W.A.B., Warszawa 2018.
Ślad
Cechą charakterystyczną dla tej publikacji jest drobiazgowość, chwyt, który w pewnym momencie został wykluczony z kryminałów dla masowych czytelników z prostego powodu: zapewniał niewiarygodny rozwój akcji. Mało kto był w stanie uwierzyć w detektywa, który zadziała jak robot, dostrzeże najmniejsze – przegapione przez wszystkich innych - ślady mordercy, a do tego ma do dyspozycji całe sztaby ludzi przygotowujących konkretne ekspertyzy i analizy, poza spostrzegawczością i sprawnością fizyczną (niezbędną do zbierania dowodów) cechuje się również umiejętnością logicznego myślenia i bezbłędnego kojarzenia faktów. Kiedy przyszedł czas na detektywów bardziej ludzkich, do lamusa odeszło stawianie na detale do przesady. Ale Andrew Mayne, chociaż kryminału nie pisze, do tego rytmu wraca w “Naturaliście”. To thriller, który momentami wykorzystuje schematy znane z innego gatunku – sam w sobie już trudny do zaakceptowania przez rozwój akcji, więc nie zaszkodzi mu drobiazgowość w śledztwie.
W ciemnym lesie ginie dziewczyna – to punkt wyjścia. W śledztwo angażuje się profesor bioinformatyki, Theo Cray. Jeden z tych, którzy nie wierzą w teorię o niedźwiedziu grizzly, a poza tym jest pierwszym podejrzanym w sprawie brutalnej śmierci. Ofiara była studentką Craya i chociaż bohater niespecjalnie czuł się z nią związany, teraz uważa, że powinien odkryć tajemnicę i poinformować matkę dziewczyny, co naprawdę się stało. Może nawet na początku zamierza przy tym odzyskać dobre imię - ale ponieważ szybko traci status podejrzanego, nie ma to większego znaczenia. Jego determinacja w działaniu staje się coraz mniej zrozumiała dla czytelników, zwłaszcza że Theo Cray chce naprawdę dużo poświęcić dla odkrycia prawdy. Nie waha się ani przed popełnianiem drobnych przestępstw, ani przed utrudnianiem śledztwa. W efekcie ponownie może ściągnąć na siebie podejrzenia. Do tego – wpada w poważne tarapaty. “Naturalista” to książka, w której autor przestaje w pewnym momencie skupiać się na prawdziwości emocji: nie chce już wymyślać usprawiedliwień dla działania bohatera, pozwala mu po prostu reagować i nie dostarcza czytelnikom osobnych wyjaśnień. Wynaturza charakter postaci, raz chce przekonać o niewinności i dobrych intencjach Craya, by za chwilę budzić nieufność. Nie ma tu konsekwencji w budowaniu psychologii postaci – albo wizji, która przekonałaby czytelników. Cray ma liczne wady, owszem, ale do tego jest piekielnie uzdolniony, jeśli chodzi o wyciąganie wniosków na podstawie najmniejszych przesłanek. “Naturalista” to stała huśtawka emocji: od tego, co bohater musi zrobić, żeby się obronić, po to, co robi, żeby potwierdzić własne odważne tezy. Nie jest to historia, która przekona realizmem, ale w końcu w thrillerze chodzi bardziej o budzenie strachu, a ten warunek książka spełnia.
Przy ogromnym nastawieniu na detale jest autor, nie da się ukryć, naiwny w samej narracji. Buduje ją na długich dialogach, w których przemyca informacje, zarzuca czytelników danymi, których samodzielnie zdobyć by nie mogli, wyklucza zatem możliwość prowadzenia równoległego śledztwa. Pierwsza śmierć nie wyczerpuje kwestii zagrożeń i ofiar, będzie tego w tomie znacznie więcej. Andrew Mayne nie zauważa jednak rozchwiania proporcji, oferuje czytelnikom powieść, w której dzieje się dużo, ale nie w sferze psychologii postaci – a przecież na tym bazują zwykle thrillery. Jeśli ktoś na początku nie uwierzy w kreację bohatera, już tego później nie nadrobi.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
niedziela, 30 września 2018
Ewa Kozyra-Pawlak, Paweł Pawlak: Mały atlas motyli
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Z łąki
Kiedy w dzieciach budzi się zainteresowanie najbliższym otoczeniem, warto je podsycać. Na przykład podsuwać rozmaite atlasy zwierząt i roślin, tak, żeby maluch po powrocie ze spaceru mógł sprawdzić, przedstawicieli jakich gatunków spotkał - i w ten sposób poszerzać wiedzę oraz słownictwo. Ewa i Paweł Pawlakowie łączą takie cele edukacyjne z popisami graficznymi, nie wiadomo nawet, czy bardziej zależy im na uczeniu dzieci świata, czy też na przedstawianiu własnych talentów. Niezależnie od prawdziwych celów, zachwycają - i to zarówno małych jak i dużych odbiorców. Ich “Mały atlas motyli”, kartonowy tomik, pozwala przyjrzeć się bliżej wybranym owadom, poznać zwyczaje i... podziwiać piękno natury.
Każda rozkładówka poświęcona jest tu osobnemu gatunkowi motyli. Pojawia się nazwa, zdjęcie (trzech w tomiku nie zrobili autorzy), krótka notka wypełniona ciekawostkami. Do tego zestaw pięknych ilustracji oraz jeden duży obrazek stworzony ze ścinków materiału, misternie powycinanych i pozszywanych skrawków, za pomocą których autorzy odtwarzają konkretnego motyla w jego naturalnym środowisku. Rozkładówek jest tu niewiele – w końcu to kartonowy tomik – ale zawartość w pełni satysfakcjonuje nawet najbardziej wymagających odbiorców. Niektóre motyle same przybywają do autorów i dzięki temu zyskują miejsce w publikacji, inne trafiają tu dzięki nietypowym zachowaniom (na przykład upodobaniu do określonego pożywienia albo specyficznemu kolorowi). Ewa i Paweł Pawlakowie nie będą zarzucać dzieci informacjami nie do zapamiętania: skupiają się na zaledwie kilku wiadomościach “praktycznych”, takich, które mogą zaintrygować malucha i przykuć jego uwagę albo nawet zachęcić do bacznego rozglądania się po łąkach i ogrodach. Motyle nagle zaczynają się różnić nie tylko wzorami na skrzydłach, ale też swoimi upodobaniami. Zamieniają się więc w bohaterów lektury, przestają być anonimowe.
Szereg ilustracji przedstawia wybranego motyla w różnych pozach, z rozłożonymi i złożonymi skrzydłami, czasem od spodu lub z boku – wszystko po to, żeby po pierwsze zwiększyć szansę na rozpoznanie go, a po drugie – pochwalić się kunsztem ilustratorskim. Często obrazki wydają się bardziej szczegółowe niż zdjęcia. Łatwo jednak zapomnieć o akwarelowych portretach, kiedy podziwia się “wielkoformatowe” podobizny motyli z materiału. Tu urzeka nie tylko staranność wykonania samej sylwetki motyla - dobór faktur, uzupełnianie całości nitkami, maleńkie szczegóły starannie odwzorowywane w deseniach – ale też całe tło. Nie ma tu mowy o jednolitym kawałku tkaniny albo o wykorzystywaniu gotowych nadruków - zawsze obrazki uzupełniane są o różnego rodzaju liście i łodygi, dodatkowe kwiatki, płatki, unerwienie roślin... Każdy obrazek staje się tu miniaturowym dziełem sztuki, fragmentem przyrody przeniesionym do kolażu. I to sprawia, że “Mały atlas motyli” jest kolejną publikacją zasługującą na liczne nagrody i uznanie odbiorców w każdym wieku.
Jest to tomik bardzo kolorowy, ale nie kiczowaty. Starannie przygotowany, stawia na pokaz graficznych możliwości, alternatywę wobec komputerowych ilustracji. Obrazki tutaj są powodem, dla którego wielu odbiorców będzie chciało mieć “Mały atlas motyli” na stałe w swojej biblioteczce – nawet jeśli nie zamierzają traktować go jako materiału do porównania gatunków widzianych na co dzień podczas spacerów. Ten tomik pełen jest słońca i zapachów kwiatów, to łąka wykonana z gałganków.
Z łąki
Kiedy w dzieciach budzi się zainteresowanie najbliższym otoczeniem, warto je podsycać. Na przykład podsuwać rozmaite atlasy zwierząt i roślin, tak, żeby maluch po powrocie ze spaceru mógł sprawdzić, przedstawicieli jakich gatunków spotkał - i w ten sposób poszerzać wiedzę oraz słownictwo. Ewa i Paweł Pawlakowie łączą takie cele edukacyjne z popisami graficznymi, nie wiadomo nawet, czy bardziej zależy im na uczeniu dzieci świata, czy też na przedstawianiu własnych talentów. Niezależnie od prawdziwych celów, zachwycają - i to zarówno małych jak i dużych odbiorców. Ich “Mały atlas motyli”, kartonowy tomik, pozwala przyjrzeć się bliżej wybranym owadom, poznać zwyczaje i... podziwiać piękno natury.
Każda rozkładówka poświęcona jest tu osobnemu gatunkowi motyli. Pojawia się nazwa, zdjęcie (trzech w tomiku nie zrobili autorzy), krótka notka wypełniona ciekawostkami. Do tego zestaw pięknych ilustracji oraz jeden duży obrazek stworzony ze ścinków materiału, misternie powycinanych i pozszywanych skrawków, za pomocą których autorzy odtwarzają konkretnego motyla w jego naturalnym środowisku. Rozkładówek jest tu niewiele – w końcu to kartonowy tomik – ale zawartość w pełni satysfakcjonuje nawet najbardziej wymagających odbiorców. Niektóre motyle same przybywają do autorów i dzięki temu zyskują miejsce w publikacji, inne trafiają tu dzięki nietypowym zachowaniom (na przykład upodobaniu do określonego pożywienia albo specyficznemu kolorowi). Ewa i Paweł Pawlakowie nie będą zarzucać dzieci informacjami nie do zapamiętania: skupiają się na zaledwie kilku wiadomościach “praktycznych”, takich, które mogą zaintrygować malucha i przykuć jego uwagę albo nawet zachęcić do bacznego rozglądania się po łąkach i ogrodach. Motyle nagle zaczynają się różnić nie tylko wzorami na skrzydłach, ale też swoimi upodobaniami. Zamieniają się więc w bohaterów lektury, przestają być anonimowe.
Szereg ilustracji przedstawia wybranego motyla w różnych pozach, z rozłożonymi i złożonymi skrzydłami, czasem od spodu lub z boku – wszystko po to, żeby po pierwsze zwiększyć szansę na rozpoznanie go, a po drugie – pochwalić się kunsztem ilustratorskim. Często obrazki wydają się bardziej szczegółowe niż zdjęcia. Łatwo jednak zapomnieć o akwarelowych portretach, kiedy podziwia się “wielkoformatowe” podobizny motyli z materiału. Tu urzeka nie tylko staranność wykonania samej sylwetki motyla - dobór faktur, uzupełnianie całości nitkami, maleńkie szczegóły starannie odwzorowywane w deseniach – ale też całe tło. Nie ma tu mowy o jednolitym kawałku tkaniny albo o wykorzystywaniu gotowych nadruków - zawsze obrazki uzupełniane są o różnego rodzaju liście i łodygi, dodatkowe kwiatki, płatki, unerwienie roślin... Każdy obrazek staje się tu miniaturowym dziełem sztuki, fragmentem przyrody przeniesionym do kolażu. I to sprawia, że “Mały atlas motyli” jest kolejną publikacją zasługującą na liczne nagrody i uznanie odbiorców w każdym wieku.
Jest to tomik bardzo kolorowy, ale nie kiczowaty. Starannie przygotowany, stawia na pokaz graficznych możliwości, alternatywę wobec komputerowych ilustracji. Obrazki tutaj są powodem, dla którego wielu odbiorców będzie chciało mieć “Mały atlas motyli” na stałe w swojej biblioteczce – nawet jeśli nie zamierzają traktować go jako materiału do porównania gatunków widzianych na co dzień podczas spacerów. Ten tomik pełen jest słońca i zapachów kwiatów, to łąka wykonana z gałganków.
sobota, 29 września 2018
Artur Andrus: Bzdurki, czyli bajki dla dzieci (i) innych
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Bajki na wesoło
Bohaterowie starych baśni i bajek są już trochę zmęczeni przeżywaniem raz za razem tych samych przygód. Podobnie znużeni mogą być dorośli czytaniem i opowiadaniem pociechom wciąż na nowo tych samych fabuł. I wtedy z pomocą przychodzi Artur Andrus, który proponuje tom “Bzdurki, czyli bajki dla dzieci (i) innych). Ta publikacja szybko się nie znudzi, co ma złe konsekwencje wyłącznie dla bohaterów: istnieje obawa, że zostaną zamęczeni ciągłym doświadczaniem na nowo swoich dokonań. Autor pisze ze świadomością reguł gatunku, ale i z nieodłącznym zmysłem satyrycznym i talentem do absurdalnych skojarzeń. Wprowadza postacie ciekawe i przełamujące konwencję: jest tu na przykład rzodkiewkowa królewna, której serce można zdobyć dzięki kreatywności i zrobieniu czegoś zaskakującego z pęczkiem rzodkiewek. Są bohaterowie, których niezwykłe miana już wystarczają za uzasadnienie istnienia: Ciotkę Grzechotkę, Wujka Zepsujka oraz Dziadka Niejadka (od niejeżdżenia) wysyła Andrus do wyjątkowych miejsc, pozwala odmienić życie i zrozumieć ważne prawdy. Czasami sięga po bajki zakorzenione w powiedzeniach (kura pisząca pazurem), a czasami – po dziecięce strachy (dentysta boi się małego Franka). Pozwala bohaterom zrozumieć, gdzie ich miejsce albo spotkać kogoś, z kim zechcą spędzić resztę życia. Daje się w tych bajkach zauważyć ślady klasycznych fabuł i przesłań, Artur Andrus prowadzi historie właściwie zgodnie z oczekiwaniami, jeśli chodzi o fabuły. Ale już w realizacjach i kreacjach postaci zamienia się w humorystę, jakich ciągle na rynku literatury czwartej za mało. Nie byłby sobą ten autor, gdyby nie bawił się poszczególnymi motywami i nie rozśmieszał na każdym etapie opowieści. Uwielbia absurdy i rozbijanie skostniałych struktur językowych, do rzeczywistości bohaterów dokłada propozycje ich zabaw, śmiechu szuka nawet w onomastyce. Tu każde kolejne zdanie może zaskoczyć drobnym żartem albo graniem intertekstem, inspiracje stają się podstawą kolejnych mrugnięć do czytelników: każdy z łatwością wychwyci bajkowy kontekst ora ironiczne podejście autora do tematu. Osobną kwestię w dynamicznych opowiadaniach stanowią drobne przyśpiewki. Znowu Andrus, mistrz rymowanych absurdów, udowadnia, jak można w literaturze dla dzieci wykorzystywać międzytekstowe skojarzenia i na czym polega komizm rymów. Tego typu bezinteresowne popisy satyryczne zachęcają do lektury “Bzdurek” również dorosłych: poczucie humoru autora okazuje się uniwersalne.
Już same historyjki wystarczyłyby, żeby zapewnić autorowi miejsce w kanonie literatury czwartej, nawet gdyby Artur Andrus był kompletnie nieznanym twórcą. Jednak w “Bzdurkach” pojawiają się jeszcze dodatkowe morały i przesłania dla czytelników, zaznaczane hasłem “Bo tak naprawdę...”. Tutaj znajdują się cenne wskazówki i pouczenia, ale też... kolejne puenty, które zaskoczą nawet dorosłych (jak ta z księgową). Autoironia staje się jeszcze jednym poziomem żartów i pozwala odbiorcom na pełniejsze cieszenie się konwencją bajek. Artur Andrus doskonale się tu bawi – i na to samo pozwala czytelnikom w każdym wieku. “Bzdurki” to książka, którą zilustrował Daniel de Latour – czyli rysownik często wykorzystujący w publikacjach Naszej Księgarni poczucie humoru. To kolejny powód, dla którego z “Bzdurkami” nikt nie będzie chciał się rozstawać. Z tej lektury ucieszą się maluchy – ale ich rodzice będą mieli jeszcze więcej zabawy. A najlepsze jest to, że wcale nie trzeba posiadać potomstwa, żeby zachwycać się “Bzdurkami”. Przy zakupie można ewentualnie powiedzieć, że to dla bratanka (ale jeśli naprawdę ma się bratanka, lepiej od razu kupić dwa egzemplarze).
Bajki na wesoło
Bohaterowie starych baśni i bajek są już trochę zmęczeni przeżywaniem raz za razem tych samych przygód. Podobnie znużeni mogą być dorośli czytaniem i opowiadaniem pociechom wciąż na nowo tych samych fabuł. I wtedy z pomocą przychodzi Artur Andrus, który proponuje tom “Bzdurki, czyli bajki dla dzieci (i) innych). Ta publikacja szybko się nie znudzi, co ma złe konsekwencje wyłącznie dla bohaterów: istnieje obawa, że zostaną zamęczeni ciągłym doświadczaniem na nowo swoich dokonań. Autor pisze ze świadomością reguł gatunku, ale i z nieodłącznym zmysłem satyrycznym i talentem do absurdalnych skojarzeń. Wprowadza postacie ciekawe i przełamujące konwencję: jest tu na przykład rzodkiewkowa królewna, której serce można zdobyć dzięki kreatywności i zrobieniu czegoś zaskakującego z pęczkiem rzodkiewek. Są bohaterowie, których niezwykłe miana już wystarczają za uzasadnienie istnienia: Ciotkę Grzechotkę, Wujka Zepsujka oraz Dziadka Niejadka (od niejeżdżenia) wysyła Andrus do wyjątkowych miejsc, pozwala odmienić życie i zrozumieć ważne prawdy. Czasami sięga po bajki zakorzenione w powiedzeniach (kura pisząca pazurem), a czasami – po dziecięce strachy (dentysta boi się małego Franka). Pozwala bohaterom zrozumieć, gdzie ich miejsce albo spotkać kogoś, z kim zechcą spędzić resztę życia. Daje się w tych bajkach zauważyć ślady klasycznych fabuł i przesłań, Artur Andrus prowadzi historie właściwie zgodnie z oczekiwaniami, jeśli chodzi o fabuły. Ale już w realizacjach i kreacjach postaci zamienia się w humorystę, jakich ciągle na rynku literatury czwartej za mało. Nie byłby sobą ten autor, gdyby nie bawił się poszczególnymi motywami i nie rozśmieszał na każdym etapie opowieści. Uwielbia absurdy i rozbijanie skostniałych struktur językowych, do rzeczywistości bohaterów dokłada propozycje ich zabaw, śmiechu szuka nawet w onomastyce. Tu każde kolejne zdanie może zaskoczyć drobnym żartem albo graniem intertekstem, inspiracje stają się podstawą kolejnych mrugnięć do czytelników: każdy z łatwością wychwyci bajkowy kontekst ora ironiczne podejście autora do tematu. Osobną kwestię w dynamicznych opowiadaniach stanowią drobne przyśpiewki. Znowu Andrus, mistrz rymowanych absurdów, udowadnia, jak można w literaturze dla dzieci wykorzystywać międzytekstowe skojarzenia i na czym polega komizm rymów. Tego typu bezinteresowne popisy satyryczne zachęcają do lektury “Bzdurek” również dorosłych: poczucie humoru autora okazuje się uniwersalne.
Już same historyjki wystarczyłyby, żeby zapewnić autorowi miejsce w kanonie literatury czwartej, nawet gdyby Artur Andrus był kompletnie nieznanym twórcą. Jednak w “Bzdurkach” pojawiają się jeszcze dodatkowe morały i przesłania dla czytelników, zaznaczane hasłem “Bo tak naprawdę...”. Tutaj znajdują się cenne wskazówki i pouczenia, ale też... kolejne puenty, które zaskoczą nawet dorosłych (jak ta z księgową). Autoironia staje się jeszcze jednym poziomem żartów i pozwala odbiorcom na pełniejsze cieszenie się konwencją bajek. Artur Andrus doskonale się tu bawi – i na to samo pozwala czytelnikom w każdym wieku. “Bzdurki” to książka, którą zilustrował Daniel de Latour – czyli rysownik często wykorzystujący w publikacjach Naszej Księgarni poczucie humoru. To kolejny powód, dla którego z “Bzdurkami” nikt nie będzie chciał się rozstawać. Z tej lektury ucieszą się maluchy – ale ich rodzice będą mieli jeszcze więcej zabawy. A najlepsze jest to, że wcale nie trzeba posiadać potomstwa, żeby zachwycać się “Bzdurkami”. Przy zakupie można ewentualnie powiedzieć, że to dla bratanka (ale jeśli naprawdę ma się bratanka, lepiej od razu kupić dwa egzemplarze).
Grady Klein, Alan Dabney: Komiksowe wprowadzenie do statystyki
PWN, Warszawa 2018.
Nosorożce w akcji
Pomysł świetny (chociaż nie oryginalny), realizacja w punkt. “Komiksowe wprowadzenie do statystyki” mogłoby sprawić, że wszyscy zostaną statystykami, a do tego pojmą sensowność codziennego podawania rozmaitych zestawień przez media. Będzie w tej, dosyć obszernej, ale nie nudnej książce mnóstwo śmiechu i zgrabnie podawanych wiadomości, będzie wiele wyjaśnień, które zapadną w pamięć dzięki absurdalnym przykładom i lekkości. To jak skrypt przerobiony na komedię - można się z niego uczyć podstaw statystyki właściwie bezwysiłkowo, bo wystarczy skupienie na podawanych treściach, można też sięgnąć po lekturę z ciekawości i cieszyć się prezentowanymi wizjami pełnymi żartów - a przy okazji zrozumieć co nieco z istoty obliczeń statystycznych i wyciągania wniosków.
W tej książce rzuca się jaszczurkami w mężów i pakuje nosorożce po kilkadziesiąt do worków, sprawdza się, czy wampiry mają nieświeży oddech po ugryzieniu cukrzyków, organizuje się konkurs lotów na smokach i odwiedza stodołę pełną wyimaginowanych robaków. W pewnym momencie odbiorcy w ogóle zaczną czekać na to, co jeszcze uda się wymyślić autorom. Niektóre motywy służą za kanwę rozdziałów - odwołania do nich pozwalają obrazowo omówić wybrane zagadnienie ze statystyki. Inne pojawiają się w formie pojedynczych obrazków - nie znaczy to jednak, że są gorsze czy mniej ciekawe – tu odbiorcy nie będą chcieli opuścić żadnego rysunku. Spodoba im się to tak samo jak choćby przygody Dilberta, mimo że cel jest odrobinę inny, bo poza rozrywkowym jeszcze – edukacyjny.
Nie ma jednej fabuły. Całość nastawiona jest na wykład, przez strony przewijają się pasjonaci statystyki, szaleni uczeni, którzy entuzjastycznie wykrzykują swoje odkrycia. Nie ma też stałej liczby kadrów na stronie. Pojawia się konkretne wyjaśnienie - bardzo krótkie, przygotowane tak, by nie budziło wątpliwości i zapadało w pamięć. Żeby mnemotechnika była skuteczna, rozbija się owo wyjaśnienie na zestaw kilku rysunków, których każdy jest dowcipnym podsumowaniem, puentą do wyjaśnienia i jednocześnie skojarzeniem poza nudnymi podręcznikami. Tu bohaterowie dokonują wartościowych odkryć, powtarzają zdobyte wiadomości mimochodem przy innej okazji. Nie ma przeładowania tekstem, notatki zajęłyby pewnie kilka stron (nie licząc dodatku po właściwej części książki) - ale z tej publikacji nie ma sensu robić notatek, wszystko zapamiętuje się samo dzięki śmiechowi.
Rysunki nie należą do starannie dopracowywanych - bliżej im do bazgrołów z zeszytów szkolnych niż do precyzji Charlesa M. Schulza. Dzięki swobodnemu traktowaniu konturów zyskują dynamikę, tak potrzebną, kiedy książka ma spełniać założenia edukacyjne – owa dynamika bardzo pasuje również do podsycania śmiechu. Autorzy dbają o to, by żaden rysunek nie był przypadkowy i by żaden nie spowalniał tempa opowieści. Eliminują to, co zbędne, żeby uzyskać abstrakt z wiedzy połączony z najlepszą esencją żartów. “Komiksowe wprowadzenie do statystyki” jako tytuł może brzmieć odstraszająco, ale warto do tej książki zajrzeć i przekonać się, jak wygląda zabawa nauką. To publikacja dla ciekawych, dla szukających inteligentnej rozrywki i ceniących sobie ironię. Bardzo wciąga, chociaż pewnie nie każdego z tych samych powodów. Realizacja pomysłu - najlepsza, jaką można sobie wyobrazić.
Nosorożce w akcji
Pomysł świetny (chociaż nie oryginalny), realizacja w punkt. “Komiksowe wprowadzenie do statystyki” mogłoby sprawić, że wszyscy zostaną statystykami, a do tego pojmą sensowność codziennego podawania rozmaitych zestawień przez media. Będzie w tej, dosyć obszernej, ale nie nudnej książce mnóstwo śmiechu i zgrabnie podawanych wiadomości, będzie wiele wyjaśnień, które zapadną w pamięć dzięki absurdalnym przykładom i lekkości. To jak skrypt przerobiony na komedię - można się z niego uczyć podstaw statystyki właściwie bezwysiłkowo, bo wystarczy skupienie na podawanych treściach, można też sięgnąć po lekturę z ciekawości i cieszyć się prezentowanymi wizjami pełnymi żartów - a przy okazji zrozumieć co nieco z istoty obliczeń statystycznych i wyciągania wniosków.
W tej książce rzuca się jaszczurkami w mężów i pakuje nosorożce po kilkadziesiąt do worków, sprawdza się, czy wampiry mają nieświeży oddech po ugryzieniu cukrzyków, organizuje się konkurs lotów na smokach i odwiedza stodołę pełną wyimaginowanych robaków. W pewnym momencie odbiorcy w ogóle zaczną czekać na to, co jeszcze uda się wymyślić autorom. Niektóre motywy służą za kanwę rozdziałów - odwołania do nich pozwalają obrazowo omówić wybrane zagadnienie ze statystyki. Inne pojawiają się w formie pojedynczych obrazków - nie znaczy to jednak, że są gorsze czy mniej ciekawe – tu odbiorcy nie będą chcieli opuścić żadnego rysunku. Spodoba im się to tak samo jak choćby przygody Dilberta, mimo że cel jest odrobinę inny, bo poza rozrywkowym jeszcze – edukacyjny.
Nie ma jednej fabuły. Całość nastawiona jest na wykład, przez strony przewijają się pasjonaci statystyki, szaleni uczeni, którzy entuzjastycznie wykrzykują swoje odkrycia. Nie ma też stałej liczby kadrów na stronie. Pojawia się konkretne wyjaśnienie - bardzo krótkie, przygotowane tak, by nie budziło wątpliwości i zapadało w pamięć. Żeby mnemotechnika była skuteczna, rozbija się owo wyjaśnienie na zestaw kilku rysunków, których każdy jest dowcipnym podsumowaniem, puentą do wyjaśnienia i jednocześnie skojarzeniem poza nudnymi podręcznikami. Tu bohaterowie dokonują wartościowych odkryć, powtarzają zdobyte wiadomości mimochodem przy innej okazji. Nie ma przeładowania tekstem, notatki zajęłyby pewnie kilka stron (nie licząc dodatku po właściwej części książki) - ale z tej publikacji nie ma sensu robić notatek, wszystko zapamiętuje się samo dzięki śmiechowi.
Rysunki nie należą do starannie dopracowywanych - bliżej im do bazgrołów z zeszytów szkolnych niż do precyzji Charlesa M. Schulza. Dzięki swobodnemu traktowaniu konturów zyskują dynamikę, tak potrzebną, kiedy książka ma spełniać założenia edukacyjne – owa dynamika bardzo pasuje również do podsycania śmiechu. Autorzy dbają o to, by żaden rysunek nie był przypadkowy i by żaden nie spowalniał tempa opowieści. Eliminują to, co zbędne, żeby uzyskać abstrakt z wiedzy połączony z najlepszą esencją żartów. “Komiksowe wprowadzenie do statystyki” jako tytuł może brzmieć odstraszająco, ale warto do tej książki zajrzeć i przekonać się, jak wygląda zabawa nauką. To publikacja dla ciekawych, dla szukających inteligentnej rozrywki i ceniących sobie ironię. Bardzo wciąga, chociaż pewnie nie każdego z tych samych powodów. Realizacja pomysłu - najlepsza, jaką można sobie wyobrazić.
piątek, 28 września 2018
Chip Espinoza, Joel Schwarzbart: Milenialsi zarządzają
PWN, Warszawa 2018.
Kariera najmłodszych
Rynek pracy ciągle się zmienia, a mają na to wpływ również kolejne pokolenia wkraczające w korposzeregi. Dostęp do mediów elektronicznych, zmiany w edukacji czy nastawienie na relacje międzyludzkie a nie na tradycje – to wszystko sprawia, że kariery młodszych stają się obiektem badań socjologów. “Milenialsi zarządzają” to jedna z książek opartych na takich obserwacjach – ale też próba gloryfikowania młodego pokolenia “szefów”. Autorzy – Chip Espinoza i Joel Schwarzbart wychodzą z założenia, że milenialsom należy się najwyższe uznanie: spoglądają na przedstawicieli generacji Y z zachwytem i nawet nie próbują owego zachwytu uzasadniać czy zaszczepiać czytelnikom. Entuzjazm staje się rodzajem kodu, sposobem dotarcia do grupy docelowej, którą też są milenialsi: autorzy szukają prostego chwytu, który zapewniłby im uwagę na czas trwania opowieści (stosunkowo krótkiej i skondensowanej). Zachwyt i wsparcie – to dwa motywy, którymi się posługują. Uważają, że milenialsi mają wszelkie predyspozycje do tego, żeby kierować swoimi zespołami - i że poradzą sobie z wyzwaniami. Sprawdzają jednocześnie, z jakimi zarzutami przeważnie spotykają się młodzi na wysokich stanowiskach – i podpowiadają, jak taki stan rzeczy zmieniać, żeby nie stracić szacunku podwładnych.
Najpierw autorzy zachęcają do ciągłego podnoszenia kwalifikacji, do nieustawania w byciu coraz lepszym i do poszerzania horyzontów. Nie ma tutaj stagnacji, czekania na awans lub rezygnowania z nowości: wszystko może posłużyć do poprawienia swojej pozycji na rynku pracy, trzeba tylko nie bać się ryzyka i sięgać po swoje. Milenialsom wprawdzie pewności siebie nie brakuje – to generacja, która na rynek pracy wchodzi bez kompleksów - ale i tak pewne elementy z dawnych struktur i układów mogą frustrować czy zniechęcać do działania. I dlatego właśnie autorzy zbierają informacje na temat postrzegania milenialsów na kierowniczych stanowiskach przez ich podwładnych. Dwie kategorie podlegają tu ocenie: jedna to pracownicy o całe pokolenia starsi, ci, którzy myślą schematami, są konserwatywnie nastawieni i trudno im podporządkować się człowiekowi bez doświadczenia (za to niecierpliwemu i entuzjastycznie nastawionemu do obowiązków), druga to rówieśnicy milenialsa, który został awansowany i teraz ma odpowiadać za grupę dawnych przyjaciół. W obu przypadkach pojawiają się problemy, z którymi trudno sobie bez pomocy poradzić. Nie dziwią zatem rozdziały gromadzące uwagi na temat plusów i minusów bycia szefem poniżej 35 roku życia, porady i wskazówki w postępowaniu z ludźmi. Milenialsi muszą - poza energią i witalnością - wykazać się również cechami, których do tej pory nie mieli często jak nabyć. Tu znajdą szereg przydatnych podpowiedzi. Autorzy odwołują się też do wielkich słów i wartości - poruszają kwestię autentyczności, godności, szacunku, albo samego procesu komunikacji. Odkrywają niby oczywiste sprawy: część odbiorców spoza grona docelowego może nawet znużyć uporczywe wracanie do tego, co wydawałoby się naturalne i zrozumiałe - ale wszystko po to, żeby podrzucić czytelnikom drogi postępowania. Zarządzanie ludźmi to już samo w sobie niezwykle trudne i wymagające wyczucia zajęcie - jeśli doda się do wyzwań stereotypowe oceny związane z wiekiem szefa, ilość problemów do przeskoczenia potęguje się. Nic dziwnego, że twórcy tej książki tak mocno próbują dopingować milenialsów i budować ich wiarę we własne możliwości. Jest to trochę poradnik, trochę książka motywacyjna – a dla czytelników z zewnątrz również próba scharakteryzowania pewnego pokolenia wkraczającego na rynek pracy.
Kariera najmłodszych
Rynek pracy ciągle się zmienia, a mają na to wpływ również kolejne pokolenia wkraczające w korposzeregi. Dostęp do mediów elektronicznych, zmiany w edukacji czy nastawienie na relacje międzyludzkie a nie na tradycje – to wszystko sprawia, że kariery młodszych stają się obiektem badań socjologów. “Milenialsi zarządzają” to jedna z książek opartych na takich obserwacjach – ale też próba gloryfikowania młodego pokolenia “szefów”. Autorzy – Chip Espinoza i Joel Schwarzbart wychodzą z założenia, że milenialsom należy się najwyższe uznanie: spoglądają na przedstawicieli generacji Y z zachwytem i nawet nie próbują owego zachwytu uzasadniać czy zaszczepiać czytelnikom. Entuzjazm staje się rodzajem kodu, sposobem dotarcia do grupy docelowej, którą też są milenialsi: autorzy szukają prostego chwytu, który zapewniłby im uwagę na czas trwania opowieści (stosunkowo krótkiej i skondensowanej). Zachwyt i wsparcie – to dwa motywy, którymi się posługują. Uważają, że milenialsi mają wszelkie predyspozycje do tego, żeby kierować swoimi zespołami - i że poradzą sobie z wyzwaniami. Sprawdzają jednocześnie, z jakimi zarzutami przeważnie spotykają się młodzi na wysokich stanowiskach – i podpowiadają, jak taki stan rzeczy zmieniać, żeby nie stracić szacunku podwładnych.
Najpierw autorzy zachęcają do ciągłego podnoszenia kwalifikacji, do nieustawania w byciu coraz lepszym i do poszerzania horyzontów. Nie ma tutaj stagnacji, czekania na awans lub rezygnowania z nowości: wszystko może posłużyć do poprawienia swojej pozycji na rynku pracy, trzeba tylko nie bać się ryzyka i sięgać po swoje. Milenialsom wprawdzie pewności siebie nie brakuje – to generacja, która na rynek pracy wchodzi bez kompleksów - ale i tak pewne elementy z dawnych struktur i układów mogą frustrować czy zniechęcać do działania. I dlatego właśnie autorzy zbierają informacje na temat postrzegania milenialsów na kierowniczych stanowiskach przez ich podwładnych. Dwie kategorie podlegają tu ocenie: jedna to pracownicy o całe pokolenia starsi, ci, którzy myślą schematami, są konserwatywnie nastawieni i trudno im podporządkować się człowiekowi bez doświadczenia (za to niecierpliwemu i entuzjastycznie nastawionemu do obowiązków), druga to rówieśnicy milenialsa, który został awansowany i teraz ma odpowiadać za grupę dawnych przyjaciół. W obu przypadkach pojawiają się problemy, z którymi trudno sobie bez pomocy poradzić. Nie dziwią zatem rozdziały gromadzące uwagi na temat plusów i minusów bycia szefem poniżej 35 roku życia, porady i wskazówki w postępowaniu z ludźmi. Milenialsi muszą - poza energią i witalnością - wykazać się również cechami, których do tej pory nie mieli często jak nabyć. Tu znajdą szereg przydatnych podpowiedzi. Autorzy odwołują się też do wielkich słów i wartości - poruszają kwestię autentyczności, godności, szacunku, albo samego procesu komunikacji. Odkrywają niby oczywiste sprawy: część odbiorców spoza grona docelowego może nawet znużyć uporczywe wracanie do tego, co wydawałoby się naturalne i zrozumiałe - ale wszystko po to, żeby podrzucić czytelnikom drogi postępowania. Zarządzanie ludźmi to już samo w sobie niezwykle trudne i wymagające wyczucia zajęcie - jeśli doda się do wyzwań stereotypowe oceny związane z wiekiem szefa, ilość problemów do przeskoczenia potęguje się. Nic dziwnego, że twórcy tej książki tak mocno próbują dopingować milenialsów i budować ich wiarę we własne możliwości. Jest to trochę poradnik, trochę książka motywacyjna – a dla czytelników z zewnątrz również próba scharakteryzowania pewnego pokolenia wkraczającego na rynek pracy.
czwartek, 27 września 2018
Magdalena Niedźwiedzka: Bona. Zmierzch Jagiellonów
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Miłość na Wawelu
Magdalena Niedźwiedzka to autorka, która bardzo dobrze czuje się w przeszłości, budując emocjonalne relacje na temat prywatnego życia znanych osobistości. Teraz przygotowuje odbiorców na nową sagę, łączącą cechy powieści historycznych oraz obyczajówek, Zmierzch Jagiellonów. Obiecująco wypada pierwszy opasły tom poświęcony między innymi Bonie Sforzy, a autorka wreszcie może dać upust wyobraźni, wprowadzając do wiadomości historycznych apokryfy i relacje dotyczące uczuć między możnymi. Zachowuje przy tym pozory reportażowości, zapewniając czytelnikom możliwość dokładnego przyglądania się dylematom bohaterów. Na początku tej opowieści Bona jest jeszcze małą dziewczynką, która z całej siły stara się zasłużyć na miłość i uznanie rozchwianej emocjonalnie matki: chłonie jej nauki i liczy na to, że lojalność zostanie zauważona. Sama nie może cieszyć się urokami dzieciństwa: wie, kiedy powraca do rodzicielki okrutna przeszłość, a i świadomość nieszczęścia matki zaburza radość. Bona uspokoi się dopiero wtedy, gdy zyska towarzysza, rówieśnika o tak jak jej traumatyczna historii. Ale to dopiero początek i do Neapolu Niedźwiedzka właściwie jedynie zagląda, szukając tu chwilowego przerywnika dla tego, co dzieje się w Polsce. Tutaj trwają ciągłe walki o wpływy, w polityce nie ma sentymentów. Fakt, że przedstawiciele królewskiego rodu rozprzestrzeniają się na całą Europę, zamienia tylko temperaturę rywalizacji. Zygmunt pozostaje na uboczu. Nie ma tyle charyzmy, co jego bracia, ale też i bez większych nerwów przyjmuje swój los. Zakochuje się w prostej kobiecie: Katarzyna Telniczanka okazuje się świetną kochanką, a do tego obdarza mężczyznę synami. Zygmunt mógłby być szczęśliwy u jej boku, ale zdaje sobie sprawę z powinności wobec ojczyzny, matka nie daje mu zapomnieć o obowiązkach. Przyjdzie taki moment, że to on zostanie królem, a wtedy wszystko się zmieni. Także to, co wydawało się już zaakceptowane. W wielkiej polityce nie ma miejsca na sentymenty: król powinien mieć godną swojego stanu żonę, a małżeństwo to rodzaj międzynarodowego sojuszu. Ci, którzy mogą pozwolić sobie na wszystko, tracą szansę na miłość – dostępną z kolei najuboższym z poddanych. Królewskie łoże to miejsce, w którym można sporo ugrać, uczucia samego monarchy zejść muszą na dalszy plan. I nawet szczęśliwe życie rodzinne przestaje mieć znaczenie, gdy ważą się losy kraju. Bona spokojnie dorasta, od czasu do czasu Niedźwiedzka przygląda się działaniom jej matki Izabeli: minie jeszcze parę lat, zanim trafi do Polski.
W swoim stylu pisze Magdalena Niedźwiedzka, oddala tematy sensacyjne, za to uwypukla emocjonalne. I tak na przykład mniej interesują ją intrygi, w wyniku których giną kolejni możni (o otrucie ich podejrzewana jest Bona, ale to autorka spycha na margines aż do wyjaśnienia), bardziej natomiast energia wyzwalana podczas spotkań i dyskusji o losach państwa. „Bona” Magdaleny Niedźwiedzkiej składa się z krótkich rozdziałów-scenek z różnych stron Wawelu (i nie tylko): Niedźwiedzka przysłuchuje się kolejnym ustaleniom i sporom po to, by odnotować w nich charaktery postaci i typowe dla nich reakcje. Dba o nakreślenie akcji i przedstawienie biegu wydarzeń historycznych – ale tylko dlatego, że jest jej to potrzebne jako tło uwiarygodniające opowieść. Skupia się na ulotnych wrażeniach, dopowiada to, czego nie ma w podręcznikach do historii. Próbuje zrozumieć bohaterów, żeby móc prawdziwie ich sportretować. Dostarcza czytelnikom zmysłowej narracji, przesyconej silnymi przeżyciami natury uczuciowej. Władcy interesują ją od ludzkiej strony – to też proponuje odbiorcom. „Bona” to bardzo obiecujący początek serii, a przy okazji też najwłaściwsze dla tej autorki połączenie stylu pisania i tendencji w wyborze opowieści z tematem oraz formą.
Miłość na Wawelu
Magdalena Niedźwiedzka to autorka, która bardzo dobrze czuje się w przeszłości, budując emocjonalne relacje na temat prywatnego życia znanych osobistości. Teraz przygotowuje odbiorców na nową sagę, łączącą cechy powieści historycznych oraz obyczajówek, Zmierzch Jagiellonów. Obiecująco wypada pierwszy opasły tom poświęcony między innymi Bonie Sforzy, a autorka wreszcie może dać upust wyobraźni, wprowadzając do wiadomości historycznych apokryfy i relacje dotyczące uczuć między możnymi. Zachowuje przy tym pozory reportażowości, zapewniając czytelnikom możliwość dokładnego przyglądania się dylematom bohaterów. Na początku tej opowieści Bona jest jeszcze małą dziewczynką, która z całej siły stara się zasłużyć na miłość i uznanie rozchwianej emocjonalnie matki: chłonie jej nauki i liczy na to, że lojalność zostanie zauważona. Sama nie może cieszyć się urokami dzieciństwa: wie, kiedy powraca do rodzicielki okrutna przeszłość, a i świadomość nieszczęścia matki zaburza radość. Bona uspokoi się dopiero wtedy, gdy zyska towarzysza, rówieśnika o tak jak jej traumatyczna historii. Ale to dopiero początek i do Neapolu Niedźwiedzka właściwie jedynie zagląda, szukając tu chwilowego przerywnika dla tego, co dzieje się w Polsce. Tutaj trwają ciągłe walki o wpływy, w polityce nie ma sentymentów. Fakt, że przedstawiciele królewskiego rodu rozprzestrzeniają się na całą Europę, zamienia tylko temperaturę rywalizacji. Zygmunt pozostaje na uboczu. Nie ma tyle charyzmy, co jego bracia, ale też i bez większych nerwów przyjmuje swój los. Zakochuje się w prostej kobiecie: Katarzyna Telniczanka okazuje się świetną kochanką, a do tego obdarza mężczyznę synami. Zygmunt mógłby być szczęśliwy u jej boku, ale zdaje sobie sprawę z powinności wobec ojczyzny, matka nie daje mu zapomnieć o obowiązkach. Przyjdzie taki moment, że to on zostanie królem, a wtedy wszystko się zmieni. Także to, co wydawało się już zaakceptowane. W wielkiej polityce nie ma miejsca na sentymenty: król powinien mieć godną swojego stanu żonę, a małżeństwo to rodzaj międzynarodowego sojuszu. Ci, którzy mogą pozwolić sobie na wszystko, tracą szansę na miłość – dostępną z kolei najuboższym z poddanych. Królewskie łoże to miejsce, w którym można sporo ugrać, uczucia samego monarchy zejść muszą na dalszy plan. I nawet szczęśliwe życie rodzinne przestaje mieć znaczenie, gdy ważą się losy kraju. Bona spokojnie dorasta, od czasu do czasu Niedźwiedzka przygląda się działaniom jej matki Izabeli: minie jeszcze parę lat, zanim trafi do Polski.
W swoim stylu pisze Magdalena Niedźwiedzka, oddala tematy sensacyjne, za to uwypukla emocjonalne. I tak na przykład mniej interesują ją intrygi, w wyniku których giną kolejni możni (o otrucie ich podejrzewana jest Bona, ale to autorka spycha na margines aż do wyjaśnienia), bardziej natomiast energia wyzwalana podczas spotkań i dyskusji o losach państwa. „Bona” Magdaleny Niedźwiedzkiej składa się z krótkich rozdziałów-scenek z różnych stron Wawelu (i nie tylko): Niedźwiedzka przysłuchuje się kolejnym ustaleniom i sporom po to, by odnotować w nich charaktery postaci i typowe dla nich reakcje. Dba o nakreślenie akcji i przedstawienie biegu wydarzeń historycznych – ale tylko dlatego, że jest jej to potrzebne jako tło uwiarygodniające opowieść. Skupia się na ulotnych wrażeniach, dopowiada to, czego nie ma w podręcznikach do historii. Próbuje zrozumieć bohaterów, żeby móc prawdziwie ich sportretować. Dostarcza czytelnikom zmysłowej narracji, przesyconej silnymi przeżyciami natury uczuciowej. Władcy interesują ją od ludzkiej strony – to też proponuje odbiorcom. „Bona” to bardzo obiecujący początek serii, a przy okazji też najwłaściwsze dla tej autorki połączenie stylu pisania i tendencji w wyborze opowieści z tematem oraz formą.
środa, 26 września 2018
Stanisław Krzemiński: Jesienny poniedziałek
Znak, Kraków 2018.
Walka o wszystko
Świat jest targany wojną, do odzyskania przez Polskę niepodległości zostało jeszcze trochę czasu. Ale kwestie wielkiej polityki raczej rzadko przenikają do świadomości bohaterów, a może po prostu zostają już zepchnięte na bok, bo przecież trzeba żyć, a nie przez cały czas zastanawiać się nad przyszłością kraju. Chyba że sprawy polityczne wdzierają się w codzienność jednostek: to co innego, w takim wypadku nawet należy uważniej przyjrzeć się rzeczywistości. Trzy siostry: Maria, Halina i Alina Biernackie przy wsparciu matki i całkowitej obojętności ze strony ojca chcą założyć patriotyczne pismo. Walczą o pozwolenie na publikację (trzeba tu przechytrzyć niemieckich urzędników i przedstawić przyszłość magazynu w innym niż zamierzone świetle, żeby w ogóle móc zaistnieć), o lokal i o sam kształt gazety. Przygotowują artykuły podnoszące rodaków na duchu i pokonują kolejne trudności. W tym najbardziej niespodziewaną, to znaczy – że nikt nie wierzy kobietom-redaktorom. Patriotyzm to domena mężczyzn, kobiety mogą co najwyżej haftować orzełki i szyć biało-czerwone wstążki, nikt nie traktuje ich poważnie, nawet – o zgrozo – inne kobiety. Starcie z właścicielką lokalu, a później z jedną z kandydatek do pracy dobitnie pokazuje, że konieczna jest radykalna zmiana mentalności, inaczej nie uda się zrealizować marzeń. Temat nowej gazety to oś fabularna książki „Jesienny poniedziałek”. Co pewien czas w akcji pojawiają się perypetie związane z drukiem (jakością papieru oraz stanem maszyn pozwalających na wypuszczanie w świat gotowych tekstów). Bohaterki uczą się niemal na bieżąco i od bardziej doświadczonych trudnej sztuki redagowania własnych zapisków. Do narracji wplatane są całe odezwy i apele, notki prasowe i artykuły – co odrobinę zaburza rytm książki, ale też jednocześnie podkreśla jej charakter i wymowę. Lekcja patriotyzmu, jakkolwiek nachalnie by w tych partiach nie brzmiała, przestaje jednak dominować, gdy Stanisław Krzemiński pozwala z bliska przyjrzeć się marzeniom i aspiracjom kolejnych postaci. Portretuje kobiety silne i zdecydowane na wszystko, by osiągnąć cele: jego bohaterkom daleko do płochych piękności. Nie czas na flirty i chichoty, kiedy trzeba walczyć z wrogami ojczyzny i… z wrogami emancypacji. Nic dziwnego, że kiedy siostry Biernackie kogoś kochają, to z ukrycia i w tajemnicy obce im są porywy uczuć z literatury kobiecej. Sam autor momentami ośmiesza doprowadzane do skrajności feministyczne zapędy, ale tylko tak jest w stanie przedstawiać czytelnikom charaktery postaci. W narracji wybiera bardziej działanie niż analizę uczuć. Ojczyzna wygra z miłością, co niekoniecznie wydawać się będzie atutem. Opowieść wydaje się momentami aż beznamiętna, nieprzystająca do burzy uczuć obezwładniającej prezentowane kobiety. Autor pada ofiarą wyższych konieczności: kiedy ma odbiorców przekonać o poświęceniu, zapomina o zwykłym życiu i kreuje swoje bohaterki jednowymiarowo. W „Jesiennym poniedziałku” dzieje się sporo, Krzemiński przygląda się kolejnym obrazom wypełnionym interesami i indywidualnymi przeszkodami: ale w drobiazgowości wypełniania obowiązków i w patriotycznej gorliwości niemal zasusza swoje postacie. Może przyciągnąć uwagę zwłaszcza tych, którzy cenią sobie opowieści historyczne o posmaku obyczajowym, a do tego oddala się od infantylnych narracji o poszukiwaniu skarbów z przeszłości – ale też nie wypełnia pewnej luki w opowieści, nie pozwala bohaterkom zwyczajnie żyć. To mankament, o którym czasami da się zapomnieć. Stanisław Krzemiński pisze książkę, która ma szansę stać się bestsellerem, chociaż nie realizuje bestsellerowych scenariuszy.
Walka o wszystko
Świat jest targany wojną, do odzyskania przez Polskę niepodległości zostało jeszcze trochę czasu. Ale kwestie wielkiej polityki raczej rzadko przenikają do świadomości bohaterów, a może po prostu zostają już zepchnięte na bok, bo przecież trzeba żyć, a nie przez cały czas zastanawiać się nad przyszłością kraju. Chyba że sprawy polityczne wdzierają się w codzienność jednostek: to co innego, w takim wypadku nawet należy uważniej przyjrzeć się rzeczywistości. Trzy siostry: Maria, Halina i Alina Biernackie przy wsparciu matki i całkowitej obojętności ze strony ojca chcą założyć patriotyczne pismo. Walczą o pozwolenie na publikację (trzeba tu przechytrzyć niemieckich urzędników i przedstawić przyszłość magazynu w innym niż zamierzone świetle, żeby w ogóle móc zaistnieć), o lokal i o sam kształt gazety. Przygotowują artykuły podnoszące rodaków na duchu i pokonują kolejne trudności. W tym najbardziej niespodziewaną, to znaczy – że nikt nie wierzy kobietom-redaktorom. Patriotyzm to domena mężczyzn, kobiety mogą co najwyżej haftować orzełki i szyć biało-czerwone wstążki, nikt nie traktuje ich poważnie, nawet – o zgrozo – inne kobiety. Starcie z właścicielką lokalu, a później z jedną z kandydatek do pracy dobitnie pokazuje, że konieczna jest radykalna zmiana mentalności, inaczej nie uda się zrealizować marzeń. Temat nowej gazety to oś fabularna książki „Jesienny poniedziałek”. Co pewien czas w akcji pojawiają się perypetie związane z drukiem (jakością papieru oraz stanem maszyn pozwalających na wypuszczanie w świat gotowych tekstów). Bohaterki uczą się niemal na bieżąco i od bardziej doświadczonych trudnej sztuki redagowania własnych zapisków. Do narracji wplatane są całe odezwy i apele, notki prasowe i artykuły – co odrobinę zaburza rytm książki, ale też jednocześnie podkreśla jej charakter i wymowę. Lekcja patriotyzmu, jakkolwiek nachalnie by w tych partiach nie brzmiała, przestaje jednak dominować, gdy Stanisław Krzemiński pozwala z bliska przyjrzeć się marzeniom i aspiracjom kolejnych postaci. Portretuje kobiety silne i zdecydowane na wszystko, by osiągnąć cele: jego bohaterkom daleko do płochych piękności. Nie czas na flirty i chichoty, kiedy trzeba walczyć z wrogami ojczyzny i… z wrogami emancypacji. Nic dziwnego, że kiedy siostry Biernackie kogoś kochają, to z ukrycia i w tajemnicy obce im są porywy uczuć z literatury kobiecej. Sam autor momentami ośmiesza doprowadzane do skrajności feministyczne zapędy, ale tylko tak jest w stanie przedstawiać czytelnikom charaktery postaci. W narracji wybiera bardziej działanie niż analizę uczuć. Ojczyzna wygra z miłością, co niekoniecznie wydawać się będzie atutem. Opowieść wydaje się momentami aż beznamiętna, nieprzystająca do burzy uczuć obezwładniającej prezentowane kobiety. Autor pada ofiarą wyższych konieczności: kiedy ma odbiorców przekonać o poświęceniu, zapomina o zwykłym życiu i kreuje swoje bohaterki jednowymiarowo. W „Jesiennym poniedziałku” dzieje się sporo, Krzemiński przygląda się kolejnym obrazom wypełnionym interesami i indywidualnymi przeszkodami: ale w drobiazgowości wypełniania obowiązków i w patriotycznej gorliwości niemal zasusza swoje postacie. Może przyciągnąć uwagę zwłaszcza tych, którzy cenią sobie opowieści historyczne o posmaku obyczajowym, a do tego oddala się od infantylnych narracji o poszukiwaniu skarbów z przeszłości – ale też nie wypełnia pewnej luki w opowieści, nie pozwala bohaterkom zwyczajnie żyć. To mankament, o którym czasami da się zapomnieć. Stanisław Krzemiński pisze książkę, która ma szansę stać się bestsellerem, chociaż nie realizuje bestsellerowych scenariuszy.
wtorek, 25 września 2018
Piotr Mazik, Kuba Szpilka: Krupówki
Czarne, Wołowiec 2018.
Tu być
Piotr Mazik i Kuba Szpilka piszą o Zakopanem tak, by przypomnieć zwłaszcza młodszym pokoleniom fenomen miejsca. Interesuje ich i perspektywa historyczna, i bywalcy - sławni ludzie, których dawniej można tu było spotkać. W tomie “Krupówki” przyglądają się tylko jednej ulicy, chociaż nie tworzą jej monografii ani pełnego obrazu na osi czasu. Unikają też informacji przewodnikowych, kusi ich za to perspektywa kulturoznawcza. Jest to publikacja przedziwna, nie wiadomo do końca, jak ją odczytywać. Zabrakło wyraźnego szkieletu konstrukcyjnego: autorzy wprawdzie dzielą się tematami, przeplatają się w narracji (a każdy rozdział sygnują inicjałami, żeby czytelnicy wiedzieli, kto zabrał ich w kolejną krótką podróż po Krupówkach), ale wydaje się, że piszą tylko o tym, co udało im się znaleźć od razu w materiałach źródłowych, a niespecjalnie zagłębiają się w tematy. Sprawiają wrażenie, jakby przy pisaniu konkretnych relacji korzystali z pojedynczych źródeł i rezygnowali z ich sprawdzania czy potwierdzania. Nie znaczy to, że brakuje im ścisłości, ale w samym stylu nie ma wyznaczania sobie celów. Pisanie dla pisania, zachłystywanie się lokalnością i to wszystko: w efekcie książka staje się miłą pamiątką z Krupówek, rodzajem efektownej wizytówki i tyle.
Unikają autorzy kwestii topograficznych, przynajmniej w sporej części: nie będą na pewno analizować planów, jeśli jakiś dom jest ważniejszy niż inne (choćby z powodu tego, że stoi na początku ulicy), to się w tomie znajdzie, ale wybór motywów do poruszenia w tej dziedzinie jest bardzo zsubiektywizowany i nie do końca jasny dla odbiorców. Mazik i Szpilka posługują się kategoriami kulturoznawczymi, żeby odczytywać miejsce – jest to strategia dla nich logiczna, ale nieprzekonująca z perspektywy czytelników lub turystów: zbyt dużo tu bowiem zastanawiania się nad nazewnictwem, toposami czy kluczami interpretacyjnymi, a za mało samego fenomenu Krupówek. W zasadzie nie udaje się autorom odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to miejsce zyskało tak ogromną sławę - a może po prostu nie chcą takiego rozwiązania szukać. Nie zastanawiają się w takim razie, dlaczego do książki zajrzeć mają odbiorcy spoza Zakopanego, zafascynowani Tatrami lub fani literackich podróży: w całej relacji brakuje uzasadnienia jej powstania.
Temat Krupówek dzisiaj schodzi na bardzo daleki plan. Autorzy rezygnują z odwoływania się do powszechnej komercjalizacji i do oskarżeń, jakie padają pod adresem miejsca. Nie chcą przyjmować do wiadomości, że dawna legenda upada, nie chcą zachowywać tego w książce. Wolą cieszyć się Krupówkami z czasów Witkacego. Bardzo chętnie przechodzą do przeszłości, omawiają ważne dla ulicy momenty z dawnych czasów, eksponują egzotykę ulicy, pokazują, kogo przyciągała i kusiła. W tym wszystkim nie ma porównywania z Krupówkami obecnie, bo też i w takim wypadku wyszłaby antyreklama, a nie o to twórcom książki chodzi. Zresztą dla czytelników lepsze będzie zanurzenie się w oparach legendy, cieszenie się obcowaniem ze sławami i sprawdzanie zakopiańskiej “zwyczajności” obok słynnego demonizmu niż przejście do doskonale znanych nie tylko zakopiańczykom bolączek. Tyle że przeszłość obrazowana jest tutaj bez różnicowania ciężaru gatunkowego wiadomości, drobiazgi urastają w opowieści do takiej samej rangi jak sprawy ważne, jakby autorzy rzeczywiście nie wiedzieli, jakie kryterium doboru informacji przyjmować. Są “Krupówki” tomem ciekawym, dostarczają danych, do których większość turystów mogłaby nie dotrzeć (chociaż męczy czasem budowanie rozdziałów z pełnych, długich cytatów), ale problemem jest brak wyraźnego przesłania.
Tu być
Piotr Mazik i Kuba Szpilka piszą o Zakopanem tak, by przypomnieć zwłaszcza młodszym pokoleniom fenomen miejsca. Interesuje ich i perspektywa historyczna, i bywalcy - sławni ludzie, których dawniej można tu było spotkać. W tomie “Krupówki” przyglądają się tylko jednej ulicy, chociaż nie tworzą jej monografii ani pełnego obrazu na osi czasu. Unikają też informacji przewodnikowych, kusi ich za to perspektywa kulturoznawcza. Jest to publikacja przedziwna, nie wiadomo do końca, jak ją odczytywać. Zabrakło wyraźnego szkieletu konstrukcyjnego: autorzy wprawdzie dzielą się tematami, przeplatają się w narracji (a każdy rozdział sygnują inicjałami, żeby czytelnicy wiedzieli, kto zabrał ich w kolejną krótką podróż po Krupówkach), ale wydaje się, że piszą tylko o tym, co udało im się znaleźć od razu w materiałach źródłowych, a niespecjalnie zagłębiają się w tematy. Sprawiają wrażenie, jakby przy pisaniu konkretnych relacji korzystali z pojedynczych źródeł i rezygnowali z ich sprawdzania czy potwierdzania. Nie znaczy to, że brakuje im ścisłości, ale w samym stylu nie ma wyznaczania sobie celów. Pisanie dla pisania, zachłystywanie się lokalnością i to wszystko: w efekcie książka staje się miłą pamiątką z Krupówek, rodzajem efektownej wizytówki i tyle.
Unikają autorzy kwestii topograficznych, przynajmniej w sporej części: nie będą na pewno analizować planów, jeśli jakiś dom jest ważniejszy niż inne (choćby z powodu tego, że stoi na początku ulicy), to się w tomie znajdzie, ale wybór motywów do poruszenia w tej dziedzinie jest bardzo zsubiektywizowany i nie do końca jasny dla odbiorców. Mazik i Szpilka posługują się kategoriami kulturoznawczymi, żeby odczytywać miejsce – jest to strategia dla nich logiczna, ale nieprzekonująca z perspektywy czytelników lub turystów: zbyt dużo tu bowiem zastanawiania się nad nazewnictwem, toposami czy kluczami interpretacyjnymi, a za mało samego fenomenu Krupówek. W zasadzie nie udaje się autorom odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to miejsce zyskało tak ogromną sławę - a może po prostu nie chcą takiego rozwiązania szukać. Nie zastanawiają się w takim razie, dlaczego do książki zajrzeć mają odbiorcy spoza Zakopanego, zafascynowani Tatrami lub fani literackich podróży: w całej relacji brakuje uzasadnienia jej powstania.
Temat Krupówek dzisiaj schodzi na bardzo daleki plan. Autorzy rezygnują z odwoływania się do powszechnej komercjalizacji i do oskarżeń, jakie padają pod adresem miejsca. Nie chcą przyjmować do wiadomości, że dawna legenda upada, nie chcą zachowywać tego w książce. Wolą cieszyć się Krupówkami z czasów Witkacego. Bardzo chętnie przechodzą do przeszłości, omawiają ważne dla ulicy momenty z dawnych czasów, eksponują egzotykę ulicy, pokazują, kogo przyciągała i kusiła. W tym wszystkim nie ma porównywania z Krupówkami obecnie, bo też i w takim wypadku wyszłaby antyreklama, a nie o to twórcom książki chodzi. Zresztą dla czytelników lepsze będzie zanurzenie się w oparach legendy, cieszenie się obcowaniem ze sławami i sprawdzanie zakopiańskiej “zwyczajności” obok słynnego demonizmu niż przejście do doskonale znanych nie tylko zakopiańczykom bolączek. Tyle że przeszłość obrazowana jest tutaj bez różnicowania ciężaru gatunkowego wiadomości, drobiazgi urastają w opowieści do takiej samej rangi jak sprawy ważne, jakby autorzy rzeczywiście nie wiedzieli, jakie kryterium doboru informacji przyjmować. Są “Krupówki” tomem ciekawym, dostarczają danych, do których większość turystów mogłaby nie dotrzeć (chociaż męczy czasem budowanie rozdziałów z pełnych, długich cytatów), ale problemem jest brak wyraźnego przesłania.
poniedziałek, 24 września 2018
Marek Nowakowski: Książę Nocy. Najlepsze opowiadania
Iskry, Warszawa 2018.
Obok
Dla fanów prozy Marka Nowakowskiego Iskry przygotowują niespodziankę: zestaw najlepszych opowiadań, czterdziestu małych form zebranych w jednej książce. „Książę Nocy” to prezent dla tych, którzy lubują się w opowieściach celnych, surowych i precyzyjnych, a jednocześnie niepozbawionych dziwnej magii. Bohaterowie tych opowiadań to albo ludzie z marginesu społecznego, wyrzutki, którym nikt inny się nie przyjrzy, albo przedstawiciele niższych grup społecznych, również ignorowani przez środowisko artystyczne, pozostający z dala od nurtu zwykłego życia. To te postacie stykać się będą z przedstawicielami półświatka, albo zasilą własną obecnością szemrane strefy. To te postacie nie stronią od dziwek, drobnych złodziejaszków i cwaniaków. A jednak w opowiadaniach Nowakowskiego darzone są niewytłumaczalnym sentymentem, mogą wszystko, bo też i wszystko wydaje się tu niezwykłe. „Książę Nocy” to zestaw historii, w których na pierwszy plan musi wysunąć się ciemność, brud, brak perspektyw, degradacja i upodlenie. W takim świecie – w obrębie Warszawy – życie muszą sobie ułożyć bohaterowie skazani na podły los. Oni nie marzą już o lepszym jutrze, wiedzą, że nic z takich marzeń by nie wynikło. Szukają dla siebie miejsca tam, gdzie mają dostęp, funkcjonują „u siebie” i sami sobie przekreślają szansę na poprawę bytu. Jedno, co wyrywa ich z marazmu, to miłość – ale znowu miłość w określonych ramach, bez przekraczania niedozwolonych granic. Marek Nowakowski pozwala swoim bohaterom na przeżywanie rozmaitych uniesień – a jednocześnie nie wychodzi poza konwencję. Przekonuje czytelników do swojej wizji rzeczywistości dzięki precyzyjnej prozie, nastawieniu na to, co definiuje życie marginesu. Wstrzela się bezpośrednio w sytuacje i zjawiska znane bohaterom, kilkoma trafnymi zdaniami szkicuje kontekst – zresztą ten jest powtarzalny, więc i w pełni zrozumiały. Wszystko, co ważne, rozgrywa się najczęściej w płaszczyźnie dialogów, ascetycznych i pozbawionych wzniosłości. Trywialne są spotkania z innymi ludźmi, trywialne więc siłą rzeczy muszą być ich rozmowy, nawet jeśli ogniskują się wokół świąt czy wielkich przeżyć. Ludzie mali nie mają prawa do wychodzenia poza swoje schematy, Nowakowski zresztą nawet nie sugeruje, że gdzieś istnieje inny świat. „Nasz świat był mały, a wydawał się olbrzymi” – rozpoczyna jedno z opowiadań i to spostrzeżenie przyświeca mu jak motto w różnych historiach. W tych opowiadaniach nie będzie upiększania. Autor stawia na mocne uczucia i rwaną relację, narracja jakby podwajała krajobraz. Tu liczy się tylko to, co wyznacza rytm życia postaci z półświatka, cała estetyka koncentruje się na wyczuleniu na margines. Wszyscy bohaterowie palą papierosy albo piją wódkę, zmagają się z wszechobecnym brudem, zmęczeniem i nałogami. Jednocześnie pojawia się sentyment za ulicą: charakterne chłopy, Benek Kwiaciarz czy Iza Leniwa – to sylwetki kształtujące specyfikę regionu. Gdzieniegdzie pojawia się topografia Warszawy, gdzieś wzmianki o biciu baby przenoszą się na charakterystykę pokolenia. Jest ta proza mięsista, ale też ascetyczna, niejednolita, więc czytelników nie może zmęczyć. Marek Nowakowski podąża za marzeniami ludzi prostych, czasami odwołuje się do ironicznych obserwacji, ale z reguły skupia się na zaspokajaniu podstawowych potrzeb bohaterów. Dostarcza prozy mocnej i przekona do siebie zwłaszcza tych, którzy cenią sobie szczerość przekazu. Zwyczajne życie wiąże się tu czasami z wyzwaniami, na jakie odbiorcy niekoniecznie są gotowi.
Obok
Dla fanów prozy Marka Nowakowskiego Iskry przygotowują niespodziankę: zestaw najlepszych opowiadań, czterdziestu małych form zebranych w jednej książce. „Książę Nocy” to prezent dla tych, którzy lubują się w opowieściach celnych, surowych i precyzyjnych, a jednocześnie niepozbawionych dziwnej magii. Bohaterowie tych opowiadań to albo ludzie z marginesu społecznego, wyrzutki, którym nikt inny się nie przyjrzy, albo przedstawiciele niższych grup społecznych, również ignorowani przez środowisko artystyczne, pozostający z dala od nurtu zwykłego życia. To te postacie stykać się będą z przedstawicielami półświatka, albo zasilą własną obecnością szemrane strefy. To te postacie nie stronią od dziwek, drobnych złodziejaszków i cwaniaków. A jednak w opowiadaniach Nowakowskiego darzone są niewytłumaczalnym sentymentem, mogą wszystko, bo też i wszystko wydaje się tu niezwykłe. „Książę Nocy” to zestaw historii, w których na pierwszy plan musi wysunąć się ciemność, brud, brak perspektyw, degradacja i upodlenie. W takim świecie – w obrębie Warszawy – życie muszą sobie ułożyć bohaterowie skazani na podły los. Oni nie marzą już o lepszym jutrze, wiedzą, że nic z takich marzeń by nie wynikło. Szukają dla siebie miejsca tam, gdzie mają dostęp, funkcjonują „u siebie” i sami sobie przekreślają szansę na poprawę bytu. Jedno, co wyrywa ich z marazmu, to miłość – ale znowu miłość w określonych ramach, bez przekraczania niedozwolonych granic. Marek Nowakowski pozwala swoim bohaterom na przeżywanie rozmaitych uniesień – a jednocześnie nie wychodzi poza konwencję. Przekonuje czytelników do swojej wizji rzeczywistości dzięki precyzyjnej prozie, nastawieniu na to, co definiuje życie marginesu. Wstrzela się bezpośrednio w sytuacje i zjawiska znane bohaterom, kilkoma trafnymi zdaniami szkicuje kontekst – zresztą ten jest powtarzalny, więc i w pełni zrozumiały. Wszystko, co ważne, rozgrywa się najczęściej w płaszczyźnie dialogów, ascetycznych i pozbawionych wzniosłości. Trywialne są spotkania z innymi ludźmi, trywialne więc siłą rzeczy muszą być ich rozmowy, nawet jeśli ogniskują się wokół świąt czy wielkich przeżyć. Ludzie mali nie mają prawa do wychodzenia poza swoje schematy, Nowakowski zresztą nawet nie sugeruje, że gdzieś istnieje inny świat. „Nasz świat był mały, a wydawał się olbrzymi” – rozpoczyna jedno z opowiadań i to spostrzeżenie przyświeca mu jak motto w różnych historiach. W tych opowiadaniach nie będzie upiększania. Autor stawia na mocne uczucia i rwaną relację, narracja jakby podwajała krajobraz. Tu liczy się tylko to, co wyznacza rytm życia postaci z półświatka, cała estetyka koncentruje się na wyczuleniu na margines. Wszyscy bohaterowie palą papierosy albo piją wódkę, zmagają się z wszechobecnym brudem, zmęczeniem i nałogami. Jednocześnie pojawia się sentyment za ulicą: charakterne chłopy, Benek Kwiaciarz czy Iza Leniwa – to sylwetki kształtujące specyfikę regionu. Gdzieniegdzie pojawia się topografia Warszawy, gdzieś wzmianki o biciu baby przenoszą się na charakterystykę pokolenia. Jest ta proza mięsista, ale też ascetyczna, niejednolita, więc czytelników nie może zmęczyć. Marek Nowakowski podąża za marzeniami ludzi prostych, czasami odwołuje się do ironicznych obserwacji, ale z reguły skupia się na zaspokajaniu podstawowych potrzeb bohaterów. Dostarcza prozy mocnej i przekona do siebie zwłaszcza tych, którzy cenią sobie szczerość przekazu. Zwyczajne życie wiąże się tu czasami z wyzwaniami, na jakie odbiorcy niekoniecznie są gotowi.
niedziela, 23 września 2018
Charles Bukowski: Z obłędu odsiać słowo, wers, drogę
Noir sur Blanc, Warszawa 2018.
Odnalezione
Z wierszy, które Charles Bukowski przeznaczył do druku, powstają kolejne tomy, które pozwalają wyznawcom tego autora przetrwać: z ironiczną poezją, nacechowaną brutalnością i dystansem do świata, z wszechobecnym złem i wspomnieniami, które kładą się cieniem na codzienności. „Z obłędu odsiać słowo, wers, drogę” to tom – jak zwykle – bardzo obszerny, w którym jednak dominują utwory o bardzo krótkich, łamanych wersach. Z rzadka Charles Bukowski decyduje się tu na rozbudowane słowne analizy i na pełne frazy, odrzuca też przeważnie metafory na rzecz przygnębiającej dosłowności. Jedynym środkiem artystycznym akceptowanym przez niego i raczej używanym bez wrażenia przykrości jest ironia – przepajająca kolejne wyznania. Tym razem Bukowski nie może niczym zaskoczyć, Hank Chinaski przedstawia tu swoje życie, kwintesencję istnienia, bez fajerwerków i bez spostrzeżeń na miarę genialnych. Wszystko w jakiś sposób już było, wszystko jest znane, jedynie gorycz, która przesyca spowiedź autora, przypomina o poetyckich powinnościach. Charles Bukowski pisze – bo pisać musi, bo tylko to daje mu chwilową ulgę. Ale nie ukrywa, że najlepszą inspiracją dla wierszy jest honorarium – czasami wręcz ma się wrażenie, że myśl o honorarium dominuje i staje się powodem zagłębiania się w przeszłość. Może nie jest to idealne wytłumaczenie dla poszukujących uduchowienia i weny, ale z kolei od dawna Bukowski od takiego postrzegania poety odwodził.
Kilka charakterystycznych tematów z tego tomu odczytuje w precyzyjnym posłowiu Marcin Baran. Fani poezji Bukowskiego nie będą mieli problemu ze wskazaniem sieci zależności między tekstami oraz – między tekstami i biografią autora. Powracają w tej książce tematy rodzinne, wspomnienia, w których antysielanka domowa miesza się z rozczarowaniem współczesnym. Kontakty międzyludzkie nie są przez Bukowskiego darzone wielką estymą: zawiodły już rodzinne nadzieje, relacje z kobietami nie prowadzą na dłuższą metę do poczucia spełnienia, a stosunki towarzyskie w pracy zepsują się z czasem: w końcu praca to obowiązki, a na te Chinaski reaguje wyjątkowo alergicznie. Inni ludzie z reguły przeszkadzają, nawet jeśli ich towarzystwo jest konieczne, nie do uniknięcia – w knajpach czy w podróży. Dominuje w tych utworach zwyczajność i codzienność. Czasami podkreślana przez postęp cywilizacyjny (poeta musi przestawić się na pracę na komputerze, co nie jest dla niego łatwe, dopóki nie okaże się, że maszyna też ma swoje przyzwyczajenia, z których nie zamierza rezygnować). Rozdźwięk między przeszłością i teraźniejszością to sposób Bukowskiego na przypomnienie o przemijaniu. Nie będzie ten autor wprost mówił o zbliżającej się śmierci: woli bawić się symbolami technologii. Wprowadza motyw drogi (przemierza autostrady), ale i odejścia od politycznej poprawności: od czasu do czasu przypomina mu się, że powinien prowokować i jątrzyć. Wtedy robi to, trochę od niechcenia, co oczywiście osłabia wymowę tekstu. Szuka wątków autotematycznych (co daje wiersz napisany na trzeźwo?) i zabaw gatunkami (poezja konkretna). Jest prześmiewczy, z biegiem stron robi się też coraz bardziej ostry: powraca ten stary, dobrze znany Bukowski. Widać w tych utworach na przemian gniew, miłość i… zmęczenie albo pragnienie niemożliwe do zaspokojenia. Charles Bukowski wydaje się grać na nosie swoim czytelnikom: oni będą poszukiwać u niego sensu istnienia i przepisu na radzenie sobie z codziennością, on zaproponuje zestaw ulotnych wrażeń, jednorazowych wspomnień dla niepoznaki ułożonych w formę wiersza. Ta gra będzie trwać.
Odnalezione
Z wierszy, które Charles Bukowski przeznaczył do druku, powstają kolejne tomy, które pozwalają wyznawcom tego autora przetrwać: z ironiczną poezją, nacechowaną brutalnością i dystansem do świata, z wszechobecnym złem i wspomnieniami, które kładą się cieniem na codzienności. „Z obłędu odsiać słowo, wers, drogę” to tom – jak zwykle – bardzo obszerny, w którym jednak dominują utwory o bardzo krótkich, łamanych wersach. Z rzadka Charles Bukowski decyduje się tu na rozbudowane słowne analizy i na pełne frazy, odrzuca też przeważnie metafory na rzecz przygnębiającej dosłowności. Jedynym środkiem artystycznym akceptowanym przez niego i raczej używanym bez wrażenia przykrości jest ironia – przepajająca kolejne wyznania. Tym razem Bukowski nie może niczym zaskoczyć, Hank Chinaski przedstawia tu swoje życie, kwintesencję istnienia, bez fajerwerków i bez spostrzeżeń na miarę genialnych. Wszystko w jakiś sposób już było, wszystko jest znane, jedynie gorycz, która przesyca spowiedź autora, przypomina o poetyckich powinnościach. Charles Bukowski pisze – bo pisać musi, bo tylko to daje mu chwilową ulgę. Ale nie ukrywa, że najlepszą inspiracją dla wierszy jest honorarium – czasami wręcz ma się wrażenie, że myśl o honorarium dominuje i staje się powodem zagłębiania się w przeszłość. Może nie jest to idealne wytłumaczenie dla poszukujących uduchowienia i weny, ale z kolei od dawna Bukowski od takiego postrzegania poety odwodził.
Kilka charakterystycznych tematów z tego tomu odczytuje w precyzyjnym posłowiu Marcin Baran. Fani poezji Bukowskiego nie będą mieli problemu ze wskazaniem sieci zależności między tekstami oraz – między tekstami i biografią autora. Powracają w tej książce tematy rodzinne, wspomnienia, w których antysielanka domowa miesza się z rozczarowaniem współczesnym. Kontakty międzyludzkie nie są przez Bukowskiego darzone wielką estymą: zawiodły już rodzinne nadzieje, relacje z kobietami nie prowadzą na dłuższą metę do poczucia spełnienia, a stosunki towarzyskie w pracy zepsują się z czasem: w końcu praca to obowiązki, a na te Chinaski reaguje wyjątkowo alergicznie. Inni ludzie z reguły przeszkadzają, nawet jeśli ich towarzystwo jest konieczne, nie do uniknięcia – w knajpach czy w podróży. Dominuje w tych utworach zwyczajność i codzienność. Czasami podkreślana przez postęp cywilizacyjny (poeta musi przestawić się na pracę na komputerze, co nie jest dla niego łatwe, dopóki nie okaże się, że maszyna też ma swoje przyzwyczajenia, z których nie zamierza rezygnować). Rozdźwięk między przeszłością i teraźniejszością to sposób Bukowskiego na przypomnienie o przemijaniu. Nie będzie ten autor wprost mówił o zbliżającej się śmierci: woli bawić się symbolami technologii. Wprowadza motyw drogi (przemierza autostrady), ale i odejścia od politycznej poprawności: od czasu do czasu przypomina mu się, że powinien prowokować i jątrzyć. Wtedy robi to, trochę od niechcenia, co oczywiście osłabia wymowę tekstu. Szuka wątków autotematycznych (co daje wiersz napisany na trzeźwo?) i zabaw gatunkami (poezja konkretna). Jest prześmiewczy, z biegiem stron robi się też coraz bardziej ostry: powraca ten stary, dobrze znany Bukowski. Widać w tych utworach na przemian gniew, miłość i… zmęczenie albo pragnienie niemożliwe do zaspokojenia. Charles Bukowski wydaje się grać na nosie swoim czytelnikom: oni będą poszukiwać u niego sensu istnienia i przepisu na radzenie sobie z codziennością, on zaproponuje zestaw ulotnych wrażeń, jednorazowych wspomnień dla niepoznaki ułożonych w formę wiersza. Ta gra będzie trwać.
Zofia Stanecka: Tajemnica namokniętej gąbki
Egmont, Warszawa 2018.
Marzenie
Autorzy książek dla dzieci zawsze muszą myśleć o tym, jak przyciągnąć do lektury obie płcie. Dziewczyńskie historie nie znajdą uznania u chłopaków, chłopców nie da się przekonać do słodkich opowiastek – to nawet nie wina stereotypów, a zainteresowań. Zofia Stanecka jest jednak pisarką doświadczoną i zdaje sobie sprawę z tego, co zainteresuje kilkulatki. Jej “Tajemnica namokniętej gąbki” to próba szukania kompromisu między tematyką lektur dla dziewczynek i dla chłopców. Bohaterami są dwaj szkolni przyjaciele – Ziutek i Bratek – ale też młodsza siostra Bratka, Klara oraz... syrenka, Majka. Motyw znany z wielu bajek i baśni - marzenia o byciu kimś innym - przekształca tu Zofia Stanecka w szkolne kryminalne śledztwo.
Wszystko zaczyna się od rozpadającej się w palcach kredy i gąbki cuchnącej szlamem. Nie są to zjawiska typowe dla szkoły, więc chłopcy postanawiają dowiedzieć się, o co tu chodzi. Zakradają się do placówki (już samo to, jak również groźba kar od dyrektora i rodziców, dodaje dreszczyk emocji) i znajdują... syrenkę. Majka opuściła rodzinną rzekę i swoich bliskich, wyprosiła możliwość zamiany syreniego ogona na nogi, żeby zrealizować swoje marzenie: chciałaby grać w piłkę. Problemów jest kilka: przede wszystkim syrenka potrzebuje wody, jeśli wyschnie, straci swoje magiczne zdolności, a może i życie. Poza tym nie ma gdzie spać (na razie korzysta ze szkolnej piwnicy, ale nie jest to zbyt dobre rozwiązanie). Nie potrafi się dostosować do swoich ludzkich rówieśników, jest “dziwna” i ta dziwność może ją zdradzić: a demaskacja oznaczałaby brak szansy na grę w piłkę. Syrenka trafia jednak na ludzi, którzy bardzo chcą jej pomóc i są w działaniach niezwykle pomysłowi oraz skuteczni. Akcja szybko się rozkręca, a bohaterka przy okazji może jeszcze pozmieniać trochę w szkolnej rzeczywistości: między innymi przemówić do rozsądku chuliganom dokuczającym słabszym.
W “Tajemnicy namokniętej gąbki” jest więc wszystko, czego potrzebują uczące się czytać dzieci (to tomik poza trzema poziomami serii Czytam sobie, pełnowartościowa opowieść, nad którą mogą się ubawić kilkulatki). Autorka zwraca uwagę na relacje znane czytelnikom z własnych szkolnych doświadczeń, potwierdza relacje panujące w grupie oraz stosunki z rodzicami (trzeba ich słuchać, a czasami nauczyć się ich przechytrzać, jeśli działa się w słusznej sprawie). Buduje kryminalną intrygę: mali bohaterowie najpierw chcą rozwiązać zagadkę, której nie rozumieją i dorośli, później - mają własne ważne tajemnice. Nauczą się współpracować i poświęcać dla wyższych celów, tu nic nie przychodzi łatwo. Syrenka przekona się również, że nie da się w imię marzeń całkowicie zrezygnować z rodziny: wzajemna tęsknota podpowiada właściwy sposób działania. Do tego pojawiają się w tomiku motywy, które zawsze są dla dzieci ważne: piłka nożna to relacja dla chłopców, przypomnienie przygód Arielki – dla dziewczynek. Zofia Stanecka szuka zróżnicowania gatunkowego, łączy motywy z powieści obyczajowych i sensacyjnych, dodaje do tego szczyptę humoru. Udowadnia małym czytelnikom, że warto sięgać po książki dla czystej rozrywki, kibicować bohaterom i śledzić rozmaite przygody, jakich nie dałoby się przeżyć w prawdziwym życiu. “Tajemnica namokniętej gąbki” jest propozycją dla tych maluchów, które cenią sobie obecność bajek w najbliższym otoczeniu – pomaga rozwijać wyobraźnię i uczy wrażliwości na potrzeby innych.
Marzenie
Autorzy książek dla dzieci zawsze muszą myśleć o tym, jak przyciągnąć do lektury obie płcie. Dziewczyńskie historie nie znajdą uznania u chłopaków, chłopców nie da się przekonać do słodkich opowiastek – to nawet nie wina stereotypów, a zainteresowań. Zofia Stanecka jest jednak pisarką doświadczoną i zdaje sobie sprawę z tego, co zainteresuje kilkulatki. Jej “Tajemnica namokniętej gąbki” to próba szukania kompromisu między tematyką lektur dla dziewczynek i dla chłopców. Bohaterami są dwaj szkolni przyjaciele – Ziutek i Bratek – ale też młodsza siostra Bratka, Klara oraz... syrenka, Majka. Motyw znany z wielu bajek i baśni - marzenia o byciu kimś innym - przekształca tu Zofia Stanecka w szkolne kryminalne śledztwo.
Wszystko zaczyna się od rozpadającej się w palcach kredy i gąbki cuchnącej szlamem. Nie są to zjawiska typowe dla szkoły, więc chłopcy postanawiają dowiedzieć się, o co tu chodzi. Zakradają się do placówki (już samo to, jak również groźba kar od dyrektora i rodziców, dodaje dreszczyk emocji) i znajdują... syrenkę. Majka opuściła rodzinną rzekę i swoich bliskich, wyprosiła możliwość zamiany syreniego ogona na nogi, żeby zrealizować swoje marzenie: chciałaby grać w piłkę. Problemów jest kilka: przede wszystkim syrenka potrzebuje wody, jeśli wyschnie, straci swoje magiczne zdolności, a może i życie. Poza tym nie ma gdzie spać (na razie korzysta ze szkolnej piwnicy, ale nie jest to zbyt dobre rozwiązanie). Nie potrafi się dostosować do swoich ludzkich rówieśników, jest “dziwna” i ta dziwność może ją zdradzić: a demaskacja oznaczałaby brak szansy na grę w piłkę. Syrenka trafia jednak na ludzi, którzy bardzo chcą jej pomóc i są w działaniach niezwykle pomysłowi oraz skuteczni. Akcja szybko się rozkręca, a bohaterka przy okazji może jeszcze pozmieniać trochę w szkolnej rzeczywistości: między innymi przemówić do rozsądku chuliganom dokuczającym słabszym.
W “Tajemnicy namokniętej gąbki” jest więc wszystko, czego potrzebują uczące się czytać dzieci (to tomik poza trzema poziomami serii Czytam sobie, pełnowartościowa opowieść, nad którą mogą się ubawić kilkulatki). Autorka zwraca uwagę na relacje znane czytelnikom z własnych szkolnych doświadczeń, potwierdza relacje panujące w grupie oraz stosunki z rodzicami (trzeba ich słuchać, a czasami nauczyć się ich przechytrzać, jeśli działa się w słusznej sprawie). Buduje kryminalną intrygę: mali bohaterowie najpierw chcą rozwiązać zagadkę, której nie rozumieją i dorośli, później - mają własne ważne tajemnice. Nauczą się współpracować i poświęcać dla wyższych celów, tu nic nie przychodzi łatwo. Syrenka przekona się również, że nie da się w imię marzeń całkowicie zrezygnować z rodziny: wzajemna tęsknota podpowiada właściwy sposób działania. Do tego pojawiają się w tomiku motywy, które zawsze są dla dzieci ważne: piłka nożna to relacja dla chłopców, przypomnienie przygód Arielki – dla dziewczynek. Zofia Stanecka szuka zróżnicowania gatunkowego, łączy motywy z powieści obyczajowych i sensacyjnych, dodaje do tego szczyptę humoru. Udowadnia małym czytelnikom, że warto sięgać po książki dla czystej rozrywki, kibicować bohaterom i śledzić rozmaite przygody, jakich nie dałoby się przeżyć w prawdziwym życiu. “Tajemnica namokniętej gąbki” jest propozycją dla tych maluchów, które cenią sobie obecność bajek w najbliższym otoczeniu – pomaga rozwijać wyobraźnię i uczy wrażliwości na potrzeby innych.
sobota, 22 września 2018
Szkolnik Superdziewczyny. Zorganizuj się z Emi. Zapisz, wykonaj, odpocznij
Wilga, Warszawa 2018.
Plan zajęć
Książki kreatywne jako dodatki do serii dla czytelniczek (przeważnie do płci pięknej kierowane są tego typu gadżety) mają się świetnie. Na rynku pojawiają się niemal obowiązkowe uzupełnienia poczytnych cykli dla młodszych i starszych odbiorczyń. Obok zestawów łamigłówek czy kolorowanek (w tym kolorowanek dla dorosłych) szczególnym uznaniem cieszą się książki kreatywne, czyli sposób na wyrażanie siebie, publikacje do indywidualnego uzupełniania. Zastępują i dawne “złote myśli”, i pamiętniki nastolatek, pozwalają na uruchamianie wyobraźni przy wypełnianiu zadań, uzasadniają swoje istnienie przez połączenie z terminarzem... Funkcji jest mnóstwo, wszystko zależy od kreatywności autorów.
“Szkolnik superdziewczyny” to książka, która jest przygotowana przez autorkę cyklu Emi i Tajny Klub Superdziewczyn – to kolejna propozycja Agnieszki Mielech dla dziewczynek. Podtytuł, “zorganizuj się z Emi”, pokazuje podstawowe przeznaczenie: tomik zamienia się w planner dla odbiorczyń. Będą tu miejsca na plan lekcji czy na rozpiskę zadań na wakacje, a także kalendarze tygodniowe - żeby zaznaczać ważne wydarzenia, święta, klasówki, wizyty u dentysty i inne. Z marazmu terminarza wyrywać będzie co miesiąc (co pięć “tygodniowych” rozkładówek) portret innej Superdziewczyny, tym razem nie ma mowy o bohaterkach powieści, a o postaciach realnych, z teraźniejszości i z historii – wzorami do naśladowania mogą być na przykład Maria Skłodowska-Curie, Martyna Wojciechowska, Natalia Partyka lub Emma Watson. Uczone, piosenkarki, kobiety odnoszące sukcesy w sporcie i w sztuce, ale i te walczące o prawa kobiet... przegląd jest ciekawy. Każda sylwetka to krótka biografia - żeby odbiorczynie dokładnie wiedziały, czym dana Superdziewczyna zasłużyła sobie na taki tytuł - oraz krótkie przedstawienie inspiracji, wartości do naśladowania. Pod biogramem pojawia się jeszcze kilka pojęć z różnych dziedzin – tak, żeby dostarczyć czytelniczkom rozległej wiedzy i wprowadzić do ich słowników nieznane wcześniej terminy, które kiedyś mogą się przydać. Oprócz biografii Superdziewczyn w ramach przerywników pojawiają się również propozycje zabaw albo przygotowań do określonych świąt lub imprez. Walentynki to pomysł na najciekawsze życzenia, Halloween – okazja do zaprojektowania lampy z dyni (i dowiedzenia się czegoś na temat tego zwyczaju). Na sylwestra można będzie zaplanować wymarzoną kreację. Do tego miejsce na wypisywanie osiągnięć i sukcesów, na chwalenie się, notowanie ważnych sentencji, tworzenie indywidualnych list z Superdziewczynami, wreszcie – psychotesty, bo przecież żadna książka dla nastolatek nie mogłaby się bez nich obejść. Jest to zatem książka kreatywna, chociaż podporządkowana motywowi terminarza. Młodsze nastolatki mogą się przekonać do tego typu zapisków bez trudu – przyczyni się to na pewno do lepszego organizowania czasu, a może i panowania nad obowiązkami, takie zresztą jest założenie tomiku. “Szkolnik Superdziewczyny” jest umiejętnym połączeniem popularności serii z ważnymi dla odbiorczyń treściami - autorka doskonale wie, czego oczekują od niej fanki serii. Próbuje natomiast odrobinę uporządkować ich codzienność, nauczyć czytelniczki systematyczności. Oczywiście jest też ta publikacja niezłą reklamą przygód Emi, bo Agnieszka Mielech co jakiś czas przypomina o możliwości założenia Tajnego Klubu Superdziewczyn - dzięki tomikowi można łatwiej znaleźć na to czas.
To książka użytkowa i przygotowana, żeby nauczyć dzieci dokładności czy uważności w wypełnianiu obowiązków. Każda mała czytelniczka korzystać z niej będzie według własnych potrzeb, ale w odróżnieniu od typowych kreatywników, które są tylko zbiorami gier i zabaw, tutaj liczy się też sumienność.
Plan zajęć
Książki kreatywne jako dodatki do serii dla czytelniczek (przeważnie do płci pięknej kierowane są tego typu gadżety) mają się świetnie. Na rynku pojawiają się niemal obowiązkowe uzupełnienia poczytnych cykli dla młodszych i starszych odbiorczyń. Obok zestawów łamigłówek czy kolorowanek (w tym kolorowanek dla dorosłych) szczególnym uznaniem cieszą się książki kreatywne, czyli sposób na wyrażanie siebie, publikacje do indywidualnego uzupełniania. Zastępują i dawne “złote myśli”, i pamiętniki nastolatek, pozwalają na uruchamianie wyobraźni przy wypełnianiu zadań, uzasadniają swoje istnienie przez połączenie z terminarzem... Funkcji jest mnóstwo, wszystko zależy od kreatywności autorów.
“Szkolnik superdziewczyny” to książka, która jest przygotowana przez autorkę cyklu Emi i Tajny Klub Superdziewczyn – to kolejna propozycja Agnieszki Mielech dla dziewczynek. Podtytuł, “zorganizuj się z Emi”, pokazuje podstawowe przeznaczenie: tomik zamienia się w planner dla odbiorczyń. Będą tu miejsca na plan lekcji czy na rozpiskę zadań na wakacje, a także kalendarze tygodniowe - żeby zaznaczać ważne wydarzenia, święta, klasówki, wizyty u dentysty i inne. Z marazmu terminarza wyrywać będzie co miesiąc (co pięć “tygodniowych” rozkładówek) portret innej Superdziewczyny, tym razem nie ma mowy o bohaterkach powieści, a o postaciach realnych, z teraźniejszości i z historii – wzorami do naśladowania mogą być na przykład Maria Skłodowska-Curie, Martyna Wojciechowska, Natalia Partyka lub Emma Watson. Uczone, piosenkarki, kobiety odnoszące sukcesy w sporcie i w sztuce, ale i te walczące o prawa kobiet... przegląd jest ciekawy. Każda sylwetka to krótka biografia - żeby odbiorczynie dokładnie wiedziały, czym dana Superdziewczyna zasłużyła sobie na taki tytuł - oraz krótkie przedstawienie inspiracji, wartości do naśladowania. Pod biogramem pojawia się jeszcze kilka pojęć z różnych dziedzin – tak, żeby dostarczyć czytelniczkom rozległej wiedzy i wprowadzić do ich słowników nieznane wcześniej terminy, które kiedyś mogą się przydać. Oprócz biografii Superdziewczyn w ramach przerywników pojawiają się również propozycje zabaw albo przygotowań do określonych świąt lub imprez. Walentynki to pomysł na najciekawsze życzenia, Halloween – okazja do zaprojektowania lampy z dyni (i dowiedzenia się czegoś na temat tego zwyczaju). Na sylwestra można będzie zaplanować wymarzoną kreację. Do tego miejsce na wypisywanie osiągnięć i sukcesów, na chwalenie się, notowanie ważnych sentencji, tworzenie indywidualnych list z Superdziewczynami, wreszcie – psychotesty, bo przecież żadna książka dla nastolatek nie mogłaby się bez nich obejść. Jest to zatem książka kreatywna, chociaż podporządkowana motywowi terminarza. Młodsze nastolatki mogą się przekonać do tego typu zapisków bez trudu – przyczyni się to na pewno do lepszego organizowania czasu, a może i panowania nad obowiązkami, takie zresztą jest założenie tomiku. “Szkolnik Superdziewczyny” jest umiejętnym połączeniem popularności serii z ważnymi dla odbiorczyń treściami - autorka doskonale wie, czego oczekują od niej fanki serii. Próbuje natomiast odrobinę uporządkować ich codzienność, nauczyć czytelniczki systematyczności. Oczywiście jest też ta publikacja niezłą reklamą przygód Emi, bo Agnieszka Mielech co jakiś czas przypomina o możliwości założenia Tajnego Klubu Superdziewczyn - dzięki tomikowi można łatwiej znaleźć na to czas.
To książka użytkowa i przygotowana, żeby nauczyć dzieci dokładności czy uważności w wypełnianiu obowiązków. Każda mała czytelniczka korzystać z niej będzie według własnych potrzeb, ale w odróżnieniu od typowych kreatywników, które są tylko zbiorami gier i zabaw, tutaj liczy się też sumienność.
Justyna Bednarek: Dusia i Psinek-Świnek. Wszystko w porządku!
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Po kolei
Nie zawsze dzieciom łatwo przychodzi zaakceptowanie tego, że wszystko powinno mieć swoją kolej i pewne czynności można robić tylko po innych. Dusia – jak każdy maluch – ma ochotę czasami zakwestionować polecenia rodziców albo pani w przedszkolu, chociaż na szczęście daleko jej do bardzo marudnej Joasi. Dusię świat na opak kusi, ale dziewczynka nie da rady wprowadzić swoich pomysłów do rzeczywistości. Sprawdza za to, co się dzieje, kiedy w realizowaniu codziennych czynności pomylą się inni. I tak na przykład kanapka taty się nie uda, jeśli masło położy na keczup i ser, a kiedy kolega z przedszkola założy najpierw buty, potem spodnie, a potem ciepłe majtki... dojdzie do ubraniowej katastrofy. To wszystko trzeba zobaczyć na czyichś błędach i pomyłkach, żeby przekonać się, że zalecenia co do kolejności mają swój sens i czasami warto słuchać starszych, nawet w kwestiach, które nie wydają się tak oczywiste jak zasady ubierania się - choćby przy jedzeniu obiadu przed słodyczami. To dla Dusi ważne, bo lubi czekoladę.
W przedszkolu również rzeczy muszą mieć swoją kolejność i tu należy podporządkować się pani, która doskonale wie, czego potrzeba najmłodszym. Narzekanie nic nie da, chyba że chce się zepsuć samemu sobie zabawę. Dusia się o tym dowiaduje, Psinek-Świnek - jako bystry obserwator – przekonuje się też za sprawą doświadczeń w magicznym czajniku. Lubi w nim przebywać, bo tu mieszają się bajki. Tym razem opowieść na opak prowadzi jednak do niejednoznacznych wniosków. W życiu Dusi i jej maskotki dzieje się sporo - ale wykraczanie poza codzienność znaną odbiorcom to przywilej wyobraźni, autorka, Justyna Bednarek, znajduje na to miejsce w określonych punktach historii i w jasno omówionej przestrzeni. Dzieci wiedzą, czego się spodziewać po zwykłych doświadczeniach dziewczynki: Dusia przeżywa to, co wszystkie kilkulatki, oprowadza po znanych sytuacjach i zwyczajach. Element bajkowości wprowadzają przygody Psinka-Świnka, natomiast o humor dba Justyna Bednarek przez wprowadzanie zaburzeń w rutynie. Z jednej strony może zatem autorka wyjaśnić postawy i decyzje rodziców, z drugiej - trochę pobawić się domową monotonią i zamienić ją w ekscytującą przygodę albo w żart. Dusia przez normalność zaintryguje część odbiorców, drugą część autorka skusi pomysłami Psinka-Świnka, który zwykle grzecznie siedzi ukryty w kieszonce, ale zyskuje swoje pięć minut w relacji. Wprowadzanie bohaterki bliskiej odbiorcom przez podobieństwo przeżyć i odkryć nie jest niczym nowym w literaturze czwartej, ale Justyna Bednarek dzieci i rodziców urzeknie tym samym: odzwierciedlaniem rozkładu dnia, w którym pojawia się i miejsce na wprowadzane jasne zasady co do wychowania maluchów - a także zrozumieniem dla pociech, które czasami potrzebują możliwości zrobienia czegoś po swojemu czy odejścia od zasad. Do codzienności dokłada trochę bajkowości - i taka mieszanka zupełnie wystarcza do gromadzenia dzieci nad serią.
Do przygód Dusi i Psinka-Świnka ilustracje przygotowuje Marta Kurczewska. Najlepiej w tej książce sprawdza się przy pokazywaniu scenek z życia wziętych - domowych lub przedszkolnych sytuacji. Ale potrafi też bawić się baśniowością i wprowadzać do rysunków postacie ze sfery fantazji. Dba o to, by strony były bardzo kolorowe i przyciągały wzrok. “Wszystko w porządku” to książka stworzona z myślą o najmłodszych w każdym elemencie.
Po kolei
Nie zawsze dzieciom łatwo przychodzi zaakceptowanie tego, że wszystko powinno mieć swoją kolej i pewne czynności można robić tylko po innych. Dusia – jak każdy maluch – ma ochotę czasami zakwestionować polecenia rodziców albo pani w przedszkolu, chociaż na szczęście daleko jej do bardzo marudnej Joasi. Dusię świat na opak kusi, ale dziewczynka nie da rady wprowadzić swoich pomysłów do rzeczywistości. Sprawdza za to, co się dzieje, kiedy w realizowaniu codziennych czynności pomylą się inni. I tak na przykład kanapka taty się nie uda, jeśli masło położy na keczup i ser, a kiedy kolega z przedszkola założy najpierw buty, potem spodnie, a potem ciepłe majtki... dojdzie do ubraniowej katastrofy. To wszystko trzeba zobaczyć na czyichś błędach i pomyłkach, żeby przekonać się, że zalecenia co do kolejności mają swój sens i czasami warto słuchać starszych, nawet w kwestiach, które nie wydają się tak oczywiste jak zasady ubierania się - choćby przy jedzeniu obiadu przed słodyczami. To dla Dusi ważne, bo lubi czekoladę.
W przedszkolu również rzeczy muszą mieć swoją kolejność i tu należy podporządkować się pani, która doskonale wie, czego potrzeba najmłodszym. Narzekanie nic nie da, chyba że chce się zepsuć samemu sobie zabawę. Dusia się o tym dowiaduje, Psinek-Świnek - jako bystry obserwator – przekonuje się też za sprawą doświadczeń w magicznym czajniku. Lubi w nim przebywać, bo tu mieszają się bajki. Tym razem opowieść na opak prowadzi jednak do niejednoznacznych wniosków. W życiu Dusi i jej maskotki dzieje się sporo - ale wykraczanie poza codzienność znaną odbiorcom to przywilej wyobraźni, autorka, Justyna Bednarek, znajduje na to miejsce w określonych punktach historii i w jasno omówionej przestrzeni. Dzieci wiedzą, czego się spodziewać po zwykłych doświadczeniach dziewczynki: Dusia przeżywa to, co wszystkie kilkulatki, oprowadza po znanych sytuacjach i zwyczajach. Element bajkowości wprowadzają przygody Psinka-Świnka, natomiast o humor dba Justyna Bednarek przez wprowadzanie zaburzeń w rutynie. Z jednej strony może zatem autorka wyjaśnić postawy i decyzje rodziców, z drugiej - trochę pobawić się domową monotonią i zamienić ją w ekscytującą przygodę albo w żart. Dusia przez normalność zaintryguje część odbiorców, drugą część autorka skusi pomysłami Psinka-Świnka, który zwykle grzecznie siedzi ukryty w kieszonce, ale zyskuje swoje pięć minut w relacji. Wprowadzanie bohaterki bliskiej odbiorcom przez podobieństwo przeżyć i odkryć nie jest niczym nowym w literaturze czwartej, ale Justyna Bednarek dzieci i rodziców urzeknie tym samym: odzwierciedlaniem rozkładu dnia, w którym pojawia się i miejsce na wprowadzane jasne zasady co do wychowania maluchów - a także zrozumieniem dla pociech, które czasami potrzebują możliwości zrobienia czegoś po swojemu czy odejścia od zasad. Do codzienności dokłada trochę bajkowości - i taka mieszanka zupełnie wystarcza do gromadzenia dzieci nad serią.
Do przygód Dusi i Psinka-Świnka ilustracje przygotowuje Marta Kurczewska. Najlepiej w tej książce sprawdza się przy pokazywaniu scenek z życia wziętych - domowych lub przedszkolnych sytuacji. Ale potrafi też bawić się baśniowością i wprowadzać do rysunków postacie ze sfery fantazji. Dba o to, by strony były bardzo kolorowe i przyciągały wzrok. “Wszystko w porządku” to książka stworzona z myślą o najmłodszych w każdym elemencie.
piątek, 21 września 2018
Bernadette McDonald: Elizabeth Hawley. Strażniczka gór
Agora, Warszawa 2018.
Archiwum
Ta kobieta stała się legendą Himalajów, chociaż nigdy w wysokie góry nie wyszła. Elizabeth Hawley to postać, której biografia uzupełnia półkę z literaturą górską i wyznaniami wspinaczy, których to wyznań na rynku wydawniczym coraz więcej. Bernadette McDonald umiejętnie wykorzystuje boom na ten rodzaj opowieści i przedstawia czytelnikom kobietę, która sama znalazła sobie zawód. Elizabeth Hawley dla zwykłych czytelników praktycznie nie istniała, dla wspinaczy była nieocenioną bazą wiadomości i szansą na potwierdzenie rekordów, których bicie odbywało się bez świadków i dokumentacji. Jeszcze za życia snuto na jej temat rozmaite sensacje, często bez związku z prawdą. Bernadette McDonald stara się rozwikłać kolejne zagadki, począwszy od wyglądu bohaterki tomu i jej romansów – po pomysł na zajęcie, które wymagało skrupulatności i cierpliwości.
Elizabeth Hawley zajęła się katalogowaniem opowieści wspinaczy. Każdego alpinistę – szefa wyprawy – odwiedzała, gdy tylko pojawił się u podnóża góry i przygotowywał do akcji – po raz drugi spotykała się z nim już po zdobyciu szczytu (lub wycofaniu ekipy). Przeprowadzała liczne i szczegółowe wywiady, obejmujące nawet stan cywilny sportowca lub… wysokość, na której jeszcze uprawiał seks (to dotyczyło bardziej pań zdobywających wysokie góry). Zbierała informacje o trasach, wytyczanych szlakach, zaobserwowanych zjawiskach, niebezpieczeństwach, miejscach rozbicia obozu… wszystko, co składało się na sukces albo porażkę ekipy, stanowiło punkt do analizy. Elizabeth Hawley gromadziła całe teczki wiadomości o wspinaczach: początkowo wykorzystywała te dane jeszcze do pisania relacji dziennikarskich, ale objęta zakazem publikowania dalej zajmowała się prowadzeniem kroniki Himalajów. W efekcie stała się specjalistką od gór i skarbnicą danych. W pewnym momencie wszyscy zaczęli się z nią liczyć: Elizabeth Hawley nie tylko dostarczała zestawu wiadomości, upraszczając research. Stała się wyrocznią, jeśli chodzi o osiągnięcia i uznawanie rekordów. Wykazywała się iście detektywistycznym podejściem, umiejętnie zestawiała fakty, porównywała obserwacje i szukała przypadkowych świadków, żeby potwierdzić albo ostatecznie odrzucić wersję wspinacza, który na swoje wyczyny nie znalazł potwierdzenia. Funkcjonowała jako ekspert, mimo że do środowiska górskiego weszła bocznymi drzwiami.
O kolejnych wyczynach Elizabeth Hawley Bernadette McDonald pisze dzięki licznym rozmowom i materiałom, które udało się zdobyć. Nie może jednak zajmować się wyłącznie biografią postaci: Hawley jest dla zwykłych odbiorców ciekawa właśnie dzięki temu, co zrobiła dla alpinistów. Autorka tomu więc w tym kontekście przygląda się co ważniejszym sprawom rozwiązywanym przez Hawley i specyfice pracy. Sprawdza, kto ze wspinaczy cieszył się największym uznaniem Elizabeth Hawley i czy bohaterka tomu rzeczywiście angażowała się w romanse, o które ją posądzano. Czasami nawiązuje do elementów życia prywatnego (tak jest w przypadku opieki nad starzejącą się matką), częściej jednak przesiaduje z Hawley w biurze i gromadzi dane na temat gór. W związku z tym, chociaż Elizabeth Hawley sama szczytów nie zdobywała, lektura jej biografii dostarcza podobnych wrażeń jak literatura górska. Bernadette McDonald może stworzyć pełny obraz postaci, która wydaje jej się interesująca przez odrębność zajęcia i oryginalny pomysł na życie: chociaż w samym katalogowaniu i zbieraniu informacji niewiele jest miejsca na kreatywność, biografia wypada naprawdę udanie.
Archiwum
Ta kobieta stała się legendą Himalajów, chociaż nigdy w wysokie góry nie wyszła. Elizabeth Hawley to postać, której biografia uzupełnia półkę z literaturą górską i wyznaniami wspinaczy, których to wyznań na rynku wydawniczym coraz więcej. Bernadette McDonald umiejętnie wykorzystuje boom na ten rodzaj opowieści i przedstawia czytelnikom kobietę, która sama znalazła sobie zawód. Elizabeth Hawley dla zwykłych czytelników praktycznie nie istniała, dla wspinaczy była nieocenioną bazą wiadomości i szansą na potwierdzenie rekordów, których bicie odbywało się bez świadków i dokumentacji. Jeszcze za życia snuto na jej temat rozmaite sensacje, często bez związku z prawdą. Bernadette McDonald stara się rozwikłać kolejne zagadki, począwszy od wyglądu bohaterki tomu i jej romansów – po pomysł na zajęcie, które wymagało skrupulatności i cierpliwości.
Elizabeth Hawley zajęła się katalogowaniem opowieści wspinaczy. Każdego alpinistę – szefa wyprawy – odwiedzała, gdy tylko pojawił się u podnóża góry i przygotowywał do akcji – po raz drugi spotykała się z nim już po zdobyciu szczytu (lub wycofaniu ekipy). Przeprowadzała liczne i szczegółowe wywiady, obejmujące nawet stan cywilny sportowca lub… wysokość, na której jeszcze uprawiał seks (to dotyczyło bardziej pań zdobywających wysokie góry). Zbierała informacje o trasach, wytyczanych szlakach, zaobserwowanych zjawiskach, niebezpieczeństwach, miejscach rozbicia obozu… wszystko, co składało się na sukces albo porażkę ekipy, stanowiło punkt do analizy. Elizabeth Hawley gromadziła całe teczki wiadomości o wspinaczach: początkowo wykorzystywała te dane jeszcze do pisania relacji dziennikarskich, ale objęta zakazem publikowania dalej zajmowała się prowadzeniem kroniki Himalajów. W efekcie stała się specjalistką od gór i skarbnicą danych. W pewnym momencie wszyscy zaczęli się z nią liczyć: Elizabeth Hawley nie tylko dostarczała zestawu wiadomości, upraszczając research. Stała się wyrocznią, jeśli chodzi o osiągnięcia i uznawanie rekordów. Wykazywała się iście detektywistycznym podejściem, umiejętnie zestawiała fakty, porównywała obserwacje i szukała przypadkowych świadków, żeby potwierdzić albo ostatecznie odrzucić wersję wspinacza, który na swoje wyczyny nie znalazł potwierdzenia. Funkcjonowała jako ekspert, mimo że do środowiska górskiego weszła bocznymi drzwiami.
O kolejnych wyczynach Elizabeth Hawley Bernadette McDonald pisze dzięki licznym rozmowom i materiałom, które udało się zdobyć. Nie może jednak zajmować się wyłącznie biografią postaci: Hawley jest dla zwykłych odbiorców ciekawa właśnie dzięki temu, co zrobiła dla alpinistów. Autorka tomu więc w tym kontekście przygląda się co ważniejszym sprawom rozwiązywanym przez Hawley i specyfice pracy. Sprawdza, kto ze wspinaczy cieszył się największym uznaniem Elizabeth Hawley i czy bohaterka tomu rzeczywiście angażowała się w romanse, o które ją posądzano. Czasami nawiązuje do elementów życia prywatnego (tak jest w przypadku opieki nad starzejącą się matką), częściej jednak przesiaduje z Hawley w biurze i gromadzi dane na temat gór. W związku z tym, chociaż Elizabeth Hawley sama szczytów nie zdobywała, lektura jej biografii dostarcza podobnych wrażeń jak literatura górska. Bernadette McDonald może stworzyć pełny obraz postaci, która wydaje jej się interesująca przez odrębność zajęcia i oryginalny pomysł na życie: chociaż w samym katalogowaniu i zbieraniu informacji niewiele jest miejsca na kreatywność, biografia wypada naprawdę udanie.
czwartek, 20 września 2018
Maciej Szymanowicz: Krasnoludki. Fakty, mity, głupoty
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Spis przypadków
Wreszcie ktoś zabrał się do takiej pracy i sklasyfikował działania oraz zwyczaje krasnoludków. I chociaż w pewnym momencie wydawało się, że skrzaty straciły swoją pozycję w twórczości dla najmłodszych, za sprawą Macieja Szymanowicza mogą powrócić - i przekonać do siebie kolejne pokolenia maluchów. Ogromny tomik “Krasnoludki. Fakty, mity, głupoty” to zabawa ilustratora, który postanawia zebrać w jednym miejscu dostępną wiedzę (czyli wiele zmyśleń) na temat krasnoludków, dostarczając dzieciom równocześnie wielu obrazków do oglądania i analizowania. Krasnoludki jawią się tutaj jako istoty psotne i ciekawe, a do tego – bardzo zabawne. Szymanowicz podchodzi do sprawy z pełną powagą, analizuje zatem i wzrost krasnoludków, i ich umiejętności w kwestii bycia niewidzialnym, pochodzenie krasnoludków, środki transportu, zabawy i sporty, wyprawy w krasnoludkowy kosmos, który mierzy 462 mm (szerokości). Sprawdza, które dziwne zjawiska są sprawą krasnoludków, na jakie choroby mogą zapadać krasnoludki, co się stanie, kiedy człowiek zarazi się krasnoludozą wesołkowatą. Dzieli krasnoludki na bajkowe, leśne, doniczkowe i domowe, zagląda do szuflad i tłumaczy, jak krasnoludki realizują się w kulturze i sztuce, a także - co robią w lodówce. Każda strona to inny temat – charakterystyka albo wyliczenie - pełny żartów na temat krasnoludkowej codzienności. A ponieważ książkę stworzył rysownik, liczy się tu przede wszystkim strona graficzna. Szymanowicz proponuje obrazki wyjęte z życia krasnoludków: przestrzenie, w których bohaterowie chętnie przebywają, migawki z codzienności albo rysunki, schematy czy plakaty. Czasem posługuje się wyliczeniami – i są to dowody na możliwości wyobraźni. Każdy obrazek składa się z mnóstwa drobiazgów, a każdy drobiazg może być osobnym tematem, punktem wyliczenia czy zagadnieniem pokazującym rzeczywistość bohaterów. Autor bawi się systematyzacją: krasnoludki różnych typów niczym się od siebie nie różnią, mimo identyczności każdy jednak zachowuje się inaczej, więc ogarnięcie wszystkich wzrokiem wydaje się niemożliwe, albo przynajmniej bardzo trudne. Do tego dochodzą śmiesznostki w samych pomysłach: krasnale pospolite można kupić w sklepie, samochód ze ślimaka to ślimochód, krasnoludki posługują się klejem do powiek, gubią przedmioty lub zapadają na smartfonoidozę maniakalną (to akurat choroba płynąca z satyry). Szymanowicz pokazuje działania niekonwencjonalne, angażuje krasnoludki do utrudniania zwykłego życia i do komplikowania rozmaitych spraw, czasami rysunkiem zaprzecza treści (krasnoludki, które świetnie sobie radzą w warunkach leśnych - to informacja sprzeczna z obrazkiem, na którym jeden z krasnoludków czeka na pomoc uwięziony w pajęczynie). Imponuje tu ilość dowcipnych pomysłów, ale też sposób realizacji. Każda rozkładówka jest bajecznie kolorowa i pełna detali – trzeba oglądać strony po kawałku, przyglądać się zachowaniom kolejnych bohaterów i samemu je odkrywać. Tekst to tylko dodatek do całości, składają się na niego albo podpisy, albo bardzo krótkie wyjaśnienia udające naukowe komentarze – autor i tu sięga po humor (odkurzacz to największy naturalny wróg krasnoludków domowych). Objętość tekstu nie przytłacza, a nadmiar pracy związanej z odkrywaniem niespodzianek, jakie autor w tomiku wykorzystuje – to sama przyjemność. Mogą korzystać z tej pozycji dzieci, które jeszcze nie potrafią czytać, ale i te czytające samodzielnie - i tak zawartość komizmu wszystkim się spodoba. Szymanowicz proponuje książkę niebanalną, mimo że nawiązującą do klasyki. Bawi się motywem, który na takie opracowanie zasługiwał od dawna. Dostarcza dzieciom i ich rodzicom rozrywki na wysokim poziomie. Ta książka może się podobać - na rynku wydawniczym powinna zrobić furorę.
Spis przypadków
Wreszcie ktoś zabrał się do takiej pracy i sklasyfikował działania oraz zwyczaje krasnoludków. I chociaż w pewnym momencie wydawało się, że skrzaty straciły swoją pozycję w twórczości dla najmłodszych, za sprawą Macieja Szymanowicza mogą powrócić - i przekonać do siebie kolejne pokolenia maluchów. Ogromny tomik “Krasnoludki. Fakty, mity, głupoty” to zabawa ilustratora, który postanawia zebrać w jednym miejscu dostępną wiedzę (czyli wiele zmyśleń) na temat krasnoludków, dostarczając dzieciom równocześnie wielu obrazków do oglądania i analizowania. Krasnoludki jawią się tutaj jako istoty psotne i ciekawe, a do tego – bardzo zabawne. Szymanowicz podchodzi do sprawy z pełną powagą, analizuje zatem i wzrost krasnoludków, i ich umiejętności w kwestii bycia niewidzialnym, pochodzenie krasnoludków, środki transportu, zabawy i sporty, wyprawy w krasnoludkowy kosmos, który mierzy 462 mm (szerokości). Sprawdza, które dziwne zjawiska są sprawą krasnoludków, na jakie choroby mogą zapadać krasnoludki, co się stanie, kiedy człowiek zarazi się krasnoludozą wesołkowatą. Dzieli krasnoludki na bajkowe, leśne, doniczkowe i domowe, zagląda do szuflad i tłumaczy, jak krasnoludki realizują się w kulturze i sztuce, a także - co robią w lodówce. Każda strona to inny temat – charakterystyka albo wyliczenie - pełny żartów na temat krasnoludkowej codzienności. A ponieważ książkę stworzył rysownik, liczy się tu przede wszystkim strona graficzna. Szymanowicz proponuje obrazki wyjęte z życia krasnoludków: przestrzenie, w których bohaterowie chętnie przebywają, migawki z codzienności albo rysunki, schematy czy plakaty. Czasem posługuje się wyliczeniami – i są to dowody na możliwości wyobraźni. Każdy obrazek składa się z mnóstwa drobiazgów, a każdy drobiazg może być osobnym tematem, punktem wyliczenia czy zagadnieniem pokazującym rzeczywistość bohaterów. Autor bawi się systematyzacją: krasnoludki różnych typów niczym się od siebie nie różnią, mimo identyczności każdy jednak zachowuje się inaczej, więc ogarnięcie wszystkich wzrokiem wydaje się niemożliwe, albo przynajmniej bardzo trudne. Do tego dochodzą śmiesznostki w samych pomysłach: krasnale pospolite można kupić w sklepie, samochód ze ślimaka to ślimochód, krasnoludki posługują się klejem do powiek, gubią przedmioty lub zapadają na smartfonoidozę maniakalną (to akurat choroba płynąca z satyry). Szymanowicz pokazuje działania niekonwencjonalne, angażuje krasnoludki do utrudniania zwykłego życia i do komplikowania rozmaitych spraw, czasami rysunkiem zaprzecza treści (krasnoludki, które świetnie sobie radzą w warunkach leśnych - to informacja sprzeczna z obrazkiem, na którym jeden z krasnoludków czeka na pomoc uwięziony w pajęczynie). Imponuje tu ilość dowcipnych pomysłów, ale też sposób realizacji. Każda rozkładówka jest bajecznie kolorowa i pełna detali – trzeba oglądać strony po kawałku, przyglądać się zachowaniom kolejnych bohaterów i samemu je odkrywać. Tekst to tylko dodatek do całości, składają się na niego albo podpisy, albo bardzo krótkie wyjaśnienia udające naukowe komentarze – autor i tu sięga po humor (odkurzacz to największy naturalny wróg krasnoludków domowych). Objętość tekstu nie przytłacza, a nadmiar pracy związanej z odkrywaniem niespodzianek, jakie autor w tomiku wykorzystuje – to sama przyjemność. Mogą korzystać z tej pozycji dzieci, które jeszcze nie potrafią czytać, ale i te czytające samodzielnie - i tak zawartość komizmu wszystkim się spodoba. Szymanowicz proponuje książkę niebanalną, mimo że nawiązującą do klasyki. Bawi się motywem, który na takie opracowanie zasługiwał od dawna. Dostarcza dzieciom i ich rodzicom rozrywki na wysokim poziomie. Ta książka może się podobać - na rynku wydawniczym powinna zrobić furorę.
środa, 19 września 2018
Tatiana Mindewicz-Puacz: Miłość i co dalej?
Agora, Warszawa 2018.
Życiowe scenariusze
Tatiana Mindewicz-Puacz zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że nie może podejmować decyzji za kobiety nieszczęśliwe w swoich związkach, nie powinna im też mówić, co mają robić. Nikt jednak nie zabroni jej wskazywania toksycznych scenariuszy i przestrzegania przed losem bohaterek, które opisuje. Tak dotrze do szerokich grup odbiorczyń i pokaże im, jak unikać sercowych pułapek i dylematów, które uniemożliwiają szczęśliwe życie oraz samorozwój. „Miłość i co dalej” to publikacja, w której prostym językiem mówi się o problemach, jakie można zaobserwować wśród par w najbliższym otoczeniu. Autorka pozwala na przyjrzenie się podstawowym błędom i niebezpieczeństwom, a także wskaże recepty i zasady postępowania wobec cierpiących w nieudanych relacjach postaci. Pomaga swoim bohaterkom – przyjaciółkom albo klientkom (budowanym z najczęściej spotykanych zmartwień i charakterystyk), by w ten zawoalowany sposób dać do zrozumienia odbiorczyniom, jak powinny postępować w analogicznych sytuacjach, albo w ogóle jak się zachować, żeby takich trosk uniknąć. W końcu w miłości nie ma mowy o bezwzględnym szczęściu i o związku idealnym, jednak przyda się parę porad, żeby nie wikłać się w relacje bez przyszłości.
Na początku Tatiana Mindewicz-Puacz sięga po portrety kobiet, do których będzie się w trakcie wywodu nieraz odwoływała, analizując po kawałku ich doświadczenia. Jest tu niespełniona w małżeństwie żona, którą z zewnątrz wszyscy postrzegają jak szczęściarę, jest kobieta, która wdaje się w romans z żonatym kolegą z pracy, jest i taka, która potrzebuje stałych wstrząsów emocjonalnych i wyzwań w zakresie uczuć. Każda z bohaterek tomu, bez względu na to, czy należy do „podstawowego” składu, czy też służy jako drobne dopowiedzenie w dalszej części książki, wpada w pewien schemat postępowania i nie potrafi lub nie chce się z niego wydostać. Mindewicz-Puacz omawia kolejne przypadki, pokazuje odbiorczyniom, co stanowić może błędne koło, gdzie oczekiwania na pewno rozminą się z rzeczywistością i jakich wiadomości partner przyswoić nie będzie chciał. Uczy komunikacji interpersonalnej, ale bardziej nastawia się na samorozwój, próbuje uświadomić odbiorczyniom, że to od nich samych powinno zależeć ich szczęście i poczucie spełnienia. Prowadzi narrację pozytywną, unika krytykowania lub napominania, ale w poradach okazuje się stanowcza. „Miłość i co dalej” to nie prosty poradnik: tutaj z relacji prowadzonej przez autorkę należy dopiero wysnuć wskazówki co do przyszłości i zasady postępowania w określonych okolicznościach. Nie będzie to trudne zadanie, w końcu Mindewicz-Puacz kieruje się do szerokiego grona odbiorczyń i już na poziomie języka widać, że nie będzie komplikować przesadnie narracji. Pozwala czytelniczkom samodzielnie wyciągać wnioski z obserwacji, nakierowuje je na właściwe tory, wiedząc, że takie podejście sprawi, że jej uwagi zostaną nie tylko przyswojone, ale i na długo zapamiętane. Jest „Miłość i co dalej” zatem książką, która wymusza pracę nad sobą. Autorka nie obiecuje prostych zwycięstw i rozwiązania wszelkich problemów, ale zwraca uwagę czytelniczek na niebezpieczeństwa płynące z uzależnienia od drugiej osoby. Przypomina, że po czasie euforii i wstępnym zakochaniu przychodzi czas na prozę życia, a tutaj często psuje się sytuacja w domu: tłumaczy, do jakich spięć nie dopuścić, a jakich zachowań nie można tolerować. Jedyne, czego można żałować, to faktu, że książka jest objętościowo mocno rozdmuchana przez dużą interlinię i wyodrębniane w charakterze „ilustracji” (ozdobnika graficznego) pojedyncze cytaty.
Życiowe scenariusze
Tatiana Mindewicz-Puacz zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że nie może podejmować decyzji za kobiety nieszczęśliwe w swoich związkach, nie powinna im też mówić, co mają robić. Nikt jednak nie zabroni jej wskazywania toksycznych scenariuszy i przestrzegania przed losem bohaterek, które opisuje. Tak dotrze do szerokich grup odbiorczyń i pokaże im, jak unikać sercowych pułapek i dylematów, które uniemożliwiają szczęśliwe życie oraz samorozwój. „Miłość i co dalej” to publikacja, w której prostym językiem mówi się o problemach, jakie można zaobserwować wśród par w najbliższym otoczeniu. Autorka pozwala na przyjrzenie się podstawowym błędom i niebezpieczeństwom, a także wskaże recepty i zasady postępowania wobec cierpiących w nieudanych relacjach postaci. Pomaga swoim bohaterkom – przyjaciółkom albo klientkom (budowanym z najczęściej spotykanych zmartwień i charakterystyk), by w ten zawoalowany sposób dać do zrozumienia odbiorczyniom, jak powinny postępować w analogicznych sytuacjach, albo w ogóle jak się zachować, żeby takich trosk uniknąć. W końcu w miłości nie ma mowy o bezwzględnym szczęściu i o związku idealnym, jednak przyda się parę porad, żeby nie wikłać się w relacje bez przyszłości.
Na początku Tatiana Mindewicz-Puacz sięga po portrety kobiet, do których będzie się w trakcie wywodu nieraz odwoływała, analizując po kawałku ich doświadczenia. Jest tu niespełniona w małżeństwie żona, którą z zewnątrz wszyscy postrzegają jak szczęściarę, jest kobieta, która wdaje się w romans z żonatym kolegą z pracy, jest i taka, która potrzebuje stałych wstrząsów emocjonalnych i wyzwań w zakresie uczuć. Każda z bohaterek tomu, bez względu na to, czy należy do „podstawowego” składu, czy też służy jako drobne dopowiedzenie w dalszej części książki, wpada w pewien schemat postępowania i nie potrafi lub nie chce się z niego wydostać. Mindewicz-Puacz omawia kolejne przypadki, pokazuje odbiorczyniom, co stanowić może błędne koło, gdzie oczekiwania na pewno rozminą się z rzeczywistością i jakich wiadomości partner przyswoić nie będzie chciał. Uczy komunikacji interpersonalnej, ale bardziej nastawia się na samorozwój, próbuje uświadomić odbiorczyniom, że to od nich samych powinno zależeć ich szczęście i poczucie spełnienia. Prowadzi narrację pozytywną, unika krytykowania lub napominania, ale w poradach okazuje się stanowcza. „Miłość i co dalej” to nie prosty poradnik: tutaj z relacji prowadzonej przez autorkę należy dopiero wysnuć wskazówki co do przyszłości i zasady postępowania w określonych okolicznościach. Nie będzie to trudne zadanie, w końcu Mindewicz-Puacz kieruje się do szerokiego grona odbiorczyń i już na poziomie języka widać, że nie będzie komplikować przesadnie narracji. Pozwala czytelniczkom samodzielnie wyciągać wnioski z obserwacji, nakierowuje je na właściwe tory, wiedząc, że takie podejście sprawi, że jej uwagi zostaną nie tylko przyswojone, ale i na długo zapamiętane. Jest „Miłość i co dalej” zatem książką, która wymusza pracę nad sobą. Autorka nie obiecuje prostych zwycięstw i rozwiązania wszelkich problemów, ale zwraca uwagę czytelniczek na niebezpieczeństwa płynące z uzależnienia od drugiej osoby. Przypomina, że po czasie euforii i wstępnym zakochaniu przychodzi czas na prozę życia, a tutaj często psuje się sytuacja w domu: tłumaczy, do jakich spięć nie dopuścić, a jakich zachowań nie można tolerować. Jedyne, czego można żałować, to faktu, że książka jest objętościowo mocno rozdmuchana przez dużą interlinię i wyodrębniane w charakterze „ilustracji” (ozdobnika graficznego) pojedyncze cytaty.
wtorek, 18 września 2018
Jerzy Limon: Szekspir bez cenzury
Fundacja Terytoria Książki, Gdańsk 2018.
Zrozumieć Szekspira
Jerzy Limon pisze obszerną książkę, której w zasadzie nie da się przeczytać na jeden raz, ale która lepiej funkcjonować będzie jako leksykon i podpowiedź zwłaszcza dla tych, którzy lubią odkrywać dzieła w oryginale. “Szekspir bez cenzury” to jego propozycja odczytywania rozmaitych zabiegów lingwistycznych, zabaw i gier zakodowanych na poziomie doboru słów. Nie będzie tu ani streszczania fabuł, ani analizowania zachowań postaci: to wszystko jest innym piętrem odbioru utworów. Limon chce, żeby czytelnicy zaczęli wyłapywać wszelkie dwuznaczności, mrugnięcia okiem do widzów, niemoralne i niecenzuralne wiadomości wtopione w pozornie niewinny tekst. Tym się bawi, to tropi i ma nadzieję, że przez “niegrzeczną” literaturę dotrze do odbiorców z różnych grup wiekowych. Zwłaszcza młodszych czytelników próbuje przyciągnąć wizją świntuszenia przez jednego z bardziej cenionych i wynoszonych dzisiaj na piedestał twórców. “Szekspir bez cenzury” już okładką przykuwać będzie uwagę młodych: nawiązuje do stylistyki memów, ale zamiast treści kontrastujących z obrazem przedstawia się na grafice... wyjaśnienia dotyczące symboliki i sensów dla wtajemniczonych. Nagle coś, co prawdopodobnie nie przyciągnęłoby uwagi w kulturze ikonograficznej, staje się rodzajem szyfru i przez to coraz bardziej kusi.
Ten pomysł z omawianiem sztuczek malarzy proponuje autor tomu przez kilkanaście pierwszych stron. Przywołuje kolejne reprodukcje, by w rozbudowanych podpisach do nich zwracać uwagę odbiorców na coraz to inne zabiegi dotyczące wprowadzania nieprzyzwoitości do sztuki. Na pierwszy rzut oka – i dla osoby, która nie zna kodu – nie ma tu zbyt wielu sprośności. Dopiero odpowiednie wyjaśnienia zmieniają optykę i pozwalają bawić się treściami, pokazują też, jak wiele możliwości mieli autorzy, by nie dać się “ocenzurować”. Śledzenie drugiego dna to spora przyjemność i dla dzisiejszych czytelników, kiedy tylko przekonają się, jak dalekie od szkolnych interpretacji mogą być odczytywania sensów dawnych dzieł.
I Jerzy Limon wcale nie zamierza być poprawny politycznie, grzeczny czy hołdujący moralności. Czyta Szekspira, który zajmuje się “świństwami” non stop, odkrywa sposoby metaforyzowania aktów seksualnych i nazw narządów płciowych, przedstawia cały zasób nieprzyzwoitości, z którymi nie zawsze radzili sobie tłumacze. Skupia się na pojedynczych hasłach, zresztą według nich (w wersji anglojęzycznej) układa swój “leksykon”. Rozbiera na części pojedyncze słowa, tłumacząc, jakie znaczenie miały konkretne przedrostki czy jak zbitki słowne pobrzmiewały fonetycznie dla odbiorców. Odkrywa mielizny i pułapki w przekładach, ale nie zamierza krytykować za to autorów: zestawia polskie wersje tłumaczeń bardziej jako ilustracje. Sam jednocześnie staje się ofiarą ubóstwa języka w sferze spraw seksu (“kuciapka” jako neutralne określenie kobiecych narządów rodnych... cóż, nie jest to chyba najszczęśliwszy wybór, ale z czasem można się przyzwyczaić), dzielnie jednak rozszyfrowuje kolejne zabawy. Wiadomo, że na sprośności najłatwiej zbudować porozumienie z szeroką grupą odbiorców, a Szekspir mógł z tego korzystać, by zdobyć popularność. Limon skupia się na jednym aspekcie jego twórczości, nawiązując przy okazji do literackich a frywolnych zabaw innych twórców: zapewnia zatem lekturę rozrywkową i wychodzącą poza kanony. Może trochę zbyt monotematyczną: niektóre wiadomości powtarzają się przy kolejnych analizach, a liczba możliwości prezentowania dwuznacznych treści wydaje się wciąż rosnąć - jednak autor próbuje tutaj wskazać w miarę pełny słownik, a nie zilustrować wybrane motywy. “Szekspir bez cenzury” to książka, która pozwoli inaczej spojrzeć na dzieła należące do klasyki. Trochę zabawy przyda się każdemu.
Zrozumieć Szekspira
Jerzy Limon pisze obszerną książkę, której w zasadzie nie da się przeczytać na jeden raz, ale która lepiej funkcjonować będzie jako leksykon i podpowiedź zwłaszcza dla tych, którzy lubią odkrywać dzieła w oryginale. “Szekspir bez cenzury” to jego propozycja odczytywania rozmaitych zabiegów lingwistycznych, zabaw i gier zakodowanych na poziomie doboru słów. Nie będzie tu ani streszczania fabuł, ani analizowania zachowań postaci: to wszystko jest innym piętrem odbioru utworów. Limon chce, żeby czytelnicy zaczęli wyłapywać wszelkie dwuznaczności, mrugnięcia okiem do widzów, niemoralne i niecenzuralne wiadomości wtopione w pozornie niewinny tekst. Tym się bawi, to tropi i ma nadzieję, że przez “niegrzeczną” literaturę dotrze do odbiorców z różnych grup wiekowych. Zwłaszcza młodszych czytelników próbuje przyciągnąć wizją świntuszenia przez jednego z bardziej cenionych i wynoszonych dzisiaj na piedestał twórców. “Szekspir bez cenzury” już okładką przykuwać będzie uwagę młodych: nawiązuje do stylistyki memów, ale zamiast treści kontrastujących z obrazem przedstawia się na grafice... wyjaśnienia dotyczące symboliki i sensów dla wtajemniczonych. Nagle coś, co prawdopodobnie nie przyciągnęłoby uwagi w kulturze ikonograficznej, staje się rodzajem szyfru i przez to coraz bardziej kusi.
Ten pomysł z omawianiem sztuczek malarzy proponuje autor tomu przez kilkanaście pierwszych stron. Przywołuje kolejne reprodukcje, by w rozbudowanych podpisach do nich zwracać uwagę odbiorców na coraz to inne zabiegi dotyczące wprowadzania nieprzyzwoitości do sztuki. Na pierwszy rzut oka – i dla osoby, która nie zna kodu – nie ma tu zbyt wielu sprośności. Dopiero odpowiednie wyjaśnienia zmieniają optykę i pozwalają bawić się treściami, pokazują też, jak wiele możliwości mieli autorzy, by nie dać się “ocenzurować”. Śledzenie drugiego dna to spora przyjemność i dla dzisiejszych czytelników, kiedy tylko przekonają się, jak dalekie od szkolnych interpretacji mogą być odczytywania sensów dawnych dzieł.
I Jerzy Limon wcale nie zamierza być poprawny politycznie, grzeczny czy hołdujący moralności. Czyta Szekspira, który zajmuje się “świństwami” non stop, odkrywa sposoby metaforyzowania aktów seksualnych i nazw narządów płciowych, przedstawia cały zasób nieprzyzwoitości, z którymi nie zawsze radzili sobie tłumacze. Skupia się na pojedynczych hasłach, zresztą według nich (w wersji anglojęzycznej) układa swój “leksykon”. Rozbiera na części pojedyncze słowa, tłumacząc, jakie znaczenie miały konkretne przedrostki czy jak zbitki słowne pobrzmiewały fonetycznie dla odbiorców. Odkrywa mielizny i pułapki w przekładach, ale nie zamierza krytykować za to autorów: zestawia polskie wersje tłumaczeń bardziej jako ilustracje. Sam jednocześnie staje się ofiarą ubóstwa języka w sferze spraw seksu (“kuciapka” jako neutralne określenie kobiecych narządów rodnych... cóż, nie jest to chyba najszczęśliwszy wybór, ale z czasem można się przyzwyczaić), dzielnie jednak rozszyfrowuje kolejne zabawy. Wiadomo, że na sprośności najłatwiej zbudować porozumienie z szeroką grupą odbiorców, a Szekspir mógł z tego korzystać, by zdobyć popularność. Limon skupia się na jednym aspekcie jego twórczości, nawiązując przy okazji do literackich a frywolnych zabaw innych twórców: zapewnia zatem lekturę rozrywkową i wychodzącą poza kanony. Może trochę zbyt monotematyczną: niektóre wiadomości powtarzają się przy kolejnych analizach, a liczba możliwości prezentowania dwuznacznych treści wydaje się wciąż rosnąć - jednak autor próbuje tutaj wskazać w miarę pełny słownik, a nie zilustrować wybrane motywy. “Szekspir bez cenzury” to książka, która pozwoli inaczej spojrzeć na dzieła należące do klasyki. Trochę zabawy przyda się każdemu.
poniedziałek, 17 września 2018
Zadie Smith: Widzi mi się
Znak, Kraków 2018.
Spostrzeżenia
O sensie swojego pisania jako rodzaju psychoterapii opowiada Zadie Smith w krótkim wstępie i trochę prześmiewczo, chociaż zdaje sobie sprawę, że dużo w tym prawdy: korzysta z terapeutycznej mocy przelewania swoich myśli na papier. Teraz dzieli się z odbiorcami zestawem felietonów, esejów, szkiców i tekstów krytycznych, które zbiera w bardzo obszerny tom “Widzi mi się” i traktować może jak rodzaj pamiętnika lekturowo-obyczajowego. Dla odbiorców to szansa na zajrzenie do rzeczywistości widzianej z perspektywy twórcy, możliwość podpatrywania warsztatu, ale i porównywania emocji. Zadie Smith niejako mimochodem dostarcza tu bowiem zestawu autobiograficznych wstawek, drobnych wiadomości spoza nurtu relacji. Odsłania siebie w stopniu, którego odbiorcy mogli się nawet nie spodziewać: przygotowuje na budowanie więzi między sobą i czytelnikami. Doskonale wie, że w takim wypadku powinna coś ofiarować, pozwala więc na zajrzenie do jej codzienności. Zdradza czasami swoje obawy albo głębsze uczucia, obserwuje dzieci i wnuki, dzieli się motywami osobistymi, ale i pewnego rodzaju kompleksami. Stale na przykład powraca w opowieściach temat wykształcenia (a raczej braku odpowiedniego dyplomu, który uzasadniałby podejmowane zajęcia), koloru skóry czy kompetencji w próbach przedstawiania sztuki. Trochę w tym krygowania się i retorycznego zabiegu umniejszania własnej wartości, żeby przykuć uwagę odbiorców, a trochę rzeczywistych strachów, reakcji na prawdopodobne zarzuty. Dzięki takiej niepewności staje się Zadie Smith jednak bardziej przekonująca dla czytelników, okazuje się bliższa i ciekawsza, więc tym bardziej zachęci do lektury.
Dostarczy pożywki wymagającym czytelnikom: zajmuje się albo sprawami z najbliższego otoczenia (pokazuje między innymi, po co społeczeństwom biblioteki, przygląda się wielokulturowości), albo tematami z dziedziny kultury. Zamienia się w widza, czytelnika albo człowieka odwiedzającego galerie sztuki. Zatrzymuje się nad pojedynczymi dziełami, spokojnie je analizuje, przedstawia nie tylko ich obiektywne zalety, ale i własne odczucia w związku z utworami. Czasami może dodać garść wiadomości o autorze, albo skonfrontować czytelnika ze swoimi wspomnieniami, sama też odbywa podróże w czasie. Jako obserwator jest Zadie Smith bardzo przenikliwa, dokładnie sprawdza treści i przedstawia to, co niezbędne, żeby zrozumieć przesłania. Pozwala odbiorcom podążać za sobą i w pewnym sensie uczy odkrywania dzieł, wrażliwości na piękno i na przekaz. Nie pozostaje obojętna, jeśli już coś opisuje, to wiadomo, że łączy się z tym cała historia, którą odbiorcy za moment będą mogli poznać. Wszystko ma tu swój cel, zaplanowane jest tak, by dostarczać rozrywki i zaspokajać ciekawość, ale też żeby budzić głód wrażeń, coraz to nowych. Umiejętnie Zadie Smith do rozważań włącza i politykę, doskonale wiedząc, czego potrzebują czytelnicy.
Charakteryzują się te felietony i eseje ogromną przenikliwością, szczegółowością i talentem do przelewania na papier trafnych obserwacji. Zadie Smith pisze, jakby nie posługiwała się żadnymi kalkami, jakby chciała poprowadzić gawędziarską historię na temat, który ją akurat pasjonuje lub z jakiegoś powodu przykuł jej uwagę. Zapewnia prawdziwą przyjemność czytania. W przypadku recenzowania książek może też podkreślać warsztatowe rozwiązania, więc nawet nie trzeba tłumaczyć nikomu, jak cenną lekturą stanie się “Widzi mi się”. Zadie Smith dostarcza dobrej prozy, nieważne, że użytkowej - to zresztą publikacja, która może przysporzyć autorce więcej czytelników niż powieści. Dla koneserów - mnóstwo refleksji autotematycznych, komentarzy, które przydadzą się podczas innych lektur.
Spostrzeżenia
O sensie swojego pisania jako rodzaju psychoterapii opowiada Zadie Smith w krótkim wstępie i trochę prześmiewczo, chociaż zdaje sobie sprawę, że dużo w tym prawdy: korzysta z terapeutycznej mocy przelewania swoich myśli na papier. Teraz dzieli się z odbiorcami zestawem felietonów, esejów, szkiców i tekstów krytycznych, które zbiera w bardzo obszerny tom “Widzi mi się” i traktować może jak rodzaj pamiętnika lekturowo-obyczajowego. Dla odbiorców to szansa na zajrzenie do rzeczywistości widzianej z perspektywy twórcy, możliwość podpatrywania warsztatu, ale i porównywania emocji. Zadie Smith niejako mimochodem dostarcza tu bowiem zestawu autobiograficznych wstawek, drobnych wiadomości spoza nurtu relacji. Odsłania siebie w stopniu, którego odbiorcy mogli się nawet nie spodziewać: przygotowuje na budowanie więzi między sobą i czytelnikami. Doskonale wie, że w takim wypadku powinna coś ofiarować, pozwala więc na zajrzenie do jej codzienności. Zdradza czasami swoje obawy albo głębsze uczucia, obserwuje dzieci i wnuki, dzieli się motywami osobistymi, ale i pewnego rodzaju kompleksami. Stale na przykład powraca w opowieściach temat wykształcenia (a raczej braku odpowiedniego dyplomu, który uzasadniałby podejmowane zajęcia), koloru skóry czy kompetencji w próbach przedstawiania sztuki. Trochę w tym krygowania się i retorycznego zabiegu umniejszania własnej wartości, żeby przykuć uwagę odbiorców, a trochę rzeczywistych strachów, reakcji na prawdopodobne zarzuty. Dzięki takiej niepewności staje się Zadie Smith jednak bardziej przekonująca dla czytelników, okazuje się bliższa i ciekawsza, więc tym bardziej zachęci do lektury.
Dostarczy pożywki wymagającym czytelnikom: zajmuje się albo sprawami z najbliższego otoczenia (pokazuje między innymi, po co społeczeństwom biblioteki, przygląda się wielokulturowości), albo tematami z dziedziny kultury. Zamienia się w widza, czytelnika albo człowieka odwiedzającego galerie sztuki. Zatrzymuje się nad pojedynczymi dziełami, spokojnie je analizuje, przedstawia nie tylko ich obiektywne zalety, ale i własne odczucia w związku z utworami. Czasami może dodać garść wiadomości o autorze, albo skonfrontować czytelnika ze swoimi wspomnieniami, sama też odbywa podróże w czasie. Jako obserwator jest Zadie Smith bardzo przenikliwa, dokładnie sprawdza treści i przedstawia to, co niezbędne, żeby zrozumieć przesłania. Pozwala odbiorcom podążać za sobą i w pewnym sensie uczy odkrywania dzieł, wrażliwości na piękno i na przekaz. Nie pozostaje obojętna, jeśli już coś opisuje, to wiadomo, że łączy się z tym cała historia, którą odbiorcy za moment będą mogli poznać. Wszystko ma tu swój cel, zaplanowane jest tak, by dostarczać rozrywki i zaspokajać ciekawość, ale też żeby budzić głód wrażeń, coraz to nowych. Umiejętnie Zadie Smith do rozważań włącza i politykę, doskonale wiedząc, czego potrzebują czytelnicy.
Charakteryzują się te felietony i eseje ogromną przenikliwością, szczegółowością i talentem do przelewania na papier trafnych obserwacji. Zadie Smith pisze, jakby nie posługiwała się żadnymi kalkami, jakby chciała poprowadzić gawędziarską historię na temat, który ją akurat pasjonuje lub z jakiegoś powodu przykuł jej uwagę. Zapewnia prawdziwą przyjemność czytania. W przypadku recenzowania książek może też podkreślać warsztatowe rozwiązania, więc nawet nie trzeba tłumaczyć nikomu, jak cenną lekturą stanie się “Widzi mi się”. Zadie Smith dostarcza dobrej prozy, nieważne, że użytkowej - to zresztą publikacja, która może przysporzyć autorce więcej czytelników niż powieści. Dla koneserów - mnóstwo refleksji autotematycznych, komentarzy, które przydadzą się podczas innych lektur.
niedziela, 16 września 2018
Bożena Fabiani: Rzym. Wędrówki z historią w tle
PWN, Warszawa 2018.
Historia na każdym kroku
Bożena Fabiani dała się czytelnikom poznać jako autorka niezrównanych gawęd o sztuce, teraz jednak sięga po opowieść o mieście - i to nie byle którym. Rzym w jej książce zamienia się w miejsce, jakie można poznawać bez końca i wciąż mieć powody do zachwytu. Autorka podąża wytyczanymi dla turystów szlakami tylko po to, żeby co chwilę z nich zbaczać, zaglądać do zamkniętych pomieszczeń, wkręcać się w obce wycieczki, zerkać przez uchylone okna, wpadać tam, gdzie na budowie odkryto właśnie ślady przeszłości. Wiele razy reaguje po prostu na nieoficjalne informacje o nowych znaleziskach, spotyka się z mieszkańcami, którzy podczas remontu odsłonili pod tynkiem freski sprzed wieków. Sprawdza reakcje na podobne rewelacje miejscowych i porównuje z emocjami tych, którzy przybyli do Rzymu w poszukiwaniu sztuki. Łączy wiedzę podręcznikowo-przewodnikową z własnymi wędrówkami po Wiecznym Mieście - i to najlepiej się sprawdza. W efekcie tom “Rzym. Wędrówki z historią w tle” bije na głowę wszelkie gawędy tej autorki – staje się najlepszą szansą na poznawanie ciekawostek związanych z kulturą i sztuką.
Dla spragnionych szybkiej wycieczki autorka proponuje zestaw skondensowany: na stronie mieści informacje, co, kiedy i gdzie zobaczyć - ale to już epilog książki. Pozwala jednak Bożena Fabiani odbywać niezwykłą literacką podróż bez ruszania się z domu. Jej uwagi zachęcają do natychmiastowej podróży, ale dostarczają też - obok zestawu wiadomości, anegdot i plotek - miłej lektury. Są dobrze napisane i umożliwiają czytanie dla rozrywki. To oznacza, że Bożena Fabiani unika dyskursów naukowych i beznamiętnych relacji znanych z podręczników. Angażuje się w opowieść i wplata w nią akcenty autobiograficzne (a może po prostu wrażenia turystki wyczulonej na piękno), tworzy minireportaże z kolejnych odkryć i nie pozwala z obojętnością przejść do porządku dziennego nad zabytkami.
Gawędy są osobnymi opowieściami z nadrzędnym tematem, w dużej części książki ów temat odwołuje się do sztuki sakralnej – i tak autorka wyrusza śladami pierwszych apostołów, genezą architektury kościołów i bazylik, ale też zajrzy do katakumb, sprawdzi, jak dzisiaj funkcjonują miejsca pochówku (robi wrażenie zwłaszcza cmentarz przerobiony na magazyn restauracji). Odkrywa ślady antyku i baroku, przygląda się też obyczajom. Bardzo wyczulona jest na urok drobiazgów: często zwraca uwagę odbiorców na drobny akcent w rzeźbie czy mozaice, wzruszający dowód zwyczajności utrwalonej w arcydziele. Nie poprzestaje na zachwytach estetycznych, bardzo zależy jej na przekazywaniu wiadomości o twórcach. Omawia więc obrazy, rzeźby, budowle i topografię miasta, ale zawsze starając się, żeby jakiś fragment przekazu odwoływał się do uczuć czytelników. Zaangażuje w lekturę zatem albo “ludzkimi” przywarami twórców, albo zdradzaniem ich sekretów bądź wykorzystywanych w dziełach nowatorskich rozwiązań. Jeśli wyłapie ciekawostkę w życiorysie - na tym może osnuć swoją opowieść. Jeżeli jednak już nie ma punktu zaczepienia w biografii albo anegdocie, zawsze może posłużyć się swoimi przygodami na drodze do artefaktu. Zwykle jednak historia dostarcza odpowiednio dużo materiałów do stworzenia barwnej i zabawnej relacji. Nie zauważa się w tej książce upływu czasu, ani ogromu wiadomości: to wszystko toczy się przy okazji. Lektura to zatem rozrywkowa, ale i przesycona danymi. Do tego Bożena Fabiani dba o odpowiednią liczbę reprodukcji i zdjęć, które pozwalają na lepsze zapamiętanie wiadomości i sprawdzenie, co właściwie świadczy o potędze kulturalnej Rzymu.
Historia na każdym kroku
Bożena Fabiani dała się czytelnikom poznać jako autorka niezrównanych gawęd o sztuce, teraz jednak sięga po opowieść o mieście - i to nie byle którym. Rzym w jej książce zamienia się w miejsce, jakie można poznawać bez końca i wciąż mieć powody do zachwytu. Autorka podąża wytyczanymi dla turystów szlakami tylko po to, żeby co chwilę z nich zbaczać, zaglądać do zamkniętych pomieszczeń, wkręcać się w obce wycieczki, zerkać przez uchylone okna, wpadać tam, gdzie na budowie odkryto właśnie ślady przeszłości. Wiele razy reaguje po prostu na nieoficjalne informacje o nowych znaleziskach, spotyka się z mieszkańcami, którzy podczas remontu odsłonili pod tynkiem freski sprzed wieków. Sprawdza reakcje na podobne rewelacje miejscowych i porównuje z emocjami tych, którzy przybyli do Rzymu w poszukiwaniu sztuki. Łączy wiedzę podręcznikowo-przewodnikową z własnymi wędrówkami po Wiecznym Mieście - i to najlepiej się sprawdza. W efekcie tom “Rzym. Wędrówki z historią w tle” bije na głowę wszelkie gawędy tej autorki – staje się najlepszą szansą na poznawanie ciekawostek związanych z kulturą i sztuką.
Dla spragnionych szybkiej wycieczki autorka proponuje zestaw skondensowany: na stronie mieści informacje, co, kiedy i gdzie zobaczyć - ale to już epilog książki. Pozwala jednak Bożena Fabiani odbywać niezwykłą literacką podróż bez ruszania się z domu. Jej uwagi zachęcają do natychmiastowej podróży, ale dostarczają też - obok zestawu wiadomości, anegdot i plotek - miłej lektury. Są dobrze napisane i umożliwiają czytanie dla rozrywki. To oznacza, że Bożena Fabiani unika dyskursów naukowych i beznamiętnych relacji znanych z podręczników. Angażuje się w opowieść i wplata w nią akcenty autobiograficzne (a może po prostu wrażenia turystki wyczulonej na piękno), tworzy minireportaże z kolejnych odkryć i nie pozwala z obojętnością przejść do porządku dziennego nad zabytkami.
Gawędy są osobnymi opowieściami z nadrzędnym tematem, w dużej części książki ów temat odwołuje się do sztuki sakralnej – i tak autorka wyrusza śladami pierwszych apostołów, genezą architektury kościołów i bazylik, ale też zajrzy do katakumb, sprawdzi, jak dzisiaj funkcjonują miejsca pochówku (robi wrażenie zwłaszcza cmentarz przerobiony na magazyn restauracji). Odkrywa ślady antyku i baroku, przygląda się też obyczajom. Bardzo wyczulona jest na urok drobiazgów: często zwraca uwagę odbiorców na drobny akcent w rzeźbie czy mozaice, wzruszający dowód zwyczajności utrwalonej w arcydziele. Nie poprzestaje na zachwytach estetycznych, bardzo zależy jej na przekazywaniu wiadomości o twórcach. Omawia więc obrazy, rzeźby, budowle i topografię miasta, ale zawsze starając się, żeby jakiś fragment przekazu odwoływał się do uczuć czytelników. Zaangażuje w lekturę zatem albo “ludzkimi” przywarami twórców, albo zdradzaniem ich sekretów bądź wykorzystywanych w dziełach nowatorskich rozwiązań. Jeśli wyłapie ciekawostkę w życiorysie - na tym może osnuć swoją opowieść. Jeżeli jednak już nie ma punktu zaczepienia w biografii albo anegdocie, zawsze może posłużyć się swoimi przygodami na drodze do artefaktu. Zwykle jednak historia dostarcza odpowiednio dużo materiałów do stworzenia barwnej i zabawnej relacji. Nie zauważa się w tej książce upływu czasu, ani ogromu wiadomości: to wszystko toczy się przy okazji. Lektura to zatem rozrywkowa, ale i przesycona danymi. Do tego Bożena Fabiani dba o odpowiednią liczbę reprodukcji i zdjęć, które pozwalają na lepsze zapamiętanie wiadomości i sprawdzenie, co właściwie świadczy o potędze kulturalnej Rzymu.
Katarzyna Kozłowska: Maurizio. Kot w okularach
Egmont, Warszawa 2018.
Społeczność
Wiele różnych i ważnych społecznie tematów porusza Katarzyna Kozłowska w książeczce “Maurizio. Kot w okularach”. Publikacja ta przeznaczona jest dla maluchów, które przeszły już trzy poziomy serii Czytam sobie (nowa podseria to Czytam sobie z bakcylem i tutaj wreszcie sprawy formalne schodzą na dalszy plan, ustępując bogatej w wydarzenia i emocjonującej fabule). Maurizio to kot dostosowany do świata popkultury: jest muzykiem rockowym, celebrytą i gwiazdą. Ma wielki i piękny dom, mnóstwo fanek i... pewien problem. Musi bowiem zacząć nosić okulary i jest przekonany, że wszyscy będą się z niego w związku z tym śmiać. Zresztą już wścibscy dziennikarze podchodzą pod jego dom i próbują zrobić kompromitujące kota zdjęcia. Maurizio chciałby się ukryć i przeczekać całe zamieszanie wokół jego osoby. Tyle że nie ma takiego miejsca na świecie, gdzie byłby anonimowy i gdzie nie dotarliby przedstawiciele mediów. Przyjaciel podpowiada mu jednak ucieczkę do schroniska dla zwierząt.
Jeden motyw to kwestia odrzucenia i wyśmiewania kogoś, kto wyróżnia się w grupie wyglądem: okulary to w dalszym ciągu dla wielu maluchów powód do rozpaczy i przyczyna strachu przed reakcjami rówieśników. Drugi to los niechcianych zwierząt - schronisko jest pełne nieszczęśliwych zwierzaków, które nadrabiają miną i organizują sobie codzienność, ale nie mogą się dowiedzieć, co znaczy prawdziwy dom. Stąd bezpośrednio wynika trzecia kwestia, bieda: Maurizio wcześniej nie zaznał takiego życia, przyzwyczajony do wygód, teraz musi ograniczać swoje zachcianki. W zamian jednak zyskuje dobrych przyjaciół: mieszkańcy schroniska potrafią być naprawdę oddanymi kompanami. Autorka znajduje miejsce i na ocenianie po pozorach, i na piętnowanie złych zachowań. Koty w schronisku są bardzo różne - i różne też okazują się emocje płynące wprost z ich charakterów. To niemal przekrój dowolnej grupy społecznej. Jedni wykazują się odwagą, inni siłą, a jeszcze inni są chorobliwie nieśmiali i przez to uważani za głupszych. Maurizio w schronisku dokona takich obserwacji, jak dziecko w przedszkolu lub szkole: przez to tomik będzie jeszcze bardziej atrakcyjny dla kilkulatków.
Autorka pisze zabawnie, ale dość wysoko stawia poprzeczkę czytelnikom. Szpikuje tekst trudnymi zwrotami po to, żeby wprowadzić zestaw przypisów i objaśniać odbiorcom znaczenia wyrazów (albo zaznaczać żarty słowne). Nie zniechęci przy tym do czytania bajki, bo to lektura wielowarstwowa i oparta na wartkiej akcji: każdy będzie chciał się dowiedzieć, w jakie tarapaty wpakuje się Maurizio, uciekając przed mniejszymi (czy nawet wyimaginowanymi) zmartwieniami, a także - jak się z nich wykaraska. Z czasem odbiorcy poczują też sympatię do kolejnych kocich postaci, a w ich uczuciach odnajdą ślady swoich doświadczeń. Jest “Maurizio. Kot w okularach” bajką, która w pierwszej warstwie wydaje się na wskroś uwspółcześniona - nowoczesna aż do przesady – w drugiej odsłania prawdy o człowieku i jego relacjach z innymi. Sporo można się z przygody Maurizia nauczyć, ale radość ze śledzenia fabuły też będzie, i to ogromna. Dobrze Kozłowska zachęca dzieci do czytania dla przyjemności.
Do tomiku ilustracje przygotowała Agnieszka Żelewska, doskonale maluchom znana. Tu puszcza wodze fantazji, pokazując charaktery kotów i ich uczucia. Komiczne rysunki nie są naiwne, kuszą za to młodzieżowym stylem i pewną drapieżnością. Przecież kot Maurizio nie mógłby być przeciętnym mruczkiem. To tomik nie tylko dla fanów zwierzęcych opowieści: różne przesłania pozwalają tu wytłumaczyć kilkulatkom, jakich zachowań w grupie należy unikać.
Społeczność
Wiele różnych i ważnych społecznie tematów porusza Katarzyna Kozłowska w książeczce “Maurizio. Kot w okularach”. Publikacja ta przeznaczona jest dla maluchów, które przeszły już trzy poziomy serii Czytam sobie (nowa podseria to Czytam sobie z bakcylem i tutaj wreszcie sprawy formalne schodzą na dalszy plan, ustępując bogatej w wydarzenia i emocjonującej fabule). Maurizio to kot dostosowany do świata popkultury: jest muzykiem rockowym, celebrytą i gwiazdą. Ma wielki i piękny dom, mnóstwo fanek i... pewien problem. Musi bowiem zacząć nosić okulary i jest przekonany, że wszyscy będą się z niego w związku z tym śmiać. Zresztą już wścibscy dziennikarze podchodzą pod jego dom i próbują zrobić kompromitujące kota zdjęcia. Maurizio chciałby się ukryć i przeczekać całe zamieszanie wokół jego osoby. Tyle że nie ma takiego miejsca na świecie, gdzie byłby anonimowy i gdzie nie dotarliby przedstawiciele mediów. Przyjaciel podpowiada mu jednak ucieczkę do schroniska dla zwierząt.
Jeden motyw to kwestia odrzucenia i wyśmiewania kogoś, kto wyróżnia się w grupie wyglądem: okulary to w dalszym ciągu dla wielu maluchów powód do rozpaczy i przyczyna strachu przed reakcjami rówieśników. Drugi to los niechcianych zwierząt - schronisko jest pełne nieszczęśliwych zwierzaków, które nadrabiają miną i organizują sobie codzienność, ale nie mogą się dowiedzieć, co znaczy prawdziwy dom. Stąd bezpośrednio wynika trzecia kwestia, bieda: Maurizio wcześniej nie zaznał takiego życia, przyzwyczajony do wygód, teraz musi ograniczać swoje zachcianki. W zamian jednak zyskuje dobrych przyjaciół: mieszkańcy schroniska potrafią być naprawdę oddanymi kompanami. Autorka znajduje miejsce i na ocenianie po pozorach, i na piętnowanie złych zachowań. Koty w schronisku są bardzo różne - i różne też okazują się emocje płynące wprost z ich charakterów. To niemal przekrój dowolnej grupy społecznej. Jedni wykazują się odwagą, inni siłą, a jeszcze inni są chorobliwie nieśmiali i przez to uważani za głupszych. Maurizio w schronisku dokona takich obserwacji, jak dziecko w przedszkolu lub szkole: przez to tomik będzie jeszcze bardziej atrakcyjny dla kilkulatków.
Autorka pisze zabawnie, ale dość wysoko stawia poprzeczkę czytelnikom. Szpikuje tekst trudnymi zwrotami po to, żeby wprowadzić zestaw przypisów i objaśniać odbiorcom znaczenia wyrazów (albo zaznaczać żarty słowne). Nie zniechęci przy tym do czytania bajki, bo to lektura wielowarstwowa i oparta na wartkiej akcji: każdy będzie chciał się dowiedzieć, w jakie tarapaty wpakuje się Maurizio, uciekając przed mniejszymi (czy nawet wyimaginowanymi) zmartwieniami, a także - jak się z nich wykaraska. Z czasem odbiorcy poczują też sympatię do kolejnych kocich postaci, a w ich uczuciach odnajdą ślady swoich doświadczeń. Jest “Maurizio. Kot w okularach” bajką, która w pierwszej warstwie wydaje się na wskroś uwspółcześniona - nowoczesna aż do przesady – w drugiej odsłania prawdy o człowieku i jego relacjach z innymi. Sporo można się z przygody Maurizia nauczyć, ale radość ze śledzenia fabuły też będzie, i to ogromna. Dobrze Kozłowska zachęca dzieci do czytania dla przyjemności.
Do tomiku ilustracje przygotowała Agnieszka Żelewska, doskonale maluchom znana. Tu puszcza wodze fantazji, pokazując charaktery kotów i ich uczucia. Komiczne rysunki nie są naiwne, kuszą za to młodzieżowym stylem i pewną drapieżnością. Przecież kot Maurizio nie mógłby być przeciętnym mruczkiem. To tomik nie tylko dla fanów zwierzęcych opowieści: różne przesłania pozwalają tu wytłumaczyć kilkulatkom, jakich zachowań w grupie należy unikać.
sobota, 15 września 2018
Katarzyna Michalak: Ścigany
Między Słowami, Kraków 2018.
Ucieczka
Danka i Hubert poznają się tuż po zamachu, w którym ginie prezydent kraju. On jest ścigany przez wszystkie możliwe służby i podejrzany o zabójstwo, zresztą kiedy musi się bronić, nie zawaha się przed pozbawieniem kogoś życia. Ona to była lekarka, która właściwie nie ma dla kogo żyć i chciała popełnić samobójstwo. Wpadli na siebie i natychmiast stało się jasne, że bardzo się potrzebują. On miał kilka poważnych ran postrzałowych, tylko ona mogła je opatrzyć. Zabrała go do swojego domu, ukryła przed światem i zaopiekowała się nim, jak mogła najlepiej. Obejmowało to również szycie stale otwierających się ran, zmywanie śladów krwi z całego domu i wikłanie się w sieć kłamstw. Z czasem okazywało się, że może mu pomóc na wiele różnych sposobów, ale cena za to będzie wysoka. Katarzyna Michalak w powieści “Ścigany” idzie w brutalność i ekstremalne przygody rodem z filmów sensacyjnych, ale niestety psuje zamierzony efekt kosmiczną wręcz naiwnością objawiającą się i w doborze wydarzeń, i w proponowanych charakterystykach, i w samej narracji. Danka jest kobietą niezłomną, na takiego samego twardziela wpada. Oboje radzą sobie z szyciem ran na żywca (wydaje się, że nawet to lubią). Ona dla dobra sprawy daje się gwałcić i poniżać, byle tylko nie zdradzić istnienia w swoim domu nieproszonego, ale coraz bardziej nieobojętnego gościa - on nie wie, co powinien zrobić, żeby uratować kobietę, na której zaczyna mu zależeć. Od pierwszych stron między nimi iskrzy, więc to tylko kwestia czasu, kiedy pojawi się większe uczucie. Katarzyna Michalak na tym akurat zna się najlepiej i dobrze by było, gdyby na prostych romansach poprzestała: uciekanie w sensację nie bardzo jej wychodzi. Wyborem tematu przekreśla sobie drogę do stałych czytelniczek: niewiele rozmiłowanych w ciepłych obyczajówkach pań, które do tej pory nie stroiły sobie żartów z błędów i niedociągnięć autorki, będzie chciało nurzać się w krwi potencjalnego zbrodniarza, a sama intryga nie jest na tyle atrakcyjna, żeby przywiązać do lektury. Brutalność w obszarze tej opowieści to jedyny sposób na budowanie akcji poza tematem miłości mimo wszystko – ale w takiej wersji Katarzyna Michalak uwagi panów na siebie nie zwróci. Dalej przecież jest sentymentalna i nieznośnie spragniona czułości, co przekazuje swojej bohaterce. Danka może sobie przegryzać nić, którą zszywała ranę - i tak w głębi duszy chce, żeby ktoś się nią zaopiekował. A to już rodzi podejrzenia o niespójność charakterologiczną i faktyczny brak wyczucia literackiego autorki. Zresztą w “Ściganym” uwag do konstrukcji można mieć wiele, ale nic dziwnego, skoro Michalak całą uwagę poświęca na budowanie więzi między Danką i Hubertem. Jest ta powieść naiwna i to naiwnością okrutną, bo ośmieszającą autorkę. Zabrakło sensu, pomysłu, umotywowania akcji... wszystkiego, by przeżywać tę historię. Przesada psuje tu pozory prawdopodobieństwa, odbiera też chęć przyglądania się opowieści. Poetyka “zabili go i uciekł” w zestawieniu z emocjonalnością z taniego romansu to zestawienie, jakie – wbrew pozorom – mas nie przyciągnie. Wszystkiego jest tu za dużo, brakuje wyczucia i samego pomysłu na przekaz. Nawet jeśli momentami wydaje się, że autorka uchwyci ideę relacji między bohaterami, zaraz psuje ją nachalnością obserwacji. “Ścigany” to książka bardzo dziwna i nawet fanki Katarzyny Michalak mogą mieć problem z zaakceptowaniem jej.
Ucieczka
Danka i Hubert poznają się tuż po zamachu, w którym ginie prezydent kraju. On jest ścigany przez wszystkie możliwe służby i podejrzany o zabójstwo, zresztą kiedy musi się bronić, nie zawaha się przed pozbawieniem kogoś życia. Ona to była lekarka, która właściwie nie ma dla kogo żyć i chciała popełnić samobójstwo. Wpadli na siebie i natychmiast stało się jasne, że bardzo się potrzebują. On miał kilka poważnych ran postrzałowych, tylko ona mogła je opatrzyć. Zabrała go do swojego domu, ukryła przed światem i zaopiekowała się nim, jak mogła najlepiej. Obejmowało to również szycie stale otwierających się ran, zmywanie śladów krwi z całego domu i wikłanie się w sieć kłamstw. Z czasem okazywało się, że może mu pomóc na wiele różnych sposobów, ale cena za to będzie wysoka. Katarzyna Michalak w powieści “Ścigany” idzie w brutalność i ekstremalne przygody rodem z filmów sensacyjnych, ale niestety psuje zamierzony efekt kosmiczną wręcz naiwnością objawiającą się i w doborze wydarzeń, i w proponowanych charakterystykach, i w samej narracji. Danka jest kobietą niezłomną, na takiego samego twardziela wpada. Oboje radzą sobie z szyciem ran na żywca (wydaje się, że nawet to lubią). Ona dla dobra sprawy daje się gwałcić i poniżać, byle tylko nie zdradzić istnienia w swoim domu nieproszonego, ale coraz bardziej nieobojętnego gościa - on nie wie, co powinien zrobić, żeby uratować kobietę, na której zaczyna mu zależeć. Od pierwszych stron między nimi iskrzy, więc to tylko kwestia czasu, kiedy pojawi się większe uczucie. Katarzyna Michalak na tym akurat zna się najlepiej i dobrze by było, gdyby na prostych romansach poprzestała: uciekanie w sensację nie bardzo jej wychodzi. Wyborem tematu przekreśla sobie drogę do stałych czytelniczek: niewiele rozmiłowanych w ciepłych obyczajówkach pań, które do tej pory nie stroiły sobie żartów z błędów i niedociągnięć autorki, będzie chciało nurzać się w krwi potencjalnego zbrodniarza, a sama intryga nie jest na tyle atrakcyjna, żeby przywiązać do lektury. Brutalność w obszarze tej opowieści to jedyny sposób na budowanie akcji poza tematem miłości mimo wszystko – ale w takiej wersji Katarzyna Michalak uwagi panów na siebie nie zwróci. Dalej przecież jest sentymentalna i nieznośnie spragniona czułości, co przekazuje swojej bohaterce. Danka może sobie przegryzać nić, którą zszywała ranę - i tak w głębi duszy chce, żeby ktoś się nią zaopiekował. A to już rodzi podejrzenia o niespójność charakterologiczną i faktyczny brak wyczucia literackiego autorki. Zresztą w “Ściganym” uwag do konstrukcji można mieć wiele, ale nic dziwnego, skoro Michalak całą uwagę poświęca na budowanie więzi między Danką i Hubertem. Jest ta powieść naiwna i to naiwnością okrutną, bo ośmieszającą autorkę. Zabrakło sensu, pomysłu, umotywowania akcji... wszystkiego, by przeżywać tę historię. Przesada psuje tu pozory prawdopodobieństwa, odbiera też chęć przyglądania się opowieści. Poetyka “zabili go i uciekł” w zestawieniu z emocjonalnością z taniego romansu to zestawienie, jakie – wbrew pozorom – mas nie przyciągnie. Wszystkiego jest tu za dużo, brakuje wyczucia i samego pomysłu na przekaz. Nawet jeśli momentami wydaje się, że autorka uchwyci ideę relacji między bohaterami, zaraz psuje ją nachalnością obserwacji. “Ścigany” to książka bardzo dziwna i nawet fanki Katarzyny Michalak mogą mieć problem z zaakceptowaniem jej.
piątek, 14 września 2018
Stanisław Grzesiuk: Na marginesie życia
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Śmiech z życia
Z takim kompanem to i chorować łatwiej. Stanisław Grzesiuk nie dał się zabić w obozie koncentracyjnym, nie podda się więc i byle chorobie, chociaż dopada go gruźlica. Mało tego: nie podjąłby się być może leczenia, bagatelizując nacieki w płucach (bo też i pierwszy lekarz odpowiednio go nie nastraszył), gdyby nie choroba jego dziecka. Dla syna decyduje się na kurację, skazując tym samym na wielomiesięczne pobyty w sanatoriach i szpitalach. Ostatni tom autobiograficznej opowieści, “Na marginesie życia”, jest ponownie próbą pokazania cierpień na wesoło i bez narzekania, jakby przeżycia były oparte na literackich przygodach. Mało uwagi poświęca autor swojej rodzinie czy sprawom pozachorobowym: skupia się na leczeniu i na towarzyszach niedoli, a najbardziej na wygłupach, żartach i hecach organizowanych dla zabicia nudy i dla przekłuwania zbędnego patosu lub regulaminowości.
Grzesiuk pacjentem jest trudnym do zdyscyplinowania: nie potrafi uleżeć spokojnie w łóżku, ciągle go nosi. Do tego odrzuca zalecenia lekarzy, by stronić od kieliszka (zwłaszcza że alkohol pozwala “osuszać” płyn w płucach i jest skuteczniejszy niż niejedna oficjalnie przepisywana kuracja). Uwielbia płatać figle zwłaszcza tym pacjentom, którzy zachowują się niekoleżeńsko albo czymś na sali podpadli, podobny los czeka zresztą służbistów wśród pielęgniarek i lekarzy: nigdy nie wiadomo, kto się narazi, ale jeśli już podpadnie, zemsta będzie bardzo pomysłowa. Grzesiuk bryluje jako żartowniś, jego sposoby radzenia sobie z wrogami i przeciwnikami wręcz imponują. W końcu wyrównywanie rachunków to sprawa honoru, a na punkcie honoru bohater jest szczególnie wyczulony. Doceni przyznanie się do błędu i przeprosiny, ale jeśli takowych się nie doczeka - będzie umiejętnie uprzykrzał życie, nie bacząc na konsekwencje. Wiele razy grozi mu karne usunięcie z sanatorium, ale zawsze udaje się jakoś rozwiązać problemy. Ogromną rolę pełni tu jego inteligencja i umiejętność znajdowania błyskawicznych ripost: rzeczowe wyjaśnienia przekonają najbardziej opornych, Grzesiuk w końcu walczy o sprawiedliwość, a nie dla kaprysu. W salach, w których przebywa, zawsze jest wesoło, nawet jeśli ktoś stanie się ofiarą złośliwości i w efekcie pośmiewiskiem. Tu jednak to albo sposób ukarania zbyt zadzierającego nosa współpacjenta, albo – test na poczucie humoru i metoda dołączenia do ferajny. Grzesiuk jako pacjent jest nie do zniesienia, kiedy ma tylko leżeć i odpoczywać. Kiedy stawia się na zabiegi i operacje, okazuje się chorym idealnym: wypełnia wszystkie polecenia lekarzy i pielęgniarek, nie narzeka, nie okazuje bólu ani strachu, jest niezwykle cierpliwy. Tam, gdzie inni dawno się poddają, on wytrzymuje. Zupełnie jakby istniało dwóch Grzesiuków: ten, który nie uznaje żadnych autorytetów i ten, który będzie bronić przedstawicieli medycyny i udowadniać ich racje przed innymi.
Gruźlica w tej książce opisywana jest więc na dwa sposoby: albo przez pryzmat codziennych wygłupów i szczeniackich żartów robionych kolegom w niedoli, albo przez zestaw ekstremalnych dla dzisiejszego czytelnika sposobów leczenia. Interesują autora międzyludzkie relacje, zwłaszcza budowanie się przyjaźni, ale i ucieczka od strachu przed śmiercią. Choroba przypomina o sobie wtedy, gdy odchodzą koledzy: ale Grzesiuk nigdy w narracji nie przyznaje się do strachu czy do smutku, zawsze stara się rozbawiać i umilać egzystencję kompanom. Wyraźnie natomiast przeciwstawia się tym, którzy chcą nim rządzić.
Tom przedstawiony jest z usuniętymi dawniej przez cenzurę (bardzo obszernymi) fragmentami, więc dzisiejsi czytelnicy mogą też prześledzić sposoby modyfikowania relacji: przywrócone części tekstu zostały zaznaczone pogrubieniem. “Na marginesie życia” to opowieść chojracka, zawadiacka i prześmiewcza, mimo że dotyczy spraw poważnych.
Śmiech z życia
Z takim kompanem to i chorować łatwiej. Stanisław Grzesiuk nie dał się zabić w obozie koncentracyjnym, nie podda się więc i byle chorobie, chociaż dopada go gruźlica. Mało tego: nie podjąłby się być może leczenia, bagatelizując nacieki w płucach (bo też i pierwszy lekarz odpowiednio go nie nastraszył), gdyby nie choroba jego dziecka. Dla syna decyduje się na kurację, skazując tym samym na wielomiesięczne pobyty w sanatoriach i szpitalach. Ostatni tom autobiograficznej opowieści, “Na marginesie życia”, jest ponownie próbą pokazania cierpień na wesoło i bez narzekania, jakby przeżycia były oparte na literackich przygodach. Mało uwagi poświęca autor swojej rodzinie czy sprawom pozachorobowym: skupia się na leczeniu i na towarzyszach niedoli, a najbardziej na wygłupach, żartach i hecach organizowanych dla zabicia nudy i dla przekłuwania zbędnego patosu lub regulaminowości.
Grzesiuk pacjentem jest trudnym do zdyscyplinowania: nie potrafi uleżeć spokojnie w łóżku, ciągle go nosi. Do tego odrzuca zalecenia lekarzy, by stronić od kieliszka (zwłaszcza że alkohol pozwala “osuszać” płyn w płucach i jest skuteczniejszy niż niejedna oficjalnie przepisywana kuracja). Uwielbia płatać figle zwłaszcza tym pacjentom, którzy zachowują się niekoleżeńsko albo czymś na sali podpadli, podobny los czeka zresztą służbistów wśród pielęgniarek i lekarzy: nigdy nie wiadomo, kto się narazi, ale jeśli już podpadnie, zemsta będzie bardzo pomysłowa. Grzesiuk bryluje jako żartowniś, jego sposoby radzenia sobie z wrogami i przeciwnikami wręcz imponują. W końcu wyrównywanie rachunków to sprawa honoru, a na punkcie honoru bohater jest szczególnie wyczulony. Doceni przyznanie się do błędu i przeprosiny, ale jeśli takowych się nie doczeka - będzie umiejętnie uprzykrzał życie, nie bacząc na konsekwencje. Wiele razy grozi mu karne usunięcie z sanatorium, ale zawsze udaje się jakoś rozwiązać problemy. Ogromną rolę pełni tu jego inteligencja i umiejętność znajdowania błyskawicznych ripost: rzeczowe wyjaśnienia przekonają najbardziej opornych, Grzesiuk w końcu walczy o sprawiedliwość, a nie dla kaprysu. W salach, w których przebywa, zawsze jest wesoło, nawet jeśli ktoś stanie się ofiarą złośliwości i w efekcie pośmiewiskiem. Tu jednak to albo sposób ukarania zbyt zadzierającego nosa współpacjenta, albo – test na poczucie humoru i metoda dołączenia do ferajny. Grzesiuk jako pacjent jest nie do zniesienia, kiedy ma tylko leżeć i odpoczywać. Kiedy stawia się na zabiegi i operacje, okazuje się chorym idealnym: wypełnia wszystkie polecenia lekarzy i pielęgniarek, nie narzeka, nie okazuje bólu ani strachu, jest niezwykle cierpliwy. Tam, gdzie inni dawno się poddają, on wytrzymuje. Zupełnie jakby istniało dwóch Grzesiuków: ten, który nie uznaje żadnych autorytetów i ten, który będzie bronić przedstawicieli medycyny i udowadniać ich racje przed innymi.
Gruźlica w tej książce opisywana jest więc na dwa sposoby: albo przez pryzmat codziennych wygłupów i szczeniackich żartów robionych kolegom w niedoli, albo przez zestaw ekstremalnych dla dzisiejszego czytelnika sposobów leczenia. Interesują autora międzyludzkie relacje, zwłaszcza budowanie się przyjaźni, ale i ucieczka od strachu przed śmiercią. Choroba przypomina o sobie wtedy, gdy odchodzą koledzy: ale Grzesiuk nigdy w narracji nie przyznaje się do strachu czy do smutku, zawsze stara się rozbawiać i umilać egzystencję kompanom. Wyraźnie natomiast przeciwstawia się tym, którzy chcą nim rządzić.
Tom przedstawiony jest z usuniętymi dawniej przez cenzurę (bardzo obszernymi) fragmentami, więc dzisiejsi czytelnicy mogą też prześledzić sposoby modyfikowania relacji: przywrócone części tekstu zostały zaznaczone pogrubieniem. “Na marginesie życia” to opowieść chojracka, zawadiacka i prześmiewcza, mimo że dotyczy spraw poważnych.
czwartek, 13 września 2018
Andrzej Kajetan Wróblewski: 300 uczonych prywatnie i na wesoło. Tom 2
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Z życiorysów
Z czego składają się notki biograficzne o uczonych? W wersji encyklopedycznej to nudne dane, w które nikt nie chce się zagłębiać: pełne dat, skomplikowanych terminów, osiągnięć i pojęć, którym badacze poświęcili życie. Ale u Andrzeja Kajetana Wróblewskiego tego nie ma. On swoje felietony na temat kolejnych ludzi nauki, odkrywców i filozofów układa z ciekawostek, anegdot, celnych ripost, jakimi mogli się wsławić, informacji marginalnych dla biografów, a przecież świadczących o charakterze i o pomysłowości bohaterów. Proponuje imponującą kolekcję szkiców przygotowywanych niegdyś cyklicznie dla prasy: “300 uczonych prywatnie i na wesoło. Tom 2” to książka ambitna, ale też rozrywkowa. Teksty w porządku alfabetycznym rozpoczynają się od metryczki (dat urodzin i śmierci) bohatera, dzięki czemu łatwiej jest wstrzelić się w kontekst: później już nie ma przeważnie miejsca na zajmowanie się kwestiami społeczno-politycznymi (chyba że akurat wielka historia modyfikuje czyjś życiorys i wpływa na wybory lub brak możliwości działania). Wyszukuje Wróblewski tematy lekkie i zabawne, pokazuje ludzkie oblicze uczonych. Czasami interesują go kontrowersyjne albo ryzykowne poglądy - zwłaszcza gdy nie ulega dziś wątpliwości, że autor się mylił lub nie potrafił przyznać do błędu - ale chętniej wybiera czysty komizm, bez wykpiwania czy drwin. I tak sprawdza, jakie kaprysy mieli badacze, jakie były ich związki ze sławnymi postaciami z historii, kto czym mógł się wsławić towarzysko, kto unikał standardowych rozwiązań w życiu. Pojawiają się tu wielcy uczeni w obliczu życiowych spraw, spotkań ze znajomymi i kompletnie nieważnych z perspektywy czasu dylematów. Rejestrowane są (lub odtwarzane) drobne dialogi, które funkcjonować mogą na prawach dowcipu. Wróblewski stara się też pokazać (w pojedynczych wzmiankach), jak wyglądało życie rodzinne uczonych, jakie okoliczności towarzyszyły ich śmierci. Będzie tu między innymi informacja, jak pewien uczony ukrył medal Nobla podczas wojny, kto nie radził sobie z wykładami, kto w wodzie dostrzegał przez mikroskop “zwierzątka”, co w żołądku uspokaja wódka, jaka uczona dostała rękawice bokserskie, co krzyżowałby Mendel, gdyby nie powstrzymał go biskup, kto został wykładowcą fizyki z przypadku, kto zgubił żonę, kogo gospodyni goniła z krawatem, jaki jest związek magnesu i czosnku, kto pisał na nagrobkach, albo jak udowodnić, że niebo jest gorętsze od piekła. Niemal w każdym szkicu zawiera się wiadomość zaskakująca, szokująca lub śmieszna, taka, która zapada w pamięć i nie pozwala odejść od książki. Wróblewski tropi te ciekawostki umiejętnie, ale potrafi je także przekuć na udaną narrację. Wie, jak pisać, żeby zachować puenty, podsycać komizm i zapraszać do lektury. Te szkice są krótkie, ale bardzo treściwe, nie ma w nich miejsca ani na schematy biograficzne, ani na nudne opisy: liczy się zdynamizowanie, tempo i umiejętność wydobywania tego, co atrakcyjne dla odbiorców. Nieprzypadkowo skupia się Wróblewski na motywach towarzyskich, międzyludzkich, a pomija czasami niemal całkowicie naukowe odkrycia bohaterów szkiców: taką wiedzę można zdobyć dzięki samodzielnym poszukiwaniom, a autor świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że zbyt szczegółowe i profesjonalne wiadomości część odbiorców mogłyby odstraszyć.
Gawędziarskie opowieści o uczonych w warunkach domowych sprawdzają się jako dobra rozrywka i jako źródło wiedzy. Wróblewski zbiera anegdoty nieoczywiste i takie, które nie funkcjonują w powszechnym obiegu. Zapewnia czytelnikom sporo radości.
Z życiorysów
Z czego składają się notki biograficzne o uczonych? W wersji encyklopedycznej to nudne dane, w które nikt nie chce się zagłębiać: pełne dat, skomplikowanych terminów, osiągnięć i pojęć, którym badacze poświęcili życie. Ale u Andrzeja Kajetana Wróblewskiego tego nie ma. On swoje felietony na temat kolejnych ludzi nauki, odkrywców i filozofów układa z ciekawostek, anegdot, celnych ripost, jakimi mogli się wsławić, informacji marginalnych dla biografów, a przecież świadczących o charakterze i o pomysłowości bohaterów. Proponuje imponującą kolekcję szkiców przygotowywanych niegdyś cyklicznie dla prasy: “300 uczonych prywatnie i na wesoło. Tom 2” to książka ambitna, ale też rozrywkowa. Teksty w porządku alfabetycznym rozpoczynają się od metryczki (dat urodzin i śmierci) bohatera, dzięki czemu łatwiej jest wstrzelić się w kontekst: później już nie ma przeważnie miejsca na zajmowanie się kwestiami społeczno-politycznymi (chyba że akurat wielka historia modyfikuje czyjś życiorys i wpływa na wybory lub brak możliwości działania). Wyszukuje Wróblewski tematy lekkie i zabawne, pokazuje ludzkie oblicze uczonych. Czasami interesują go kontrowersyjne albo ryzykowne poglądy - zwłaszcza gdy nie ulega dziś wątpliwości, że autor się mylił lub nie potrafił przyznać do błędu - ale chętniej wybiera czysty komizm, bez wykpiwania czy drwin. I tak sprawdza, jakie kaprysy mieli badacze, jakie były ich związki ze sławnymi postaciami z historii, kto czym mógł się wsławić towarzysko, kto unikał standardowych rozwiązań w życiu. Pojawiają się tu wielcy uczeni w obliczu życiowych spraw, spotkań ze znajomymi i kompletnie nieważnych z perspektywy czasu dylematów. Rejestrowane są (lub odtwarzane) drobne dialogi, które funkcjonować mogą na prawach dowcipu. Wróblewski stara się też pokazać (w pojedynczych wzmiankach), jak wyglądało życie rodzinne uczonych, jakie okoliczności towarzyszyły ich śmierci. Będzie tu między innymi informacja, jak pewien uczony ukrył medal Nobla podczas wojny, kto nie radził sobie z wykładami, kto w wodzie dostrzegał przez mikroskop “zwierzątka”, co w żołądku uspokaja wódka, jaka uczona dostała rękawice bokserskie, co krzyżowałby Mendel, gdyby nie powstrzymał go biskup, kto został wykładowcą fizyki z przypadku, kto zgubił żonę, kogo gospodyni goniła z krawatem, jaki jest związek magnesu i czosnku, kto pisał na nagrobkach, albo jak udowodnić, że niebo jest gorętsze od piekła. Niemal w każdym szkicu zawiera się wiadomość zaskakująca, szokująca lub śmieszna, taka, która zapada w pamięć i nie pozwala odejść od książki. Wróblewski tropi te ciekawostki umiejętnie, ale potrafi je także przekuć na udaną narrację. Wie, jak pisać, żeby zachować puenty, podsycać komizm i zapraszać do lektury. Te szkice są krótkie, ale bardzo treściwe, nie ma w nich miejsca ani na schematy biograficzne, ani na nudne opisy: liczy się zdynamizowanie, tempo i umiejętność wydobywania tego, co atrakcyjne dla odbiorców. Nieprzypadkowo skupia się Wróblewski na motywach towarzyskich, międzyludzkich, a pomija czasami niemal całkowicie naukowe odkrycia bohaterów szkiców: taką wiedzę można zdobyć dzięki samodzielnym poszukiwaniom, a autor świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że zbyt szczegółowe i profesjonalne wiadomości część odbiorców mogłyby odstraszyć.
Gawędziarskie opowieści o uczonych w warunkach domowych sprawdzają się jako dobra rozrywka i jako źródło wiedzy. Wróblewski zbiera anegdoty nieoczywiste i takie, które nie funkcjonują w powszechnym obiegu. Zapewnia czytelnikom sporo radości.
środa, 12 września 2018
Paweł Beręsewicz: Szeptane
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Moralność
Uczy bez pouczania Paweł Beręsewicz, zwracając się do młodzieży. Akcję swojej powieści podporządkowuje tematowi, który stanie się w końcu znakiem czasów; każe bohaterom zastanowić się nad czymś, co nie we wszystkich młodych odbiorcach wzbudziłoby wątpliwości. Ale za sprawą doświadczeń Filipa wiele może się zmienić. „Szeptane” to książka o zagrożeniach płynących z internetu – jednak nie tych związanych ze społecznymi akcjami o nieufności czy uzależnieniach. Tu nastolatki zmierzyć się muszą z kwestią prawdy i kłamstwa. Zagadnienie odwieczne, ale kontekst zupełnie nowy i dobrze, że autor zatrzymuje się nad tematem, bo może wyczulić swoich czytelników na rozmaite pułapki.
W internecie da się zarobić. Da się zarobić całkiem nieźle, co dla nastolatków stanowi nie lada pokusę. Kiedy chce się realizować marzenia, których rodzice nie mają zamiaru finansować, trzeba wziąć się do pracy. Filip i jego koledzy przekonują się boleśnie o tym, że rozdawanie ulotek wcale nie jest tak proste, jakby się na początku wydawało. Przed młodzieżą otwiera się jednak cała sfera buzz marketingu, internetowych „szeptów”. Nie trzeba już marznąć i wcześnie wstawać, wystarczy spędzać czas na komputerowych forach, mnożąc wirtualne byty i wdając się w dyskusje z innymi użytkownikami. To zajęcie wymaga kreatywności i rozbudza wyobraźnię: nie wolno nachalnie reklamować swoich produktów ani wyżywać się na konkurencji (która, zresztą, stosuje podobne środki, żeby ugrać swoje). Zadanie dla inteligentnych ma tylko jedną wadę: wydaje się trochę nieuczciwe. Bo w końcu trzeba przekonywać innych do zalet konkretnego produktu bez pewności, że to, co się pisze, jest prawdą. Nastolatki łatwo uciszą wyrzuty sumienia (nie wszyscy przedstawiciele młodego pokolenia mają tu w ogóle wątpliwości): przecież nikt nie powinien bezkrytycznie wierzyć w to, co pojawia się w internecie. Paweł Beręsewicz stopniowo rozbija w proch kolejne argumenty i próby obrony. Dziadek Filipa decyduje się na zakup drogiej lornetki właśnie pod wpływem wiadomości wyczytanych na forum (a stanowiących element szeptów). W gazetach natomiast pojawiają się artykuły o ludziach, którzy stali się ofiarami reklamowanych produktów. Nie wiadomo, czy owe gazety nie kłamią: buzz obejmować może nawet media, a walka na oczernianie konkurencji z łatwością przeniesie się do prasy, o rzetelności dziennikarskiej nikt już nie myśli, kiedy można zarobić.
U Pawła Beręsewicza katastrofa jest stopniowana. Najpierw rozdawanie ulotek, chociaż ma się wątpliwości co do jakości reklamowanych produktów i usług. To jeszcze łatwo zrozumieć, reklama (tradycyjna) rządzi się swoimi prawami. Później wchodzenie w sferę internetu: fałszywe tożsamości i liczne konta, żeby wzmocnić wiarygodność – to już budowanie nieprawdziwego obrazu rzeczywistości i nabieranie naiwnych. Filip przechodzi jeszcze na kolejny etap, szkalowanie niewinnych za sprawą przeróbek artykułów prasowych. To może już wywołać kataklizm, chociaż na razie o skutkach nikt nie myśli. Motywacją do działania jest ruda Anka, dziewczyna kumpla. To ona coraz bardziej wciąga chłopaka w buzz marketing. Filip po pierwsze zauroczony dziewczyną spełnia jej kolejne prośby, po drugie – szuka sposobów, żeby spędzać z Anką więcej czasu, a to oznacza, że musi zadbać o swoje finanse. Poza tym jest łasy na pochwały i potrzebuje wsparcia, a Anka umiejętnie nim manipuluje. Paweł Beręsewicz pod przykrywką naiwnego zakochania i rozczarowania buduje obraz wstrząsający, wyznacza kierunek, w jakim iść będą chcące dorobić do kieszonkowego nastolatki. Przestrzega, póki jest na to czas. A że robi to z wielką wprawą narracyjną – sprawi, że „Szeptane” będzie książką, która na długo pozostanie w świadomości czytelników.
Moralność
Uczy bez pouczania Paweł Beręsewicz, zwracając się do młodzieży. Akcję swojej powieści podporządkowuje tematowi, który stanie się w końcu znakiem czasów; każe bohaterom zastanowić się nad czymś, co nie we wszystkich młodych odbiorcach wzbudziłoby wątpliwości. Ale za sprawą doświadczeń Filipa wiele może się zmienić. „Szeptane” to książka o zagrożeniach płynących z internetu – jednak nie tych związanych ze społecznymi akcjami o nieufności czy uzależnieniach. Tu nastolatki zmierzyć się muszą z kwestią prawdy i kłamstwa. Zagadnienie odwieczne, ale kontekst zupełnie nowy i dobrze, że autor zatrzymuje się nad tematem, bo może wyczulić swoich czytelników na rozmaite pułapki.
W internecie da się zarobić. Da się zarobić całkiem nieźle, co dla nastolatków stanowi nie lada pokusę. Kiedy chce się realizować marzenia, których rodzice nie mają zamiaru finansować, trzeba wziąć się do pracy. Filip i jego koledzy przekonują się boleśnie o tym, że rozdawanie ulotek wcale nie jest tak proste, jakby się na początku wydawało. Przed młodzieżą otwiera się jednak cała sfera buzz marketingu, internetowych „szeptów”. Nie trzeba już marznąć i wcześnie wstawać, wystarczy spędzać czas na komputerowych forach, mnożąc wirtualne byty i wdając się w dyskusje z innymi użytkownikami. To zajęcie wymaga kreatywności i rozbudza wyobraźnię: nie wolno nachalnie reklamować swoich produktów ani wyżywać się na konkurencji (która, zresztą, stosuje podobne środki, żeby ugrać swoje). Zadanie dla inteligentnych ma tylko jedną wadę: wydaje się trochę nieuczciwe. Bo w końcu trzeba przekonywać innych do zalet konkretnego produktu bez pewności, że to, co się pisze, jest prawdą. Nastolatki łatwo uciszą wyrzuty sumienia (nie wszyscy przedstawiciele młodego pokolenia mają tu w ogóle wątpliwości): przecież nikt nie powinien bezkrytycznie wierzyć w to, co pojawia się w internecie. Paweł Beręsewicz stopniowo rozbija w proch kolejne argumenty i próby obrony. Dziadek Filipa decyduje się na zakup drogiej lornetki właśnie pod wpływem wiadomości wyczytanych na forum (a stanowiących element szeptów). W gazetach natomiast pojawiają się artykuły o ludziach, którzy stali się ofiarami reklamowanych produktów. Nie wiadomo, czy owe gazety nie kłamią: buzz obejmować może nawet media, a walka na oczernianie konkurencji z łatwością przeniesie się do prasy, o rzetelności dziennikarskiej nikt już nie myśli, kiedy można zarobić.
U Pawła Beręsewicza katastrofa jest stopniowana. Najpierw rozdawanie ulotek, chociaż ma się wątpliwości co do jakości reklamowanych produktów i usług. To jeszcze łatwo zrozumieć, reklama (tradycyjna) rządzi się swoimi prawami. Później wchodzenie w sferę internetu: fałszywe tożsamości i liczne konta, żeby wzmocnić wiarygodność – to już budowanie nieprawdziwego obrazu rzeczywistości i nabieranie naiwnych. Filip przechodzi jeszcze na kolejny etap, szkalowanie niewinnych za sprawą przeróbek artykułów prasowych. To może już wywołać kataklizm, chociaż na razie o skutkach nikt nie myśli. Motywacją do działania jest ruda Anka, dziewczyna kumpla. To ona coraz bardziej wciąga chłopaka w buzz marketing. Filip po pierwsze zauroczony dziewczyną spełnia jej kolejne prośby, po drugie – szuka sposobów, żeby spędzać z Anką więcej czasu, a to oznacza, że musi zadbać o swoje finanse. Poza tym jest łasy na pochwały i potrzebuje wsparcia, a Anka umiejętnie nim manipuluje. Paweł Beręsewicz pod przykrywką naiwnego zakochania i rozczarowania buduje obraz wstrząsający, wyznacza kierunek, w jakim iść będą chcące dorobić do kieszonkowego nastolatki. Przestrzega, póki jest na to czas. A że robi to z wielką wprawą narracyjną – sprawi, że „Szeptane” będzie książką, która na długo pozostanie w świadomości czytelników.
wtorek, 11 września 2018
Star Stable. Przewodnik
Egmont, Warszawa 2018.
Gra w książce
Egmont celuje w publikacjach związanych z grami komputerowymi, podbijając rynek graczy pokazuje, że tradycyjne książki mimo wszystko cieszą się powodzeniem nawet wśród odbiorców pozornie niezainteresowanych czytaniem. Kolejne przewodniki i poradniki dotyczące poruszania się po świecie gier oznaczają nie tylko zestaw wskazówek dla użytkowników komputerów: liczą się na rynku również jako ciekawostki kulturoznawcze. Dorośli dzięki nim mogą poznać trendy panujące wśród określonych grup wiekowych, sprawdzić, jak zmienia się podejście do tematyki i jakości zabaw internetowych i co oferują twórcy w ramach konkretnych produkcji. Star Stable to wyjście naprzeciw oczekiwaniom wszystkich maluchów marzących o konnej jeździe czy o opiece nad końmi. W pewnym momencie zapanowała moda na spędzanie czasu w stajniach i pielęgnowanie pięknych zwierząt: owa moda trafiła również do literatury popularnej: coraz więcej bohaterów decyduje się spędzać czas wolny w pobliskiej stadninie, powstają też całe cykle związanych z tym opowieści. Nic dziwnego, że naturalną konsekwencją trendu stało się przejście tematyki do gier. O ile dawniej wyobraźnię rozbudzały Simy czy Settlersi, o tyle teraz już sprofilowane odpowiednio pod kątem tematyki i możliwości gry trafiają do ściśle określonych grup odbiorców. Star Stable jest wyraźnie bardziej dla dziewczynek. To zresztą przekłada się na narrację w poradniku “Star Stable. Przewodnik”: twórcy tomiku zwracają się do dziewczynek, w założeniu, że to one będą sterować postaciami w grze. Budują też w ten sposób więź, metodę na przyciągnięcie do lektury.
Szczegóły techniczne zostały w książce ograniczone do minimum (nie ma nawet informacji o tym, jakie wymagania musi spełniać komputer, żeby dało się na nim grać - pojawia się tylko odsyłacz do strony, wszystko po to, żeby na starcie nie odstraszyć małych czytelniczek, w końcu to nie one będą sprawdzać konfigurację sprzętu, więc też i nie potrzebują detalicznych wyjaśnień). Kilka linków przyda się fanom gry. Widnieje tu lista skrótów i ogólne wiadomości dotyczące poruszania się po grze: to wszystko stanowi niezbędny wstęp, przyda się w ocenianiu możliwości i pozwoli początkującym na w miarę pewne wkroczenie w ten świat.
Dalej będzie już bardziej bajkowo: prezentacja Jorviku, wyspy pełnej koni - oraz założeń fabularnych. Bardzo szybko przedstawione zostaną zasady funkcjonowania w tym świecie, miejsca na wyspie, środki transportu oraz sposób budowania i indywidualizowania własnej postaci. Najwięcej miejsca zajmują rasy koni, którymi można bawić się w grze. Tu każdy otrzymuje krótką metryczkę z informacjami o rasie (podkreślane są cechy charakteru, wygląd, z rzadka przeznaczenie lub sposób powstania rasy). W ramach tych metryczek podana jest też cena konia w grze i poziom, na jakim można o zwierzę się starać. W osobnej podkowie wyliczone są “bonusy do umiejętności”. Dalej autorzy tomiku rozpisują zasady gry, charakterystyczne miejsca, możliwości i liczne święta: coś, żeby odbiorczynie od razu mogły wczuć się w klimat gry i czerpać z niej jak najwięcej radości.
Tomik jest bogato ilustrowany, wszędzie znajduje się mnóstwo screenów, chodzi o to, by było kolorowo i ciekawie, momentami wydaje się, że za sprawą kredowego papieru i barw zamienia się ta książka w album: gdyby nie jej użytkowy charakter, tak by ją mogły dzieci traktować. Zestaw przydatnych wiadomości i prezentacja gry – to coś, co przekona fanki konnych rozrywek.
Gra w książce
Egmont celuje w publikacjach związanych z grami komputerowymi, podbijając rynek graczy pokazuje, że tradycyjne książki mimo wszystko cieszą się powodzeniem nawet wśród odbiorców pozornie niezainteresowanych czytaniem. Kolejne przewodniki i poradniki dotyczące poruszania się po świecie gier oznaczają nie tylko zestaw wskazówek dla użytkowników komputerów: liczą się na rynku również jako ciekawostki kulturoznawcze. Dorośli dzięki nim mogą poznać trendy panujące wśród określonych grup wiekowych, sprawdzić, jak zmienia się podejście do tematyki i jakości zabaw internetowych i co oferują twórcy w ramach konkretnych produkcji. Star Stable to wyjście naprzeciw oczekiwaniom wszystkich maluchów marzących o konnej jeździe czy o opiece nad końmi. W pewnym momencie zapanowała moda na spędzanie czasu w stajniach i pielęgnowanie pięknych zwierząt: owa moda trafiła również do literatury popularnej: coraz więcej bohaterów decyduje się spędzać czas wolny w pobliskiej stadninie, powstają też całe cykle związanych z tym opowieści. Nic dziwnego, że naturalną konsekwencją trendu stało się przejście tematyki do gier. O ile dawniej wyobraźnię rozbudzały Simy czy Settlersi, o tyle teraz już sprofilowane odpowiednio pod kątem tematyki i możliwości gry trafiają do ściśle określonych grup odbiorców. Star Stable jest wyraźnie bardziej dla dziewczynek. To zresztą przekłada się na narrację w poradniku “Star Stable. Przewodnik”: twórcy tomiku zwracają się do dziewczynek, w założeniu, że to one będą sterować postaciami w grze. Budują też w ten sposób więź, metodę na przyciągnięcie do lektury.
Szczegóły techniczne zostały w książce ograniczone do minimum (nie ma nawet informacji o tym, jakie wymagania musi spełniać komputer, żeby dało się na nim grać - pojawia się tylko odsyłacz do strony, wszystko po to, żeby na starcie nie odstraszyć małych czytelniczek, w końcu to nie one będą sprawdzać konfigurację sprzętu, więc też i nie potrzebują detalicznych wyjaśnień). Kilka linków przyda się fanom gry. Widnieje tu lista skrótów i ogólne wiadomości dotyczące poruszania się po grze: to wszystko stanowi niezbędny wstęp, przyda się w ocenianiu możliwości i pozwoli początkującym na w miarę pewne wkroczenie w ten świat.
Dalej będzie już bardziej bajkowo: prezentacja Jorviku, wyspy pełnej koni - oraz założeń fabularnych. Bardzo szybko przedstawione zostaną zasady funkcjonowania w tym świecie, miejsca na wyspie, środki transportu oraz sposób budowania i indywidualizowania własnej postaci. Najwięcej miejsca zajmują rasy koni, którymi można bawić się w grze. Tu każdy otrzymuje krótką metryczkę z informacjami o rasie (podkreślane są cechy charakteru, wygląd, z rzadka przeznaczenie lub sposób powstania rasy). W ramach tych metryczek podana jest też cena konia w grze i poziom, na jakim można o zwierzę się starać. W osobnej podkowie wyliczone są “bonusy do umiejętności”. Dalej autorzy tomiku rozpisują zasady gry, charakterystyczne miejsca, możliwości i liczne święta: coś, żeby odbiorczynie od razu mogły wczuć się w klimat gry i czerpać z niej jak najwięcej radości.
Tomik jest bogato ilustrowany, wszędzie znajduje się mnóstwo screenów, chodzi o to, by było kolorowo i ciekawie, momentami wydaje się, że za sprawą kredowego papieru i barw zamienia się ta książka w album: gdyby nie jej użytkowy charakter, tak by ją mogły dzieci traktować. Zestaw przydatnych wiadomości i prezentacja gry – to coś, co przekona fanki konnych rozrywek.
poniedziałek, 10 września 2018
Nietypowa Matka Polka
Edipresse Książki, Warszawa 2018.
Matka z płaską twarzą
Nietypowa Matka Polka to kolejna blogerka, która z przestrzeni internetowej dostała się do tradycyjnych książkowych publikacji i dotrzeć może dzięki temu do kolejnych grup odbiorczyń spragnionych komicznych opowieści o macierzyństwie, rodzinie i wyzwaniach codzienności. O ile kiedyś Wawrzyniec Prusky podbił serca czytelników poczuciem humoru przedstawianym w bardzo literackich notkach, o tyle Nietypowa Matka Polka korzysta z możliwości, jakie daje kolokwialny styl i pozwala sobie na językową nonszalancję oraz liczne przekleństwa – nie dlatego, by szokować i skandalem przyciągać uwagę, ale dlatego, że taki rodzaj ekspresji jest najbliższy jej stylowi. To jeden ze sposobów wywoływania śmiechu i podkreślania puent. Pasuje do swobodnej opowieści dla internautek, tak samo zresztą jak fonetyczne uproszczenia. Pewne jest jedno: niezależnie od tematu, jaki akurat poruszy, Nietypowa Matka Polka nie zamierza przynudzać. Dba o swoje czytelniczki, przyciąga je dystansem do codzienności, sarkazmem i umiejętnością wyłapywania anegdotek.
Właściwych bohaterów książka ma kilkoro. Oprócz Nietypowej Matki Polki pojawia się jej – równie ironicznie nastawiony – małżonek, Siara, a także czterech synów: nastoletni Don Juan (z rzadka przewijający się przez opowiastki, jako że w tym wieku trudno już o zabawne i mimowolne komentarze), Szara Eminencja – cichy rządzący, katalizator części dowcipów, Stifler – starszy z młodszych, najobficiej chyba prezentowany, oraz Szeregowy (jeszcze nie cytowany, z racji tego, że nie mówi). Ta gromadka zapewnia codzienne zaskoczenia i przygody, które pokazują, że wychowywanie dzieci to zestaw wyzwań i radości. Książka podzielona została na trzy części (Nietypowa, Matka i Polka), porządek tematyczny trochę zaburza chronologię: autorka najpierw dokonuje prezentacji występujących w książce postaci, by w połowie tomu przejść z powrotem do kwestii związanych z porodami (jako źródłem żartów, przynajmniej w warstwie opisów), a pod koniec – do refleksji związanych z decyzją o emigracji. Achronologia nie jest większym problemem, ale też rozdziały w kolejności powstawania notek nie byłyby złym rozwiązaniem.
Nietypowa Matka Polka obserwuje swoje rezolutne dzieci, ale zajmuje się też sobą, to znaczy – własnymi perypetiami. Z problemami radzi sobie śmiechem: nieważne, czy chodzi o bolący ząb albo rejestrację w poradni, sposób na pchły u kotów, konflikty z sąsiadami, o zakupy, stresujące sytuacje czy remont: każde wydarzenie będzie bawić odbiorców, jeśli zostanie odpowiednio zaprezentowane. Nietypowa Matka Polka zaśmiewa się do łez z pomysłów małżonka i sprawia, że nastrój udzieli się też czytelniczkom. Jeśli coś wprawia ją w złość, potrafi zawalczyć o swoje i przekonać do własnych racji. Do humoru sytuacyjnego dodaje jeszcze komizm opisów, i nie jest to tylko zasługą nieposkromionego języka: ma autorka dryg do wymyślania zabawnych porównań i do autoironicznych komentarzy. Notki są krótkie – w końcu blogi i żarty cenią zwięzłość – za to sycące, dostarczają rodzinnych obrazków. Nietypowa Matka Polka ugości u siebie wszystkich chętnych, zaproponuje zestaw opowiastek pozbawionych malkontenctwa i zmęczenia. Pokaże macierzyństwo kreatywnie, nie zapomni też o egzystencji poza opieką nad potomstwem.
Poza indywidualnymi wyczynami dzieci, męża, przedstawicieli opieki zdrowotnej lub sprzedawców, Nietypowa Matka Polka odwołuje się do dyżurnych felietonowych tematów. Ale i wtedy wygrywa oryginalnym podejściem. Cięty język, humor i luz to wyznaczniki tej publikacji: rozrywkowej, w sam raz dla wszystkich spragnionych nieidealnych opowieści o cieple rodzinnym, ale i o codziennych absurdach. To książka, przy której można się odprężyć. Tylko Nietypowa Matka Polka skazana jest na ciągłe facepalmy.
Matka z płaską twarzą
Nietypowa Matka Polka to kolejna blogerka, która z przestrzeni internetowej dostała się do tradycyjnych książkowych publikacji i dotrzeć może dzięki temu do kolejnych grup odbiorczyń spragnionych komicznych opowieści o macierzyństwie, rodzinie i wyzwaniach codzienności. O ile kiedyś Wawrzyniec Prusky podbił serca czytelników poczuciem humoru przedstawianym w bardzo literackich notkach, o tyle Nietypowa Matka Polka korzysta z możliwości, jakie daje kolokwialny styl i pozwala sobie na językową nonszalancję oraz liczne przekleństwa – nie dlatego, by szokować i skandalem przyciągać uwagę, ale dlatego, że taki rodzaj ekspresji jest najbliższy jej stylowi. To jeden ze sposobów wywoływania śmiechu i podkreślania puent. Pasuje do swobodnej opowieści dla internautek, tak samo zresztą jak fonetyczne uproszczenia. Pewne jest jedno: niezależnie od tematu, jaki akurat poruszy, Nietypowa Matka Polka nie zamierza przynudzać. Dba o swoje czytelniczki, przyciąga je dystansem do codzienności, sarkazmem i umiejętnością wyłapywania anegdotek.
Właściwych bohaterów książka ma kilkoro. Oprócz Nietypowej Matki Polki pojawia się jej – równie ironicznie nastawiony – małżonek, Siara, a także czterech synów: nastoletni Don Juan (z rzadka przewijający się przez opowiastki, jako że w tym wieku trudno już o zabawne i mimowolne komentarze), Szara Eminencja – cichy rządzący, katalizator części dowcipów, Stifler – starszy z młodszych, najobficiej chyba prezentowany, oraz Szeregowy (jeszcze nie cytowany, z racji tego, że nie mówi). Ta gromadka zapewnia codzienne zaskoczenia i przygody, które pokazują, że wychowywanie dzieci to zestaw wyzwań i radości. Książka podzielona została na trzy części (Nietypowa, Matka i Polka), porządek tematyczny trochę zaburza chronologię: autorka najpierw dokonuje prezentacji występujących w książce postaci, by w połowie tomu przejść z powrotem do kwestii związanych z porodami (jako źródłem żartów, przynajmniej w warstwie opisów), a pod koniec – do refleksji związanych z decyzją o emigracji. Achronologia nie jest większym problemem, ale też rozdziały w kolejności powstawania notek nie byłyby złym rozwiązaniem.
Nietypowa Matka Polka obserwuje swoje rezolutne dzieci, ale zajmuje się też sobą, to znaczy – własnymi perypetiami. Z problemami radzi sobie śmiechem: nieważne, czy chodzi o bolący ząb albo rejestrację w poradni, sposób na pchły u kotów, konflikty z sąsiadami, o zakupy, stresujące sytuacje czy remont: każde wydarzenie będzie bawić odbiorców, jeśli zostanie odpowiednio zaprezentowane. Nietypowa Matka Polka zaśmiewa się do łez z pomysłów małżonka i sprawia, że nastrój udzieli się też czytelniczkom. Jeśli coś wprawia ją w złość, potrafi zawalczyć o swoje i przekonać do własnych racji. Do humoru sytuacyjnego dodaje jeszcze komizm opisów, i nie jest to tylko zasługą nieposkromionego języka: ma autorka dryg do wymyślania zabawnych porównań i do autoironicznych komentarzy. Notki są krótkie – w końcu blogi i żarty cenią zwięzłość – za to sycące, dostarczają rodzinnych obrazków. Nietypowa Matka Polka ugości u siebie wszystkich chętnych, zaproponuje zestaw opowiastek pozbawionych malkontenctwa i zmęczenia. Pokaże macierzyństwo kreatywnie, nie zapomni też o egzystencji poza opieką nad potomstwem.
Poza indywidualnymi wyczynami dzieci, męża, przedstawicieli opieki zdrowotnej lub sprzedawców, Nietypowa Matka Polka odwołuje się do dyżurnych felietonowych tematów. Ale i wtedy wygrywa oryginalnym podejściem. Cięty język, humor i luz to wyznaczniki tej publikacji: rozrywkowej, w sam raz dla wszystkich spragnionych nieidealnych opowieści o cieple rodzinnym, ale i o codziennych absurdach. To książka, przy której można się odprężyć. Tylko Nietypowa Matka Polka skazana jest na ciągłe facepalmy.
niedziela, 9 września 2018
Jacek Inglot: Eri i smok
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Opieka
Jacek Inglot tworzy opowieść bardzo klasyczną, a jednak uda mu się najmłodszych zaangażować w historię o przywiązaniu i oddaniu. Wykorzystuje do tego ponadgatunkową więź, dla dzieci zawsze najbardziej atrakcyjną. Eri jest dzieckiem, ale wrażliwością i mądrością mogłaby dorównywać dorosłym. Najważniejszy jednak staje się jej dar. Eri zbliża się dzięki niemu do czarownic i szeptuch, a to oznacza, że przekracza granicę bajkowości już na starcie. Eri to wprost wymarzona bohaterka do tego, by posłać ją na niebezpieczną misję. Jacek Inglot wymyśla tutaj rozwiązania zbliżone do tych z gier komputerowych, budując pomost między tradycją i dzisiejszą fantastyką. Żeby jednak Eri mogła przeżywać swoje przygody, najpierw musi rozstać się z mamą (i nie wie, czy uda jej się wrócić do domu). Opuszcza rodzinne strony, chociaż nie wie jeszcze, co ją czeka – o jej misji rozprawiają w tajemnicy szeptucha i mama Eri. Nie ma zatem dylematu ani rozbieżności między charakterem Eri i jej działaniami: bliscy dziewczynki są wtajemniczeni w to, czego ona dopiero się dowie, zresztą – razem z czytelnikami. Misja jest zapłatą za pewną – ogromną – przysługę, nie da się jej zignorować ani przenieść na kogoś innego. W powieści „Eri i smok” początek jest bardzo klimatyczny, nawiązuje trochę do ludowych bajań i nastraja do lektury. Autor odmalowuje tu mnóstwo zróżnicowanych uczuć, jest lęk i niepewność, smutek i tęsknota – ale przy tym wszystkim i ciekawość dalszego ciągu, niecierpliwość. Na Eri spada ogromna odpowiedzialność, dostaje ona pod opiekę jajo smoka i powinna towarzyszyć maleństwu również po wykluciu. Smok to wyjątkowo groźna broń, jeśli dostanie się w niepowołane ręce, nic go nie pokona. Może wyrosnąć na dobrą albo złą istotę, wszystko zależy od opiekuna. Eri nie zamierza wychowywać smoka na groźnego stwora, ale boi się, że nie podoła obowiązkom. Zanim jednak stworzenie się wykluje, ma trochę czasu na rozważania.
Stopniowo akcja się rozkręca, przynajmniej z perspektywy młodych czytelników, bo gdyby do tomu sięgnął ktoś starszy, dostrzeże już wchodzenie w konwencję powieści drogi i bardzo stereotypowej fantastyki. Eri i smok (oraz paczka przyjaciół poznanych w trasie) będą podróżować, przemierzać daleką trasę i mierzyć się z licznymi niebezpieczeństwami. Nie ma tu już miejsca na bawienie się emocjami, autor przechodzi do rozwijania fabuły, skupia się już na wydarzeniach. „Eri i smok” staje się mniej ciekawą pod względem uczuć powieścią – ale dzieci rzeczywiście bardziej może skusić wizja nietypowych i magicznych spotkań ze zwierzętami, z którymi da się porozumieć albo z baśniowymi istotami. I tutaj znowu widać zamiłowanie autora do wykorzystywania tradycyjnych motywów. Wszystkie skrzaty czy krasnale ubarwiają opowieść, każdy z bohaterów czegoś Eri uczy i to zjawisko równie cenne co oczywiste.
Jacek Inglot w tomie „Eri i smok” zachęca najmłodszych do zainteresowania się historiami czerpiącymi z tradycji. Tu przydaje się wyobraźnia, ale i empatia, tego autor uczy odbiorców. Mała Eri ze swoją drogą dojrzewa, nie może liczyć na dorosłych, to ona staje się mózgiem całej operacji. Skoro dorasta na oczach czytelników, psychicznie i emocjonalnie, powinna przyciągać uwagę. Nie jest kreowana na ideał, na szczęście, bo książka stałaby się nieznośnie moralizatorska. Inglot pilnuje prawdziwości uczuć, dobrze mu to wychodzi. Proponuje odbiorcom powieść, w której więcej niż zwyczajnie miejsca przeznacza na to, co poza akcją (ale co może tę akcję pośrednio katalizować), nie będzie jednak czytelników w ten sposób męczyć. „Eri i smok” to powieść, w której liczy się dobra realizacja, bardziej nawet niż sam układ wydarzeń.
Opieka
Jacek Inglot tworzy opowieść bardzo klasyczną, a jednak uda mu się najmłodszych zaangażować w historię o przywiązaniu i oddaniu. Wykorzystuje do tego ponadgatunkową więź, dla dzieci zawsze najbardziej atrakcyjną. Eri jest dzieckiem, ale wrażliwością i mądrością mogłaby dorównywać dorosłym. Najważniejszy jednak staje się jej dar. Eri zbliża się dzięki niemu do czarownic i szeptuch, a to oznacza, że przekracza granicę bajkowości już na starcie. Eri to wprost wymarzona bohaterka do tego, by posłać ją na niebezpieczną misję. Jacek Inglot wymyśla tutaj rozwiązania zbliżone do tych z gier komputerowych, budując pomost między tradycją i dzisiejszą fantastyką. Żeby jednak Eri mogła przeżywać swoje przygody, najpierw musi rozstać się z mamą (i nie wie, czy uda jej się wrócić do domu). Opuszcza rodzinne strony, chociaż nie wie jeszcze, co ją czeka – o jej misji rozprawiają w tajemnicy szeptucha i mama Eri. Nie ma zatem dylematu ani rozbieżności między charakterem Eri i jej działaniami: bliscy dziewczynki są wtajemniczeni w to, czego ona dopiero się dowie, zresztą – razem z czytelnikami. Misja jest zapłatą za pewną – ogromną – przysługę, nie da się jej zignorować ani przenieść na kogoś innego. W powieści „Eri i smok” początek jest bardzo klimatyczny, nawiązuje trochę do ludowych bajań i nastraja do lektury. Autor odmalowuje tu mnóstwo zróżnicowanych uczuć, jest lęk i niepewność, smutek i tęsknota – ale przy tym wszystkim i ciekawość dalszego ciągu, niecierpliwość. Na Eri spada ogromna odpowiedzialność, dostaje ona pod opiekę jajo smoka i powinna towarzyszyć maleństwu również po wykluciu. Smok to wyjątkowo groźna broń, jeśli dostanie się w niepowołane ręce, nic go nie pokona. Może wyrosnąć na dobrą albo złą istotę, wszystko zależy od opiekuna. Eri nie zamierza wychowywać smoka na groźnego stwora, ale boi się, że nie podoła obowiązkom. Zanim jednak stworzenie się wykluje, ma trochę czasu na rozważania.
Stopniowo akcja się rozkręca, przynajmniej z perspektywy młodych czytelników, bo gdyby do tomu sięgnął ktoś starszy, dostrzeże już wchodzenie w konwencję powieści drogi i bardzo stereotypowej fantastyki. Eri i smok (oraz paczka przyjaciół poznanych w trasie) będą podróżować, przemierzać daleką trasę i mierzyć się z licznymi niebezpieczeństwami. Nie ma tu już miejsca na bawienie się emocjami, autor przechodzi do rozwijania fabuły, skupia się już na wydarzeniach. „Eri i smok” staje się mniej ciekawą pod względem uczuć powieścią – ale dzieci rzeczywiście bardziej może skusić wizja nietypowych i magicznych spotkań ze zwierzętami, z którymi da się porozumieć albo z baśniowymi istotami. I tutaj znowu widać zamiłowanie autora do wykorzystywania tradycyjnych motywów. Wszystkie skrzaty czy krasnale ubarwiają opowieść, każdy z bohaterów czegoś Eri uczy i to zjawisko równie cenne co oczywiste.
Jacek Inglot w tomie „Eri i smok” zachęca najmłodszych do zainteresowania się historiami czerpiącymi z tradycji. Tu przydaje się wyobraźnia, ale i empatia, tego autor uczy odbiorców. Mała Eri ze swoją drogą dojrzewa, nie może liczyć na dorosłych, to ona staje się mózgiem całej operacji. Skoro dorasta na oczach czytelników, psychicznie i emocjonalnie, powinna przyciągać uwagę. Nie jest kreowana na ideał, na szczęście, bo książka stałaby się nieznośnie moralizatorska. Inglot pilnuje prawdziwości uczuć, dobrze mu to wychodzi. Proponuje odbiorcom powieść, w której więcej niż zwyczajnie miejsca przeznacza na to, co poza akcją (ale co może tę akcję pośrednio katalizować), nie będzie jednak czytelników w ten sposób męczyć. „Eri i smok” to powieść, w której liczy się dobra realizacja, bardziej nawet niż sam układ wydarzeń.
sobota, 8 września 2018
Katie Kitamura: Rozstanie
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.
Tajemnica
Christopher wyjeżdża do Grecji i nikomu o tym nie mówi. To znaczy: wspomina matce, że miał tam pojechać z żoną. Tyle tylko, że żona nic o tym zamiarze nie wie, a poza tym od pół roku z Christopherem nie rozmawiała. W końcu mężczyzna zrezygnował z małżeństwa, nie chce już wracać do wspólnego życia, ani prowadzić wspólnych interesów. Żona godzi się z losem, po pół roku nie ma już nawet pretensji, potrafi żyć swoim życiem i coraz mniej tęskni. Nie rozumie tylko jednego: dlaczego Christopher fakt rozstania utrzymał w tajemnicy przed własną matką i dlaczego o podtrzymanie sekretu poprosił ją samą. Przecież to normalne, że ludzie się rozstają, to już również fakt akceptowany społecznie. Katie Kitamura wie, jak rozbudzać ciekawość, sugeruje czytelnikom, że wie też, co stało się między bohaterami. Tego jednak szybko nie ujawni. Wprowadza zestaw niespodzianek. Najpierw trzeba wyjaśnić, dlaczego Christopher znalazł się w Grecji – i co tam robił.
Żona doskonale wie, czego oczekiwać po partnerze: zdążyła przecież go poznać. Wie, jak zareaguje w określonych okolicznościach, potrafi przewidzieć wiele zachowań i reakcji uzależnianych od okoliczności. Ma intuicję, a do tego cechuje się przenikliwością umysłu. Doświadczenie połączone z wyczuciem sprawia, że wydaje się bohaterka idealnym detektywem. Ale z biegiem czasu odkrywa tylko, jak niewiele wiedziała o swoim mężu. Na światło dzienne wychodzą coraz to nowe niespodzianki. Christopher okazuje się niemal kimś obcym dla bliskich. Ani matka, ani żona nie radzą sobie z interpretacją jego działań, ale mierzyć się mogą już tylko z zestawem wiadomości, nie z wyjaśnieniami mężczyzny. Autorka przełamuje pewność na temat bohatera, pokazuje, jak złudne jest poczucie bliskości. To niestereotypowy obraz małżeństwa po przejściach, nawet – nieszczęśliwego związku. Kitamura rezygnuje z oczywistości, nie interesują jej uczucia. Te już wygasły, a w ich miejsce wchodzą suche wydarzenia. Tych nie da się odgadnąć przed czasem, więc autorka zainteresowanie czytelników ma zapewnione.
Cały tom stanowi analizę rozstania, ale owo rozstanie jest tylko pretekstem do pokazania, że nigdy nie wie się wszystkiego o innych ludziach. Autorka sięga po gatunki z literatury popularnej – kryminał i thriller, żeby odrobinę odciążyć nurt psychologiczny, bardzo silnie akcentowany. Zajmuje się też w dużej mierze śmiercią w jej rozmaitych aspektach. Nieprzypadkowo Christopher miał zbierać materiały do książki o żałobnych rytuałach, a teraz jego tropem podąża żona. Śmierć to ważny element całej układanki. Ta publikacja jest zapisem mierzenia się z prywatną katastrofą. Konflikty na linii teściowa – synowa naszkicowane zostały subtelnie, nie chodzi tu w końcu o kabaret, a o precyzyjne charakterystyki – i to się sprawdza.
Książka jest opowieścią snutą przez żonę już bez nerwowości czy żalu. Christopher przestał budzić w niej silne uczucia, teraz funkcjonuje wyłącznie jako zagadka do rozwiązania. Sama opowieść snuta jest powoli, nie ma w niej zbędnych uczuć, pozostaje wymuszona ciekawość dalszego ciągu. Autorka rezygnuje ze schematów detektywistycznych: te byłyby zbyt oczywiste, sensowne w fabule, ale psujące wymowę tekstu. Proponuje czytelnikom podróż opartą na wiwisekcji, związaną z tym, co niewyjaśnione i niesygnalizowane przez wcześniejsze działania. „Rozstanie” jest powieścią z pozoru prostą, z narracją bez stylistycznych wybuchów – robi wrażenie właśnie przez ascetyzm w formie. Opiera się na niewyeksploatowanym pomyśle i już samo to zapewnić może uwagę czytelników. Kitamura karmi odbiorców międzyludzkim dramatem, rezygnując przy tym z przemycania oczywistości, za to koncentrując się na kłamstwach.
Tajemnica
Christopher wyjeżdża do Grecji i nikomu o tym nie mówi. To znaczy: wspomina matce, że miał tam pojechać z żoną. Tyle tylko, że żona nic o tym zamiarze nie wie, a poza tym od pół roku z Christopherem nie rozmawiała. W końcu mężczyzna zrezygnował z małżeństwa, nie chce już wracać do wspólnego życia, ani prowadzić wspólnych interesów. Żona godzi się z losem, po pół roku nie ma już nawet pretensji, potrafi żyć swoim życiem i coraz mniej tęskni. Nie rozumie tylko jednego: dlaczego Christopher fakt rozstania utrzymał w tajemnicy przed własną matką i dlaczego o podtrzymanie sekretu poprosił ją samą. Przecież to normalne, że ludzie się rozstają, to już również fakt akceptowany społecznie. Katie Kitamura wie, jak rozbudzać ciekawość, sugeruje czytelnikom, że wie też, co stało się między bohaterami. Tego jednak szybko nie ujawni. Wprowadza zestaw niespodzianek. Najpierw trzeba wyjaśnić, dlaczego Christopher znalazł się w Grecji – i co tam robił.
Żona doskonale wie, czego oczekiwać po partnerze: zdążyła przecież go poznać. Wie, jak zareaguje w określonych okolicznościach, potrafi przewidzieć wiele zachowań i reakcji uzależnianych od okoliczności. Ma intuicję, a do tego cechuje się przenikliwością umysłu. Doświadczenie połączone z wyczuciem sprawia, że wydaje się bohaterka idealnym detektywem. Ale z biegiem czasu odkrywa tylko, jak niewiele wiedziała o swoim mężu. Na światło dzienne wychodzą coraz to nowe niespodzianki. Christopher okazuje się niemal kimś obcym dla bliskich. Ani matka, ani żona nie radzą sobie z interpretacją jego działań, ale mierzyć się mogą już tylko z zestawem wiadomości, nie z wyjaśnieniami mężczyzny. Autorka przełamuje pewność na temat bohatera, pokazuje, jak złudne jest poczucie bliskości. To niestereotypowy obraz małżeństwa po przejściach, nawet – nieszczęśliwego związku. Kitamura rezygnuje z oczywistości, nie interesują jej uczucia. Te już wygasły, a w ich miejsce wchodzą suche wydarzenia. Tych nie da się odgadnąć przed czasem, więc autorka zainteresowanie czytelników ma zapewnione.
Cały tom stanowi analizę rozstania, ale owo rozstanie jest tylko pretekstem do pokazania, że nigdy nie wie się wszystkiego o innych ludziach. Autorka sięga po gatunki z literatury popularnej – kryminał i thriller, żeby odrobinę odciążyć nurt psychologiczny, bardzo silnie akcentowany. Zajmuje się też w dużej mierze śmiercią w jej rozmaitych aspektach. Nieprzypadkowo Christopher miał zbierać materiały do książki o żałobnych rytuałach, a teraz jego tropem podąża żona. Śmierć to ważny element całej układanki. Ta publikacja jest zapisem mierzenia się z prywatną katastrofą. Konflikty na linii teściowa – synowa naszkicowane zostały subtelnie, nie chodzi tu w końcu o kabaret, a o precyzyjne charakterystyki – i to się sprawdza.
Książka jest opowieścią snutą przez żonę już bez nerwowości czy żalu. Christopher przestał budzić w niej silne uczucia, teraz funkcjonuje wyłącznie jako zagadka do rozwiązania. Sama opowieść snuta jest powoli, nie ma w niej zbędnych uczuć, pozostaje wymuszona ciekawość dalszego ciągu. Autorka rezygnuje ze schematów detektywistycznych: te byłyby zbyt oczywiste, sensowne w fabule, ale psujące wymowę tekstu. Proponuje czytelnikom podróż opartą na wiwisekcji, związaną z tym, co niewyjaśnione i niesygnalizowane przez wcześniejsze działania. „Rozstanie” jest powieścią z pozoru prostą, z narracją bez stylistycznych wybuchów – robi wrażenie właśnie przez ascetyzm w formie. Opiera się na niewyeksploatowanym pomyśle i już samo to zapewnić może uwagę czytelników. Kitamura karmi odbiorców międzyludzkim dramatem, rezygnując przy tym z przemycania oczywistości, za to koncentrując się na kłamstwach.