. Do tego można się przyzwyczaić, nikt w końcu nie zabroni pisania peanów, choćby i na cześć własnego rodu. Gorzej, że autorka w ostatnich rozdziałach przypomina sobie, że w jej rodzinie dyskusje na tematy polityczne są nieodłączną częścią spotkań – i najzwyczajniej w świecie zaczyna prezentować stanowiska wobec kolejnych rządów. Wcześniej w tomie rzuca raczej ogólnikowe hasła, krytykujące współczesne władze – wówczas jeszcze można przymknąć na to oko, mimo że trąci to banałem. Ale już wyłuszczanie poglądów na życie polityczne mogłaby sobie autorka darować – zwłaszcza że wcale za przekonujące nie da się uznać stwierdzenia, że w jej rodzinie już tak jest. Na szczęście uwagę od propagandy odciąga warstwa obyczajowa.
Troszkę błędów się w książce znalazło. „Tą” zamiast „tę” da się zrozumieć jako brak czujności korekty, uśpionej dość poprawnym, pewnym stylem autorki. Jednak do najgorszych stylistycznych potknięć należy u Diatłowickiej nadużywanie czasownika „być” – zdarzają się w książce całe akapity, w których „być” powtarza się co najmniej raz w każdym zdaniu: przydałoby się mimo wszystko trochę więcej ekwilibrystyki narracyjnej, by obok treści wciągać mogła także i forma.
Największą wadą tej publikacji będzie dla odbiorców prawdopodobnie emocjonalny stosunek Marii Diatłowickiej do wszystkich potomków Johanna Reiffa, co objawi się przesadną kategorycznością w udowadnianiu ich zalet. Najmocniejszym punktem książki stanie się natomiast całe mnóstwo anegdot i humorystycznych opowieści, składających się na mozaikę rodzinną. Dla oryginalnych (bo Diatłowicka faktycznie nie posiłkuje się obiegowymi dowcipami) zabawnych scenek warto po tę obszerną historię sięgnąć. Zadęcie polityczne w części zapisków równoważy opis obyczajowości, a losy obcej rodziny mogą okazać się dla czytelników bardzo interesujące.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz