Wydawnictwo Naukowe UAM, Poznań 2017.
Gra
Chociaż tom „Aktor i aktorstwo filmowe” został wydany jako publikacja naukowa – i ukazuje się w serii filmoznawczej – spostrzeżeń Marka Hendrykowskiego nie można nazwać studiami ani przedstawiać świadomym tematu odbiorcom jako pozycji odkrywczej. Autor stawia raczej na ogólnikowość, proste uwagi, zamykane w krótkich, niemal internetowo-felietonowych notatkach. Niewiele sam odkrywa, najczęściej zwyczajnie referuje prace innych, nie konfrontując wyczytanych wiadomości z obfitą przecież bibliografią przedmiotu. Wybiórczość w sięganiu po lektury i w doborze tez sprawiają, że na takiej pozycji skorzystają zwyczajni czytelnicy, odbiorcy niezwiązani ze środowiskiem aktorskim. Zwykłym czytelnikom Hendrykowski uświadamia szereg ciekawostek wiążących się a to z charyzmą aktora („aurą”, jak określa to autor), a to z aktorami charakterystycznymi lub naturszczykami, z motywem gwiazdorstwa i kultu gwiazd. Czasami zaskakuje przejściem do przeszłości: referuje między innymi spostrzeżenia Jerzego Ziomka sprzed pół wieku, zajmuje się też aktorstwem socrealizmu – czyli tym, co dzisiejszym odbiorcom niekoniecznie wyda się warte uwagi. Sięga zresztą do klasyki nie tylko z opracowań, ale i samych filmów – opisuje aktorów już sklasyczniałych, rozczytanych – jakby unikał prezentowania własnych opinii i wiążącego się z tym ryzyka błędu. Czytelników przyciągnąć może pisaniem o nagości i „sex appealu”, ale rozdziały, które są najbardziej tu wartościowe, są jednocześnie najbardziej rozbudowane, a dotyczą kolejno: aktorskiego ansamblu, fenomenologii spojrzenia i aktora jako cyfrowej marionety.
I tu pojawia się właśnie motyw ograniczający zasięg odbiorców, chociaż wydawałoby się to paradoksalne, bo zamiast do specjalistów, kieruje się Hendrykowski do masowej publiczności. Gdyby pisał dla studentów, adeptów aktorstwa czy ludzi związanych z branżą, musiałby zaoferować większy stopień szczegółowości, zagłębienie się w temat. Jeśli tylko przebiega wybrane składniki, nie poświęcając im zbyt dużo czasu, nie przekona czytelników do przemyśleń na temat istoty aktorstwa, nie zapewni wtajemniczonym wystarczającej do sięgnięcia po lekturę motywacji. Tymczasem większą część tomu zajmują szkice ultrakrótkie, pozwalające wyłącznie na zarysowanie tematu wartego uwagi – a nie na rozczytanie go, nie mówiąc o jakichkolwiek głębszych analizach. Jeśli doda się do tego brak odkrywczości, czy niechęć autora do wprowadzania własnych sądów, nie ma punktu zaczepienia dla fachowców. Wiele razy Hendrykowski zaczyna temat, wydaje się, że poprowadzi odbiorców do oryginalnego komentarza – ale po pobieżnym przejrzeniu podstawowych skojarzeń autor zamyka rozdział, a z nim i motyw. Kiedy tylko pisze dłuższy tekst, kiedy powołuje się na więcej niż jedno źródło – automatycznie proponuje bardziej atrakcyjne szkice. Pisze stosunkowo prosto, nie używa specjalistycznego słownictwa (a strukturalizm już się odbiorcom powinien wystarczająco oswoić, by nie sprawiał problemów w lekturze).
„Aktor i aktorstwo filmowe” to nie próba uporządkowania tematów wiążących się z prezentowaniem ról, a zbiór skojarzeń opracowywanych na wzór internetowych artykułów. Autor zamiast kompendium wiedzy o filmowym odgałęzieniu aktorstwa zabiera się za omawianie dość przypadkowego zestawu wątków – bez nadrzędnej idei, bez konstrukcji, która trzymałaby całość w ryzach. Tom Hendrykowskiego to dobry wstęp do zainteresowania się aktorstwem od strony teoretycznej – pierwszym tropem kolejnych poszukiwań będzie zamieszczona tu wybiórcza bibliografia. Dalej już zarażeni bakcylem aktorstwa będą musieli radzić sobie sami. I raczej nie będą mieli z tym większych problemów.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
środa, 31 stycznia 2018
wtorek, 30 stycznia 2018
Zygmunt Miłoszewski: Jak zawsze
W.A.B., Warszawa 2018.
Wybory życiowe
Ona i on bardzo się kochają, a przez kilka dekad nauczyli się też rozpoznawać i akcentować swoje potrzeby. Wypracowali sobie niedostępną dla innych płaszczyznę porozumienia. Są ze sobą szczęśliwi i nawet jeśli od czasu do czasu o coś się spierają, to nigdy na tyle, by mieć siebie dość. Pół wieku wcześniej spotkali się w jego gabinecie. Ona była jego pacjentką, on miał żonę. Postanowili zostać ze sobą i teraz, gdy dobiegają osiemdziesiątki i przygotowują się do łóżkowego świętowania ważnej dla siebie rocznicy – mogą być zadowoleni z życia. Może tylko starość im przeszkadza. Na nią jednak nie ma rady. A gdyby była?
Grażyna i Ludwik po erotycznym spełnieniu budzą się w zupełnie innej rzeczywistości. Jest druga połowa XX wieku, Polska. Staromodnie umeblowane mieszkanie należy do Ludwika i jego pierwszej żony i jest obecnie szczytem luksusu. Grażyna mieszka z przyjaciółkami i przeżywa wielką miłość do Adama. Nikt nie wie, co się właściwie stało – pewne jest jedno. Bohaterowie otrzymują od losu szansę. Szansę na to, by przeżyć życie jeszcze raz. Ze świadomością konsekwencji przynajmniej niektórych wyborów. Z życiowym doświadczeniem, mądrością staruszków i ciałami w kwiecie wieku. Ani Grażyna, ani Ludwik nie znają reguł tej sytuacji. Zgadzają się co do chęci spłodzenia syna – ale poza tym pokus jest coraz więcej. Ludwik zaczyna dostrzegać zalety pierwszej żony – to, co przegapił, kiedy pozostawał pod urokiem wielkich oczu i wielkiego biustu Grażyny. Z kolei Grażyna przypomina sobie, co pociągało ją w Adamie. Niby przez cały czas porównuje narzeczonego z Ludwikiem, ale ciekawość przeważa nad zdrowym rozsądkiem. Miłoszewski przedstawia – w niewytłumaczalnej przeszłości z rzeczywistości alternatywnej – kilka motywów, które rozbudowuje do rozmiarów apetycznej powieści. Pierwszym stają się relacje między Ludwikiem i Grażyną – jakby do tej pory bohaterowie, rozumiejący znaczenie kompromisów i dyplomacji, stracili zahamowania i postawili na bezwzględną szczerość. Drugim są w naturalny sposób relacje sercowe pary bohaterów z innymi postaciami, obecnymi niegdyś w ich życiorysach. Dalej: Miłoszewski mimo wyobcowania podróżników w czasie umożliwia im nawiązywanie kolejnych znajomości. Tu na uwagę zasługuje zwłaszcza odkrywanie tajemnicy szkoły dla dziewcząt – to, jak Grażyna znajduje nić porozumienia z nastolatkami. Międzyludzkie kontakty równoważone są przez kwestie polityczno-społeczne. W panoramie Warszawy nie ma Pałacu Kultury i Nauki – ale całe osiedla, pomniki i budowle nabierają rangi symboli i dzielą społeczeństwo. Polityki Miłoszewski wprowadza raczej niewiele, bardziej stara się nakreślić niezbędne tło niż bawić się budowaniem państwowych struktur (w wymiarze również międzynarodowym). Unika zbytniego zaangażowania w te kwestie, mimo że częściowo traktuje je na prawach katalizatora akcji. Dzieje się – ale trochę poza postaciami – nie może wpływać na ich losy. W ten sposób autor ukrywa niekompletność tej rzeczywistości, nie musi bowiem koncentrować się na tym, co nie wywołuje emocji postaci. Radzi sobie za sprawą doskonałego opanowania warsztatu. Zręcznie omija mielizny, zatrzymując uwagę odbiorców na intrydze.
„Jak zawsze” to historia z umiejętnie zadawanymi pytaniami. Sprawdzi się jako materiał do refleksji nad życiowymi wyborami i relacjami. Miłoszewski jest bezbłędny w temacie uczuć między postaciami, więc do tego potrzebuje jeszcze tylko dodać odpowiednie tło. Proponuje czytelnikom wartką lekturę z ciekawymi problemami. Łączy fantastykę (i tutaj nie rozwija tematu, nie szuka możliwości, uzasadnień ani nawet rozwiązań, cudowne przeniesienie w czasie to dla niego zjawisko, którego się nie kwestionuje, narzucony fakt) i obyczajowość, realizm przefiltrowany przez zmodyfikowaną poetykę PRL.
Wybory życiowe
Ona i on bardzo się kochają, a przez kilka dekad nauczyli się też rozpoznawać i akcentować swoje potrzeby. Wypracowali sobie niedostępną dla innych płaszczyznę porozumienia. Są ze sobą szczęśliwi i nawet jeśli od czasu do czasu o coś się spierają, to nigdy na tyle, by mieć siebie dość. Pół wieku wcześniej spotkali się w jego gabinecie. Ona była jego pacjentką, on miał żonę. Postanowili zostać ze sobą i teraz, gdy dobiegają osiemdziesiątki i przygotowują się do łóżkowego świętowania ważnej dla siebie rocznicy – mogą być zadowoleni z życia. Może tylko starość im przeszkadza. Na nią jednak nie ma rady. A gdyby była?
Grażyna i Ludwik po erotycznym spełnieniu budzą się w zupełnie innej rzeczywistości. Jest druga połowa XX wieku, Polska. Staromodnie umeblowane mieszkanie należy do Ludwika i jego pierwszej żony i jest obecnie szczytem luksusu. Grażyna mieszka z przyjaciółkami i przeżywa wielką miłość do Adama. Nikt nie wie, co się właściwie stało – pewne jest jedno. Bohaterowie otrzymują od losu szansę. Szansę na to, by przeżyć życie jeszcze raz. Ze świadomością konsekwencji przynajmniej niektórych wyborów. Z życiowym doświadczeniem, mądrością staruszków i ciałami w kwiecie wieku. Ani Grażyna, ani Ludwik nie znają reguł tej sytuacji. Zgadzają się co do chęci spłodzenia syna – ale poza tym pokus jest coraz więcej. Ludwik zaczyna dostrzegać zalety pierwszej żony – to, co przegapił, kiedy pozostawał pod urokiem wielkich oczu i wielkiego biustu Grażyny. Z kolei Grażyna przypomina sobie, co pociągało ją w Adamie. Niby przez cały czas porównuje narzeczonego z Ludwikiem, ale ciekawość przeważa nad zdrowym rozsądkiem. Miłoszewski przedstawia – w niewytłumaczalnej przeszłości z rzeczywistości alternatywnej – kilka motywów, które rozbudowuje do rozmiarów apetycznej powieści. Pierwszym stają się relacje między Ludwikiem i Grażyną – jakby do tej pory bohaterowie, rozumiejący znaczenie kompromisów i dyplomacji, stracili zahamowania i postawili na bezwzględną szczerość. Drugim są w naturalny sposób relacje sercowe pary bohaterów z innymi postaciami, obecnymi niegdyś w ich życiorysach. Dalej: Miłoszewski mimo wyobcowania podróżników w czasie umożliwia im nawiązywanie kolejnych znajomości. Tu na uwagę zasługuje zwłaszcza odkrywanie tajemnicy szkoły dla dziewcząt – to, jak Grażyna znajduje nić porozumienia z nastolatkami. Międzyludzkie kontakty równoważone są przez kwestie polityczno-społeczne. W panoramie Warszawy nie ma Pałacu Kultury i Nauki – ale całe osiedla, pomniki i budowle nabierają rangi symboli i dzielą społeczeństwo. Polityki Miłoszewski wprowadza raczej niewiele, bardziej stara się nakreślić niezbędne tło niż bawić się budowaniem państwowych struktur (w wymiarze również międzynarodowym). Unika zbytniego zaangażowania w te kwestie, mimo że częściowo traktuje je na prawach katalizatora akcji. Dzieje się – ale trochę poza postaciami – nie może wpływać na ich losy. W ten sposób autor ukrywa niekompletność tej rzeczywistości, nie musi bowiem koncentrować się na tym, co nie wywołuje emocji postaci. Radzi sobie za sprawą doskonałego opanowania warsztatu. Zręcznie omija mielizny, zatrzymując uwagę odbiorców na intrydze.
„Jak zawsze” to historia z umiejętnie zadawanymi pytaniami. Sprawdzi się jako materiał do refleksji nad życiowymi wyborami i relacjami. Miłoszewski jest bezbłędny w temacie uczuć między postaciami, więc do tego potrzebuje jeszcze tylko dodać odpowiednie tło. Proponuje czytelnikom wartką lekturę z ciekawymi problemami. Łączy fantastykę (i tutaj nie rozwija tematu, nie szuka możliwości, uzasadnień ani nawet rozwiązań, cudowne przeniesienie w czasie to dla niego zjawisko, którego się nie kwestionuje, narzucony fakt) i obyczajowość, realizm przefiltrowany przez zmodyfikowaną poetykę PRL.
poniedziałek, 29 stycznia 2018
Robert E. Kapsis: Woody Allen. Wywiady
Axis Mundi, 2016.
Poznanie
Robert E. Kapsis przygotował fanom zbiorek pozwalający na wygodne i szybkie dotarcie do najważniejszych i najbardziej udanych rozmów oraz relacji. Woody Allen ma opinię neurotyka, artysty nieprzystępnego i właściwie nieudzielającego wywiadów – o takiej sylwetce pisze Kapsis. Tymczasem Woody Allen odpowiada z chęcią na nawet najbardziej osobiste pytania, nie ma dla niego tematów tabu czy kwestii, od których by stronił. Otwarcie mówi o problemach osobistych, o własnych słabościach, ale i o tym, co najbardziej interesuje fanów – pomysłach na tworzenie filmów. Temu poświęca większe części rozmów i tu analizuje w najdrobniejszych szczegółach cały proces twórczy. Woody Allen w tym zbiorku to rozmówca sympatyczny, szczery, inteligentny i dowcipny – trochę jakby na przekór wyjściowym obawom. Zresztą przeważnie to dziennikarze muszą znaleźć sposób na dotarcie do tego artysty – i radzą sobie bardzo różnie. Zdarza się, że w ogóle nie wprowadzają formy pytanie – odpowiedź, tylko budują cały reportaż, relację ze spotkania – i wplatają w nią odpowiedzi reżysera, teraz w funkcji przemyśleń lub wyjaśnień. W jednym z tekstów pojawia się rzekome alter ego twórcy, dziennikarz bawi się w absurd i dowcip, żeby podkreślić jeszcze charakter („trudny”) swojego rozmówcy. Ale inni wybierają po prostu rozbudowane rozmowy i pozwalają, by Woody Allen opowiedział o tym, co w związku ze swoimi filmami czuje (lub – jak reaguje na tabloidowe skandale wokół jego życia prywatnego). Nie muszą uciekać się do konwersacyjnych podstępów ani nakłaniać długo Allena do szczerości – tę uzyskują bez problemu, nawet w nadmiarze. A to sprawia, że wywiady, nawet po latach, brzmią po prostu dobrze, układając się niemal w biograficzną opowieść.
Zmieniają się czasy, a i filmy, których promocja dotyczy – ale nie zmieniają się poglądy Allena na sens tworzenia. Jest parę miejsc, o które dziennikarze bezwzględnie muszą zapytać, mimo że otrzymają dokładnie takie samo wyjaśnienie jak ich poprzednicy. Czasami też bohater tomu wyciąga wnioski z tego, co działo się na planie, i w kolejnym filmie wykorzystuje nowe doświadczenia – o których też opowiada. Tłumaczy swoje podejście do pracy z aktorami i ze scenariuszem, podkreśla rolę improwizacji i zabaw przed kamerą. Sam proces tworzenia filmu obudowuje nie tyle anegdotami co uwagami na temat specyfiki pracy. Do tego pozwala oddzielać dokonania zawodowe od prywatnych relacji, co wielu ludziom wyda się wręcz dziwne. Bez rutyny opowiada o swoich inspiracjach, o kreatywności i braku twórczych blokad, pokazuje widzom w zasadzie, jak powstaje film – od pierwszej idei czy wizji roli dla konkretnego aktora. W tomie wywiadów kwestie zawodowe są najważniejsze i najczęściej poruszane, ale też Woody Allen na ten temat ma wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia. Zawsze umożliwia przyjrzenie się filmom od strony koncepcyjnej i warsztatowej, a nie zajmuje się analizowaniem w nieskończoność gotowych obrazów.
Poza tym, że Woody Allen daje się poznać jako świadomy twórca, odnosi się też do aspektów z własnego życia prywatnego. Najwięcej miejsca poświęca konfliktowi z Mią Farrow (w jednym z wywiadów dość obszernie komentuje brak możliwości kontaktowania się z dziećmi, w innych zaznacza, jaką rodzinę udało mu się stworzyć. Nie rozwodzi się specjalnie na temat związków, ale pokazuje inny portret Allena niż ten, który odbiorcy tworzą sobie na podstawie filmowych ról – paroma wyznaniami jest w stanie zaskoczyć czytelników.
Czyta się tę książkę nieźle mimo paru powtórzeń, których – niestety – nie dało się uniknąć. Wiadomo, że czasem dziennikarze inspirują się poprzednimi rozmowami lub cytują z nich jakieś fragmenty, które traktują jako punkt wyjścia dla swoich pytań, a część wiadomości wydaje się niezbędna przy kreśleniu sylwetki bohatera. Za to kompletnie niepotrzebnie autor tej antologii we wstępie cytuje co lepsze kawałki z rozmów, podejmując się (w jakim celu?) recenzowania wybranych wywiadów. Woody Allen w tym zbiorku jest twórcą, który wzbudza ciekawość podejściem do zawodu, a rozmowy z nim przeprowadzane pozwalają lepiej poznać i artystę, i jego dzieła.
Poznanie
Robert E. Kapsis przygotował fanom zbiorek pozwalający na wygodne i szybkie dotarcie do najważniejszych i najbardziej udanych rozmów oraz relacji. Woody Allen ma opinię neurotyka, artysty nieprzystępnego i właściwie nieudzielającego wywiadów – o takiej sylwetce pisze Kapsis. Tymczasem Woody Allen odpowiada z chęcią na nawet najbardziej osobiste pytania, nie ma dla niego tematów tabu czy kwestii, od których by stronił. Otwarcie mówi o problemach osobistych, o własnych słabościach, ale i o tym, co najbardziej interesuje fanów – pomysłach na tworzenie filmów. Temu poświęca większe części rozmów i tu analizuje w najdrobniejszych szczegółach cały proces twórczy. Woody Allen w tym zbiorku to rozmówca sympatyczny, szczery, inteligentny i dowcipny – trochę jakby na przekór wyjściowym obawom. Zresztą przeważnie to dziennikarze muszą znaleźć sposób na dotarcie do tego artysty – i radzą sobie bardzo różnie. Zdarza się, że w ogóle nie wprowadzają formy pytanie – odpowiedź, tylko budują cały reportaż, relację ze spotkania – i wplatają w nią odpowiedzi reżysera, teraz w funkcji przemyśleń lub wyjaśnień. W jednym z tekstów pojawia się rzekome alter ego twórcy, dziennikarz bawi się w absurd i dowcip, żeby podkreślić jeszcze charakter („trudny”) swojego rozmówcy. Ale inni wybierają po prostu rozbudowane rozmowy i pozwalają, by Woody Allen opowiedział o tym, co w związku ze swoimi filmami czuje (lub – jak reaguje na tabloidowe skandale wokół jego życia prywatnego). Nie muszą uciekać się do konwersacyjnych podstępów ani nakłaniać długo Allena do szczerości – tę uzyskują bez problemu, nawet w nadmiarze. A to sprawia, że wywiady, nawet po latach, brzmią po prostu dobrze, układając się niemal w biograficzną opowieść.
Zmieniają się czasy, a i filmy, których promocja dotyczy – ale nie zmieniają się poglądy Allena na sens tworzenia. Jest parę miejsc, o które dziennikarze bezwzględnie muszą zapytać, mimo że otrzymają dokładnie takie samo wyjaśnienie jak ich poprzednicy. Czasami też bohater tomu wyciąga wnioski z tego, co działo się na planie, i w kolejnym filmie wykorzystuje nowe doświadczenia – o których też opowiada. Tłumaczy swoje podejście do pracy z aktorami i ze scenariuszem, podkreśla rolę improwizacji i zabaw przed kamerą. Sam proces tworzenia filmu obudowuje nie tyle anegdotami co uwagami na temat specyfiki pracy. Do tego pozwala oddzielać dokonania zawodowe od prywatnych relacji, co wielu ludziom wyda się wręcz dziwne. Bez rutyny opowiada o swoich inspiracjach, o kreatywności i braku twórczych blokad, pokazuje widzom w zasadzie, jak powstaje film – od pierwszej idei czy wizji roli dla konkretnego aktora. W tomie wywiadów kwestie zawodowe są najważniejsze i najczęściej poruszane, ale też Woody Allen na ten temat ma wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia. Zawsze umożliwia przyjrzenie się filmom od strony koncepcyjnej i warsztatowej, a nie zajmuje się analizowaniem w nieskończoność gotowych obrazów.
Poza tym, że Woody Allen daje się poznać jako świadomy twórca, odnosi się też do aspektów z własnego życia prywatnego. Najwięcej miejsca poświęca konfliktowi z Mią Farrow (w jednym z wywiadów dość obszernie komentuje brak możliwości kontaktowania się z dziećmi, w innych zaznacza, jaką rodzinę udało mu się stworzyć. Nie rozwodzi się specjalnie na temat związków, ale pokazuje inny portret Allena niż ten, który odbiorcy tworzą sobie na podstawie filmowych ról – paroma wyznaniami jest w stanie zaskoczyć czytelników.
Czyta się tę książkę nieźle mimo paru powtórzeń, których – niestety – nie dało się uniknąć. Wiadomo, że czasem dziennikarze inspirują się poprzednimi rozmowami lub cytują z nich jakieś fragmenty, które traktują jako punkt wyjścia dla swoich pytań, a część wiadomości wydaje się niezbędna przy kreśleniu sylwetki bohatera. Za to kompletnie niepotrzebnie autor tej antologii we wstępie cytuje co lepsze kawałki z rozmów, podejmując się (w jakim celu?) recenzowania wybranych wywiadów. Woody Allen w tym zbiorku jest twórcą, który wzbudza ciekawość podejściem do zawodu, a rozmowy z nim przeprowadzane pozwalają lepiej poznać i artystę, i jego dzieła.
niedziela, 28 stycznia 2018
Kajetan Wykurz: Maja i minizaury. Odnaleziony świat
Egmont, Warszawa 2017.
Z kosmosu
Przygoda Mai najbardziej spodoba się tym maluchom, które kolekcjonują plastikowe dinozaury i trochę interesują się prehistorią, chociaż Kajetan Wykurz nie próbuje nawet rywalizować z edukacyjnymi publikacjami. Stawia za to na fantastykę i humor. Oto na Ziemię, w poszukiwaniu krewnych przybywają z innej planety dinozaury. Trafiają do ogródka małej Mai, dziewczynki, którą pasjonują takie stwory. Maja ma w domu pełno plastikowych figurek dinozaurów, co bohaterowie odkrywają z pewnym przerażeniem: sami gubią się w trawie, nie mogą więc poradzić sobie z ogromnym stworem. Pierwszy raz widzą człowieka, nie wiedzą, czego się po nim spodziewać. A dodatkowo przerażeniem napawa ich fakt odkrycia w pokoju Mai dinozaurów ze sztucznego tworzywa.
„Maja i minizaury. Odnaleziony świat” to pierwszy zeszyt planowanego cyklu. Kajetan Wykurz nie zajmuje się tu przesadnie rozbudowywaniem fabuły. Po pierwsze, tomik kieruje do małych dzieci, a te nie skupią się zbyt długo na komiksowej przygodzie. Po drugie – wystarczająco pochłania go rozbiegowa opowieść o tym, skąd wzięły się miniaturowe dinozaury w ogródku Mai i jak poznały się z dziewczynką. Autor odwraca spodziewane role: groźnym potworem ma tu być sympatyczna i niezbyt urodziwa kilkulatka – ale w oczach minizaurów nawet jej mały pies zamienia się w bestię. Na razie Wykurz zajmuje się wzajemną prezentacją – na dobrą sprawę pozwala bohaterom oswoić się ze sobą, dokonać odkryć komicznych, ale niezbędnych przy budowaniu świadomości. Muszą zostać wyjaśnione wszelkie wątpliwości, musi wreszcie pojawić się radość z nieoczekiwanego spotkania. Tak tworzy się podstawa pod dalszą opowieść. Z tego punktu widzenia „Odnaleziony świat” jest po prostu wstępem – tylko maluchy dojrzą w nim przygodę minizaurów, chociaż – przygodę znowu bez zamknięcia. Autor odrzuca potencjalną ramę kompozycyjną – dinozaury na finał tej części nie wracają w kosmos, choć to wydawałoby się najbardziej oczywiste, gdyby przeżyły tu coś innego niż spotkanie z Mają. Zostają z już zaprzyjaźnioną dziewczynką, co daje nadzieję na późniejsze wspólne wybryki i zabawy. Jest zatem „Odnaleziony świat” bardziej komiksem do usypiania kilkulatków, przejściom w przestrzeń zabawek, które ożywają i umożliwiają szereg atrakcyjnych doświadczeń.
To, co mówi się między wierszami, dotyczy dziewczynki. Maja może na razie czuć się samotna – mieszka tylko z tatą, który nie poświęca jej zbyt dużo uwagi, zajęty pracą. Nie zdaje sobie nawet sprawy z upływu czasu – w wakacje pyta o odrobione lekcje. Taka automatyzacja dorosłego pokazuje, że bohaterka nie ma z kim porozmawiać. Pojawienie się gadających dinozaurów to szansa na przyjaciół. Kajetan Wykurz nie chce jednak przygnębiać dzieci. Wprowadza do opowieści sporo humoru (sytuacyjny, gdy dinozaury odkrywają, że wszystko na Ziemi jest ogromne i groźne, ale też słowny – gdy porozumiewają się z Mają, popełniając liczne i dziwne błędy). Kadry, jak przystało na komiks dla najmłodszych, są tu raczej duże i pozbawione szczegółów. Chodzi bardziej o opowiedzenie prostej historyjki niż o imponowanie warsztatem, Kajetan Wykurz znajduje tutaj szansę na zaprezentowanie siebie jako twórcy, który sprawdzi się w komiksach dla kilkulatków, nie wybiera rysunkowych popisów. Pozostaje kreskówkowy i poprawny, żeby trafić do dzieci.
Z kosmosu
Przygoda Mai najbardziej spodoba się tym maluchom, które kolekcjonują plastikowe dinozaury i trochę interesują się prehistorią, chociaż Kajetan Wykurz nie próbuje nawet rywalizować z edukacyjnymi publikacjami. Stawia za to na fantastykę i humor. Oto na Ziemię, w poszukiwaniu krewnych przybywają z innej planety dinozaury. Trafiają do ogródka małej Mai, dziewczynki, którą pasjonują takie stwory. Maja ma w domu pełno plastikowych figurek dinozaurów, co bohaterowie odkrywają z pewnym przerażeniem: sami gubią się w trawie, nie mogą więc poradzić sobie z ogromnym stworem. Pierwszy raz widzą człowieka, nie wiedzą, czego się po nim spodziewać. A dodatkowo przerażeniem napawa ich fakt odkrycia w pokoju Mai dinozaurów ze sztucznego tworzywa.
„Maja i minizaury. Odnaleziony świat” to pierwszy zeszyt planowanego cyklu. Kajetan Wykurz nie zajmuje się tu przesadnie rozbudowywaniem fabuły. Po pierwsze, tomik kieruje do małych dzieci, a te nie skupią się zbyt długo na komiksowej przygodzie. Po drugie – wystarczająco pochłania go rozbiegowa opowieść o tym, skąd wzięły się miniaturowe dinozaury w ogródku Mai i jak poznały się z dziewczynką. Autor odwraca spodziewane role: groźnym potworem ma tu być sympatyczna i niezbyt urodziwa kilkulatka – ale w oczach minizaurów nawet jej mały pies zamienia się w bestię. Na razie Wykurz zajmuje się wzajemną prezentacją – na dobrą sprawę pozwala bohaterom oswoić się ze sobą, dokonać odkryć komicznych, ale niezbędnych przy budowaniu świadomości. Muszą zostać wyjaśnione wszelkie wątpliwości, musi wreszcie pojawić się radość z nieoczekiwanego spotkania. Tak tworzy się podstawa pod dalszą opowieść. Z tego punktu widzenia „Odnaleziony świat” jest po prostu wstępem – tylko maluchy dojrzą w nim przygodę minizaurów, chociaż – przygodę znowu bez zamknięcia. Autor odrzuca potencjalną ramę kompozycyjną – dinozaury na finał tej części nie wracają w kosmos, choć to wydawałoby się najbardziej oczywiste, gdyby przeżyły tu coś innego niż spotkanie z Mają. Zostają z już zaprzyjaźnioną dziewczynką, co daje nadzieję na późniejsze wspólne wybryki i zabawy. Jest zatem „Odnaleziony świat” bardziej komiksem do usypiania kilkulatków, przejściom w przestrzeń zabawek, które ożywają i umożliwiają szereg atrakcyjnych doświadczeń.
To, co mówi się między wierszami, dotyczy dziewczynki. Maja może na razie czuć się samotna – mieszka tylko z tatą, który nie poświęca jej zbyt dużo uwagi, zajęty pracą. Nie zdaje sobie nawet sprawy z upływu czasu – w wakacje pyta o odrobione lekcje. Taka automatyzacja dorosłego pokazuje, że bohaterka nie ma z kim porozmawiać. Pojawienie się gadających dinozaurów to szansa na przyjaciół. Kajetan Wykurz nie chce jednak przygnębiać dzieci. Wprowadza do opowieści sporo humoru (sytuacyjny, gdy dinozaury odkrywają, że wszystko na Ziemi jest ogromne i groźne, ale też słowny – gdy porozumiewają się z Mają, popełniając liczne i dziwne błędy). Kadry, jak przystało na komiks dla najmłodszych, są tu raczej duże i pozbawione szczegółów. Chodzi bardziej o opowiedzenie prostej historyjki niż o imponowanie warsztatem, Kajetan Wykurz znajduje tutaj szansę na zaprezentowanie siebie jako twórcy, który sprawdzi się w komiksach dla kilkulatków, nie wybiera rysunkowych popisów. Pozostaje kreskówkowy i poprawny, żeby trafić do dzieci.
sobota, 27 stycznia 2018
Leszek Mellibruda, Dagny Kurdwanowska: A może nie ma się czego bać? Jak zamienić lęk w ciekawość
Edipresse, Warszawa 2018.
Rozszyfrowywanie strachu
Jednym ze sposobów zainteresowania odbiorców motywami psychologicznymi jest publikowanie popularnonaukowych wywodów w przystępnej dla ogółu formie. Do powszechnie akceptowanych gatunków należy wywiad-rzeka. Stąd coraz więcej na rynku tematyzowanych rozmów - czytelnicy niezwiązani z wybranym motywem (od strony zawodowej) mogą dzięki temu prześledzić odkrycia czy stanowiska badaczy, a przy okazji dokonać wiwisekcji - zastanowić się nad własnymi wyborami. Rozmowy o tematyce psychologicznej z jednej strony pomagają szerzyć wiedzę, z drugiej - wpisują się w modę na poradniki z dziedziny samorozwoju. Umożliwiają czytelnikom dokonywanie prostych analiz codziennych zjawisk oraz reakcji
"A może nie ma się czego bać? Jak zamienić lęk w ciekawość: to propozycja realizująca ten właśnie, wypróbowany już na rynku schemat. Dagny Kurdwanowska zadaje tu pytania Leszkowi Mellibrudzie - oboje odwołują się do często spotykanych wątpliwości czy międzyludzkich kontaktów powiązanych wątkiem strachu i lęku (nie wszyscy czytelnicy rozróżniają te dwa pojęcia, dlatego też zostało odpowiednio zaakcentowane ich znaczenie). Nie próbują wprowadzać fachowych definicji, teoretycznych ustaleń, które mogłyby - nomen omen - odstraszać czytelników. Nie zamierzają również porządkować swoich wywodów ponad miarę, to znaczy: konstrukcja tomu (i pomysł na kolejne dialogi) ukrywa się przed wzrokiem odbiorców. Wybierają taki stopień ogólności, żeby jak najwięcej czytelników odnalazło się w tych zagadnieniach. Wskazują charakterystyczne dla dzisiejszych czasów lęki, popularne obawy. Generalizują (strach przed tym, co skrywa awizo, niekoniecznie musi udzielać się całemu społeczeństwu). Interesuje ich problem zmian, wyjścia poza strefę komfortu. Pytają o przezwyciężenie takiego stanu, metody wyjścia z kryzysu - i o oswojenie świadomości zmian. Analizują postawy, które uniemożliwiają osiągnięcie sukcesu - gdybanie czy pesymizm. Ważną sprawą staje się tutaj lęk powiązany z emocjami - ten, który sabotuje związki, hamuje dążenie do szczęścia. Lęk przed samotnością, ale i przed nadmiernym indywidualizmem, wyróżnianiem się z tłumu. Krótki przegląd omawianych zagadnień wskazuje jednoznacznie na przeznaczenie tomu, wpisane w założenia grono odbiorców. Do zestawu autorzy dodają oczywiście kwestie eschatologiczne - lęk przed śmiercią czy ten związany z przemijaniem. Z jednej strony więc odnoszą się twórcy książki do kwestii aktualnych, z drugiej - do uniwersalnych stanów. Tak docierają do czytelników.
Gdzieś w ramach dzielenia się lekturami i obserwacjami autorzy szukają sposobu na udzielenie kilku rad. Wprawdzie odbiorcy będą je musieli sobie wyłuskiwać, wyłapywać z lektury, ale dzięki temu mogą je bardziej cenić i traktować jak życiowe wskazówki. Celowo Mellibruda szuka sytuacji ważnych dla przeciętnego odbiorcy, tak, by móc zaprogramować schemat działania, wprowadzić go do opowieści jakby mimochodem, pozwolić czytelnikowi samodzielnie go odkryć. Pozornie autorzy prowadzą lekki dialog podbarwiany anegdotami, za to pozbawiony podręcznikowości w stylu - to rzeczywiście rozmowa, więc łatwiej będzie się książkę śledzić.
Leszek Mellibruda i Dagny Kurdwanowska mają duże pojęcie o tym, jak zaintrygować odbiorców - raz, że samym tematem, próbą powiedzenia czytelnikom czegoś, czego jeszcze o sobie nie wiedzą, ale czego bardzo chcieliby się dowiedzieć, dwa - przystępną realizacją. Jeśli pojawiają się tu wyniki badań czy referowanie konkretnych teorii - to zostają wyróżnione graficznie, zamknięte w szarych prostokątach - i ze zmniejszoną czcionką. To sugestia dla odbiorców, dodany przypis dla zainteresowanych, notatka o większym stopniu skomplikowania. Została więc publikacja przygotowana bardzo precyzyjnie.
Rozszyfrowywanie strachu
Jednym ze sposobów zainteresowania odbiorców motywami psychologicznymi jest publikowanie popularnonaukowych wywodów w przystępnej dla ogółu formie. Do powszechnie akceptowanych gatunków należy wywiad-rzeka. Stąd coraz więcej na rynku tematyzowanych rozmów - czytelnicy niezwiązani z wybranym motywem (od strony zawodowej) mogą dzięki temu prześledzić odkrycia czy stanowiska badaczy, a przy okazji dokonać wiwisekcji - zastanowić się nad własnymi wyborami. Rozmowy o tematyce psychologicznej z jednej strony pomagają szerzyć wiedzę, z drugiej - wpisują się w modę na poradniki z dziedziny samorozwoju. Umożliwiają czytelnikom dokonywanie prostych analiz codziennych zjawisk oraz reakcji
"A może nie ma się czego bać? Jak zamienić lęk w ciekawość: to propozycja realizująca ten właśnie, wypróbowany już na rynku schemat. Dagny Kurdwanowska zadaje tu pytania Leszkowi Mellibrudzie - oboje odwołują się do często spotykanych wątpliwości czy międzyludzkich kontaktów powiązanych wątkiem strachu i lęku (nie wszyscy czytelnicy rozróżniają te dwa pojęcia, dlatego też zostało odpowiednio zaakcentowane ich znaczenie). Nie próbują wprowadzać fachowych definicji, teoretycznych ustaleń, które mogłyby - nomen omen - odstraszać czytelników. Nie zamierzają również porządkować swoich wywodów ponad miarę, to znaczy: konstrukcja tomu (i pomysł na kolejne dialogi) ukrywa się przed wzrokiem odbiorców. Wybierają taki stopień ogólności, żeby jak najwięcej czytelników odnalazło się w tych zagadnieniach. Wskazują charakterystyczne dla dzisiejszych czasów lęki, popularne obawy. Generalizują (strach przed tym, co skrywa awizo, niekoniecznie musi udzielać się całemu społeczeństwu). Interesuje ich problem zmian, wyjścia poza strefę komfortu. Pytają o przezwyciężenie takiego stanu, metody wyjścia z kryzysu - i o oswojenie świadomości zmian. Analizują postawy, które uniemożliwiają osiągnięcie sukcesu - gdybanie czy pesymizm. Ważną sprawą staje się tutaj lęk powiązany z emocjami - ten, który sabotuje związki, hamuje dążenie do szczęścia. Lęk przed samotnością, ale i przed nadmiernym indywidualizmem, wyróżnianiem się z tłumu. Krótki przegląd omawianych zagadnień wskazuje jednoznacznie na przeznaczenie tomu, wpisane w założenia grono odbiorców. Do zestawu autorzy dodają oczywiście kwestie eschatologiczne - lęk przed śmiercią czy ten związany z przemijaniem. Z jednej strony więc odnoszą się twórcy książki do kwestii aktualnych, z drugiej - do uniwersalnych stanów. Tak docierają do czytelników.
Gdzieś w ramach dzielenia się lekturami i obserwacjami autorzy szukają sposobu na udzielenie kilku rad. Wprawdzie odbiorcy będą je musieli sobie wyłuskiwać, wyłapywać z lektury, ale dzięki temu mogą je bardziej cenić i traktować jak życiowe wskazówki. Celowo Mellibruda szuka sytuacji ważnych dla przeciętnego odbiorcy, tak, by móc zaprogramować schemat działania, wprowadzić go do opowieści jakby mimochodem, pozwolić czytelnikowi samodzielnie go odkryć. Pozornie autorzy prowadzą lekki dialog podbarwiany anegdotami, za to pozbawiony podręcznikowości w stylu - to rzeczywiście rozmowa, więc łatwiej będzie się książkę śledzić.
Leszek Mellibruda i Dagny Kurdwanowska mają duże pojęcie o tym, jak zaintrygować odbiorców - raz, że samym tematem, próbą powiedzenia czytelnikom czegoś, czego jeszcze o sobie nie wiedzą, ale czego bardzo chcieliby się dowiedzieć, dwa - przystępną realizacją. Jeśli pojawiają się tu wyniki badań czy referowanie konkretnych teorii - to zostają wyróżnione graficznie, zamknięte w szarych prostokątach - i ze zmniejszoną czcionką. To sugestia dla odbiorców, dodany przypis dla zainteresowanych, notatka o większym stopniu skomplikowania. Została więc publikacja przygotowana bardzo precyzyjnie.
piątek, 26 stycznia 2018
Wielka kolekcja bajek Boba Budowniczego
Egmont, Warszawa 2016.
Budowa
Bob Budowniczy to bohater ważny zwłaszcza dla małych chłopców: jest w końcu przedstawicielem najciekawszego świata, świata budowy. Wiadomo, że kilkulatki wciąż fascynują się procesem budowania domów – czy może raczej mnogością ciężkiego sprzętu, jaki na każdej budowie się pojawia. W ślad za tymi pasjami ruszyli twórcy kreskówek – proponują najmłodszym bajki o budowach. Tematyzacja posuwa się do tego stopnia, że pierwsza historia z tomiku dotyczy betonu. Do niedawna trudno byłoby sobie wyobrazić taki motyw w książeczce obrazkowej. Ale skoro historie dotyczą najbliższego otoczenia Boba Budowniczego, wszelkie tematy remontowe są jak najbardziej uprawnione. Twórcy prostych opowiastek postarali się, żeby dzieci z każdej pojedynczej historyjki wyciągnęły jakąś lekcję. Starannie opracowują oczywiste (dla dorosłych) puenty, a całość ukrywają pod fabułą pełną silnych przeżyć.
Specyficzne są to przeżycia, skoro dotyczą terenu budowy. Trzeba tu między innymi zdążyć z pracą na czas, przygotować potrzebne przedmioty i zachowywać się zgodnie z oczekiwaniami. Sporo problemów wynika z nagłej chęci wykraczania poza swoje obowiązki. Celują w tym zwłaszcza maszyny: koparka przygląda się robieniu pysznych koktajli i postanawia stworzyć równie atrakcyjną wylewkę z tego, co uda się jej zgarnąć i wrzucić do betoniarki, jeden z pojazdów naśladuje ludzi w tańcu, ale w ferworze zabawy niechcący niszczy podstawę parkietu do tańca. Bohaterowie sami sobie stwarzają niepotrzebne utrudnienia, ale nie można się na nich złościć – chcą naśladować ludzi i odważają się marzyć. Podążają za własnymi wyobrażeniami tego, co dla nich dobre, czasami potrzebują oderwania od rutyny, nudzą się codziennymi obowiązkami i pragną odmiany. Co ciekawe, ludzie – między innymi Bob czy Marta, która zajmuje się elektryką, są wolni od błędów – oni przede wszystkim naprawiają to, co zepsują niesforne maszyny. W najprostszym przekładzie – tutaj pojazdy i cały sprzęt budowlany to dzieci, a pracownicy budowy – rodzice. Te pierwsze muszą popełnić sporo błędów, żeby się na nich uczyć właściwego postępowania. Ci drudzy cechują się dużą wyrozumiałością w ocenie sytuacji. Ważne, że nie hamują pomysłów pojazdów, pozwalają im działać, nie męczą dobrymi radami, bo wiedzą, że nauczki zadziałają znacznie lepiej. Także dla dobra fabuły – w końcu akcja opiera się w dużej części na adrenalinie wywołanej drobnymi „dramatami” i wpadkami.
Ale w tomiku znajduje się też miejsce na bardziej tradycyjne sygnały bajkowości, czy podkreślanie pozabudowlanej części życia. To zderzenie codzienności znanej maluchom (na przykład temat pysznego truskawkowego koktajlu) z maszynami, które tylko w bajce mogą porzucić własne obowiązki. Świat proponowany prze autorów jest wypełniany kreatywnymi rozwiązaniami: tu politycy spotykają się, żeby razem potańczyć, a sprowadzone do pobliskiego zoo pingwiny mogą tymczasowo zamieszkać w fontannie miejskiej. W rzeczywistości postaci pojawia się całkiem sporo zwykłych-niezwykłych zdarzeń – wszystko po to, żeby ubarwić akcję. Te historyki dzięki podobnemu wzbogaceniu przestają być jednowątkowe (więc i stają się mniej oczywiste w swojej wymowie, przynajmniej dla dzieci”. Z „Wielkiej kolekcji bajek Boba Budowniczego” dzieci będą czerpać rozrywkę – Bob Budowniczy i jego maszyny to możliwość wkroczenia do świata „dorosłego” i bardziej ciekawego, zwłaszcza że rzadko obecnego w bajkach (za to stale obecnego w zabawach kilkulatków). Autorzy wykorzystują zatem oryginalny temat przetestowany w kreskówce, żeby zapewnić maluchom zabawę i zachętę do lektur. Przy okazji sporo ich uczą, bo lekcję, jaką otrzymują maszyny, da się łatwo przełożyć na zwyczajność kilkulatków. Z jednej strony zatem – adrenalina, z drugiej – wsparcie rodziców w procesie wychowawczym. Bob Budowniczy to nie tylko sygnał zmian w podejściu do historyjek dla dzieci. To reklama książek jako sposobu spędzania czasu. Maluchy można przekonać do tomiku również dzięki temu, że grafiki to kadry z trójwymiarowej kreskówki – zmiana nośnika nie oznacza zatem specjalnych uciążliwości. Opowiadania są krótkie i stanowią zamknięte całostki, można je traktować jako lektury do poduszki.
Budowa
Bob Budowniczy to bohater ważny zwłaszcza dla małych chłopców: jest w końcu przedstawicielem najciekawszego świata, świata budowy. Wiadomo, że kilkulatki wciąż fascynują się procesem budowania domów – czy może raczej mnogością ciężkiego sprzętu, jaki na każdej budowie się pojawia. W ślad za tymi pasjami ruszyli twórcy kreskówek – proponują najmłodszym bajki o budowach. Tematyzacja posuwa się do tego stopnia, że pierwsza historia z tomiku dotyczy betonu. Do niedawna trudno byłoby sobie wyobrazić taki motyw w książeczce obrazkowej. Ale skoro historie dotyczą najbliższego otoczenia Boba Budowniczego, wszelkie tematy remontowe są jak najbardziej uprawnione. Twórcy prostych opowiastek postarali się, żeby dzieci z każdej pojedynczej historyjki wyciągnęły jakąś lekcję. Starannie opracowują oczywiste (dla dorosłych) puenty, a całość ukrywają pod fabułą pełną silnych przeżyć.
Specyficzne są to przeżycia, skoro dotyczą terenu budowy. Trzeba tu między innymi zdążyć z pracą na czas, przygotować potrzebne przedmioty i zachowywać się zgodnie z oczekiwaniami. Sporo problemów wynika z nagłej chęci wykraczania poza swoje obowiązki. Celują w tym zwłaszcza maszyny: koparka przygląda się robieniu pysznych koktajli i postanawia stworzyć równie atrakcyjną wylewkę z tego, co uda się jej zgarnąć i wrzucić do betoniarki, jeden z pojazdów naśladuje ludzi w tańcu, ale w ferworze zabawy niechcący niszczy podstawę parkietu do tańca. Bohaterowie sami sobie stwarzają niepotrzebne utrudnienia, ale nie można się na nich złościć – chcą naśladować ludzi i odważają się marzyć. Podążają za własnymi wyobrażeniami tego, co dla nich dobre, czasami potrzebują oderwania od rutyny, nudzą się codziennymi obowiązkami i pragną odmiany. Co ciekawe, ludzie – między innymi Bob czy Marta, która zajmuje się elektryką, są wolni od błędów – oni przede wszystkim naprawiają to, co zepsują niesforne maszyny. W najprostszym przekładzie – tutaj pojazdy i cały sprzęt budowlany to dzieci, a pracownicy budowy – rodzice. Te pierwsze muszą popełnić sporo błędów, żeby się na nich uczyć właściwego postępowania. Ci drudzy cechują się dużą wyrozumiałością w ocenie sytuacji. Ważne, że nie hamują pomysłów pojazdów, pozwalają im działać, nie męczą dobrymi radami, bo wiedzą, że nauczki zadziałają znacznie lepiej. Także dla dobra fabuły – w końcu akcja opiera się w dużej części na adrenalinie wywołanej drobnymi „dramatami” i wpadkami.
Ale w tomiku znajduje się też miejsce na bardziej tradycyjne sygnały bajkowości, czy podkreślanie pozabudowlanej części życia. To zderzenie codzienności znanej maluchom (na przykład temat pysznego truskawkowego koktajlu) z maszynami, które tylko w bajce mogą porzucić własne obowiązki. Świat proponowany prze autorów jest wypełniany kreatywnymi rozwiązaniami: tu politycy spotykają się, żeby razem potańczyć, a sprowadzone do pobliskiego zoo pingwiny mogą tymczasowo zamieszkać w fontannie miejskiej. W rzeczywistości postaci pojawia się całkiem sporo zwykłych-niezwykłych zdarzeń – wszystko po to, żeby ubarwić akcję. Te historyki dzięki podobnemu wzbogaceniu przestają być jednowątkowe (więc i stają się mniej oczywiste w swojej wymowie, przynajmniej dla dzieci”. Z „Wielkiej kolekcji bajek Boba Budowniczego” dzieci będą czerpać rozrywkę – Bob Budowniczy i jego maszyny to możliwość wkroczenia do świata „dorosłego” i bardziej ciekawego, zwłaszcza że rzadko obecnego w bajkach (za to stale obecnego w zabawach kilkulatków). Autorzy wykorzystują zatem oryginalny temat przetestowany w kreskówce, żeby zapewnić maluchom zabawę i zachętę do lektur. Przy okazji sporo ich uczą, bo lekcję, jaką otrzymują maszyny, da się łatwo przełożyć na zwyczajność kilkulatków. Z jednej strony zatem – adrenalina, z drugiej – wsparcie rodziców w procesie wychowawczym. Bob Budowniczy to nie tylko sygnał zmian w podejściu do historyjek dla dzieci. To reklama książek jako sposobu spędzania czasu. Maluchy można przekonać do tomiku również dzięki temu, że grafiki to kadry z trójwymiarowej kreskówki – zmiana nośnika nie oznacza zatem specjalnych uciążliwości. Opowiadania są krótkie i stanowią zamknięte całostki, można je traktować jako lektury do poduszki.
czwartek, 25 stycznia 2018
Stanisław Łoboziak: Laboratorium w szufladzie. Biologia
PWN, Warszawa 2016.
Doświadczenia
Powszechne jest narzekanie na szkołę. Że nauczyciele nagradzają wyłącznie za zakuwanie, że nie potrafią zainteresować materiałem, że dla ciekawych i żądnych wiedzy uczniów nie ma odpowiednich propozycji. Teraz jako uzupełnienie programu przychodzi popularnonaukowy cykl Laboratorium w szufladzie, dzięki któremu każdy w domowych warunkach i bez większych nakładów finansowych przeprowadzać może eksperymenty i zgłębiać wiedzę. Seria teoretycznie kierowana jest do młodych ludzi, w praktyce skorzystać z niej mogą nauczyciele, którzy nie trzymają się kurczowo podstaw programowych, rodzice chcący przekonać pociechy do nauki, a poza tym wszyscy, którzy mają ochotę empirycznie sprawdzić odkrycia naukowe lub znaleźć wyjaśnienia zaobserwowanych już zjawisk. „Laboratorium w szufladzie. Biologia” to tomik na pograniczu biologii i chemii organicznej, wykraczający sporo poza wiadomości z podręczników. Stanisław Łoboziak przekonuje, że biologią mogą się zainteresować wszyscy. Naczyń i narzędzi potrzebnych do przeprowadzania eksperymentów poleca szukać… w kuchni (ale kilka razy ostrzega, by raz użytych do ćwiczeń nie przenosić z powrotem do kuchennych celów). Nie do końca wystarczy wyposażenie kuchni, bo przyda się między innymi mikroskop, ale i tak dzisiaj dostęp do tego typu sprzętów jest dużo łatwiejszy niż dawniej.
Zaczyna autor od… wydzielenia i obserwowania DNA. To oznacza, że będzie zamieniać teorię w praktykę, unaoczni odbiorcom, że tematy pracy biologa nie są tak abstrakcyjne. W ogóle pierwsze proponowane przez niego zadania przypominają te z lekcji: przygotowuje się preparaty i obserwuje komórki pod mikroskopem. Efekty trafiają do rysunku poglądowego i prowadzą bezpośrednio do wniosków. W dalszej kolejności autor zajmuje się między innymi fotosyntezą (sprawdza, jak rośliny produkują tlen pod wpływem światła), filtrowaniem wody, przygotowywaniem wskaźników z czerwonej kapusty. Zagląda do kuchni, opowiadając o jogurcie czy drożdżach, pozwala wyhodować rozmaite grzyby (między innymi na… papierze toaletowym) i zajmuje się owadożernymi roślinami. Podejmuje trudne zagadnienia (bioluminescencja) i takie, które nawet dla dzieci nie będą dziwne (zachowanie dżdżownic). Czasami trzeba będzie wykorzystać światło UV, czasami efekt badań da się od razu wykorzystać w codziennym życiu (sprawdzenie pH gleby podpowie, jakie rośliny będą dobrze rosły w domowym ogródku).
Każdy rozdział, osobny temat, to kilka składników. Najpierw autor wylicza potrzebny sprzęt oraz materiały – o ile w tej pierwszej dziedzinie można być kreatywnym i niektóre pozycje zastąpić innymi bez wychodzenia na zakupy, o tyle przy gromadzeniu materiałów trzeba się będzie napracować: zdobyć moczarkę kanadyjską, rozmaite roztwory a nawet… larwy much plujek lub kawałek świeżo ściętego drewna z drzewa bukowego. Korzystanie z tomiku wymagać więc będzie wysiłku, ale wynagrodzi to możliwość obserwowania opisanych w książce zjawisk. To jak dokonywanie odkryć, ale bez zdawania się na przypadek – sposób na zainteresowanie nauką najbardziej opornych. Po spisie potrzebnych rzeczy pojawia się procedura, czyli opis – krok po kroku – koniecznych czynności. Autor nic nie pozostawia przypadkowi, dokładnie odmierza wartości i nie daje miejsca na modyfikacje. Kolejny punkt opisu to obserwacje – tu pojawia się krótki przegląd tego, co odbiorcy powinni samodzielnie zauważyć, ewentualnie – na czym się skupić. Obserwacje są bardzo krótkie, rozbudowane stają się wnioski – kolejny punkt obowiązkowy każdego rozdziału. Autor chce bowiem wytłumaczyć czytelnikom, co oznacza przeprowadzone doświadczenie, jak przydaje się w codzienności – i wprowadza tu też sporą dawkę fachowej wiedzy, tak, aby oprócz samego doświadczenia odbiorcy umieli też wyjaśnić proces. To miejsce na dodatkowe komentarze, które wprowadzone na początku mogłyby co bardziej niecierpliwych zniechęcić do pracy. Część rozdziałów zamyka bonus „czy wiesz, że”, z możliwością poszerzania wiedzy o dalsze ciekawostki. „Laboratorium w szufladzie. Biologia” to książka, która ma oswajać z nauką.
Doświadczenia
Powszechne jest narzekanie na szkołę. Że nauczyciele nagradzają wyłącznie za zakuwanie, że nie potrafią zainteresować materiałem, że dla ciekawych i żądnych wiedzy uczniów nie ma odpowiednich propozycji. Teraz jako uzupełnienie programu przychodzi popularnonaukowy cykl Laboratorium w szufladzie, dzięki któremu każdy w domowych warunkach i bez większych nakładów finansowych przeprowadzać może eksperymenty i zgłębiać wiedzę. Seria teoretycznie kierowana jest do młodych ludzi, w praktyce skorzystać z niej mogą nauczyciele, którzy nie trzymają się kurczowo podstaw programowych, rodzice chcący przekonać pociechy do nauki, a poza tym wszyscy, którzy mają ochotę empirycznie sprawdzić odkrycia naukowe lub znaleźć wyjaśnienia zaobserwowanych już zjawisk. „Laboratorium w szufladzie. Biologia” to tomik na pograniczu biologii i chemii organicznej, wykraczający sporo poza wiadomości z podręczników. Stanisław Łoboziak przekonuje, że biologią mogą się zainteresować wszyscy. Naczyń i narzędzi potrzebnych do przeprowadzania eksperymentów poleca szukać… w kuchni (ale kilka razy ostrzega, by raz użytych do ćwiczeń nie przenosić z powrotem do kuchennych celów). Nie do końca wystarczy wyposażenie kuchni, bo przyda się między innymi mikroskop, ale i tak dzisiaj dostęp do tego typu sprzętów jest dużo łatwiejszy niż dawniej.
Zaczyna autor od… wydzielenia i obserwowania DNA. To oznacza, że będzie zamieniać teorię w praktykę, unaoczni odbiorcom, że tematy pracy biologa nie są tak abstrakcyjne. W ogóle pierwsze proponowane przez niego zadania przypominają te z lekcji: przygotowuje się preparaty i obserwuje komórki pod mikroskopem. Efekty trafiają do rysunku poglądowego i prowadzą bezpośrednio do wniosków. W dalszej kolejności autor zajmuje się między innymi fotosyntezą (sprawdza, jak rośliny produkują tlen pod wpływem światła), filtrowaniem wody, przygotowywaniem wskaźników z czerwonej kapusty. Zagląda do kuchni, opowiadając o jogurcie czy drożdżach, pozwala wyhodować rozmaite grzyby (między innymi na… papierze toaletowym) i zajmuje się owadożernymi roślinami. Podejmuje trudne zagadnienia (bioluminescencja) i takie, które nawet dla dzieci nie będą dziwne (zachowanie dżdżownic). Czasami trzeba będzie wykorzystać światło UV, czasami efekt badań da się od razu wykorzystać w codziennym życiu (sprawdzenie pH gleby podpowie, jakie rośliny będą dobrze rosły w domowym ogródku).
Każdy rozdział, osobny temat, to kilka składników. Najpierw autor wylicza potrzebny sprzęt oraz materiały – o ile w tej pierwszej dziedzinie można być kreatywnym i niektóre pozycje zastąpić innymi bez wychodzenia na zakupy, o tyle przy gromadzeniu materiałów trzeba się będzie napracować: zdobyć moczarkę kanadyjską, rozmaite roztwory a nawet… larwy much plujek lub kawałek świeżo ściętego drewna z drzewa bukowego. Korzystanie z tomiku wymagać więc będzie wysiłku, ale wynagrodzi to możliwość obserwowania opisanych w książce zjawisk. To jak dokonywanie odkryć, ale bez zdawania się na przypadek – sposób na zainteresowanie nauką najbardziej opornych. Po spisie potrzebnych rzeczy pojawia się procedura, czyli opis – krok po kroku – koniecznych czynności. Autor nic nie pozostawia przypadkowi, dokładnie odmierza wartości i nie daje miejsca na modyfikacje. Kolejny punkt opisu to obserwacje – tu pojawia się krótki przegląd tego, co odbiorcy powinni samodzielnie zauważyć, ewentualnie – na czym się skupić. Obserwacje są bardzo krótkie, rozbudowane stają się wnioski – kolejny punkt obowiązkowy każdego rozdziału. Autor chce bowiem wytłumaczyć czytelnikom, co oznacza przeprowadzone doświadczenie, jak przydaje się w codzienności – i wprowadza tu też sporą dawkę fachowej wiedzy, tak, aby oprócz samego doświadczenia odbiorcy umieli też wyjaśnić proces. To miejsce na dodatkowe komentarze, które wprowadzone na początku mogłyby co bardziej niecierpliwych zniechęcić do pracy. Część rozdziałów zamyka bonus „czy wiesz, że”, z możliwością poszerzania wiedzy o dalsze ciekawostki. „Laboratorium w szufladzie. Biologia” to książka, która ma oswajać z nauką.
środa, 24 stycznia 2018
Agnieszka Wolny-Hamkało: Moja córka komunistka
W.A.B., Warszawa 2018.
Melodia rzeczywistości
Jest Agnieszka Wolny-Hamkało autorką, która ceni sobie brzmienie słów, niezależnie od tego, jaką treść przekazywać będzie odbiorcom. Posługuje się specyficznym poetyckim stylem, który przebija się nawet przez dramatyczne przesłania. W związku z tym nie ma większego znaczenia, że tłem do opowieści stają się wydarzenia z II połowy XX wieku, obraz obyczajowości PRL-u – w zasadzie każda historia przekształciłaby się w nieco oniryczny spektakl, w którym forma stanowi wyróżnik. „Moja córka komunistka”, jakby na przekór tytułowi, eksponuje liryzm, stylistyka to wartość, która miejscami okazuje się nadrzędna – a przecież autorka przygotowuje relację złożoną z licznych migawek. Operuje faktami i symbolami, odwołuje się albo do czytelnych motywów społecznych, albo do scenek, które definiują bohaterów. Wykorzystuje szereg typowych chwytów: przecież porusza się w obszarze doskonale odbiorcom z autopsji znanych zjawisk – ale i wątków przerabianych przez kolejnych autorów w powieściach o dojrzewaniu czy w reminiscencyjnych lekturach. Inspirację autorka czerpie ze wspomnień lub ze skostniałych struktur. Nie potrzebuje nowości – bo wyświechtanym zdarzeniom i tak nada blasku przez opracowanie literackie całości. Narracja jest tu muzyką – i to nie egzaltowany komentarza, wrażenie lekturowe. Przez tę opowieść się przepływa – a przyjemność lekturowa czasami stoi w sprzeczności z treścią.
W ramach fabuły autorka fajerwerków nie proponuje, bo też i nie może, jeśli chce się odwoływać do codzienności PRL-u, a nie uciekać w wydumaną akcję. Ponadto jej wyobraźnię hamuje proces dojrzewania, zestaw naturalnych, czasem wyolbrzymianych sygnałów osiągnięcia kolejnego etapu egzystencji. Czytelnicy podążają za Anną od jej dzieciństwa – towarzyszą w spełnianiu przez ojca pierwszych marzeń, w pierwszych dziecinnych psikusach, które mogą zaważyć na życiowych doświadczeniach, we wtajemniczeniach religijnych i cielesnych. Kiedy Anna dorasta, pojawiają się nowe możliwości i nowe pokusy. Bohaterka za sprawą znajomych eksperymentuje z subkulturami, próbuje udowodnić innym swoją wartość przez realizowanie niezgodnych z prawem zadań. Bywa i tak, że robi coś z czystej ciekawości, pod wpływem impulsu czy reakcji stadnych, a potem żałuje (tak dzieje się z okropnym pornolem, jaki w gronie przyjaciół ma obejrzeć). Podróż przez życie Anny to wynajdowanie kolejnych haczyków, motywów, które składają się na charakter postaci, powrócą w streszczeniu życiorysu. Nie są to zjawiska wyjątkowe – takie stają się dopiero w szerszym kontekście, przez ich namnożenie i znaczenie dla bohaterki, ale też przez samą narrację. Pewne doświadczenia Anna przejść musi, bo to element wtajemniczenia społecznego, inne stanowią niezbędne znaki upływu czasu – żeby tom nie zrobił się dziurawy.
Ale Anna, spajająca w końcu zewnętrzne wydarzenia i nadająca im osobną logikę, jest w tym wszystkim postacią zadziwiająco bierną. Podporządkowuje się innym, spełnia ich polecenia lub prośby, realizuje oczekiwania, ale nie czerpie z tego żadnej satysfakcji ani przyjemności. Daje sobą sterować, co nie ma poważniejszych konsekwencji – poza rosnącym bagażem doświadczeń. Życie Anny ma stać się przeglądem opcji ludzi dorastających w okresie PRL-u. Jednocześnie Agnieszka Wolny-Hamkało unika budowania nastroju opartego na wiedzy powszechnej i stereotypach. Chociaż przedstawia wydarzenia charakterystyczne, nie realizuje ich sztampowo, w narracji unika szablonów czy powtarzania oczywistości. Agnieszka Wolny-Hamkało realizuje opowieść o podrasowanej prawdzie (znaczącej dla jednostki), ale sposobem na prowadzenie historii dopiero przyciągnie do siebie czytelników. Wtedy staje się poetką, i to w ramach konkretnej relacji.
Melodia rzeczywistości
Jest Agnieszka Wolny-Hamkało autorką, która ceni sobie brzmienie słów, niezależnie od tego, jaką treść przekazywać będzie odbiorcom. Posługuje się specyficznym poetyckim stylem, który przebija się nawet przez dramatyczne przesłania. W związku z tym nie ma większego znaczenia, że tłem do opowieści stają się wydarzenia z II połowy XX wieku, obraz obyczajowości PRL-u – w zasadzie każda historia przekształciłaby się w nieco oniryczny spektakl, w którym forma stanowi wyróżnik. „Moja córka komunistka”, jakby na przekór tytułowi, eksponuje liryzm, stylistyka to wartość, która miejscami okazuje się nadrzędna – a przecież autorka przygotowuje relację złożoną z licznych migawek. Operuje faktami i symbolami, odwołuje się albo do czytelnych motywów społecznych, albo do scenek, które definiują bohaterów. Wykorzystuje szereg typowych chwytów: przecież porusza się w obszarze doskonale odbiorcom z autopsji znanych zjawisk – ale i wątków przerabianych przez kolejnych autorów w powieściach o dojrzewaniu czy w reminiscencyjnych lekturach. Inspirację autorka czerpie ze wspomnień lub ze skostniałych struktur. Nie potrzebuje nowości – bo wyświechtanym zdarzeniom i tak nada blasku przez opracowanie literackie całości. Narracja jest tu muzyką – i to nie egzaltowany komentarza, wrażenie lekturowe. Przez tę opowieść się przepływa – a przyjemność lekturowa czasami stoi w sprzeczności z treścią.
W ramach fabuły autorka fajerwerków nie proponuje, bo też i nie może, jeśli chce się odwoływać do codzienności PRL-u, a nie uciekać w wydumaną akcję. Ponadto jej wyobraźnię hamuje proces dojrzewania, zestaw naturalnych, czasem wyolbrzymianych sygnałów osiągnięcia kolejnego etapu egzystencji. Czytelnicy podążają za Anną od jej dzieciństwa – towarzyszą w spełnianiu przez ojca pierwszych marzeń, w pierwszych dziecinnych psikusach, które mogą zaważyć na życiowych doświadczeniach, we wtajemniczeniach religijnych i cielesnych. Kiedy Anna dorasta, pojawiają się nowe możliwości i nowe pokusy. Bohaterka za sprawą znajomych eksperymentuje z subkulturami, próbuje udowodnić innym swoją wartość przez realizowanie niezgodnych z prawem zadań. Bywa i tak, że robi coś z czystej ciekawości, pod wpływem impulsu czy reakcji stadnych, a potem żałuje (tak dzieje się z okropnym pornolem, jaki w gronie przyjaciół ma obejrzeć). Podróż przez życie Anny to wynajdowanie kolejnych haczyków, motywów, które składają się na charakter postaci, powrócą w streszczeniu życiorysu. Nie są to zjawiska wyjątkowe – takie stają się dopiero w szerszym kontekście, przez ich namnożenie i znaczenie dla bohaterki, ale też przez samą narrację. Pewne doświadczenia Anna przejść musi, bo to element wtajemniczenia społecznego, inne stanowią niezbędne znaki upływu czasu – żeby tom nie zrobił się dziurawy.
Ale Anna, spajająca w końcu zewnętrzne wydarzenia i nadająca im osobną logikę, jest w tym wszystkim postacią zadziwiająco bierną. Podporządkowuje się innym, spełnia ich polecenia lub prośby, realizuje oczekiwania, ale nie czerpie z tego żadnej satysfakcji ani przyjemności. Daje sobą sterować, co nie ma poważniejszych konsekwencji – poza rosnącym bagażem doświadczeń. Życie Anny ma stać się przeglądem opcji ludzi dorastających w okresie PRL-u. Jednocześnie Agnieszka Wolny-Hamkało unika budowania nastroju opartego na wiedzy powszechnej i stereotypach. Chociaż przedstawia wydarzenia charakterystyczne, nie realizuje ich sztampowo, w narracji unika szablonów czy powtarzania oczywistości. Agnieszka Wolny-Hamkało realizuje opowieść o podrasowanej prawdzie (znaczącej dla jednostki), ale sposobem na prowadzenie historii dopiero przyciągnie do siebie czytelników. Wtedy staje się poetką, i to w ramach konkretnej relacji.
wtorek, 23 stycznia 2018
Marta Matyszczak: Strzały nad jeziorem
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2018.
Śledztwo
Gucio mógłby spokojnie być jedyną czworonożną gwiazdą "Strzałów nad jeziorem", trzeciej powieści o perypetiach Szymona Solańskiego i Róży Kwiatkowskiej. Ale Marta Matyszczak do Barlinka sprowadza... szkielet prehistorycznego olbrzymiego nosorożca. Na ów szkielet natyka się w jeziorze Róża, a dalej wydarzenia następują po sobie lawinowo. Najważniejsze jest to, że dziennikarka trafia do aresztu, oskarżona o morderstwo. Szymon Solański chce wyciągnąć przyjaciółkę z tarapatów, wpłaca za nią niemałą kaucję i pilnuje, żeby amatorskim śledztwem Róża nie zaszkodziła sobie jeszcze bardziej. Sam zresztą próbuje znaleźć mordercę. Dodatkowy smaczek zapewnia obecność Olka Szpona, wszędobylskiego dziennikarza brukowca, który zrobi wszystko, by tylko zdobyć sensacyjny materiał. Spokojny Barlinek okazuje się znakomitym tłem dla kryminalno-obyczajowej akcji, w której, jak zwykle, króluje humor. Marta Matyszczak nie zwalnia tempa: jej dwie pierwsze powieści były powrotem do dowcipnych i sycących czytadeł, "Strzały nad jeziorem" są równie dobre. Autorka dba o różnorodność miejsc (śląskość staje się tu dodatkiem, a nie celem samym w sobie, co umożliwia cieszenie się lekturą wszystkim odbiorcom, bez regionalnych zawężeń), różnorodność sytuacji i intryg. Zmienia nawet status bohaterów. Tym razem Róża chudnie i zamienia się w superlaskę, Solański za to wychodzi z permanentnego finansowego kryzysu za sprawą spadku. Tylko Gucio pozostaje sobą, sarkastycznie nastawionym do rzeczywistości psem, który dużo rozumie, ale nie zawsze może swoją wiedzą podzielić się z innymi.
Parę (a z Guciem - trójkę) sympatycznych bohaterów Marta Matyszczak obudowuje kolejnymi postaciami o wyrazistych charakterach. Tomek, syn hotelarzy, para się złodziejstwem (ale drobnym, na większe przekręty nie wystarcza mu ochoty z lenistwa). Olek Szpon reprezentuje to, co najgorsze w podłym dziennikarstwie. Mecenas Potomek-Chojarska zagina parol na Solańskiego, stając się pierwszą konkurentką Róży. W okolicy roi się od nietuzinkowych bohaterów - każdy niby stworzony jest na pojedynczym stereotypie, ale nie ma się wrażenia papierowości czy bylejakości. Wszystko doskonale ze sobą współgra, przyćmiewając aż kryminalne śledztwo. Bo sprawa śmierci profesora Siudka to tylko pretekst do snucia wielobarwnej i wesołej historii towarzyskiej.
Marta Matyszczak po raz kolejny uruchamia satyrę na wielu planach. Przemyca opinię na temat powszechnej wycinki drzew (dla równowagi karykaturalizuje też sylwetkę zwariowanej pani ekolog, Gośki Wrony), drwi sobie z języka magazynów plotkarskich (artykuły Olka Szpona!). Tym, którzy lubią komizm sytuacyjny, proponuje kilka mistrzowskich scenek slapstickowych, z kolei amatorom językowych zabaw funduje zręcznie wplatane w opowieść nieprzezroczyste kolokwializmy. Wywody Gucia skrzą się od ironii i bawią również zderzaniem wiedzy i obserwacji. Nie są infantylne, autorka doskonale radzi sobie z narracją psa (chyba że pisze to sam Gucio, co też jest możliwe...). "Strzały nad jeziorem" są obyczajówką kryminalną z przymrużeniem oka - a cała seria tym różni się od produkowanych masowo po Chmielewskiej tekstów, że jest spójna, przemyślana i zagęszczana wydarzeniami może mało istotnymi dla samej intrygi, ale wprowadzającymi odbiorców w rzeczywistość postaci.
Pierwszą książką Marta Matyszczak przebojem wdarła się na rynek literatury rozrywkowej. Drugą pokazała, że warto śledzić jej twórczość. Trzecią udowadnia mocną pozycję na księgarskich ladach. Przywiązuje do Gucia, Szymona i Róży, buduje dla odbiorców kolejną przestrzeń, w której chce się przebywać - dla wytchnienia. "Strzały nad jeziorem" to powieść lekka i pełna pomysłów. Spodoba się i fanom obyczajówek (nie tylko kobiecych!), i smakoszom kryminałów. Jest co poczytać, jest się z czego pośmiać.
Śledztwo
Gucio mógłby spokojnie być jedyną czworonożną gwiazdą "Strzałów nad jeziorem", trzeciej powieści o perypetiach Szymona Solańskiego i Róży Kwiatkowskiej. Ale Marta Matyszczak do Barlinka sprowadza... szkielet prehistorycznego olbrzymiego nosorożca. Na ów szkielet natyka się w jeziorze Róża, a dalej wydarzenia następują po sobie lawinowo. Najważniejsze jest to, że dziennikarka trafia do aresztu, oskarżona o morderstwo. Szymon Solański chce wyciągnąć przyjaciółkę z tarapatów, wpłaca za nią niemałą kaucję i pilnuje, żeby amatorskim śledztwem Róża nie zaszkodziła sobie jeszcze bardziej. Sam zresztą próbuje znaleźć mordercę. Dodatkowy smaczek zapewnia obecność Olka Szpona, wszędobylskiego dziennikarza brukowca, który zrobi wszystko, by tylko zdobyć sensacyjny materiał. Spokojny Barlinek okazuje się znakomitym tłem dla kryminalno-obyczajowej akcji, w której, jak zwykle, króluje humor. Marta Matyszczak nie zwalnia tempa: jej dwie pierwsze powieści były powrotem do dowcipnych i sycących czytadeł, "Strzały nad jeziorem" są równie dobre. Autorka dba o różnorodność miejsc (śląskość staje się tu dodatkiem, a nie celem samym w sobie, co umożliwia cieszenie się lekturą wszystkim odbiorcom, bez regionalnych zawężeń), różnorodność sytuacji i intryg. Zmienia nawet status bohaterów. Tym razem Róża chudnie i zamienia się w superlaskę, Solański za to wychodzi z permanentnego finansowego kryzysu za sprawą spadku. Tylko Gucio pozostaje sobą, sarkastycznie nastawionym do rzeczywistości psem, który dużo rozumie, ale nie zawsze może swoją wiedzą podzielić się z innymi.
Parę (a z Guciem - trójkę) sympatycznych bohaterów Marta Matyszczak obudowuje kolejnymi postaciami o wyrazistych charakterach. Tomek, syn hotelarzy, para się złodziejstwem (ale drobnym, na większe przekręty nie wystarcza mu ochoty z lenistwa). Olek Szpon reprezentuje to, co najgorsze w podłym dziennikarstwie. Mecenas Potomek-Chojarska zagina parol na Solańskiego, stając się pierwszą konkurentką Róży. W okolicy roi się od nietuzinkowych bohaterów - każdy niby stworzony jest na pojedynczym stereotypie, ale nie ma się wrażenia papierowości czy bylejakości. Wszystko doskonale ze sobą współgra, przyćmiewając aż kryminalne śledztwo. Bo sprawa śmierci profesora Siudka to tylko pretekst do snucia wielobarwnej i wesołej historii towarzyskiej.
Marta Matyszczak po raz kolejny uruchamia satyrę na wielu planach. Przemyca opinię na temat powszechnej wycinki drzew (dla równowagi karykaturalizuje też sylwetkę zwariowanej pani ekolog, Gośki Wrony), drwi sobie z języka magazynów plotkarskich (artykuły Olka Szpona!). Tym, którzy lubią komizm sytuacyjny, proponuje kilka mistrzowskich scenek slapstickowych, z kolei amatorom językowych zabaw funduje zręcznie wplatane w opowieść nieprzezroczyste kolokwializmy. Wywody Gucia skrzą się od ironii i bawią również zderzaniem wiedzy i obserwacji. Nie są infantylne, autorka doskonale radzi sobie z narracją psa (chyba że pisze to sam Gucio, co też jest możliwe...). "Strzały nad jeziorem" są obyczajówką kryminalną z przymrużeniem oka - a cała seria tym różni się od produkowanych masowo po Chmielewskiej tekstów, że jest spójna, przemyślana i zagęszczana wydarzeniami może mało istotnymi dla samej intrygi, ale wprowadzającymi odbiorców w rzeczywistość postaci.
Pierwszą książką Marta Matyszczak przebojem wdarła się na rynek literatury rozrywkowej. Drugą pokazała, że warto śledzić jej twórczość. Trzecią udowadnia mocną pozycję na księgarskich ladach. Przywiązuje do Gucia, Szymona i Róży, buduje dla odbiorców kolejną przestrzeń, w której chce się przebywać - dla wytchnienia. "Strzały nad jeziorem" to powieść lekka i pełna pomysłów. Spodoba się i fanom obyczajówek (nie tylko kobiecych!), i smakoszom kryminałów. Jest co poczytać, jest się z czego pośmiać.
poniedziałek, 22 stycznia 2018
Jarosław Kamiński: Tylko Lola
W.A.B., Warszawa 2017.
Z brzegu
Dwie są narracje w tej powieści – i rozbieżnościami ilustrują różnice między dwiema bohaterkami, Niną i Lidią. Kobiety analizują własne życie – każda na swój sposób i specyficznym językiem, ale też doświadczają skrajnie odmiennych sytuacji. Lidia zawsze jest tą bardziej zaangażowaną. Przedstawicielka starszego pokolenia, nie daje się złamać byle czym. Odnajduje się w najdziwniejszych momentach i ekstremalnych punktach historii. Wydaje się silniejsza i bardziej zahartowana – w swoim czasie zresztą odważyła się na miłość do Loli – piękne, wyzwalające mimo że zakazane uczucie. Lidia, która na swoim koncie ma szereg wygranych potyczek z losem i historią, teraz słabnie w oczach. Nie potrafi pogodzić się z własnymi emocjami, oddala się od siebie samej. Przemianę i rozpad osobowości widać w jej języku. Lidia nie używa tradycyjnej gramatyki, stylizowaną na oralną pieśń opowieść prowadzi z zaburzeniem wszelkich reguł składniowych czy ortograficznych. Urywa zdania, nie kończy myśli, a poszarpane wzmianki mają większą siłę rażenia niż dopowiadane wiadomości. Lidia traci kontakt z rzeczywistością, a jej jedynym ratunkiem ma być Lola. Wielka nieobecna, co do której istnienia momentami ma się wątpliwości. Bo Lola to ucieleśnienie niematerialnych wartości, Lola uosabia wolność, Lola niesie nadzieję i szansę na normalność, Lola obala reguły – nie pozwoli ani na słabość, ani na podporządkowanie się systemom. Destrukcja Lidii nie jest możliwa, dopóki trwa Lola. Wszystko jedno: w pamięci, w marzeniach czy w majakach.
Nina inaczej – jest do bólu konkretna, co automatycznie przenosi się i na jej język. Nina opowiada zwyczajnie, bo to, co ma do przekazania, nie dotyczy jej nieuchwytnych przeżyć, a wydarzeń znanych już z historii. Nina to ofiara antysemityzmu. Teraz (w połowie lat 80.) mieszka w Ameryce i może odwrócić się tyłem do przeszłości, by tak zamanifestować lekceważący do niej stosunek. W latach 60. ktoś odkrywa żydowskie pochodzenie Niny –kobieta zostaje zmuszona do opuszczenia kraju, a przedtem przeżywa szereg upokorzeń. To sposób na pokazanie, jak wielka historia niszczy jednostki. Kamiński nie wykorzystuje tu przecież ani nowego motywu, ani oryginalnego kierunku rozwoju fabuły. Jednak przez kreacje postaci zyskuje zupełnie nowe brzmienie, jakby prozę oniryczną mimo mocnego zakotwiczenia w realiach. Autor wcale nie stara się szerzyć wiedzy historycznej, autentyzm wydarzeń służy mu za tło do poetyckiej relacji z nietuzinkowymi bohaterkami. Liczy się to, co postacie czują i co myślą – czytelnicy otrzymują więc dostęp do intymnych analiz. Te przekształcenia znajdują swoje miejsce w języku, ale też w konsekwentnie budowanych charakterach bohaterek. „Tylko Lola” to zatem inne spojrzenie na przeszłość.
Jarosław Kamiński odsuwa do XX wieku akcję książki, ale unika przy tym zaznaczania tego, co stało się stereotypem w modzie na PRL i obecnie. Woli pokazać system, który niszczy ludzi – razem z przykładami działania. Obok opowieści o Lidii i Ninie (które nawet w pewnym momencie poznają się i zostaną niemal zmuszone do skonfrontowania doświadczeń), prezentuje tu również losy nieszablonowo myślących, niezależnych jednostek w ciągłym starciu z wielką historią. W tomie „Tylko Lola” nieistniejąca postać tytułowa ma największe szanse na zachowanie godności i wygraną. Ci, którzy żyją i borykają się z przemianami politycznymi, są skazani na szeregi niepowodzeń.
Z brzegu
Dwie są narracje w tej powieści – i rozbieżnościami ilustrują różnice między dwiema bohaterkami, Niną i Lidią. Kobiety analizują własne życie – każda na swój sposób i specyficznym językiem, ale też doświadczają skrajnie odmiennych sytuacji. Lidia zawsze jest tą bardziej zaangażowaną. Przedstawicielka starszego pokolenia, nie daje się złamać byle czym. Odnajduje się w najdziwniejszych momentach i ekstremalnych punktach historii. Wydaje się silniejsza i bardziej zahartowana – w swoim czasie zresztą odważyła się na miłość do Loli – piękne, wyzwalające mimo że zakazane uczucie. Lidia, która na swoim koncie ma szereg wygranych potyczek z losem i historią, teraz słabnie w oczach. Nie potrafi pogodzić się z własnymi emocjami, oddala się od siebie samej. Przemianę i rozpad osobowości widać w jej języku. Lidia nie używa tradycyjnej gramatyki, stylizowaną na oralną pieśń opowieść prowadzi z zaburzeniem wszelkich reguł składniowych czy ortograficznych. Urywa zdania, nie kończy myśli, a poszarpane wzmianki mają większą siłę rażenia niż dopowiadane wiadomości. Lidia traci kontakt z rzeczywistością, a jej jedynym ratunkiem ma być Lola. Wielka nieobecna, co do której istnienia momentami ma się wątpliwości. Bo Lola to ucieleśnienie niematerialnych wartości, Lola uosabia wolność, Lola niesie nadzieję i szansę na normalność, Lola obala reguły – nie pozwoli ani na słabość, ani na podporządkowanie się systemom. Destrukcja Lidii nie jest możliwa, dopóki trwa Lola. Wszystko jedno: w pamięci, w marzeniach czy w majakach.
Nina inaczej – jest do bólu konkretna, co automatycznie przenosi się i na jej język. Nina opowiada zwyczajnie, bo to, co ma do przekazania, nie dotyczy jej nieuchwytnych przeżyć, a wydarzeń znanych już z historii. Nina to ofiara antysemityzmu. Teraz (w połowie lat 80.) mieszka w Ameryce i może odwrócić się tyłem do przeszłości, by tak zamanifestować lekceważący do niej stosunek. W latach 60. ktoś odkrywa żydowskie pochodzenie Niny –kobieta zostaje zmuszona do opuszczenia kraju, a przedtem przeżywa szereg upokorzeń. To sposób na pokazanie, jak wielka historia niszczy jednostki. Kamiński nie wykorzystuje tu przecież ani nowego motywu, ani oryginalnego kierunku rozwoju fabuły. Jednak przez kreacje postaci zyskuje zupełnie nowe brzmienie, jakby prozę oniryczną mimo mocnego zakotwiczenia w realiach. Autor wcale nie stara się szerzyć wiedzy historycznej, autentyzm wydarzeń służy mu za tło do poetyckiej relacji z nietuzinkowymi bohaterkami. Liczy się to, co postacie czują i co myślą – czytelnicy otrzymują więc dostęp do intymnych analiz. Te przekształcenia znajdują swoje miejsce w języku, ale też w konsekwentnie budowanych charakterach bohaterek. „Tylko Lola” to zatem inne spojrzenie na przeszłość.
Jarosław Kamiński odsuwa do XX wieku akcję książki, ale unika przy tym zaznaczania tego, co stało się stereotypem w modzie na PRL i obecnie. Woli pokazać system, który niszczy ludzi – razem z przykładami działania. Obok opowieści o Lidii i Ninie (które nawet w pewnym momencie poznają się i zostaną niemal zmuszone do skonfrontowania doświadczeń), prezentuje tu również losy nieszablonowo myślących, niezależnych jednostek w ciągłym starciu z wielką historią. W tomie „Tylko Lola” nieistniejąca postać tytułowa ma największe szanse na zachowanie godności i wygraną. Ci, którzy żyją i borykają się z przemianami politycznymi, są skazani na szeregi niepowodzeń.
niedziela, 21 stycznia 2018
Bill Watterson: Calvin i Hobbes. Dziki kot, psychopatyczny morderca
Egmont, Warszawa 2016.
Klasyka dowcipu
Kwintesencja dzieciństwa to to, co w komiksowych paskach Billa Wattersona najważniejsze – i jednocześnie najbardziej trafnie uchwycone. Calvin – rezolutny sześciolatek oraz Hobbes, jego pluszowy tygrys – to para przyjaciół, którzy są w stanie dokonać razem rzeczy niemożliwych. Pokazuje, co oznacza zabawa, wyobraźnia i beztroska. W duecie Calvin – Hobbes sprytniejszy i lepszy jest zwykle Hobbes. Calvin bywa górą tylko czasami, ale i tak nie przeszkadza mu to w obmyślaniu coraz to nowych intryg i szaleństw. Zimą mały chłopiec zajmuje się lepieniem całego świata ze śniegu. Bałwany proponowane przez tego bohatera wybitnie urozmaicają podwórko. Stały motyw dziecięcych rozrywek ulega tu rozbudowaniu w stopniu wręcz niewyobrażalnym: Calvin pokazuje, jak kreatywnie podejść do stereotypu. Ale nie jest to jedyny motyw, w którym wiedzie prym. Chociaż w szkole na lekcjach nie radzi sobie zbyt dobrze, pomysłów można mu tylko pozazdrościć. Hobbes z kolei to nie tylko przytulanka. Bywa naprawdę dziki i drapieżny, zaspokaja żądze przygód. Wybudzony ze snu rzuca się natychmiast na Calvina, żeby go podrapać i pogryźć. Bywa też przezorny – nie realizuje wszystkich propozycji przyjaciela. Nie podejmuje zbędnego ryzyka, na przykład przy zjeżdżaniu z wyjątkowo stromych górek.
„Dziki kot, psychopatyczny morderca” to jeden z mniejszych formatem tomików z przygodami Calvina i Hobbesa, ale też jeden z bardziej reprezentatywnych dla serii. Autor wprawdzie zawsze trzyma wysoki poziom i pasków komiksowych, i samych dowcipów, ale tutaj znalazł się przekrój przez charakterystyczne dla przygód Calvina tematy. Jest i szkoła, i Zuzia Derkins (oraz klub PFUJ), pani Kornik, która środek uspokajający pije już prosto z butelki. Są rodzice, którzy wcale nie uznają bezstresowego wychowania (zresztą w czasach Wattersona nikt jeszcze nie znał takiego sposobu na kilkulatki) – wyznaczają zasady i zabraniają wielu dziecięcych przyjemności. Torpedują szaleństwa, wymagają przestrzegania czasu na odrabianie lekcji i wyjścia na podwórko. W tym tomiku więcej jest zimy z charakterystycznymi rozrywkami (sanki, bitwy na śnieżki, lepienie bałwanów i… robienie śladów na śniegu), ale czasami pojawia się migawka z wakacji. Powraca świat telewizji, która oducza dzieci skupienia i samodzielnego myślenia, podsuwa za to jedynie bezwartościową i pustą rozrywkę.
Calvin to karykatura kilkulatka, która jednak w żadnym momencie nie traci rysów prawdziwości. Nawet jeśli bohater posługuje się wyrażeniami zaczerpniętymi ze świata dorosłych lub stanowi satyrę na rzeczywistość, nie przestaje być sobą – wiarygodnym, nieznośnym dzieciakiem. W tym tandemie to Hobbes jest bardziej dorosły – przewidujący i odpowiedzialny. Jest też nastawiony ironicznie do wszelkich przejawów przesady. Bywa głosem rozsądku, ale i… zwierzęciem. I na zderzeniu postaci najlepiej widać złożoność humoru Billa Wattersona. Ten autor posługuje się z dużą wprawą różnymi rodzajami dowcipu, kieruje się przede wszystkim do dorosłych, chociaż i mali odbiorcy będą mieć sporo przyjemności z lektury. Te obrazki i paski komiksowe odczytuje się na wielu poziomach żartu, humor pojawia się nie tylko w puentach, ale i w kolejnych kadrach. Watterson tworzy miniserie – kiedy przez kilka stripów rozwija jeden motyw, czasami stosuje też cykle tematyczne, kiedy powraca do konkretnych sytuacji – z nowym pomysłem na ich rozwinięcie. W ten sposób Calvin i Hobbes nigdy się odbiorcom nie znudzą.
Watterson rysuje przede wszystkim czarno-białe szkice, ale bardzo dba o precyzję i czytelność mimiki oraz gestów. Rysunki są zrozumiałe na płaszczyźnie grafiki, nie stanowią tylko uzupełnienia dla tekstowych pomysłów – zresztą czasami Watterson decyduje się na minikreskówkę, cykl kadrów bez komentarzy słownych – a wrażenie jest równie silne. „Dziki kot, psychopatyczny morderca” to zestaw fantastycznych pomysłów zamkniętych w krótkich stripach. Każda pojedyncza historyjka ma dużą siłę przebicia – wszystkie razem składają się na piękną – komiczną – wizję dzieciństwa, które wprawdzie nie jest wolne od codziennych trosk, ale przynosi rozrywkę każdemu. Bill Watterson jest dobrym następcą tradycji rozrywkowych Schulza (Fistaszki!) i także przeszedł już do klasyki. Jako twórca imponuje dowcipem, ale też sposobem rysowania. Przygody Calvina i Hobbesa budzą tęsknotę za dzieciństwem, stanowią wyśmienitą lekturę dla wszystkich.
Klasyka dowcipu
Kwintesencja dzieciństwa to to, co w komiksowych paskach Billa Wattersona najważniejsze – i jednocześnie najbardziej trafnie uchwycone. Calvin – rezolutny sześciolatek oraz Hobbes, jego pluszowy tygrys – to para przyjaciół, którzy są w stanie dokonać razem rzeczy niemożliwych. Pokazuje, co oznacza zabawa, wyobraźnia i beztroska. W duecie Calvin – Hobbes sprytniejszy i lepszy jest zwykle Hobbes. Calvin bywa górą tylko czasami, ale i tak nie przeszkadza mu to w obmyślaniu coraz to nowych intryg i szaleństw. Zimą mały chłopiec zajmuje się lepieniem całego świata ze śniegu. Bałwany proponowane przez tego bohatera wybitnie urozmaicają podwórko. Stały motyw dziecięcych rozrywek ulega tu rozbudowaniu w stopniu wręcz niewyobrażalnym: Calvin pokazuje, jak kreatywnie podejść do stereotypu. Ale nie jest to jedyny motyw, w którym wiedzie prym. Chociaż w szkole na lekcjach nie radzi sobie zbyt dobrze, pomysłów można mu tylko pozazdrościć. Hobbes z kolei to nie tylko przytulanka. Bywa naprawdę dziki i drapieżny, zaspokaja żądze przygód. Wybudzony ze snu rzuca się natychmiast na Calvina, żeby go podrapać i pogryźć. Bywa też przezorny – nie realizuje wszystkich propozycji przyjaciela. Nie podejmuje zbędnego ryzyka, na przykład przy zjeżdżaniu z wyjątkowo stromych górek.
„Dziki kot, psychopatyczny morderca” to jeden z mniejszych formatem tomików z przygodami Calvina i Hobbesa, ale też jeden z bardziej reprezentatywnych dla serii. Autor wprawdzie zawsze trzyma wysoki poziom i pasków komiksowych, i samych dowcipów, ale tutaj znalazł się przekrój przez charakterystyczne dla przygód Calvina tematy. Jest i szkoła, i Zuzia Derkins (oraz klub PFUJ), pani Kornik, która środek uspokajający pije już prosto z butelki. Są rodzice, którzy wcale nie uznają bezstresowego wychowania (zresztą w czasach Wattersona nikt jeszcze nie znał takiego sposobu na kilkulatki) – wyznaczają zasady i zabraniają wielu dziecięcych przyjemności. Torpedują szaleństwa, wymagają przestrzegania czasu na odrabianie lekcji i wyjścia na podwórko. W tym tomiku więcej jest zimy z charakterystycznymi rozrywkami (sanki, bitwy na śnieżki, lepienie bałwanów i… robienie śladów na śniegu), ale czasami pojawia się migawka z wakacji. Powraca świat telewizji, która oducza dzieci skupienia i samodzielnego myślenia, podsuwa za to jedynie bezwartościową i pustą rozrywkę.
Calvin to karykatura kilkulatka, która jednak w żadnym momencie nie traci rysów prawdziwości. Nawet jeśli bohater posługuje się wyrażeniami zaczerpniętymi ze świata dorosłych lub stanowi satyrę na rzeczywistość, nie przestaje być sobą – wiarygodnym, nieznośnym dzieciakiem. W tym tandemie to Hobbes jest bardziej dorosły – przewidujący i odpowiedzialny. Jest też nastawiony ironicznie do wszelkich przejawów przesady. Bywa głosem rozsądku, ale i… zwierzęciem. I na zderzeniu postaci najlepiej widać złożoność humoru Billa Wattersona. Ten autor posługuje się z dużą wprawą różnymi rodzajami dowcipu, kieruje się przede wszystkim do dorosłych, chociaż i mali odbiorcy będą mieć sporo przyjemności z lektury. Te obrazki i paski komiksowe odczytuje się na wielu poziomach żartu, humor pojawia się nie tylko w puentach, ale i w kolejnych kadrach. Watterson tworzy miniserie – kiedy przez kilka stripów rozwija jeden motyw, czasami stosuje też cykle tematyczne, kiedy powraca do konkretnych sytuacji – z nowym pomysłem na ich rozwinięcie. W ten sposób Calvin i Hobbes nigdy się odbiorcom nie znudzą.
Watterson rysuje przede wszystkim czarno-białe szkice, ale bardzo dba o precyzję i czytelność mimiki oraz gestów. Rysunki są zrozumiałe na płaszczyźnie grafiki, nie stanowią tylko uzupełnienia dla tekstowych pomysłów – zresztą czasami Watterson decyduje się na minikreskówkę, cykl kadrów bez komentarzy słownych – a wrażenie jest równie silne. „Dziki kot, psychopatyczny morderca” to zestaw fantastycznych pomysłów zamkniętych w krótkich stripach. Każda pojedyncza historyjka ma dużą siłę przebicia – wszystkie razem składają się na piękną – komiczną – wizję dzieciństwa, które wprawdzie nie jest wolne od codziennych trosk, ale przynosi rozrywkę każdemu. Bill Watterson jest dobrym następcą tradycji rozrywkowych Schulza (Fistaszki!) i także przeszedł już do klasyki. Jako twórca imponuje dowcipem, ale też sposobem rysowania. Przygody Calvina i Hobbesa budzą tęsknotę za dzieciństwem, stanowią wyśmienitą lekturę dla wszystkich.
My Little Pony
Egmont, Warszawa 2017.
Triumf dobra
Kucyki są miłe, przyjazne, tęczowe i dobre tak bardzo, że aż doprowadzają do mdłości – nieprzypadkowo stają się już na rynku rozrywkowym synonimem kiczu i stałym obiektem drwin. Ale przy tej jednoznacznie dobrej kreacji, przy całym przesłodzeniu i infantylizowaniu, biorą udział w wydarzeniach rodem z innej bajki. Bardzo silna jest bowiem podkreślana w fabułach z cyklu My Little Pony strefa mroku. Wierzyć się nie chce, że te idealizowane stworzonka mogą zdobyć sobie prawdziwych wrogów i doprowadzać do starć na dużą skalę. W końcu przyjaciółki Twilight Sparkle nie grzeszą inteligencją i są bardzo płochliwe, każde najmniejsze zagrożenie wpędza je w panikę. Tymczasem muszą stawiać czoła wyzwaniom dla superbohaterów – i wygrywać, bo w końcu dobro musi zatriumfować, zwłaszcza w tej bajce.
Filmowa opowieść „My Little Pony” to właśnie kwintesencja kucykowatości ubrana w zgrabny scenariusz. Na podstawie tego scenariusza powstała minipowieść, książka dla fanów bajki. Rozpoczyna się tu przygotowaniami do wielkiego święta, Festiwalu Przyjaźni. Kucyki są podekscytowane i chcą, by impreza udała się jak najlepiej. Każdy ma swoje zadania, więc nawet roztargnienie części bohaterek nie zepsuje wymowy całości. Święto zaszczycą swoją obecnością również dorosłe księżniczki, te, które stanowią wzór do naśladowania dla Twilight Sparkle i jej koleżanek. Te gwiazdy, niedostępne i pozbawione słabości, wyjątkowo piękne i rozumne, pełnią role marionetek. Najpierw służą do podziwiania. Później zostają zamienione w kamienie przez okrutnego kucyka, Tempest Shadow. Tylko Twilight Sparkle może w ogóle podjąć się misji ratunkowej i zawalczyć o pomoc dla księżniczek. Rozpoczyna się wielka i obfitująca w burzliwe przygody wyprawa, wyjątkowo trudna i pełna niebezpieczeństw. Jednak każdy mały fan cyklu wie, że kucyki są silne swoją przyjaźnią i nie mogłyby tak zwyczajnie przegrać z siłami zła. Im większe wyzwanie, tym bardziej mobilizują siły. Pokonują własne lęki, wspierają się nawzajem i mogą poczuć realną moc płynącą ze współdziałania.
W opowieści o kucykach dużo jest naiwności już na etapie wymyślania fabuły, tym bardziej dziwi zatem poziom zagrożenia wprowadzanego, gdy w grę wchodzi niebezpieczna magia. Wprawdzie dzieci lubią się bać przy bajkach, ale w wypadku My Little Pony rodzi się pytanie, czy problemy nie są zbyt skomplikowane jak na zdolności pojmowania kilkulatków. Niby wiadomo, że misja kucyków musi się powieść – a jednak element niepokoju pozostaje, i to coraz bardziej intensyfikowany. W opowieści strach może zostać zamaskowany dowcipem, cieszyć będą zwłaszcza ekstatyczne reakcje bohaterek – całe przerysowanie podporządkowane jest humorowi. Ekspresja kucyków wywołuje śmiech, to czynnik niezawodny w rozbawianiu odbiorców. „My Little Pony”, chociaż odrywa się od standardowych – obrazkowych – sposobów narracji, sprawdza się jako opowieść bajkowa. Na początku tomiku znajduje się krótkie rysunkowe streszczenie historii – dla tych, którzy chcieliby w miarę szybko zorientować się, co dzieje się w fabule. Warto jednak dla samej realizacji prześledzić pomysły zawarte w tej książce. Kucyki mają do zrealizowania niebezpieczną misję i chociaż nie należą do bohaterów obdarzonych wielkimi mocami, muszą wygrać, choćby dlatego, żeby dobro znów zatriumfowało.
Triumf dobra
Kucyki są miłe, przyjazne, tęczowe i dobre tak bardzo, że aż doprowadzają do mdłości – nieprzypadkowo stają się już na rynku rozrywkowym synonimem kiczu i stałym obiektem drwin. Ale przy tej jednoznacznie dobrej kreacji, przy całym przesłodzeniu i infantylizowaniu, biorą udział w wydarzeniach rodem z innej bajki. Bardzo silna jest bowiem podkreślana w fabułach z cyklu My Little Pony strefa mroku. Wierzyć się nie chce, że te idealizowane stworzonka mogą zdobyć sobie prawdziwych wrogów i doprowadzać do starć na dużą skalę. W końcu przyjaciółki Twilight Sparkle nie grzeszą inteligencją i są bardzo płochliwe, każde najmniejsze zagrożenie wpędza je w panikę. Tymczasem muszą stawiać czoła wyzwaniom dla superbohaterów – i wygrywać, bo w końcu dobro musi zatriumfować, zwłaszcza w tej bajce.
Filmowa opowieść „My Little Pony” to właśnie kwintesencja kucykowatości ubrana w zgrabny scenariusz. Na podstawie tego scenariusza powstała minipowieść, książka dla fanów bajki. Rozpoczyna się tu przygotowaniami do wielkiego święta, Festiwalu Przyjaźni. Kucyki są podekscytowane i chcą, by impreza udała się jak najlepiej. Każdy ma swoje zadania, więc nawet roztargnienie części bohaterek nie zepsuje wymowy całości. Święto zaszczycą swoją obecnością również dorosłe księżniczki, te, które stanowią wzór do naśladowania dla Twilight Sparkle i jej koleżanek. Te gwiazdy, niedostępne i pozbawione słabości, wyjątkowo piękne i rozumne, pełnią role marionetek. Najpierw służą do podziwiania. Później zostają zamienione w kamienie przez okrutnego kucyka, Tempest Shadow. Tylko Twilight Sparkle może w ogóle podjąć się misji ratunkowej i zawalczyć o pomoc dla księżniczek. Rozpoczyna się wielka i obfitująca w burzliwe przygody wyprawa, wyjątkowo trudna i pełna niebezpieczeństw. Jednak każdy mały fan cyklu wie, że kucyki są silne swoją przyjaźnią i nie mogłyby tak zwyczajnie przegrać z siłami zła. Im większe wyzwanie, tym bardziej mobilizują siły. Pokonują własne lęki, wspierają się nawzajem i mogą poczuć realną moc płynącą ze współdziałania.
W opowieści o kucykach dużo jest naiwności już na etapie wymyślania fabuły, tym bardziej dziwi zatem poziom zagrożenia wprowadzanego, gdy w grę wchodzi niebezpieczna magia. Wprawdzie dzieci lubią się bać przy bajkach, ale w wypadku My Little Pony rodzi się pytanie, czy problemy nie są zbyt skomplikowane jak na zdolności pojmowania kilkulatków. Niby wiadomo, że misja kucyków musi się powieść – a jednak element niepokoju pozostaje, i to coraz bardziej intensyfikowany. W opowieści strach może zostać zamaskowany dowcipem, cieszyć będą zwłaszcza ekstatyczne reakcje bohaterek – całe przerysowanie podporządkowane jest humorowi. Ekspresja kucyków wywołuje śmiech, to czynnik niezawodny w rozbawianiu odbiorców. „My Little Pony”, chociaż odrywa się od standardowych – obrazkowych – sposobów narracji, sprawdza się jako opowieść bajkowa. Na początku tomiku znajduje się krótkie rysunkowe streszczenie historii – dla tych, którzy chcieliby w miarę szybko zorientować się, co dzieje się w fabule. Warto jednak dla samej realizacji prześledzić pomysły zawarte w tej książce. Kucyki mają do zrealizowania niebezpieczną misję i chociaż nie należą do bohaterów obdarzonych wielkimi mocami, muszą wygrać, choćby dlatego, żeby dobro znów zatriumfowało.
sobota, 20 stycznia 2018
Dominika Skiba: Cyganeria artystyczna i cyganowanie w romantycznej Warszawie
Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 2016.
Testowanie bohemy
Cyganeria warszawska (w pisowni autorki Cyganeria Warszawska dla wyróżnienia zjawiska) to punkt odniesienia, jeden z kontekstów przy charakteryzowaniu działań z zakresu życia kulturalnego. Bohema artystyczna – zbiór niebieskich ptaków – swoimi oryginalnymi pomysłami albo też dziwactwami wprowadzała ferment w obyczajowości a i dokonaniach twórczych, inspirowała bądź inspiracje przenosiła. Chociaż do dzisiaj cyganeria funkcjonuje niemal jak stereotyp, zestaw oczywistych skojarzeń czy odsyłaczy – niewielu odbiorców zastanawia się nad przekazem, sensem bycia cyganem (w znaczeniu – artystą i pięknoduchem). Cały tom Dominiki Skiby jest próbą przedstawienia charakterów oraz tematów może nie wybijających się na pierwszy plan w życiu kulturalnym – ale o twórczym potencjale czy przepełnieniu anegdotami. Dwa tory działania wybiera Skiba: najpierw przedstawia po kolei kilka rozbudowanych szkiców biograficznych, by później przejść do analiz poszczególnych zjawisk literackich (między innymi kulturotwórczej i towarzyskiej roli kawiarni jako miejsca spotkań artystów, ale i rozwoju prasy literackiej, szczególnie periodyków, które przetrwać nie mogły, ale przez moment skupiały przedstawicieli bohemy). Takie ujęcie z jednej strony pomaga uświadomić sobie, jak bogatą galerię nietuzinkowych osobowości warto odkryć – z drugiej uzupełnia wiedzę o podstawowych nurtach i trendach w kulturze.
W charakterystykach postaci zwraca uwagę ciążenie w stronę beletrystyki i literackich odniesień. Uzyskuje ten efekt autorka zwłaszcza dzięki mikrocytatom, pojedynczym frazom z tekstów źródłowych. Brzmią one dziś i wtrącone w nowy kontekst bardzo egzotycznie, sprawdzają się zatem jako ilustracje, ale i dodatkowe wiadomości dla odbiorców, nadają specyficzny klimat szkicom. Podkreślają mimochodem jeszcze jeden ważny aspekt tomu. Dominika Skiba doskonale orientuje się w tekstach źródłowych. Odczytuje i interpretuje nie tylko to, co na pierwszym planie, zajmuje się również drobiazgami z tła, potrafi rozwijać w przypisach te detale o kolejne wiadomości, nie mniej ciekawe, chociaż poboczne dla opowieści. Nie gubi się w kontekstach czy dygresjach, nie psuje rytmu opowieści, mimo że nawet wizualnie przypisy dorównują objętością podstawowemu tekstowi. Czyta się tę publikację z przyjemnością i z uznaniem dla literackiego zacięcia autorki. Nie powiela ona schematów biograficznych w kolejnych rozdziałach. Na każdą postać znajduje osobny sposób, pomysł na komentarz. Umiejętnie wybiera anegdoty i buduje z nich życiorysowe portrety. Nawet jeśli do pewnych wiadomości nie byłaby w stanie dotrzeć, czytelnicy nie odczują braku. Poznają za to szereg ciekawostek, nierzadko humorystycznych. Nie szkodzi, jeśli nie dorównują znaczeniem encyklopedycznym danym. Dominika Skiba snuje opowieści o kolejnych „cyganach”, uprzyjemniając odbiorcom lekturę przez precyzyjne określanie kontekstu. Jest to książka stworzona na podstawie pracy doktorskiej, ale nie ma w niej hermetycznego stylu czy zamknięcia wyłącznie na akademickich czytelników. Tego typu publikacje, chociaż automatycznie zawężają krąg odbiorców za sprawą specjalistycznego tematu – pomagają zainteresować się różnymi przejawami życia literackiego. Skiba tworzy historię, która poza zestawianiem faktów ma jeszcze walory artystyczne i jako taka przypadnie do gustu większej grupie odbiorców.
Testowanie bohemy
Cyganeria warszawska (w pisowni autorki Cyganeria Warszawska dla wyróżnienia zjawiska) to punkt odniesienia, jeden z kontekstów przy charakteryzowaniu działań z zakresu życia kulturalnego. Bohema artystyczna – zbiór niebieskich ptaków – swoimi oryginalnymi pomysłami albo też dziwactwami wprowadzała ferment w obyczajowości a i dokonaniach twórczych, inspirowała bądź inspiracje przenosiła. Chociaż do dzisiaj cyganeria funkcjonuje niemal jak stereotyp, zestaw oczywistych skojarzeń czy odsyłaczy – niewielu odbiorców zastanawia się nad przekazem, sensem bycia cyganem (w znaczeniu – artystą i pięknoduchem). Cały tom Dominiki Skiby jest próbą przedstawienia charakterów oraz tematów może nie wybijających się na pierwszy plan w życiu kulturalnym – ale o twórczym potencjale czy przepełnieniu anegdotami. Dwa tory działania wybiera Skiba: najpierw przedstawia po kolei kilka rozbudowanych szkiców biograficznych, by później przejść do analiz poszczególnych zjawisk literackich (między innymi kulturotwórczej i towarzyskiej roli kawiarni jako miejsca spotkań artystów, ale i rozwoju prasy literackiej, szczególnie periodyków, które przetrwać nie mogły, ale przez moment skupiały przedstawicieli bohemy). Takie ujęcie z jednej strony pomaga uświadomić sobie, jak bogatą galerię nietuzinkowych osobowości warto odkryć – z drugiej uzupełnia wiedzę o podstawowych nurtach i trendach w kulturze.
W charakterystykach postaci zwraca uwagę ciążenie w stronę beletrystyki i literackich odniesień. Uzyskuje ten efekt autorka zwłaszcza dzięki mikrocytatom, pojedynczym frazom z tekstów źródłowych. Brzmią one dziś i wtrącone w nowy kontekst bardzo egzotycznie, sprawdzają się zatem jako ilustracje, ale i dodatkowe wiadomości dla odbiorców, nadają specyficzny klimat szkicom. Podkreślają mimochodem jeszcze jeden ważny aspekt tomu. Dominika Skiba doskonale orientuje się w tekstach źródłowych. Odczytuje i interpretuje nie tylko to, co na pierwszym planie, zajmuje się również drobiazgami z tła, potrafi rozwijać w przypisach te detale o kolejne wiadomości, nie mniej ciekawe, chociaż poboczne dla opowieści. Nie gubi się w kontekstach czy dygresjach, nie psuje rytmu opowieści, mimo że nawet wizualnie przypisy dorównują objętością podstawowemu tekstowi. Czyta się tę publikację z przyjemnością i z uznaniem dla literackiego zacięcia autorki. Nie powiela ona schematów biograficznych w kolejnych rozdziałach. Na każdą postać znajduje osobny sposób, pomysł na komentarz. Umiejętnie wybiera anegdoty i buduje z nich życiorysowe portrety. Nawet jeśli do pewnych wiadomości nie byłaby w stanie dotrzeć, czytelnicy nie odczują braku. Poznają za to szereg ciekawostek, nierzadko humorystycznych. Nie szkodzi, jeśli nie dorównują znaczeniem encyklopedycznym danym. Dominika Skiba snuje opowieści o kolejnych „cyganach”, uprzyjemniając odbiorcom lekturę przez precyzyjne określanie kontekstu. Jest to książka stworzona na podstawie pracy doktorskiej, ale nie ma w niej hermetycznego stylu czy zamknięcia wyłącznie na akademickich czytelników. Tego typu publikacje, chociaż automatycznie zawężają krąg odbiorców za sprawą specjalistycznego tematu – pomagają zainteresować się różnymi przejawami życia literackiego. Skiba tworzy historię, która poza zestawianiem faktów ma jeszcze walory artystyczne i jako taka przypadnie do gustu większej grupie odbiorców.
piątek, 19 stycznia 2018
Joanna Kulmowa: Moje żarty
Iskry, Warszawa 2017.
Radość wciąż aktualna
„Moje żarty” to tomik, który bardzo cieszy. Zwłaszcza tych, którzy twórczość Joanny Kulmowej przynajmniej w pewnym stopniu znają i wiedzą, że kryje w sobie mnóstwo uśmiechów, pogodnych spostrzeżeń, żartów i zabaw. Teraz te pomysły – mniej lub bardziej łączące się z komizmem – pojawiają się w pozornie niewielkiej książeczce. Dzięki „Moim żartom” można przyjrzeć się całemu wachlarzowi pomysłów i rozwiązań, jeszcze lepiej poznawać puenty. Dla autorki to możliwość niekoniecznie sentymentalnego powrotu do odkryć literackich, intertekstualnych, międzykulturowych, a czasami po prostu rodzaj zabawy, relaksu i oddechu.
Elementem spajającym wybór tekstów z dawnych lat i różnych tomików jest zatem humor. Pod względem formalnym z kolei wyraźnie zaznaczane są części z wierszami i części z fraszkami. Fraszki – to najczęściej dwuwersowe rymowanki bez tytułów, komentarze do czytelnych dla wszystkich sytuacji o wymiarze uniwersalnym, filozoficznym, a czasem też – erotycznym. Autorka bawi się tu motywami wziętymi z życia, bliskimi odbiorcom, a używa często mowy ezopowej – w końcu teksty powstawały w latach 1957–1987 (ich ścisły związek z dzisiejszą rzeczywistością nasuwa się przewrotnie już po lekturze blurbowej notatki). Pojawiają się tu dowcipy na temat własnej śmierci (trochę w stylu Sztaudyngera). Kulmowa sięga po znane cytaty, które przewrotnie – pojedynczymi puentami – rozwija lub wyśmiewa, modyfikuje znaczenia, rozbija skostniałe struktury. Bywa frywolna, odwracając lęk przed przemijaniem, odwołuje się do rozmaitych przyjemności, często – tych cielesnych. Zdarzają się również fraszki odnoszące się do sytuacji w kraju – ale nawet one nie tracą dzisiaj na czytelności. Od czasu do czasu autorka wykorzystuje zabawy lingwistyczne, zderza sensy na poziomie podobieństw leksemowych. Nie próbuje testować formy, nie szuka ekstremów w układach sylab – wykorzystuje zupełnie tradycyjne klamry rymowe, bardzo naturalne mimo rygorów gatunkowych. Zresztą rymy u Joanny Kulmowej to stały element liryki, nawet jeśli dawno już minęła moda na mowę wiązaną. Do perfekcji doprowadziła ta autorka posługiwanie się współbrzmieniami. Dzięki temu może też w dłuższych formach, najogólniej określanych jako wiersze, stosować spory zestaw klasycznych genologicznych inspiracji – układa ballady, bajki i piosenki a nawet kuplety. Radość sprawia jej wprowadzanie kolokwialnych żartów do tradycyjnych form. Często stosuje zaskakujące rymy, oryginalne skojarzenia – które potem stanowią o wartości lektury. Joanna Kulmowa za punkt wyjścia obiera sobie na przykład kontekst literacki (rodzaj kulturowego odsyłacza, adresu dla wtajemniczonych) – i przedstawia własną wersję rozwoju wypadków lub kolejną wariację „na temat”. Równie inspirujące bywają dla autorki związki frazeologiczne, słowne zbitki i skojarzenia, albo niemal stereotypowe zestawienia. Wystąpią tu zatem nagie fakty, zwycięskie pchły, niespodziewane społeczne awanse, anioły na czubku igły… Jeśli motywy eschatologiczne – to silnie prześmiewcze. Pojawiają się milczące ryby, brzydkie kaczątka czy roślinożerne tygrysy, wszystko, by odwracać naturalny porządek rzeczy. Po prostu Joanna Kulmowa sprawdza, jak wyglądałby świat choćby odrobinę odwracany, testuje solidność konstrukcji frazeologicznych bądź literackich odniesień. Wykorzystuje hasła-klucze, czytelne dla wszystkich odbiorców. Skoro nie musi tłumaczyć podstaw, może uzyskiwać nowe treści. Chce budować je na pogodzie ducha (niekiedy – w różnych odcieniach, od dobrodusznego uśmiechu po ironię bez kompromisów). Nie ma w tym tomiku ekstrawagancji ani popisów, puenty to ogromna siła tej książki. „Moje żarty” można traktowa jak przegląd twórczych rozwiązań i pomysłów najchętniej przez Joannę Kulmową stosowanych, esencję dowcipu w jej poezji. Czytelnicy znajdą dzięki temu sporo radości, nie zawsze w oczywistych relacjach. Niewielki tomik niesie olbrzymią liczbę znaczeń – dobrze, że pojawia się na rynku i udowadnia, do jakich książek warto wrócić.
Radość wciąż aktualna
„Moje żarty” to tomik, który bardzo cieszy. Zwłaszcza tych, którzy twórczość Joanny Kulmowej przynajmniej w pewnym stopniu znają i wiedzą, że kryje w sobie mnóstwo uśmiechów, pogodnych spostrzeżeń, żartów i zabaw. Teraz te pomysły – mniej lub bardziej łączące się z komizmem – pojawiają się w pozornie niewielkiej książeczce. Dzięki „Moim żartom” można przyjrzeć się całemu wachlarzowi pomysłów i rozwiązań, jeszcze lepiej poznawać puenty. Dla autorki to możliwość niekoniecznie sentymentalnego powrotu do odkryć literackich, intertekstualnych, międzykulturowych, a czasami po prostu rodzaj zabawy, relaksu i oddechu.
Elementem spajającym wybór tekstów z dawnych lat i różnych tomików jest zatem humor. Pod względem formalnym z kolei wyraźnie zaznaczane są części z wierszami i części z fraszkami. Fraszki – to najczęściej dwuwersowe rymowanki bez tytułów, komentarze do czytelnych dla wszystkich sytuacji o wymiarze uniwersalnym, filozoficznym, a czasem też – erotycznym. Autorka bawi się tu motywami wziętymi z życia, bliskimi odbiorcom, a używa często mowy ezopowej – w końcu teksty powstawały w latach 1957–1987 (ich ścisły związek z dzisiejszą rzeczywistością nasuwa się przewrotnie już po lekturze blurbowej notatki). Pojawiają się tu dowcipy na temat własnej śmierci (trochę w stylu Sztaudyngera). Kulmowa sięga po znane cytaty, które przewrotnie – pojedynczymi puentami – rozwija lub wyśmiewa, modyfikuje znaczenia, rozbija skostniałe struktury. Bywa frywolna, odwracając lęk przed przemijaniem, odwołuje się do rozmaitych przyjemności, często – tych cielesnych. Zdarzają się również fraszki odnoszące się do sytuacji w kraju – ale nawet one nie tracą dzisiaj na czytelności. Od czasu do czasu autorka wykorzystuje zabawy lingwistyczne, zderza sensy na poziomie podobieństw leksemowych. Nie próbuje testować formy, nie szuka ekstremów w układach sylab – wykorzystuje zupełnie tradycyjne klamry rymowe, bardzo naturalne mimo rygorów gatunkowych. Zresztą rymy u Joanny Kulmowej to stały element liryki, nawet jeśli dawno już minęła moda na mowę wiązaną. Do perfekcji doprowadziła ta autorka posługiwanie się współbrzmieniami. Dzięki temu może też w dłuższych formach, najogólniej określanych jako wiersze, stosować spory zestaw klasycznych genologicznych inspiracji – układa ballady, bajki i piosenki a nawet kuplety. Radość sprawia jej wprowadzanie kolokwialnych żartów do tradycyjnych form. Często stosuje zaskakujące rymy, oryginalne skojarzenia – które potem stanowią o wartości lektury. Joanna Kulmowa za punkt wyjścia obiera sobie na przykład kontekst literacki (rodzaj kulturowego odsyłacza, adresu dla wtajemniczonych) – i przedstawia własną wersję rozwoju wypadków lub kolejną wariację „na temat”. Równie inspirujące bywają dla autorki związki frazeologiczne, słowne zbitki i skojarzenia, albo niemal stereotypowe zestawienia. Wystąpią tu zatem nagie fakty, zwycięskie pchły, niespodziewane społeczne awanse, anioły na czubku igły… Jeśli motywy eschatologiczne – to silnie prześmiewcze. Pojawiają się milczące ryby, brzydkie kaczątka czy roślinożerne tygrysy, wszystko, by odwracać naturalny porządek rzeczy. Po prostu Joanna Kulmowa sprawdza, jak wyglądałby świat choćby odrobinę odwracany, testuje solidność konstrukcji frazeologicznych bądź literackich odniesień. Wykorzystuje hasła-klucze, czytelne dla wszystkich odbiorców. Skoro nie musi tłumaczyć podstaw, może uzyskiwać nowe treści. Chce budować je na pogodzie ducha (niekiedy – w różnych odcieniach, od dobrodusznego uśmiechu po ironię bez kompromisów). Nie ma w tym tomiku ekstrawagancji ani popisów, puenty to ogromna siła tej książki. „Moje żarty” można traktowa jak przegląd twórczych rozwiązań i pomysłów najchętniej przez Joannę Kulmową stosowanych, esencję dowcipu w jej poezji. Czytelnicy znajdą dzięki temu sporo radości, nie zawsze w oczywistych relacjach. Niewielki tomik niesie olbrzymią liczbę znaczeń – dobrze, że pojawia się na rynku i udowadnia, do jakich książek warto wrócić.
czwartek, 18 stycznia 2018
Samantha Young: To, co najważniejsze
Burda, Warszawa 2017.
Pożądanie
Schemat – byle nie przeszkadzał snuciu erotycznej opowieści. Samantha Young doskonale wie, że jej czytelniczki czekają na sceny seksu w wykonaniu mężczyzny idealnego, nie musi zatem przesadnie komplikować fabuły A jednak sięga w przeszłość, żeby stworzyć choć kilka przeszkód dla fantastycznego związku. Przeszłość to szereg traum Jessiki, pani doktor, która czuje się na tyle winna, że nie potrafi zbudować trwałego związku. Zamiast tego zadowala się seksrelacją z Andrew, którego nie uważa nawet za przyjaciela. Jessica trafia do Hartwell – w małym nadmorskim miasteczku ma wypocząć i przy okazji oddać właścicielowi listy, które przypadkiem wpadły jej w ręce. Od razu spotyka Coopera, zabójczo przystojnego właściciela baru. Iskrzy między tą dwójką od pierwszego romantycznego spotkania, oboje marzą o sobie, mimo że chcą jeszcze zachować pozory. Akcja nie ma większego znaczenia, bo ważne jest tylko to, kiedy uda się postaciom zrealizować najśmielsze fantazje – i jak bardzo zgodne będzie to ze śmiałymi wyobrażeniami na temat ognistego seksu.
A skoro wiadomo, że Jessica i Cooper wkrótce rzucą się na siebie, Samantha Young zaczyna się bawić obyczajowością. Jess w miasteczku spotyka wiele bratnich dusz – zawiera nowe przyjaźnie, dociera do najbardziej skrytych mieszkańców, daje się polubić. Wszyscy będą kibicować jej, a nie byłej partnerce Coopera szykowanej na dalszoplanowy wprawdzie, ale jednak czarny charakter. Bohaterka stopniowo przekonuje się, że to, co miało być chwilową ucieczką od życia i obowiązków, zamienia się w kuszącą wizję przyszłości. W odważnych planach wszyscy będą jej kibicować, zwłaszcza że miłość do Coopera nie jest jedynym ani nawet najważniejszym powodem do zamieszkania w Hartwell. Kiedy większość wydarzeń układa się niemal sielankowo, autorka przystępuje do burzenia misternych planów. Pokazuje, jak odejście od rutyny przysłania ogląd sytuacji i może zafałszować obraz rzeczywistości. To, co z zewnątrz funkcjonuje jak idealna alternatywa, traci na wartości przy dogłębnym poznaniu. dodatku Jessica nie może odnaleźć szczęścia, dopóki nie pogodzi się z własną przeszłością i nie nauczy rozmawiać z bliskimi o własnych koszmarach. Do tego trzeba wstrząsu – więc autorka go funduje.
Oczywiście seks zajmuje tu sporo miejsca, Samantha Young stawia na zmysłowe opisy i dokładność przy prezentowaniu zbliżeń, wysmakowany erotyzm miesza z nieco bardziej mrocznymi pragnieniami: seks traktuje nie tylko jako wyraz miłości, ale również frustracji czy wręcz kary. Pozwala bohaterom realizować skryte pragnienia, wcielać w życie niemal każdy pomysł zasugerowany wcześniej podczas spotkań czytelnikom. Ma wprawę w budowaniu erotycznego napięcia, w narracji wyczula na najdrobniejsze przejawy zmysłowości i wzajemnego zainteresowania. Jest w tym przewidywalna – ale dobrze radzi sobie z nasycaniem gatunkowego schematu literackością i emocjami. Angażuje odbiorczynie nie tylko w romans Jess – podsuwa im idealizowaną obyczajówkę opartą na motywie rozpoczynania nowego życia z dala od dawnych destrukcyjnych przyzwyczajeń i bez dalekosiężnych planów. „To, co najważniejsze” nie pozbędzie się naturalnie naiwności, ale w swoim gatunku to udane czytadło, na co ogromny wpływ ma pisarskie doświadczenie Young.
Pożądanie
Schemat – byle nie przeszkadzał snuciu erotycznej opowieści. Samantha Young doskonale wie, że jej czytelniczki czekają na sceny seksu w wykonaniu mężczyzny idealnego, nie musi zatem przesadnie komplikować fabuły A jednak sięga w przeszłość, żeby stworzyć choć kilka przeszkód dla fantastycznego związku. Przeszłość to szereg traum Jessiki, pani doktor, która czuje się na tyle winna, że nie potrafi zbudować trwałego związku. Zamiast tego zadowala się seksrelacją z Andrew, którego nie uważa nawet za przyjaciela. Jessica trafia do Hartwell – w małym nadmorskim miasteczku ma wypocząć i przy okazji oddać właścicielowi listy, które przypadkiem wpadły jej w ręce. Od razu spotyka Coopera, zabójczo przystojnego właściciela baru. Iskrzy między tą dwójką od pierwszego romantycznego spotkania, oboje marzą o sobie, mimo że chcą jeszcze zachować pozory. Akcja nie ma większego znaczenia, bo ważne jest tylko to, kiedy uda się postaciom zrealizować najśmielsze fantazje – i jak bardzo zgodne będzie to ze śmiałymi wyobrażeniami na temat ognistego seksu.
A skoro wiadomo, że Jessica i Cooper wkrótce rzucą się na siebie, Samantha Young zaczyna się bawić obyczajowością. Jess w miasteczku spotyka wiele bratnich dusz – zawiera nowe przyjaźnie, dociera do najbardziej skrytych mieszkańców, daje się polubić. Wszyscy będą kibicować jej, a nie byłej partnerce Coopera szykowanej na dalszoplanowy wprawdzie, ale jednak czarny charakter. Bohaterka stopniowo przekonuje się, że to, co miało być chwilową ucieczką od życia i obowiązków, zamienia się w kuszącą wizję przyszłości. W odważnych planach wszyscy będą jej kibicować, zwłaszcza że miłość do Coopera nie jest jedynym ani nawet najważniejszym powodem do zamieszkania w Hartwell. Kiedy większość wydarzeń układa się niemal sielankowo, autorka przystępuje do burzenia misternych planów. Pokazuje, jak odejście od rutyny przysłania ogląd sytuacji i może zafałszować obraz rzeczywistości. To, co z zewnątrz funkcjonuje jak idealna alternatywa, traci na wartości przy dogłębnym poznaniu. dodatku Jessica nie może odnaleźć szczęścia, dopóki nie pogodzi się z własną przeszłością i nie nauczy rozmawiać z bliskimi o własnych koszmarach. Do tego trzeba wstrząsu – więc autorka go funduje.
Oczywiście seks zajmuje tu sporo miejsca, Samantha Young stawia na zmysłowe opisy i dokładność przy prezentowaniu zbliżeń, wysmakowany erotyzm miesza z nieco bardziej mrocznymi pragnieniami: seks traktuje nie tylko jako wyraz miłości, ale również frustracji czy wręcz kary. Pozwala bohaterom realizować skryte pragnienia, wcielać w życie niemal każdy pomysł zasugerowany wcześniej podczas spotkań czytelnikom. Ma wprawę w budowaniu erotycznego napięcia, w narracji wyczula na najdrobniejsze przejawy zmysłowości i wzajemnego zainteresowania. Jest w tym przewidywalna – ale dobrze radzi sobie z nasycaniem gatunkowego schematu literackością i emocjami. Angażuje odbiorczynie nie tylko w romans Jess – podsuwa im idealizowaną obyczajówkę opartą na motywie rozpoczynania nowego życia z dala od dawnych destrukcyjnych przyzwyczajeń i bez dalekosiężnych planów. „To, co najważniejsze” nie pozbędzie się naturalnie naiwności, ale w swoim gatunku to udane czytadło, na co ogromny wpływ ma pisarskie doświadczenie Young.
środa, 17 stycznia 2018
Melissa De La Cruz: Bunt na Wyspie Potępionych
Egmont, Warszawa 2017.
Rywalizacja
Zło jest zawsze o wiele bardziej inspirujące niż dobro, zwłaszcza gdy odbiorcom przejadły się już sentymentalne baśniowe historie. Zło bawi swoją złożonością, a i możliwościami. To dlatego stworzona została Wyspa Potępionych, miejsce zsyłki negatywnych postaci z bajek i baśni oraz ich potomstwa. Wyspę Potępionych chroni niewidzialna bariera i nikt nie może do miejsca odosobnienia sam dotrzeć – ważniejsze jest jednak to, że nikt nie może się z wyspy wydostać. Chyba że uknuje wyjątkowo perfidny plan. W trzeciej części historii o losach potomstwa czarnych charakterów uwaga odbiorców koncentruje się na dawnych przyjaciółkach, Mal – córce Diabolity – oraz Umie, córce morskiej wiedźmy. Dziewczyny przywykły do tego, że muszą walczyć o swoje i samodzielnie spełniać własne zachcianki. Nikogo specjalnie nie interesuje ich los, chyba że akurat potrzebne są do czynienia zła.
Dzieci potępionych muszą jednak trafiać do zwyczajnej – mimo że magicznej – szkoły z internatem i tutaj prowadzić normalne życie nastolatków. Nawiązywać przyjaźnie, podejmować rywalizację i… snuć intrygi. Inaczej przecież być nie może, zło jest wpisane w sens ich istnienia, a cel zawsze uświęca środki. Autorka dba o to, żeby nakreślić odpowiedni klimat relacji – jest tu między innymi straszna restauracja funkcjonująca na prawach komicznego odwrócenia. Bohaterowie nie stosują wobec siebie taryfy ulgowej – kiedy się kłócą, robią to z pełnym zaangażowaniem i mogą być dla siebie niebezpieczni. Lubią też przekomarzać się ze sobą, czy dokuczać, jak zwykli rówieśnicy. Od odbiorców odróżnia ich tylko świadomość sfery mroku. Wyspa Potępionych to ich przeznaczenie, cóż z tego, że nieakceptowane i odrzucane. Na magię nie ma rady.
Melissa De La Cruz przerabia na powieść scenariusz do filmu Następcy 2 autorstwa Sary Parriott i Josanny McGibbon, co oznacza zmiany fabularne oraz w samej konstrukcji tomu. Ta opowieść składa się dużo bardziej z migawek i fragmentów scenek, przeskakuje się od postaci do postaci, żeby uniknąć nudy – a przy okazji w każdej migawce musi się dużo wydarzyć. Stąd między innymi bardzo ekspresyjna scena pojedynku na wodzie, podczas którego przyjaciele walczą nie tylko o wymarzony piracki statek, ale i o władzę nad sobą. Niemal każdy przeskok oznacza przyspieszenie tempa. Postacie charakteryzowane są w działaniu i bez zajmowania się charakterami. Z natury przypisane zostały do strony „zła”, ae nie oznacza to braku dylematów moralnych czy skrupułów. Każdy musi sporządzić własny bilans strat i zysków, żeby w ogóle przekonać się, dlaczego chce walczyć o określony cel. Trudno raczej, żeby koncern Disneya zgadzał się na bezksiężniczkowe i jednoznaczne zło. Chodzi tu raczej o zaprezentowanie w miarę przeciętnych postaci (wyróżniających się na przykład nietypowym kolorem włosów czy wiedźmowatym śmiechem), naświetlenie powodów do buntu i przeciwstawiania się zastanym porządkom. Filmowość historii przejawia się zatem w formie, ale też w kształtowaniu treści, już na etapie tworzenia osobowości postaci. Melissa De La Cruz próbuje przyciągnąć do siebie czytelników sugerowaniem im grozy i wielkich emocji, a utrzymuje rytmem powieści pp. Jest to historia szybka i tworzona w opozycji do klasycznych baśni, ale już nie do konstrukcji fabularnych. Autorka zostawia sobie jednak margines na możliwość wypracowania sympatii do postaci.
Rywalizacja
Zło jest zawsze o wiele bardziej inspirujące niż dobro, zwłaszcza gdy odbiorcom przejadły się już sentymentalne baśniowe historie. Zło bawi swoją złożonością, a i możliwościami. To dlatego stworzona została Wyspa Potępionych, miejsce zsyłki negatywnych postaci z bajek i baśni oraz ich potomstwa. Wyspę Potępionych chroni niewidzialna bariera i nikt nie może do miejsca odosobnienia sam dotrzeć – ważniejsze jest jednak to, że nikt nie może się z wyspy wydostać. Chyba że uknuje wyjątkowo perfidny plan. W trzeciej części historii o losach potomstwa czarnych charakterów uwaga odbiorców koncentruje się na dawnych przyjaciółkach, Mal – córce Diabolity – oraz Umie, córce morskiej wiedźmy. Dziewczyny przywykły do tego, że muszą walczyć o swoje i samodzielnie spełniać własne zachcianki. Nikogo specjalnie nie interesuje ich los, chyba że akurat potrzebne są do czynienia zła.
Dzieci potępionych muszą jednak trafiać do zwyczajnej – mimo że magicznej – szkoły z internatem i tutaj prowadzić normalne życie nastolatków. Nawiązywać przyjaźnie, podejmować rywalizację i… snuć intrygi. Inaczej przecież być nie może, zło jest wpisane w sens ich istnienia, a cel zawsze uświęca środki. Autorka dba o to, żeby nakreślić odpowiedni klimat relacji – jest tu między innymi straszna restauracja funkcjonująca na prawach komicznego odwrócenia. Bohaterowie nie stosują wobec siebie taryfy ulgowej – kiedy się kłócą, robią to z pełnym zaangażowaniem i mogą być dla siebie niebezpieczni. Lubią też przekomarzać się ze sobą, czy dokuczać, jak zwykli rówieśnicy. Od odbiorców odróżnia ich tylko świadomość sfery mroku. Wyspa Potępionych to ich przeznaczenie, cóż z tego, że nieakceptowane i odrzucane. Na magię nie ma rady.
Melissa De La Cruz przerabia na powieść scenariusz do filmu Następcy 2 autorstwa Sary Parriott i Josanny McGibbon, co oznacza zmiany fabularne oraz w samej konstrukcji tomu. Ta opowieść składa się dużo bardziej z migawek i fragmentów scenek, przeskakuje się od postaci do postaci, żeby uniknąć nudy – a przy okazji w każdej migawce musi się dużo wydarzyć. Stąd między innymi bardzo ekspresyjna scena pojedynku na wodzie, podczas którego przyjaciele walczą nie tylko o wymarzony piracki statek, ale i o władzę nad sobą. Niemal każdy przeskok oznacza przyspieszenie tempa. Postacie charakteryzowane są w działaniu i bez zajmowania się charakterami. Z natury przypisane zostały do strony „zła”, ae nie oznacza to braku dylematów moralnych czy skrupułów. Każdy musi sporządzić własny bilans strat i zysków, żeby w ogóle przekonać się, dlaczego chce walczyć o określony cel. Trudno raczej, żeby koncern Disneya zgadzał się na bezksiężniczkowe i jednoznaczne zło. Chodzi tu raczej o zaprezentowanie w miarę przeciętnych postaci (wyróżniających się na przykład nietypowym kolorem włosów czy wiedźmowatym śmiechem), naświetlenie powodów do buntu i przeciwstawiania się zastanym porządkom. Filmowość historii przejawia się zatem w formie, ale też w kształtowaniu treści, już na etapie tworzenia osobowości postaci. Melissa De La Cruz próbuje przyciągnąć do siebie czytelników sugerowaniem im grozy i wielkich emocji, a utrzymuje rytmem powieści pp. Jest to historia szybka i tworzona w opozycji do klasycznych baśni, ale już nie do konstrukcji fabularnych. Autorka zostawia sobie jednak margines na możliwość wypracowania sympatii do postaci.
wtorek, 16 stycznia 2018
Sztuka powieści. Antologia wywiadów II z "The Paris Review"
Książkowe Klimaty, Wrocław 2017.
Jak pisać
Czasami wystarczy zapytać, żeby poznać zestaw poglądów lub historii poszczególnych dzieł. Wywiady ze sławnymi pisarkami momentami zastępują wręcz memuary. Dotykają spraw warsztatowych, filozofii twórczej, stosunku do feminizmu, genologii lub historii, odnoszą się do wzajemnych inspiracji – szeregu literackich autorytetów czy nawiązań między książkami. Do „The Art of Fiction” nie trafiają raczej osobiste zwierzenia czy analizy biografii – dziennikarze pewnych granic nie chcą przekraczać zupełnie świadomie. Raz – że nie przydaje się to w lepszym rozumieniu dzieł (a kiedy jest niezbędne, wystarczy kilka wzmianek), dwa – że o wiele ciekawszy staje się tu akt tworzenia i rozmowy zamieniają się wręcz w manifesty artystyczne. Nie jest w interesie żurnalistów rozsiewanie plotek czy szukanie sensacji, tu liczy się sztuka. Zwłaszcza że przepytywane są autorki naprawdę wybitne, z najwyższej półki – a te mają już wiele ciekawych autotematycznych refleksji i pytania o pracę wyzwolą najlepsze rezultaty. „Sztuka powieści” złożona z wywiadów od 1956 do 2015 roku to – mimo wielu pisarek i różnych dziennikarzy – jedna opowieść o tworzeniu. Nie powtarzają się pytania (choć daje się wyznaczyć powracające kręgi tematyczne), ale na pewnym poziomie refleksje zaczynają wybrzmiewać podobnie. Pisarki rezygnują z autopromocji, za to uczciwie zastanawiają się nad specyfiką pracy. To owocuje spostrzeżeniami wartościowymi nawet po latach. Wywiady ze „Sztuki powieści” nie dezaktualizują się, bo dotyczą kwestii ponadczasowych. Stanowić więc będą niezbędną lekturę dla literaturoznawców, twórców i fanów.
Jako że autotematyzm jest wyjątkowo niemedialny, metodą na przyciągnięcie odbiorców do tomu będzie po prostu lista nazwisk. Pojawia się tu Doris Lessing, Simone de Beauvoir, Jeanette Winterson, Susan Sontag, Alice Munro, Toni Morison i wiele innych. To gwarancja poziomu, ale też zapewnienie wysokiej jakości okołoliterackich refleksji. Zestaw nazwisk przyciągnie część odbiorców. Druga część skuszona zostanie możliwością prześledzenia artystycznych motywacji i zadań. Pisarki opowiadają o wybieranych gatunkach i tematach, o losach napisanych książek, o wewnątrzliterackich nawiązaniach i komentarzach. Ustępstwem na rzecz zwykłych czytelników stają się tutaj pytania o drobne codzienne przyzwyczajenia – miejsce, czas lub narzędzia do pisania. Każda z autorek ma swoje rytuały – będące efektem wieloletnich poszukiwań albo dawnych przyzwyczajeń, do tych słabostek chętnie się przyznają. Te wyznania przypominają znów o niemedialności sztuki tworzenia – ale też przybliżają odrobinę niedostępne na pozór gwiazdy literatury.
Literatura stawiana jest tu na pierwszym miejscu, to jej podporządkowane będą poglądy czy związki z rzeczywistością. Nie można zatem rozmów ze „Sztuki powieści” traktować jako wyznań autobiograficznych – tu liczy się tworzenie, a wszystko inne musi ustąpić. W ten sposób zawęża się może krąg czytelników, ale ci rzeczywiście zainteresowani autotematyzmem będą obszernym tomem usatysfakcjonowani. Rozmowy o pisaniu należą do trudnych, kiedy są ograniczane czasowo lub objętościowo – tu pisarki dostają szansę opowiedzenia tego, co dla nich ważne, przeanalizowania wyborów i możliwości, a także kontekstów dla poszczególnych dzieł. Z tego powodu książkę wielu odbiorców uzna za bardzo wartościową.
Jak pisać
Czasami wystarczy zapytać, żeby poznać zestaw poglądów lub historii poszczególnych dzieł. Wywiady ze sławnymi pisarkami momentami zastępują wręcz memuary. Dotykają spraw warsztatowych, filozofii twórczej, stosunku do feminizmu, genologii lub historii, odnoszą się do wzajemnych inspiracji – szeregu literackich autorytetów czy nawiązań między książkami. Do „The Art of Fiction” nie trafiają raczej osobiste zwierzenia czy analizy biografii – dziennikarze pewnych granic nie chcą przekraczać zupełnie świadomie. Raz – że nie przydaje się to w lepszym rozumieniu dzieł (a kiedy jest niezbędne, wystarczy kilka wzmianek), dwa – że o wiele ciekawszy staje się tu akt tworzenia i rozmowy zamieniają się wręcz w manifesty artystyczne. Nie jest w interesie żurnalistów rozsiewanie plotek czy szukanie sensacji, tu liczy się sztuka. Zwłaszcza że przepytywane są autorki naprawdę wybitne, z najwyższej półki – a te mają już wiele ciekawych autotematycznych refleksji i pytania o pracę wyzwolą najlepsze rezultaty. „Sztuka powieści” złożona z wywiadów od 1956 do 2015 roku to – mimo wielu pisarek i różnych dziennikarzy – jedna opowieść o tworzeniu. Nie powtarzają się pytania (choć daje się wyznaczyć powracające kręgi tematyczne), ale na pewnym poziomie refleksje zaczynają wybrzmiewać podobnie. Pisarki rezygnują z autopromocji, za to uczciwie zastanawiają się nad specyfiką pracy. To owocuje spostrzeżeniami wartościowymi nawet po latach. Wywiady ze „Sztuki powieści” nie dezaktualizują się, bo dotyczą kwestii ponadczasowych. Stanowić więc będą niezbędną lekturę dla literaturoznawców, twórców i fanów.
Jako że autotematyzm jest wyjątkowo niemedialny, metodą na przyciągnięcie odbiorców do tomu będzie po prostu lista nazwisk. Pojawia się tu Doris Lessing, Simone de Beauvoir, Jeanette Winterson, Susan Sontag, Alice Munro, Toni Morison i wiele innych. To gwarancja poziomu, ale też zapewnienie wysokiej jakości okołoliterackich refleksji. Zestaw nazwisk przyciągnie część odbiorców. Druga część skuszona zostanie możliwością prześledzenia artystycznych motywacji i zadań. Pisarki opowiadają o wybieranych gatunkach i tematach, o losach napisanych książek, o wewnątrzliterackich nawiązaniach i komentarzach. Ustępstwem na rzecz zwykłych czytelników stają się tutaj pytania o drobne codzienne przyzwyczajenia – miejsce, czas lub narzędzia do pisania. Każda z autorek ma swoje rytuały – będące efektem wieloletnich poszukiwań albo dawnych przyzwyczajeń, do tych słabostek chętnie się przyznają. Te wyznania przypominają znów o niemedialności sztuki tworzenia – ale też przybliżają odrobinę niedostępne na pozór gwiazdy literatury.
Literatura stawiana jest tu na pierwszym miejscu, to jej podporządkowane będą poglądy czy związki z rzeczywistością. Nie można zatem rozmów ze „Sztuki powieści” traktować jako wyznań autobiograficznych – tu liczy się tworzenie, a wszystko inne musi ustąpić. W ten sposób zawęża się może krąg czytelników, ale ci rzeczywiście zainteresowani autotematyzmem będą obszernym tomem usatysfakcjonowani. Rozmowy o pisaniu należą do trudnych, kiedy są ograniczane czasowo lub objętościowo – tu pisarki dostają szansę opowiedzenia tego, co dla nich ważne, przeanalizowania wyborów i możliwości, a także kontekstów dla poszczególnych dzieł. Z tego powodu książkę wielu odbiorców uzna za bardzo wartościową.
poniedziałek, 15 stycznia 2018
Philip Hook: Galeria szubrawców
Znak, Kraków 2017.
Przekręty
Wytwory sztuki są warte tyle, ile ktoś będzie w stanie zapłacić. Od wieków zdają sobie z tego sprawę marszandzi, pośrednicy między artystą a jego potencjalnymi klientami – w związku z tym próbują na różne sposoby nakręcić popyt i przekonać społeczeństwo, że warto inwestować w obrazy czy rzeźby. Zawodowi marszanda od XV wieku aż po czasy najnowsze przygląda się Philip Hook, odnotowując przy okazji mnóstwo pomysłów na nieuczciwe wzbogacanie się. „Galeria szubrawców” to nietypowa analiza sytuacji na rynku sztuki – przez działania tych najmniej widocznych i rzadko kojarzonych przez odbiorców. Hook sprawdza, kiedy i dlaczego pojawił się zawód handlarza dziełami sztuki. Interesują go wpływy marszandów na wybory artystyczne: w końcu kupcy najlepiej wiedzieli, na co jest zapotrzebowanie i co sprzeda się najszybciej, mogli zatem wywierać nacisk na artystów. Z drugiej strony – wypracowali przez wieki szereg strategii promocyjnych w zdobywaniu i obłaskawianiu samych klientów, nie tylko przedstawicieli najwyższych warstw społecznych. W „Galerii szubrawców trwa ciągła ukryta wojna, w której każda ze stron chciałaby uzyskać jak najwięcej dla siebie. Twórcom zależy na pieniądzach i sławie – w końcu rozgłos może przynieść i bogactwo. Marszandzi nie mogą pozostawać stratni, kierują się zatem smykałką do interesów, niekoniecznie uczciwych. Klienci z kolei mają nadzieję na zdobycie dzieła wyjątkowego i pożądanego przez innych, niezbyt dużego (żeby na ścianach zostało miejsce na dalsze zdobycze) i modnego. Tak, jak nie ma tu zwycięzców, tak i rzadko zdarzają się naprawdę przegrani – wszyscy chronią swoje interesy.
Chyba że marszanda skusi akurat wizja szybkiego i dużego zarobku. Bohaterowie tomu Hooka, tak jednoznacznie określani w tytule, wybierają przeważnie dwie drogi. Jedni uciekają się do fałszerstw oraz do oszustw (może nikt nie zwróci uwagi na drobną modyfikację nazwiska), inni rozwijają szeroko zakrojone akcje marketingowe: zamawiają recenzje dzieł, sięgają po talenty oratorskie i chwyty do dziś stosowane w reklamach, przekonują klientów co do wyjątkowości obrazu. Trochę zmienia siłę ich bezpośredni wpływ na artystów: dawniej to marszandzi mogli narzucać pożądane tematy i motywy, dziś raczej artyści sami orientują się w specyfice rynku i podporządkowują klientom. Philip Hook najchętniej opisuje czarne charaktery, tych handlarzy, którzy wyłamywali się z przyjętych schematów. To oni dostarczają najwięcej anegdot – a ich działania można porównywać z obecnymi kampaniami reklamowymi. Czytelnikom nie trzeba wykazywać podobieństw i pułapek, sami je wyłuskają z barwnej relacji – to jedna z lekturowych satysfakcji.
Philip Hook pisze rzeczowo, ale i z humorem. Skrupulatnie dzieli czasy, a gdy już dysponuje olbrzymim materiałem – wprowadza też osobne sylwetki poszczególnych marszandów. Nie boi się stosowania ironii: przyjęta strategia i wypełnienie tomu konkretami umożliwia mu również narracyjną zabawę. Autor przeprowadza czytelników przez świat im obcy, nieuświadamiany, ale opleciony inspirującymi relacjami. „Galeria szubrawców” stanowi oryginalne spojrzenie na historię sztuki – w sam raz dla czytelników, którzy chcieliby zgłębić temat.
Przekręty
Wytwory sztuki są warte tyle, ile ktoś będzie w stanie zapłacić. Od wieków zdają sobie z tego sprawę marszandzi, pośrednicy między artystą a jego potencjalnymi klientami – w związku z tym próbują na różne sposoby nakręcić popyt i przekonać społeczeństwo, że warto inwestować w obrazy czy rzeźby. Zawodowi marszanda od XV wieku aż po czasy najnowsze przygląda się Philip Hook, odnotowując przy okazji mnóstwo pomysłów na nieuczciwe wzbogacanie się. „Galeria szubrawców” to nietypowa analiza sytuacji na rynku sztuki – przez działania tych najmniej widocznych i rzadko kojarzonych przez odbiorców. Hook sprawdza, kiedy i dlaczego pojawił się zawód handlarza dziełami sztuki. Interesują go wpływy marszandów na wybory artystyczne: w końcu kupcy najlepiej wiedzieli, na co jest zapotrzebowanie i co sprzeda się najszybciej, mogli zatem wywierać nacisk na artystów. Z drugiej strony – wypracowali przez wieki szereg strategii promocyjnych w zdobywaniu i obłaskawianiu samych klientów, nie tylko przedstawicieli najwyższych warstw społecznych. W „Galerii szubrawców trwa ciągła ukryta wojna, w której każda ze stron chciałaby uzyskać jak najwięcej dla siebie. Twórcom zależy na pieniądzach i sławie – w końcu rozgłos może przynieść i bogactwo. Marszandzi nie mogą pozostawać stratni, kierują się zatem smykałką do interesów, niekoniecznie uczciwych. Klienci z kolei mają nadzieję na zdobycie dzieła wyjątkowego i pożądanego przez innych, niezbyt dużego (żeby na ścianach zostało miejsce na dalsze zdobycze) i modnego. Tak, jak nie ma tu zwycięzców, tak i rzadko zdarzają się naprawdę przegrani – wszyscy chronią swoje interesy.
Chyba że marszanda skusi akurat wizja szybkiego i dużego zarobku. Bohaterowie tomu Hooka, tak jednoznacznie określani w tytule, wybierają przeważnie dwie drogi. Jedni uciekają się do fałszerstw oraz do oszustw (może nikt nie zwróci uwagi na drobną modyfikację nazwiska), inni rozwijają szeroko zakrojone akcje marketingowe: zamawiają recenzje dzieł, sięgają po talenty oratorskie i chwyty do dziś stosowane w reklamach, przekonują klientów co do wyjątkowości obrazu. Trochę zmienia siłę ich bezpośredni wpływ na artystów: dawniej to marszandzi mogli narzucać pożądane tematy i motywy, dziś raczej artyści sami orientują się w specyfice rynku i podporządkowują klientom. Philip Hook najchętniej opisuje czarne charaktery, tych handlarzy, którzy wyłamywali się z przyjętych schematów. To oni dostarczają najwięcej anegdot – a ich działania można porównywać z obecnymi kampaniami reklamowymi. Czytelnikom nie trzeba wykazywać podobieństw i pułapek, sami je wyłuskają z barwnej relacji – to jedna z lekturowych satysfakcji.
Philip Hook pisze rzeczowo, ale i z humorem. Skrupulatnie dzieli czasy, a gdy już dysponuje olbrzymim materiałem – wprowadza też osobne sylwetki poszczególnych marszandów. Nie boi się stosowania ironii: przyjęta strategia i wypełnienie tomu konkretami umożliwia mu również narracyjną zabawę. Autor przeprowadza czytelników przez świat im obcy, nieuświadamiany, ale opleciony inspirującymi relacjami. „Galeria szubrawców” stanowi oryginalne spojrzenie na historię sztuki – w sam raz dla czytelników, którzy chcieliby zgłębić temat.
niedziela, 14 stycznia 2018
William Dalrymple: Kalijuga. Wiek waśni i sporów
Noir sur Blanc, Warszawa 2017.
Mentalność
Niektórych obrazów i wiadomości nie można zaakceptować. Podczas kilkuletniego pobytu w Indiach William Dalrymple zetknął się z ogromem bezsensownego zła i cierpienia – z niezgody na zastaną sytuację i z bezsilności powstał cykl esejów zebranych w tomie „Kalijuga”. Autor świadomy różnic kulturowych, podziału kastowego czy biedy, która często pcha ludzi do najgorszych czynów, przygląda się zjawiskom niewytłumaczalnym pod żadną szerokością geograficzną, wnioski i opinie pozostawiając czytelnikom. Próbuje wstrząsnąć odbiorcami, pokazując im Indie pełne agresji, przemocy oraz krzywdy najsłabszych – tych, za którymi nikt się już nie wstawi. Odporny na uroki przygotowywanych dla turystów miejsc, zajmuje się upadkiem wartości, koszmarem, jaki ludzie są sobie w stanie zafundować. Tu nie pomagają indywidualne strajki, małe przejawy buntu – podobnie jak nie wystarczy jedna książka, żeby zmienić mentalność. Dalrymple jest świadomy jałowości swoich działań. Ale milczeć nie może.
Dzieli Indie na północ – tę zepsutą, pogrążoną w chaosie i anarchii – oraz południe, na którym jeszcze można żyć w miarę normalnie, a na pewno odetchnąć od przestępczych porachunków. Dostrzega również inną granicę podziału, przebiegającą między coraz bardziej anachronicznymi tradycjami i zwyczajami a przejawami kultury masowej – przeszczepionej z Europy czy Ameryki. Najpierw zabiera odbiorców do miejsc najbardziej mrocznych. Opisuje śmierć polityka zlinczowanego przez przypadkowo spotkanych żałobników – podżeganych przez innego polityka a dawniej przestępcę. Wysłuchuje wdów, które żałują, że nie popełniły rytualnego samobójstwa na pogrzebie męża, przez co skazały się na ponurą wegetację w biedzie (przygląda się również przypadkom, gdy taka ofiara została złożona i zrodziła ponownie wiele pytań w społeczności). Indie to władza w rękach analfabetów, bunt studentów, którym udowodniło się nieuczciwość na egzaminach, stałe konflikty z muzułmanami na tle religijnym. Są tu naiwne zabobony – wyznawane nawet przez wykształconych ludzi – są i populistyczne hasła. Niezwykle łatwo jest rozproszyć tłum, któremu brakuje wszystkiego. William Dalrymple z niepokojem obserwuje rozprzestrzenianie się zła.
Dla złagodzenia narracji zajmuje się autor od czasu do czasu przebłyskami popkultury. Rozmawia z autorką tanich komercyjnych i pornograficznych powieścideł, sprawdza, na czym polega fenomen lokalnego celebryty. Omawia ekspansję sieci fast-foodów i rozwój rynku muzycznego – chce się dowiedzieć, czy długotrwałe wyizolowanie Indii w tej dziedzinie wpłynie na umiejętność oceny kiczowatych przebojów. Zestawia konserwatyzm kraju z wpływami, których nie da się zahamować – wypatruje zmian już w kolejnym pokoleniu.
Eseje zamieszczone w tej publikacji powstały w latach 90. XX wieku, ale ich przesłania są uniwersalne. Autor rzadko zatrzymuje się na omawianiu tu i teraz, bardziej pasuje mu sięganie do minionych – za to kluczowych dla rozumienia mieszkańców – wypadków niż snucie diagnoz. „Kalijuga” jest zestawem reportaży zaangażowanych politycznie, za to wolnych od proturystycznego marketingu. Indie jawią się tutaj jako miejsce właściwie nienadające się do życia, odstręczające i pełne wyzwań. Ta książka nie wyrosła z zachwytu, raczej z niezgody oraz bezradności. William Dalrymple zamiast rozrywkowej podróży oferuje odbiorcom poważną przestrogę.
Mentalność
Niektórych obrazów i wiadomości nie można zaakceptować. Podczas kilkuletniego pobytu w Indiach William Dalrymple zetknął się z ogromem bezsensownego zła i cierpienia – z niezgody na zastaną sytuację i z bezsilności powstał cykl esejów zebranych w tomie „Kalijuga”. Autor świadomy różnic kulturowych, podziału kastowego czy biedy, która często pcha ludzi do najgorszych czynów, przygląda się zjawiskom niewytłumaczalnym pod żadną szerokością geograficzną, wnioski i opinie pozostawiając czytelnikom. Próbuje wstrząsnąć odbiorcami, pokazując im Indie pełne agresji, przemocy oraz krzywdy najsłabszych – tych, za którymi nikt się już nie wstawi. Odporny na uroki przygotowywanych dla turystów miejsc, zajmuje się upadkiem wartości, koszmarem, jaki ludzie są sobie w stanie zafundować. Tu nie pomagają indywidualne strajki, małe przejawy buntu – podobnie jak nie wystarczy jedna książka, żeby zmienić mentalność. Dalrymple jest świadomy jałowości swoich działań. Ale milczeć nie może.
Dzieli Indie na północ – tę zepsutą, pogrążoną w chaosie i anarchii – oraz południe, na którym jeszcze można żyć w miarę normalnie, a na pewno odetchnąć od przestępczych porachunków. Dostrzega również inną granicę podziału, przebiegającą między coraz bardziej anachronicznymi tradycjami i zwyczajami a przejawami kultury masowej – przeszczepionej z Europy czy Ameryki. Najpierw zabiera odbiorców do miejsc najbardziej mrocznych. Opisuje śmierć polityka zlinczowanego przez przypadkowo spotkanych żałobników – podżeganych przez innego polityka a dawniej przestępcę. Wysłuchuje wdów, które żałują, że nie popełniły rytualnego samobójstwa na pogrzebie męża, przez co skazały się na ponurą wegetację w biedzie (przygląda się również przypadkom, gdy taka ofiara została złożona i zrodziła ponownie wiele pytań w społeczności). Indie to władza w rękach analfabetów, bunt studentów, którym udowodniło się nieuczciwość na egzaminach, stałe konflikty z muzułmanami na tle religijnym. Są tu naiwne zabobony – wyznawane nawet przez wykształconych ludzi – są i populistyczne hasła. Niezwykle łatwo jest rozproszyć tłum, któremu brakuje wszystkiego. William Dalrymple z niepokojem obserwuje rozprzestrzenianie się zła.
Dla złagodzenia narracji zajmuje się autor od czasu do czasu przebłyskami popkultury. Rozmawia z autorką tanich komercyjnych i pornograficznych powieścideł, sprawdza, na czym polega fenomen lokalnego celebryty. Omawia ekspansję sieci fast-foodów i rozwój rynku muzycznego – chce się dowiedzieć, czy długotrwałe wyizolowanie Indii w tej dziedzinie wpłynie na umiejętność oceny kiczowatych przebojów. Zestawia konserwatyzm kraju z wpływami, których nie da się zahamować – wypatruje zmian już w kolejnym pokoleniu.
Eseje zamieszczone w tej publikacji powstały w latach 90. XX wieku, ale ich przesłania są uniwersalne. Autor rzadko zatrzymuje się na omawianiu tu i teraz, bardziej pasuje mu sięganie do minionych – za to kluczowych dla rozumienia mieszkańców – wypadków niż snucie diagnoz. „Kalijuga” jest zestawem reportaży zaangażowanych politycznie, za to wolnych od proturystycznego marketingu. Indie jawią się tutaj jako miejsce właściwie nienadające się do życia, odstręczające i pełne wyzwań. Ta książka nie wyrosła z zachwytu, raczej z niezgody oraz bezradności. William Dalrymple zamiast rozrywkowej podróży oferuje odbiorcom poważną przestrogę.
Selma Lagerloef: Cudowna podróż
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Z grzbietu gęsi
Ta opowieść powstała jeszcze w czasach, kiedy nie istniała moda na bezstresowe wychowanie – a baśniowe otoczenie samo zajmowało się wymierzaniem zasłużonych kar wyjątkowo niegrzecznym dzieciom. Bo małego Nilsa do aniołków zaliczyć nie można. Chłopiec dokucza zwierzętom gospodarskim, nie lubi ludzi i dostarcza zmartwień rodzicom. Jego złośliwości nie są w narracji przesadnie eksponowane, być może dlatego, żeby nie podsuwać pomysłów małym odbiorcom. Wystarcza, że na początku Nils nie chce iść z rodzicami do kościoła, a w domu zasypia nad kazaniem, którego każą mu się nauczyć mama i tata. Później wykazuje się chciwością i nieuczciwością w stosunku do krasnoludka, który pojawia się w domu. Nils nie ma dobrego serca i próbuje wykorzystać dla siebie magiczne talenty przybysza. Jednak mocy krasnoludków lekceważyć nie należy: ta postać potrafi się zemścić za doznane krzywdy.
Tak zaczyna się „Cudowna podróż”, baśniowa historia, która od lat inspiruje kolejne pokolenia. Zamieniony w krasnoludka Nils dosiada Marcina, gąsiora, który planuje odfrunąć z kluczem dzikich gęsi do Laponii. W trakcie tej podróży bohater przechodzi wielką przemianę – najpierw mszczą się na nim wszystkie zwierzęta, które jako chłopiec źle traktował. Później stopniowo poznaje Nils moc przyjaźni, dowiaduje się, czym jest lęk o bliskich, uczy się zaufania i poświęcenia. Dzikie gęsi mają wielu wrogów, choćby przebiegłego i wykluczonego ze społeczności lisa – ale i myśliwych. Nie zawsze sprzyja im pogoda. Mimo to nie poddają się, dążąc do celu. W trakcie podróży Nils – który przez działania krasnoludka zyskał dar rozumienia mowy zwierząt – poznaje metody zdjęcia czaru i zyskuje szansę, by odpokutować za dawne winy. Zaprzyjaźnia się z Marcinem i z przewodniczką stada, coraz bardziej angażując dzieci w przygody gęsi. Wyprawa pełna jest motywów naturalnych, ale i baśniowych zjawisk, nawiązań do podań i wierzeń. Chłopiec może na jawie przeżyć sen o lataniu, ale dużo bardziej wartościowe są w tym przypadku lekcje, jakie otrzymuje na kolejnych etapach podróży. Będzie musiał podejmować bardzo ważne decyzje, a to wszystko sprawi, że dojrzeje i na zawsze pozbędzie się złych nawyków, których wykorzenić nie potrafili jego rodzice.
„Cudowna podróż” to dzisiaj już klasyka literatury, możliwość pokazania najmłodszym historii wyobraźniowej, poetyckiej i prężnej. Ta powieść nie potrzebuje dodatkowych ozdobników – sama fabuła pochłonie małych odbiorców. Nie ma też znaczenia nawiązywanie do niemodnych obecnie tematów (anachronicznie wypada gospodarstwo rodziców Nilsa, ale i sam krasnoludek jako istota dzisiaj coraz rzadziej obecna w świadomości bajarzy). To, że w tomiku dzieją się rzeczy niezwykłe, w pełni wynagradza odbiorcom pewną archaiczność. „Cudowna podróż” to triumf fantazji i inteligentnego przemycania elementów dydaktycznych. Jest w tej historii magiczny, trudny do opisania urok – nic dziwnego, że ta akurat opowieść rozsławiła autorkę na świecie. To fabuła, którą należy poznać. Wznowienie jej i ponowne wprowadzenie na rynek pokazuje silną potrzebę powrotu do tomów sprawdzonych i wartościowych.
Z grzbietu gęsi
Ta opowieść powstała jeszcze w czasach, kiedy nie istniała moda na bezstresowe wychowanie – a baśniowe otoczenie samo zajmowało się wymierzaniem zasłużonych kar wyjątkowo niegrzecznym dzieciom. Bo małego Nilsa do aniołków zaliczyć nie można. Chłopiec dokucza zwierzętom gospodarskim, nie lubi ludzi i dostarcza zmartwień rodzicom. Jego złośliwości nie są w narracji przesadnie eksponowane, być może dlatego, żeby nie podsuwać pomysłów małym odbiorcom. Wystarcza, że na początku Nils nie chce iść z rodzicami do kościoła, a w domu zasypia nad kazaniem, którego każą mu się nauczyć mama i tata. Później wykazuje się chciwością i nieuczciwością w stosunku do krasnoludka, który pojawia się w domu. Nils nie ma dobrego serca i próbuje wykorzystać dla siebie magiczne talenty przybysza. Jednak mocy krasnoludków lekceważyć nie należy: ta postać potrafi się zemścić za doznane krzywdy.
Tak zaczyna się „Cudowna podróż”, baśniowa historia, która od lat inspiruje kolejne pokolenia. Zamieniony w krasnoludka Nils dosiada Marcina, gąsiora, który planuje odfrunąć z kluczem dzikich gęsi do Laponii. W trakcie tej podróży bohater przechodzi wielką przemianę – najpierw mszczą się na nim wszystkie zwierzęta, które jako chłopiec źle traktował. Później stopniowo poznaje Nils moc przyjaźni, dowiaduje się, czym jest lęk o bliskich, uczy się zaufania i poświęcenia. Dzikie gęsi mają wielu wrogów, choćby przebiegłego i wykluczonego ze społeczności lisa – ale i myśliwych. Nie zawsze sprzyja im pogoda. Mimo to nie poddają się, dążąc do celu. W trakcie podróży Nils – który przez działania krasnoludka zyskał dar rozumienia mowy zwierząt – poznaje metody zdjęcia czaru i zyskuje szansę, by odpokutować za dawne winy. Zaprzyjaźnia się z Marcinem i z przewodniczką stada, coraz bardziej angażując dzieci w przygody gęsi. Wyprawa pełna jest motywów naturalnych, ale i baśniowych zjawisk, nawiązań do podań i wierzeń. Chłopiec może na jawie przeżyć sen o lataniu, ale dużo bardziej wartościowe są w tym przypadku lekcje, jakie otrzymuje na kolejnych etapach podróży. Będzie musiał podejmować bardzo ważne decyzje, a to wszystko sprawi, że dojrzeje i na zawsze pozbędzie się złych nawyków, których wykorzenić nie potrafili jego rodzice.
„Cudowna podróż” to dzisiaj już klasyka literatury, możliwość pokazania najmłodszym historii wyobraźniowej, poetyckiej i prężnej. Ta powieść nie potrzebuje dodatkowych ozdobników – sama fabuła pochłonie małych odbiorców. Nie ma też znaczenia nawiązywanie do niemodnych obecnie tematów (anachronicznie wypada gospodarstwo rodziców Nilsa, ale i sam krasnoludek jako istota dzisiaj coraz rzadziej obecna w świadomości bajarzy). To, że w tomiku dzieją się rzeczy niezwykłe, w pełni wynagradza odbiorcom pewną archaiczność. „Cudowna podróż” to triumf fantazji i inteligentnego przemycania elementów dydaktycznych. Jest w tej historii magiczny, trudny do opisania urok – nic dziwnego, że ta akurat opowieść rozsławiła autorkę na świecie. To fabuła, którą należy poznać. Wznowienie jej i ponowne wprowadzenie na rynek pokazuje silną potrzebę powrotu do tomów sprawdzonych i wartościowych.
sobota, 13 stycznia 2018
Tomasz Lach: Kumpel. O Komedzie, Zośce i innych
Muza SA, Warszawa 2017.
Rodzinnie
Zośka i Krzysio – tak o Zofii Komedowej i Krzysztofie Komedzie Trzcińskim pisze Tomasz Lach w osobistej wspomnieniowej publikacji „Kumpel”. Syn Zośki i pasierb Komedy relacjonuje swoje dzieciństwo i czas dorastania u boku kompozytora – z perspektywy nieosiągalnej ani dla biografów, ani dla fanów. Opowieść zaczyna się z pierwszym spotkaniem ze „Starym”, kończy po jego śmierci, ale Tomasz Lach wcale nie koncentruje się na Komedzie. Skupia się na sobie i przez obserwacje dziecka przedstawia scenki rodzinne oraz charakter ojczyma. Tworzy portret subiektywny i bardzo ciepły, idealizowany, mimo że niepozbawiony rys. Patos likwiduje poczuciem humoru – to zabieg, który tutaj dobrze się sprawdza i zmienia lekturę w znakomite czytadło.
Mały chłopiec poznaje Krzysztofa Komedę i od razu czyni go swoim autorytetem. Podkreśla serdeczność, otwartość i zrozumienie, jakiego doznaje od nowego partnera matki, nakreśla przyjaźń budowaną od początku i konsekwentnie. Krzysio to ktoś, kim można się chwalić przed kolegami. Nie dlatego, że sławny, komponuje i pięknie gra na pianinie, a dlatego, że potrafi zdobyć piłkę, uratować przed przykrymi konsekwencjami młodzieńczych wybryków czy zabrać na „męską” wyprawę. Krzysio ratuje z tarapatów, nie złości się i zawsze ma czas dla pasierba. Między nim i Tomkiem nawiązuje się, w oczach tego drugiego, swoiste artystyczne porozumienie, przy którym codzienne sprawy schodzą na dalszy plan. Ale Tomas Lach właśnie z codzienności układa tę relację. Każdy rozdział to osobny motyw, pojedyncze wspomnienie, w którym Komeda nie zawsze zajmuje centralne miejsce, ale zawsze pozostaje jako ktoś wyjątkowo ważny. Ojczym jest ideałem, nawet wtedy, gdy wychodzi, by odebrać Zośkę z pociągu wiele godzin przed czasem i niemal zapomina w knajpie o celu eskapady. Nawet wtedy, gdy spotyka piękną panią, którą całuje w usta – i potem chce to zamienić w sekret przed mamą. Na Krzysiu można polegać, kiedy ma się kilka i kilkanaście lat, ale nawet potem, gdy już prowadzi się samodzielne i dorosłe życie.
Niewiele w tym tomie Komedy od strony zawodowej. Tomasz Lach może co najwyżej pokazać nieobecność dorosłych i ich trasy, związane z odwoływaniem wspólnych spotkań. Poza tym może też zaobserwować Komedę podczas pracy – gdy bez instrumentu wymyśla melodie, bębni palcami po stole i zapisuje efekty olśnień. Poza takimi migawkami co pewien czas przytaczanymi nie ma mowy o pracy artystycznej, Lach opowiada o domu i najlepszych wspomnieniach. Opowiada, co warto zaznaczyć, z gawędziarskim zacięciem i z humorem. Bardzo dobrze operuje ironią, potrafi relacjonować komiczne wydarzenia z wyczuciem puenty, nawiązując trochę – na co pozwala mu kreacja – do Mikołajka. W ten sposób uzyskuje rodzinną opowieść, która nie jest przesadnie sentymentalna, mimo że z wielu powodów taka właśnie mogłaby być. „Kumpel” nie jest ani typową biografią, ani zbiorem wspomnień, Lach pisze dobrze i odrzuca stylistykę pop. Zaprasza czytelników do niezwykłego domu, pozwala pokrzepić się sympatyczną atmosferą i wrażeniem artystycznej lekkości. Tomasz Lach pisze uzupełnienie domowe do biografii – potrafi zainteresować czytelników postacią ojczyma – i to zwróci się nie tylko do fanów Komedy.
Rodzinnie
Zośka i Krzysio – tak o Zofii Komedowej i Krzysztofie Komedzie Trzcińskim pisze Tomasz Lach w osobistej wspomnieniowej publikacji „Kumpel”. Syn Zośki i pasierb Komedy relacjonuje swoje dzieciństwo i czas dorastania u boku kompozytora – z perspektywy nieosiągalnej ani dla biografów, ani dla fanów. Opowieść zaczyna się z pierwszym spotkaniem ze „Starym”, kończy po jego śmierci, ale Tomasz Lach wcale nie koncentruje się na Komedzie. Skupia się na sobie i przez obserwacje dziecka przedstawia scenki rodzinne oraz charakter ojczyma. Tworzy portret subiektywny i bardzo ciepły, idealizowany, mimo że niepozbawiony rys. Patos likwiduje poczuciem humoru – to zabieg, który tutaj dobrze się sprawdza i zmienia lekturę w znakomite czytadło.
Mały chłopiec poznaje Krzysztofa Komedę i od razu czyni go swoim autorytetem. Podkreśla serdeczność, otwartość i zrozumienie, jakiego doznaje od nowego partnera matki, nakreśla przyjaźń budowaną od początku i konsekwentnie. Krzysio to ktoś, kim można się chwalić przed kolegami. Nie dlatego, że sławny, komponuje i pięknie gra na pianinie, a dlatego, że potrafi zdobyć piłkę, uratować przed przykrymi konsekwencjami młodzieńczych wybryków czy zabrać na „męską” wyprawę. Krzysio ratuje z tarapatów, nie złości się i zawsze ma czas dla pasierba. Między nim i Tomkiem nawiązuje się, w oczach tego drugiego, swoiste artystyczne porozumienie, przy którym codzienne sprawy schodzą na dalszy plan. Ale Tomas Lach właśnie z codzienności układa tę relację. Każdy rozdział to osobny motyw, pojedyncze wspomnienie, w którym Komeda nie zawsze zajmuje centralne miejsce, ale zawsze pozostaje jako ktoś wyjątkowo ważny. Ojczym jest ideałem, nawet wtedy, gdy wychodzi, by odebrać Zośkę z pociągu wiele godzin przed czasem i niemal zapomina w knajpie o celu eskapady. Nawet wtedy, gdy spotyka piękną panią, którą całuje w usta – i potem chce to zamienić w sekret przed mamą. Na Krzysiu można polegać, kiedy ma się kilka i kilkanaście lat, ale nawet potem, gdy już prowadzi się samodzielne i dorosłe życie.
Niewiele w tym tomie Komedy od strony zawodowej. Tomasz Lach może co najwyżej pokazać nieobecność dorosłych i ich trasy, związane z odwoływaniem wspólnych spotkań. Poza tym może też zaobserwować Komedę podczas pracy – gdy bez instrumentu wymyśla melodie, bębni palcami po stole i zapisuje efekty olśnień. Poza takimi migawkami co pewien czas przytaczanymi nie ma mowy o pracy artystycznej, Lach opowiada o domu i najlepszych wspomnieniach. Opowiada, co warto zaznaczyć, z gawędziarskim zacięciem i z humorem. Bardzo dobrze operuje ironią, potrafi relacjonować komiczne wydarzenia z wyczuciem puenty, nawiązując trochę – na co pozwala mu kreacja – do Mikołajka. W ten sposób uzyskuje rodzinną opowieść, która nie jest przesadnie sentymentalna, mimo że z wielu powodów taka właśnie mogłaby być. „Kumpel” nie jest ani typową biografią, ani zbiorem wspomnień, Lach pisze dobrze i odrzuca stylistykę pop. Zaprasza czytelników do niezwykłego domu, pozwala pokrzepić się sympatyczną atmosferą i wrażeniem artystycznej lekkości. Tomasz Lach pisze uzupełnienie domowe do biografii – potrafi zainteresować czytelników postacią ojczyma – i to zwróci się nie tylko do fanów Komedy.
My Little Pony The Movie. Kocham ten film
Egmont, Warszawa 2017.
Walka kucyków
Kucyki pod wodzą Twilight muszą być dzielne. Tempest, zły kucyk z ułamanym rogiem pojawiła się na Święcie Przyjaźni, żeby je zniszczyć. Udało jej się zamienić w kamień trzy z czterech księżniczek, wszystkie dorosłe piękności. Tylko Twilight, silna magią przyjaźni, ucieka i wybiera się w długą oraz obowiązkowo najeżoną trudnościami podróż, żeby uratować Equestrię. Właśnie ona ma największe szanse na powodzenie misji, chyba że… zwątpi w swoje przyjaciółki. Tomik „My Little Pony. The Movie” w serii Kocham ten film ukazuje się jako picturebookowy dodatek do filmu kierowany do najmłodszych. Jest tu mowa i o dramacie podczas Festiwalu Przyjaźni, i o pobycie na pirackim statku. Pojedynek między Twilight i Tempest musi obfitować w wyraziste sceny – wszystko po to, żeby mała księżniczka przekonała się, jak bardzo w życiu są potrzebni przyjaciele. Na szczęście oni nie zawiodą, nawet gdy przyjdzie im mierzyć się z kryzysem Twilight. Ta adaptacja bajki o kucykach powinna spodobać się maluchom. Akcja stawiana tu jest na pierwszym planie i podsycana dość sprawnie wprowadzanymi mikrodialogami między kucykami. Nie ma też żadnych wątpliwości w kwestii uczuć, jakie targają bohaterkami – wszystko zostało zmieszczone w pojedynczych akapitach na kolejnych stronach. Oczywiście historia na potrzeby takiego tomiku musiała ulec uproszczeniu, żeby nie rozszerzać objętości książki (i tak już sporej jak na ten gatunek), ale dzieciom to raczej nie sprawi problemu, jeśli zyskają dostęp do lubianych postaci.
Odpowiednio rozłożone akcenty i nacisk na dzianie się to cechy tej publikacji. Pony są stworzone do czynienia dobra i jako takie bardziej naturalne stają się podczas obchodzenia sielankowych świąt niż w walce z mrocznym wrogiem. Tutaj jednak widać, jak potrafią mobilizować siły i radzić sobie z najtrudniejszymi wyzwaniami. Fabularne rozwiązania, mimo że dalekie od kreacji kucyków, stosowane są w każdej kolejnej historii, w wypadku adaptacji scenariusza filmu pełnometrażowego dostarczą zatem przeglądu najczęstszych pomysłów. Kucyki zawsze muszą mierzyć się z wielkim złem, po to, żeby na końcu na pewno wygrało dobro. W związku z tym schematem dzieci niekoniecznie przejmą się koszmarogennymi zagrożeniami, nauczą się za to kibicować bohaterkom w wyprawie i liczyć na ich drobne sukcesy zanim jeszcze dotrą do celu. Bliskie i namacalne zło nie pokona dobra, to niepisana obietnica, która zatrzymuje odbiorców przy stadku pony.
W tej publikacji ważna jest – i to bardzo – strona graficzna. W odróżnieniu od powieści na podstawie tego samego filmu (co pokazuje wiarę twórców w różne grupy docelowe i stanowi kontynuację dwóch serii publikacji gadżetowych) obrazy odgrywają istotną rolę. Zajmują większą część każdej strony i zapewniają feerię barw oraz przesłodzonych motywów. Są jak kadry z komiksów, tyle że w powiększeniu, przez co maluchy jeszcze lepiej będą mogły przyglądać się mimice bohaterów czy omawianym w tekście sytuacjom. Tęczowe kolory nie nasuwają skojarzeń z superbohaterskimi zadaniami, przed jakimi staje poczciwa Twilight – ale to dysonans, który we wszystkich produkcjach spod znaku My Little Pony istnieje. Tutaj dzieci otrzymują książkę, która może być tylko dodatkiem do filmu, przypomnieniem jego najważniejszych założeń. Dla maluchów zakochanych w kucykach to propozycja wymarzona – możliwość ponownego śledzenia brawurowych motywów.
Walka kucyków
Kucyki pod wodzą Twilight muszą być dzielne. Tempest, zły kucyk z ułamanym rogiem pojawiła się na Święcie Przyjaźni, żeby je zniszczyć. Udało jej się zamienić w kamień trzy z czterech księżniczek, wszystkie dorosłe piękności. Tylko Twilight, silna magią przyjaźni, ucieka i wybiera się w długą oraz obowiązkowo najeżoną trudnościami podróż, żeby uratować Equestrię. Właśnie ona ma największe szanse na powodzenie misji, chyba że… zwątpi w swoje przyjaciółki. Tomik „My Little Pony. The Movie” w serii Kocham ten film ukazuje się jako picturebookowy dodatek do filmu kierowany do najmłodszych. Jest tu mowa i o dramacie podczas Festiwalu Przyjaźni, i o pobycie na pirackim statku. Pojedynek między Twilight i Tempest musi obfitować w wyraziste sceny – wszystko po to, żeby mała księżniczka przekonała się, jak bardzo w życiu są potrzebni przyjaciele. Na szczęście oni nie zawiodą, nawet gdy przyjdzie im mierzyć się z kryzysem Twilight. Ta adaptacja bajki o kucykach powinna spodobać się maluchom. Akcja stawiana tu jest na pierwszym planie i podsycana dość sprawnie wprowadzanymi mikrodialogami między kucykami. Nie ma też żadnych wątpliwości w kwestii uczuć, jakie targają bohaterkami – wszystko zostało zmieszczone w pojedynczych akapitach na kolejnych stronach. Oczywiście historia na potrzeby takiego tomiku musiała ulec uproszczeniu, żeby nie rozszerzać objętości książki (i tak już sporej jak na ten gatunek), ale dzieciom to raczej nie sprawi problemu, jeśli zyskają dostęp do lubianych postaci.
Odpowiednio rozłożone akcenty i nacisk na dzianie się to cechy tej publikacji. Pony są stworzone do czynienia dobra i jako takie bardziej naturalne stają się podczas obchodzenia sielankowych świąt niż w walce z mrocznym wrogiem. Tutaj jednak widać, jak potrafią mobilizować siły i radzić sobie z najtrudniejszymi wyzwaniami. Fabularne rozwiązania, mimo że dalekie od kreacji kucyków, stosowane są w każdej kolejnej historii, w wypadku adaptacji scenariusza filmu pełnometrażowego dostarczą zatem przeglądu najczęstszych pomysłów. Kucyki zawsze muszą mierzyć się z wielkim złem, po to, żeby na końcu na pewno wygrało dobro. W związku z tym schematem dzieci niekoniecznie przejmą się koszmarogennymi zagrożeniami, nauczą się za to kibicować bohaterkom w wyprawie i liczyć na ich drobne sukcesy zanim jeszcze dotrą do celu. Bliskie i namacalne zło nie pokona dobra, to niepisana obietnica, która zatrzymuje odbiorców przy stadku pony.
W tej publikacji ważna jest – i to bardzo – strona graficzna. W odróżnieniu od powieści na podstawie tego samego filmu (co pokazuje wiarę twórców w różne grupy docelowe i stanowi kontynuację dwóch serii publikacji gadżetowych) obrazy odgrywają istotną rolę. Zajmują większą część każdej strony i zapewniają feerię barw oraz przesłodzonych motywów. Są jak kadry z komiksów, tyle że w powiększeniu, przez co maluchy jeszcze lepiej będą mogły przyglądać się mimice bohaterów czy omawianym w tekście sytuacjom. Tęczowe kolory nie nasuwają skojarzeń z superbohaterskimi zadaniami, przed jakimi staje poczciwa Twilight – ale to dysonans, który we wszystkich produkcjach spod znaku My Little Pony istnieje. Tutaj dzieci otrzymują książkę, która może być tylko dodatkiem do filmu, przypomnieniem jego najważniejszych założeń. Dla maluchów zakochanych w kucykach to propozycja wymarzona – możliwość ponownego śledzenia brawurowych motywów.
piątek, 12 stycznia 2018
Dave Rudden: Rycerze pożyczonego mroku
Jaguar, Warszawa 2017.
Wtajemniczenie
Kiedy należy się do literackiego świata, i to takiego, do którego stały dostęp mają potwory i mroczne istoty, dobrze jest nie mieć rodziców. Denizen jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Mieszka w sierocińcu i zna rządzące nim reguły. Wie, że tu każde dziecko spodziewa się, że kiedyś przyjdą po nie mili ludzie i stworzą prawdziwy dom. Ale Denizen jest stworzony, by walczyć z mrokiem. Na razie nic na to nie wskazuje, chłopiec wydaje się całkiem zwyczajny. Według dyrektora sierocińca w ogóle nie rzuca się w oczy, więc i nie daje się zapamiętać. Ale tuż przed trzynastymi urodzinami zgłaszają się po niego nieznani wcześniej tajemniczy krewni. Zresztą nawet data urodzin okazuje się fałszem – to rodzaj ochrony, jaki zapewniła chłopcu ciotka Vivian. Tak naprawdę trzynaste urodziny to niedaleka przyszłość, która oznacza… wielkie zmiany.
Denizen wyrwany z przestrzeni sierocińca i odłączony od kolegów musi w przyspieszonym tempie poznać zasady rządzące groźnym światem. Za przewodnika służy mu Szary, wysłannik jego ciotki. To potyczka Szarego z pochodzącą z mroku bestią jest pierwszym etapem wtajemniczenia chłopca w nowe obowiązki. Potwory przedostają się do świata przez wyłom, ciała tworzą sobie z dostępnych akurat surowców. Są wciąż istotami nieznanymi, tajemniczymi, każdy Rycerz ma z nimi inne doświadczenia. Ciotka Vivian szefuje wojownikom i chociaż jeszcze nie zdecydowała, czy wprowadzi Denizena w arkana walki z Mrokorami, nie ukrywa przed nim zagrożeń. Jest jeszcze Darcie, dziewczyna-geniusz, nastolatka, która zajmuje się biblioteką. A do biblioteki Denizenowi na razie wchodzić nie wolno, być może po to, żeby obudzić głód wiedzy.
Dave Rudden „Rycerzy pożyczonego mroku” konstruuje według schematów charakterystycznych dla pewnego odłamu fantasy. Przede wszystkim wybiera zwykłego bohatera, dziecko, które nie podejrzewa nawet, że przyjdzie mu mierzyć się z ogromnymi wyzwaniami nad możliwości całego zastępu dorosłych. Denizen może wydawać się samotny jeszcze przed przystąpieniem do Rycerzy, ale i tak prowadzi teraz bardziej satysfakcjonujące życie niż w sierocińcu. Wreszcie znajduje się w centrum uwagi, dorośli troszczą się o niego, nawet jeśli oznacza to ograniczanie wolności i brak dostępu do niektórych informacji. Denizen stopniowo się otwiera – jeśli chce dowiedzieć się czegoś na temat potworów i sposobów walki z nimi, nie może czekać na łaskę ciotki czy jej pracowników. Musi zacząć działać – a to wstęp do jego dojrzewania.
„Rycerze pożyczonego mroku” to próba wykorzystania gotowych elementów powieści. Wprawdzie Rudden szuka oryginalności w kreowaniu relacji, zagrożeń i walk – ale tak naprawdę wciąż wypełnia sprawdzone założenia. Bardzo szybko wychodzi ze strefy początkowej, nie ma ochoty na rozwijanie motywu sierocińca – pożycza go z klasycznych fabuł po to tylko, żeby wprowadzić bohatera. Nie skupia się też na żmudnym szkoleniu Denizena – chłopiec może sprawdzić się już w akcji, wiedzę będzie nabywał stopniowo i w oderwaniu od edukacyjnych mechanizmów. Gdy już nastolatek znajdzie się w świecie, do którego wkraczają potwory, nie ma powrotu do normalności, a przygody będą coraz bardziej burzliwe. Dave Rudden pamięta jednak o tym, żeby co pewien czas rozśmieszać czytelników i dostarczać im kolejnych dowodów na to, że Denizen, mimo początkowego zaskoczenia, czuje się w nowej skórze całkiem pewnie.
Wtajemniczenie
Kiedy należy się do literackiego świata, i to takiego, do którego stały dostęp mają potwory i mroczne istoty, dobrze jest nie mieć rodziców. Denizen jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Mieszka w sierocińcu i zna rządzące nim reguły. Wie, że tu każde dziecko spodziewa się, że kiedyś przyjdą po nie mili ludzie i stworzą prawdziwy dom. Ale Denizen jest stworzony, by walczyć z mrokiem. Na razie nic na to nie wskazuje, chłopiec wydaje się całkiem zwyczajny. Według dyrektora sierocińca w ogóle nie rzuca się w oczy, więc i nie daje się zapamiętać. Ale tuż przed trzynastymi urodzinami zgłaszają się po niego nieznani wcześniej tajemniczy krewni. Zresztą nawet data urodzin okazuje się fałszem – to rodzaj ochrony, jaki zapewniła chłopcu ciotka Vivian. Tak naprawdę trzynaste urodziny to niedaleka przyszłość, która oznacza… wielkie zmiany.
Denizen wyrwany z przestrzeni sierocińca i odłączony od kolegów musi w przyspieszonym tempie poznać zasady rządzące groźnym światem. Za przewodnika służy mu Szary, wysłannik jego ciotki. To potyczka Szarego z pochodzącą z mroku bestią jest pierwszym etapem wtajemniczenia chłopca w nowe obowiązki. Potwory przedostają się do świata przez wyłom, ciała tworzą sobie z dostępnych akurat surowców. Są wciąż istotami nieznanymi, tajemniczymi, każdy Rycerz ma z nimi inne doświadczenia. Ciotka Vivian szefuje wojownikom i chociaż jeszcze nie zdecydowała, czy wprowadzi Denizena w arkana walki z Mrokorami, nie ukrywa przed nim zagrożeń. Jest jeszcze Darcie, dziewczyna-geniusz, nastolatka, która zajmuje się biblioteką. A do biblioteki Denizenowi na razie wchodzić nie wolno, być może po to, żeby obudzić głód wiedzy.
Dave Rudden „Rycerzy pożyczonego mroku” konstruuje według schematów charakterystycznych dla pewnego odłamu fantasy. Przede wszystkim wybiera zwykłego bohatera, dziecko, które nie podejrzewa nawet, że przyjdzie mu mierzyć się z ogromnymi wyzwaniami nad możliwości całego zastępu dorosłych. Denizen może wydawać się samotny jeszcze przed przystąpieniem do Rycerzy, ale i tak prowadzi teraz bardziej satysfakcjonujące życie niż w sierocińcu. Wreszcie znajduje się w centrum uwagi, dorośli troszczą się o niego, nawet jeśli oznacza to ograniczanie wolności i brak dostępu do niektórych informacji. Denizen stopniowo się otwiera – jeśli chce dowiedzieć się czegoś na temat potworów i sposobów walki z nimi, nie może czekać na łaskę ciotki czy jej pracowników. Musi zacząć działać – a to wstęp do jego dojrzewania.
„Rycerze pożyczonego mroku” to próba wykorzystania gotowych elementów powieści. Wprawdzie Rudden szuka oryginalności w kreowaniu relacji, zagrożeń i walk – ale tak naprawdę wciąż wypełnia sprawdzone założenia. Bardzo szybko wychodzi ze strefy początkowej, nie ma ochoty na rozwijanie motywu sierocińca – pożycza go z klasycznych fabuł po to tylko, żeby wprowadzić bohatera. Nie skupia się też na żmudnym szkoleniu Denizena – chłopiec może sprawdzić się już w akcji, wiedzę będzie nabywał stopniowo i w oderwaniu od edukacyjnych mechanizmów. Gdy już nastolatek znajdzie się w świecie, do którego wkraczają potwory, nie ma powrotu do normalności, a przygody będą coraz bardziej burzliwe. Dave Rudden pamięta jednak o tym, żeby co pewien czas rozśmieszać czytelników i dostarczać im kolejnych dowodów na to, że Denizen, mimo początkowego zaskoczenia, czuje się w nowej skórze całkiem pewnie.
czwartek, 11 stycznia 2018
Berenika Kołomycka: Malutki Lisek i Wielki Dzik. Świt
Egmont, Warszawa 2017.
Przemijanie
Malutki Lisek i Wielki Dzik to para przyjaciół, którym co rusz w beztroskie harce wdzierają się refleksje natury egzystencjalnej. To bohaterowie komiksu poetyckiego, kierowanego do dzieci – ale nie tylko, ze względu na warstwę przesłań, stworzenia, które bez przerwy odwołują się albo do refleksji ogólnoludzkich, albo do ponadczasowych wartości. Razem odkrywają zjawiska, których przeważnie się nie definiuje – sprawdzają, czym jest strach, tęsknota, samotność, gniew czy wybaczenie. Berenika Kołomycka znalazła sobie na rynku komiksów niszę i skrupulatnie ją wypełnia, zapewniając odbiorcom szereg istotnych prawd. „Świt” to już trzeci tom cyklu – bardzo potrzebnego, chociaż wydawałoby się, że również mocno niszowego.
Tym razem Malutki Lisek i Wielki Dzik podziwiają otoczenie – pełne zachwycających stworzeń. Poznają Jętkę, przedziwnego owada, który czeka na swój NDŻ, najpiękniejszy dzień życia. Jętka wie, że będzie miała wtedy bardzo dużo do zrobienia – snuje wielkie plany i przekonana jest, że swój NDŻ przeżyje najpiękniej, jak umie i do tego wartościowo. Lisek i Dzik nie mają jeszcze pojęcia, co kryje się za tak wyczekiwanym czasem. Jętka w NDŻ nie pobawi się z nimi – frunie do własnych spraw, a gdy przychodzi kres dnia – umiera. Dla przyjaciół to szok: nowa znajoma nie przygotowała ich na tę ponurą prawdę, z obrazem śmierci tak kochającej życie Jętki trzeba się będzie dopiero oswoić. To niełatwe: potrzeba czasu i wzajemnego wsparcia, zrozumienia i obecności kogoś, kto czuje podobny żal. W „Świcie” Kołomycka część opowieści przeznacza na ukazanie procesu radzenia sobie z żałobą. Nie musi komentować uczuć postaci, wystarczy, że przedstawia ich zachowania. Malutki Lisek i Wielki Dzik są zagubieni w emocjach, muszą dopiero przetłumaczyć sobie los Jętki, by znaleźć ukojenie. Autorka świadomie odnosi się do niełatwej kwestii – już pokazała odbiorcom, że nie wybiera lekkich tematów.
„Świt” to tomik wyróżniający się na rynku nie tylko oryginalnym zestawem zagadnień i ich wysokiej jakości realizacją. Zwraca też uwagę podejściem do strony graficznej. Berenika Kołomycka odsuwa wszelkie kreskówkowe rozwiązania, kontury charakterystyczne dla komiksowych postaci oraz komputerowe kształty. Swoje kadry maluje farbami, dzięki czemu osiąga olśniewające efekty (ciemne chmury na niebie!). Powiększa te kadry, czasem do kilku na stronę – obejmuje dużą część przestrzeni, w jakiej funkcjonują bohaterowie, ale nie ujmuje w ten sposób rytmu samej opowieści. Tworzy komiks, który komiksem jest tylko za sprawą skąpych dymków – wypowiedzi, jakimi czasem przerzucają się bohaterowie. Forma jest i tak wtórna wobec treści i przesłań. Przez wybór technik „Świt” staje się komiksem wyróżniającym się na rynku – ale Kołomycka ma wiele do zaoferowania odbiorcom i na takie wyróżnienie sobie zapracowała. Uczy małych czytelników wrażliwości i pokazuje im, jak wielkie sprawy odzwierciedlają się w codzienności. Z Malutkim Liskiem oraz Wielkim Dzikiem można filozofować – ci bohaterowie pomagają zrozumieć świat i tłumaczą go sobie na wzór maluchów.
Przemijanie
Malutki Lisek i Wielki Dzik to para przyjaciół, którym co rusz w beztroskie harce wdzierają się refleksje natury egzystencjalnej. To bohaterowie komiksu poetyckiego, kierowanego do dzieci – ale nie tylko, ze względu na warstwę przesłań, stworzenia, które bez przerwy odwołują się albo do refleksji ogólnoludzkich, albo do ponadczasowych wartości. Razem odkrywają zjawiska, których przeważnie się nie definiuje – sprawdzają, czym jest strach, tęsknota, samotność, gniew czy wybaczenie. Berenika Kołomycka znalazła sobie na rynku komiksów niszę i skrupulatnie ją wypełnia, zapewniając odbiorcom szereg istotnych prawd. „Świt” to już trzeci tom cyklu – bardzo potrzebnego, chociaż wydawałoby się, że również mocno niszowego.
Tym razem Malutki Lisek i Wielki Dzik podziwiają otoczenie – pełne zachwycających stworzeń. Poznają Jętkę, przedziwnego owada, który czeka na swój NDŻ, najpiękniejszy dzień życia. Jętka wie, że będzie miała wtedy bardzo dużo do zrobienia – snuje wielkie plany i przekonana jest, że swój NDŻ przeżyje najpiękniej, jak umie i do tego wartościowo. Lisek i Dzik nie mają jeszcze pojęcia, co kryje się za tak wyczekiwanym czasem. Jętka w NDŻ nie pobawi się z nimi – frunie do własnych spraw, a gdy przychodzi kres dnia – umiera. Dla przyjaciół to szok: nowa znajoma nie przygotowała ich na tę ponurą prawdę, z obrazem śmierci tak kochającej życie Jętki trzeba się będzie dopiero oswoić. To niełatwe: potrzeba czasu i wzajemnego wsparcia, zrozumienia i obecności kogoś, kto czuje podobny żal. W „Świcie” Kołomycka część opowieści przeznacza na ukazanie procesu radzenia sobie z żałobą. Nie musi komentować uczuć postaci, wystarczy, że przedstawia ich zachowania. Malutki Lisek i Wielki Dzik są zagubieni w emocjach, muszą dopiero przetłumaczyć sobie los Jętki, by znaleźć ukojenie. Autorka świadomie odnosi się do niełatwej kwestii – już pokazała odbiorcom, że nie wybiera lekkich tematów.
„Świt” to tomik wyróżniający się na rynku nie tylko oryginalnym zestawem zagadnień i ich wysokiej jakości realizacją. Zwraca też uwagę podejściem do strony graficznej. Berenika Kołomycka odsuwa wszelkie kreskówkowe rozwiązania, kontury charakterystyczne dla komiksowych postaci oraz komputerowe kształty. Swoje kadry maluje farbami, dzięki czemu osiąga olśniewające efekty (ciemne chmury na niebie!). Powiększa te kadry, czasem do kilku na stronę – obejmuje dużą część przestrzeni, w jakiej funkcjonują bohaterowie, ale nie ujmuje w ten sposób rytmu samej opowieści. Tworzy komiks, który komiksem jest tylko za sprawą skąpych dymków – wypowiedzi, jakimi czasem przerzucają się bohaterowie. Forma jest i tak wtórna wobec treści i przesłań. Przez wybór technik „Świt” staje się komiksem wyróżniającym się na rynku – ale Kołomycka ma wiele do zaoferowania odbiorcom i na takie wyróżnienie sobie zapracowała. Uczy małych czytelników wrażliwości i pokazuje im, jak wielkie sprawy odzwierciedlają się w codzienności. Z Malutkim Liskiem oraz Wielkim Dzikiem można filozofować – ci bohaterowie pomagają zrozumieć świat i tłumaczą go sobie na wzór maluchów.
środa, 10 stycznia 2018
Jojo Moyes: We wspólnym rytmie
Między słowami, Warszawa 2017.
Galop
Jojo Moyes tomem „We wspólnym rytmie” udowadnia, że potrafi pisać o różnych odcieniach i różnych rodzajach miłości, która wyzwala wiele problemów. Tym razem usuwa damsko-męskie relacje z pierwszego planu: owszem, zajmuje się związkiem Natashy i Maca – oraz ich nowymi partnerami – ale uwagę poświęca przede wszystkim utalentowanej nastolatce, Sarah. „We wspólnym rytmie” to narracja niezwykłej przyjaźni dziewczynki i konia, o marzeniu, które nie zna ograniczeń i o poświęceniu. Sarah kocha konie, a dzięki dziadkowi – swojemu opiekunowi – potrafi się nimi zajmować. Doskonali jeździeckie umiejętności i wierzy, że któregoś dnia dostanie się do najlepszej jeździeckiej szkoły we Francji. Intensywnie trenuje, dzieląc czas między obowiązki szkolne i stajnię. Ale kiedy jej dziadek doznaje wylewu, Sarah zostaje bez wsparcia, w tym tego najważniejszego – finansowego. Przyłapana w sklepie na kradzieży paczki paluszków rybnych poznaje Natashę, prawniczkę specjalizującą się w pracy z nieletnimi. Natasha nie ma ochoty brać na siebie obowiązku opieki nad skrytą dziewczyną, ale Mac, jej już wkrótce były mąż, angażuje się w to. Tak w egzystencję dwojga skłóconych dorosłych, którzy z trudem tolerują swoją obecność, wpada czternastoletnia miłośniczka koni. Nikt jeszcze nie wie, do czego Sarah jest zdolna.
W tej powieści jak nigdy Jojo Moyes akcentuje trudy wieku dojrzewania, niebezpieczeństwa i pułapki czyhające na Sarah. Sprawdza, ile dziewczyna jest w stanie poświęcić dla swoich marzeń i jak daleko się posunie, gdy sytuacja wymagać będzie radykalnych środków. Chociaż towarzysze jej dziadka to poczciwcy, nie brakuje i takich, którzy zechcą wykorzystać młodą bohaterkę lub wpędzić ją w kłopoty. Im więcej niebezpieczeństw, tym lepiej dla fabuły, teraz rzeczywiście brawurowej i filmowej. Sarah, chociaż jest myślącą młodą osobą, pakuje się w tarapaty przez brak sojuszników, wydaje jej się, że zawsze poradzi sobie sama. Odwagą i sprytem przewyższa wprawdzie swoich rówieśników, ale pozostaje dzieckiem, o czym Jojo Moyes nie zapomina.
Losy Sarah przeplatają się z losami Natashy, która przeżywa właśnie uczuciowy i życiowy zakręt. Na swoje rozterki spojrzy z innej perspektywy dopiero wtedy, gdy życie dołoży jej zmartwień w postaci kłopotów pseudowychowawczych. Jojo Moyes proponuje prozę pozbawioną magicznych rozwiązań (tym bardziej zadziwi finał „We wspólnym rytmie”), operuje za to chętnie całym zestawem komplikacji fabularnych. W tej kwestii nie rozczarowuje. Gry tematyczne podkreśla też sposobem prowadzenia narracji – dostarcza czytelnikom obyczajówki ocierającej się już o powieść psychologiczną. Zmusza postacie do odbywania niewygodnych rozmów i do przyznawania się do niechcianych uczuć. Zamienia się to na gęste opisy, „We wspólnym rytmie” nie ma lekkości optymistycznego czytadła, ale też tematy tutaj uruchamiane zasługują na dużo solidniejsze opracowanie. Moyes angażuje się w tę historię mocniej niż można by się spodziewać, co oznacza, że odbiorcy też nie będą obojętni na lekturę. „We wspólnym rytmie” to poszukiwanie tematu poza trendami z bestsellerowych obyczajówek. Jojo Moyes wyrobiła już sobie taką pozycję na rynku, że nie potrzebuje uciekać się do poczytnych schematów – co znów docenią jej czytelnicy.
Galop
Jojo Moyes tomem „We wspólnym rytmie” udowadnia, że potrafi pisać o różnych odcieniach i różnych rodzajach miłości, która wyzwala wiele problemów. Tym razem usuwa damsko-męskie relacje z pierwszego planu: owszem, zajmuje się związkiem Natashy i Maca – oraz ich nowymi partnerami – ale uwagę poświęca przede wszystkim utalentowanej nastolatce, Sarah. „We wspólnym rytmie” to narracja niezwykłej przyjaźni dziewczynki i konia, o marzeniu, które nie zna ograniczeń i o poświęceniu. Sarah kocha konie, a dzięki dziadkowi – swojemu opiekunowi – potrafi się nimi zajmować. Doskonali jeździeckie umiejętności i wierzy, że któregoś dnia dostanie się do najlepszej jeździeckiej szkoły we Francji. Intensywnie trenuje, dzieląc czas między obowiązki szkolne i stajnię. Ale kiedy jej dziadek doznaje wylewu, Sarah zostaje bez wsparcia, w tym tego najważniejszego – finansowego. Przyłapana w sklepie na kradzieży paczki paluszków rybnych poznaje Natashę, prawniczkę specjalizującą się w pracy z nieletnimi. Natasha nie ma ochoty brać na siebie obowiązku opieki nad skrytą dziewczyną, ale Mac, jej już wkrótce były mąż, angażuje się w to. Tak w egzystencję dwojga skłóconych dorosłych, którzy z trudem tolerują swoją obecność, wpada czternastoletnia miłośniczka koni. Nikt jeszcze nie wie, do czego Sarah jest zdolna.
W tej powieści jak nigdy Jojo Moyes akcentuje trudy wieku dojrzewania, niebezpieczeństwa i pułapki czyhające na Sarah. Sprawdza, ile dziewczyna jest w stanie poświęcić dla swoich marzeń i jak daleko się posunie, gdy sytuacja wymagać będzie radykalnych środków. Chociaż towarzysze jej dziadka to poczciwcy, nie brakuje i takich, którzy zechcą wykorzystać młodą bohaterkę lub wpędzić ją w kłopoty. Im więcej niebezpieczeństw, tym lepiej dla fabuły, teraz rzeczywiście brawurowej i filmowej. Sarah, chociaż jest myślącą młodą osobą, pakuje się w tarapaty przez brak sojuszników, wydaje jej się, że zawsze poradzi sobie sama. Odwagą i sprytem przewyższa wprawdzie swoich rówieśników, ale pozostaje dzieckiem, o czym Jojo Moyes nie zapomina.
Losy Sarah przeplatają się z losami Natashy, która przeżywa właśnie uczuciowy i życiowy zakręt. Na swoje rozterki spojrzy z innej perspektywy dopiero wtedy, gdy życie dołoży jej zmartwień w postaci kłopotów pseudowychowawczych. Jojo Moyes proponuje prozę pozbawioną magicznych rozwiązań (tym bardziej zadziwi finał „We wspólnym rytmie”), operuje za to chętnie całym zestawem komplikacji fabularnych. W tej kwestii nie rozczarowuje. Gry tematyczne podkreśla też sposobem prowadzenia narracji – dostarcza czytelnikom obyczajówki ocierającej się już o powieść psychologiczną. Zmusza postacie do odbywania niewygodnych rozmów i do przyznawania się do niechcianych uczuć. Zamienia się to na gęste opisy, „We wspólnym rytmie” nie ma lekkości optymistycznego czytadła, ale też tematy tutaj uruchamiane zasługują na dużo solidniejsze opracowanie. Moyes angażuje się w tę historię mocniej niż można by się spodziewać, co oznacza, że odbiorcy też nie będą obojętni na lekturę. „We wspólnym rytmie” to poszukiwanie tematu poza trendami z bestsellerowych obyczajówek. Jojo Moyes wyrobiła już sobie taką pozycję na rynku, że nie potrzebuje uciekać się do poczytnych schematów – co znów docenią jej czytelnicy.
wtorek, 9 stycznia 2018
Justyna Bednarek, Jagna Kaczanowska: Ogród Zuzanny. Tom I. Miłość zostaje na zawsze
W.A.B., Warszawa 2018.
Życie wspólne
Ciepłą i momentami sentymentalną, ale też bardzo wesołą obyczajówkę proponują Justyna Bednarek i Jagna Kaczanowska. W „Ogrodzie Zuzanny” sięgają po sprawdzone składniki bestsellerowych czytadeł, odrobinę je modyfikując na potrzeby fabuły – i tworzą małomiasteczkową historyjkę z wyrazistymi postaciami oraz obietnicą szczęścia. W domu pełnym bibelotów mieszkają razem cztery pokolenia – trzy panie Czaplicz: nestorka rodu, Cecylia, jej córka – zawsze zgorzkniała i nieufna Krystyna, wnuczka – zapracowana i zabiegana Zuzanna oraz syn Zuzanny, dwunastoletni Wojtek. Wszyscy prowadzą bujne życie towarzyskie i utrzymują serdeczne kontakty z sąsiadami – a należy do nich i rubaszny proboszcz-motocyklista, ksiądz Fąfara, i szalony ekolog, Jacek Wtorek, aptekarz czy zakochana w nim właścicielka makaronowej restauracji. Lista postaci ważnych dla rodu Czapliczów wydaje się nie mieć końca, dzięki czemu bohaterki nie mogą narzekać na brak interpersonalnych kontaktów.
Zuzanna pasjonuje się mową kwiatów i zajmuje – projektowaniem ogrodów. Najnowsze zlecenie dotyczy domu Adama Przygodzkiego, dawnej miłości kobiety. Zuzanna przez ogród próbuje przekazać klientowi wiadomość, którą modyfikuje w miarę, jak zmienia się stopień zażyłości. Tej miłości, zaakcentowanej pośrednio w podtytule tomu, będą odbiorczynie żywo kibicować. Oczywiście nie obejdzie się bez komplikacji uczuciowych. Ale Bednarek i Kaczanowska nie zamierzają skupiać się na najmłodszej pani Czaplicz: każda z bohaterek ma tu swoją ważną historię i każda zyska szansę jej opowiedzenia, a także, przynajmniej częściowo, przeżycia. Będzie zatem więcej romansów, również w zaprzyjaźnionych domach. Tyle że autorki wcale nie poświęcają tomu na rozstrzyganie, kto, z kim i jak długo – zabierają się za rozśmieszanie czytelniczek na różne sposoby. A to przygarnięta przez panie Czaplicz kura przeżywać będzie kryzys tożsamości, a to ksiądz Fąfara namówiony przez ekologa weźmie udział w nielegalnej akcji ratunkowej, a to niezwykle elegancka żona biznesmena-prostaka zaopiekuje się świnią… Autorki imponują wyobraźnią i w zakresie obyczajowości nie mają sobie równych w rozśmieszaniu. Potrafią tworzyć scenki sugestywne i komiczne jednocześnie, lubią absurdy i przerysowania. A do tego niejeden raz udaje im się wpleść w książkę zestaw bardzo sensownych i uniwersalnych – to jest do zastosowania w życiu czytelniczek, poza sielanką – porad i serdecznych uwag na temat własnych wyborów. Zachęcają, trochę na marginesie lektury, do czynienia dobra, i do wyrozumiałości wobec bliskich. Krzepiąco każdemu bohaterowi pozwalają udowodnić swoją wartość, nawet jeśli akurat niedawno ośmieszył się przed lokalną społecznością. Tu wszystko układa się samo, a przeszkody są tylko czasowe.
„Ogród Zuzanny” nie jest wolny od błędów, egzemplarz przed ostateczną korektą roi się od literówek. Mam tylko nadzieję, że przed publikacją zostanie poprawione nieszczęsne ohydne „kakłko” – bo to koszmar, jakich mało, a ponadto kompletnie nie pasuje do kreacji dojrzewającego właśnie bohatera. To powieść, którą czytelniczki mają szansę bardzo polubić – wśród postaci bez trudu znajdą takie, którym chce się kibicować i których losów będą ciekawe. Lekka, pełna fabularnych zwrotów akcji i atrakcji obyczajówka z obietnicą romansu przypadnie do gustu szerokiej grupie odbiorczyń.
Życie wspólne
Ciepłą i momentami sentymentalną, ale też bardzo wesołą obyczajówkę proponują Justyna Bednarek i Jagna Kaczanowska. W „Ogrodzie Zuzanny” sięgają po sprawdzone składniki bestsellerowych czytadeł, odrobinę je modyfikując na potrzeby fabuły – i tworzą małomiasteczkową historyjkę z wyrazistymi postaciami oraz obietnicą szczęścia. W domu pełnym bibelotów mieszkają razem cztery pokolenia – trzy panie Czaplicz: nestorka rodu, Cecylia, jej córka – zawsze zgorzkniała i nieufna Krystyna, wnuczka – zapracowana i zabiegana Zuzanna oraz syn Zuzanny, dwunastoletni Wojtek. Wszyscy prowadzą bujne życie towarzyskie i utrzymują serdeczne kontakty z sąsiadami – a należy do nich i rubaszny proboszcz-motocyklista, ksiądz Fąfara, i szalony ekolog, Jacek Wtorek, aptekarz czy zakochana w nim właścicielka makaronowej restauracji. Lista postaci ważnych dla rodu Czapliczów wydaje się nie mieć końca, dzięki czemu bohaterki nie mogą narzekać na brak interpersonalnych kontaktów.
Zuzanna pasjonuje się mową kwiatów i zajmuje – projektowaniem ogrodów. Najnowsze zlecenie dotyczy domu Adama Przygodzkiego, dawnej miłości kobiety. Zuzanna przez ogród próbuje przekazać klientowi wiadomość, którą modyfikuje w miarę, jak zmienia się stopień zażyłości. Tej miłości, zaakcentowanej pośrednio w podtytule tomu, będą odbiorczynie żywo kibicować. Oczywiście nie obejdzie się bez komplikacji uczuciowych. Ale Bednarek i Kaczanowska nie zamierzają skupiać się na najmłodszej pani Czaplicz: każda z bohaterek ma tu swoją ważną historię i każda zyska szansę jej opowiedzenia, a także, przynajmniej częściowo, przeżycia. Będzie zatem więcej romansów, również w zaprzyjaźnionych domach. Tyle że autorki wcale nie poświęcają tomu na rozstrzyganie, kto, z kim i jak długo – zabierają się za rozśmieszanie czytelniczek na różne sposoby. A to przygarnięta przez panie Czaplicz kura przeżywać będzie kryzys tożsamości, a to ksiądz Fąfara namówiony przez ekologa weźmie udział w nielegalnej akcji ratunkowej, a to niezwykle elegancka żona biznesmena-prostaka zaopiekuje się świnią… Autorki imponują wyobraźnią i w zakresie obyczajowości nie mają sobie równych w rozśmieszaniu. Potrafią tworzyć scenki sugestywne i komiczne jednocześnie, lubią absurdy i przerysowania. A do tego niejeden raz udaje im się wpleść w książkę zestaw bardzo sensownych i uniwersalnych – to jest do zastosowania w życiu czytelniczek, poza sielanką – porad i serdecznych uwag na temat własnych wyborów. Zachęcają, trochę na marginesie lektury, do czynienia dobra, i do wyrozumiałości wobec bliskich. Krzepiąco każdemu bohaterowi pozwalają udowodnić swoją wartość, nawet jeśli akurat niedawno ośmieszył się przed lokalną społecznością. Tu wszystko układa się samo, a przeszkody są tylko czasowe.
„Ogród Zuzanny” nie jest wolny od błędów, egzemplarz przed ostateczną korektą roi się od literówek. Mam tylko nadzieję, że przed publikacją zostanie poprawione nieszczęsne ohydne „kakłko” – bo to koszmar, jakich mało, a ponadto kompletnie nie pasuje do kreacji dojrzewającego właśnie bohatera. To powieść, którą czytelniczki mają szansę bardzo polubić – wśród postaci bez trudu znajdą takie, którym chce się kibicować i których losów będą ciekawe. Lekka, pełna fabularnych zwrotów akcji i atrakcji obyczajówka z obietnicą romansu przypadnie do gustu szerokiej grupie odbiorczyń.
poniedziałek, 8 stycznia 2018
Stanisław Barańczak: Pegaz zdębiał. Poezja nonsensu a życie codzienne: wprowadzenie w prywatną teorię gatunków
Agora, Warszawa 2017.
Szaleństwo słów
Każdy, kto interesuje się zabawami lingwistycznymi i absurdem wie, że „Pegaz zdębiał” Stanisława Barańczaka to pozycja do przeczytania i posiadania obowiązkowa. Teraz jednak miłośnicy nonsensów i literowych zabaw mogą skakać z radości: trzecie wydanie tej publikacji – liczącej już przeszło dwadzieścia lat – zostało potężnie uzupełnione przez Joannę Szczęsną, wzbogacone o komiczno-obyczajowy wstęp tej autorki i poszerzone o kolejne gatunki służące czystej rozrywce. Szczęsna wykorzystała tutaj fragmenty korespondencji z Barańczakiem oraz propozycje tekstów do publikacji w prasie, uzyskując całkiem obfity materiał dodatkowy. W efekcie „Pegaz zdębiał” to już dzieło potężne, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę ogrom pracy wkładanej w budowanie absurdalnych całostek. Nie każdy potrafiłby dorównać Barańczakowi w wirtuozerii w ramach gatunków absurdu,, jednak każdy może swoich sił przynajmniej spróbować.
Bo Stanisław Barańczak proponuje tu zabawy niepoważne wraz z dokładną teoretyczną podbudową. Równie mocno bawi go tworzenie przykładów dla właśnie wymyślonych bądź klasycznych gatunków absurdu, co i omawianie ich zasad – precyzja konstrukcyjna jest tu niezbędna, im bardziej zrygoryzowana forma, tym większa radość twórcy, któremu uda się wypełnić wszystkie warunki. Poezja absurdu to chyba najbardziej indywidualny rodzaj satyry – nie nadaje się do prezentowania na scenie, trafia tylko do inteligentnych odbiorców, wymaga lektury pełnej skupienia i chociaż budzi ducha rywalizacji, mistrzów trudno jest doścignąć. Tworzy się ją nie dla wrażeń estetycznych, a dla udowodnienia, że można dokonać niemożliwego. Że można stworzyć rekordowo długi palindrom, który zamieni się w pewną historię. Że można imitować różne języki za pomocą słów istniejących w języku polskim. Że można nie tylko układać z jednego nazwiska szereg nazwisk nowych i sugerujących różne kręgi kulturowe, sensy czy narodowości, ale jeszcze przerabiać je na zabawny wiersz – komentarz. „Pegaz zdębiał” w podstawowej wersji to lekturowa uczta i źródło niekończących się wybuchów śmiechu. W wersji poszerzonej przyjemność lekturowa zostaje zwielokrotniona.
Joanna Szczęsna bardzo rozwija wprowadzenie do tej książki, ale dzięki temu ocala wiele anegdot i kontekstów dla poezji nonsensu. Nie ingeruje w klasyczny układ tomu – wprowadza jednak dopowiedzenia Barańczaka już po „właściwym” rozdziale, a czasem dostarcza całych nowych serii (kurs pisania na klawiaturze!), pokazuje, jak z czasem rozwijały się wyjściowe pomysły i jakie utwory można dołączyć do niezwykłego zbioru. Część z nich była już drukowana w prasie, część tu ukazuje się premierowo, wiadomo zatem, że nawet posiadacze starszych wydań skuszą się na to, ekskluzywne. Na uwagę zasługuje graficzne rozdzielenie kolorem wyjaśnień i samych utworów, co ułatwia nawigację po książce (indeksy zostały w formie zaproponowanej przez Barańczaka).
„Pegaz zdębiał” pokazuje, jak można bawić się językiem i jak mistrzowsko uruchamiać komizm w dziełach spod znaku nonsensu – tylko po to, żeby udowodnić czytelnikom, że coś, co wydawało się nie do zrobienia, jest możliwe, a w dodatku jeszcze będzie rozśmieszać. Stanisław Barańczak jako jeden z nielicznych twórców walczył o przywrócenie uwagi poezji niepoważnej. Chociaż uważał się za ucznia Tuwima, swoimi propozycjami gier lingwistycznych bardzo go prześcignął. Niestarzejący się zestaw popisów słowno-literowych i genologicznych zasługuje na przywrócenie do świadomości odbiorców – i na upowszechnianie. To książka, która wzmacnia zainteresowanie czystym dowcipem.
Szaleństwo słów
Każdy, kto interesuje się zabawami lingwistycznymi i absurdem wie, że „Pegaz zdębiał” Stanisława Barańczaka to pozycja do przeczytania i posiadania obowiązkowa. Teraz jednak miłośnicy nonsensów i literowych zabaw mogą skakać z radości: trzecie wydanie tej publikacji – liczącej już przeszło dwadzieścia lat – zostało potężnie uzupełnione przez Joannę Szczęsną, wzbogacone o komiczno-obyczajowy wstęp tej autorki i poszerzone o kolejne gatunki służące czystej rozrywce. Szczęsna wykorzystała tutaj fragmenty korespondencji z Barańczakiem oraz propozycje tekstów do publikacji w prasie, uzyskując całkiem obfity materiał dodatkowy. W efekcie „Pegaz zdębiał” to już dzieło potężne, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę ogrom pracy wkładanej w budowanie absurdalnych całostek. Nie każdy potrafiłby dorównać Barańczakowi w wirtuozerii w ramach gatunków absurdu,, jednak każdy może swoich sił przynajmniej spróbować.
Bo Stanisław Barańczak proponuje tu zabawy niepoważne wraz z dokładną teoretyczną podbudową. Równie mocno bawi go tworzenie przykładów dla właśnie wymyślonych bądź klasycznych gatunków absurdu, co i omawianie ich zasad – precyzja konstrukcyjna jest tu niezbędna, im bardziej zrygoryzowana forma, tym większa radość twórcy, któremu uda się wypełnić wszystkie warunki. Poezja absurdu to chyba najbardziej indywidualny rodzaj satyry – nie nadaje się do prezentowania na scenie, trafia tylko do inteligentnych odbiorców, wymaga lektury pełnej skupienia i chociaż budzi ducha rywalizacji, mistrzów trudno jest doścignąć. Tworzy się ją nie dla wrażeń estetycznych, a dla udowodnienia, że można dokonać niemożliwego. Że można stworzyć rekordowo długi palindrom, który zamieni się w pewną historię. Że można imitować różne języki za pomocą słów istniejących w języku polskim. Że można nie tylko układać z jednego nazwiska szereg nazwisk nowych i sugerujących różne kręgi kulturowe, sensy czy narodowości, ale jeszcze przerabiać je na zabawny wiersz – komentarz. „Pegaz zdębiał” w podstawowej wersji to lekturowa uczta i źródło niekończących się wybuchów śmiechu. W wersji poszerzonej przyjemność lekturowa zostaje zwielokrotniona.
Joanna Szczęsna bardzo rozwija wprowadzenie do tej książki, ale dzięki temu ocala wiele anegdot i kontekstów dla poezji nonsensu. Nie ingeruje w klasyczny układ tomu – wprowadza jednak dopowiedzenia Barańczaka już po „właściwym” rozdziale, a czasem dostarcza całych nowych serii (kurs pisania na klawiaturze!), pokazuje, jak z czasem rozwijały się wyjściowe pomysły i jakie utwory można dołączyć do niezwykłego zbioru. Część z nich była już drukowana w prasie, część tu ukazuje się premierowo, wiadomo zatem, że nawet posiadacze starszych wydań skuszą się na to, ekskluzywne. Na uwagę zasługuje graficzne rozdzielenie kolorem wyjaśnień i samych utworów, co ułatwia nawigację po książce (indeksy zostały w formie zaproponowanej przez Barańczaka).
„Pegaz zdębiał” pokazuje, jak można bawić się językiem i jak mistrzowsko uruchamiać komizm w dziełach spod znaku nonsensu – tylko po to, żeby udowodnić czytelnikom, że coś, co wydawało się nie do zrobienia, jest możliwe, a w dodatku jeszcze będzie rozśmieszać. Stanisław Barańczak jako jeden z nielicznych twórców walczył o przywrócenie uwagi poezji niepoważnej. Chociaż uważał się za ucznia Tuwima, swoimi propozycjami gier lingwistycznych bardzo go prześcignął. Niestarzejący się zestaw popisów słowno-literowych i genologicznych zasługuje na przywrócenie do świadomości odbiorców – i na upowszechnianie. To książka, która wzmacnia zainteresowanie czystym dowcipem.
niedziela, 7 stycznia 2018
Joshua Jay: Megasztuczki dla małych magików
Egmont, Warszawa 2017.
Iluzjoniści
Wśród rozmaitych rozrywek oferowanych najmłodszym pokazy iluzjonistyczne cieszą się ogromnym powodzeniem – i nie mają właściwie słabych stron. tają się popularne do tego stopnia, że bohaterowie tomików dla dzieci sami próbują przygotowywać magiczne sztuczki i pokazywać je rodzinie oraz przyjaciołom. Nie ma w tym nic dziwnego, a lekcje „magii” mogą przynieść wiele korzyści. Zresztą autor tomu „Megasztuczki dla małych magików”, Joshua Jay, we wstępie do swojego poradnika podkreśla wartość takich zabaw. Ćwiczenia magicznych sztuczek to lekcja skupienia, cierpliwości, a i współdziałania (wiele zależy od asystentów!). Z kolei pokazy organizowane dla bliskich oswajają z publicznością, likwidują tremę, pozwalają przygotować się do publicznych wystąpień. Takie zabawy rozwijają i wyobraźnię, i zdolności manualne – nie da się ich przecenić. A ponieważ dzieci zawsze są zainteresowane kulisami magicznych sztuczek, nie trzeba ich będzie długo namawiać do lektury.
Joshua Jay proponuje małym odbiorcom 25 sztuczek do wykonania w domu i domowymi środkami – od związywania kolorowych chusteczek po przebijanie kijkami asystenta siedzącego w pudle. Zdradza tajniki kolejnych sztuczek – pokazuje, jak zamienić rodzeństwo, sprawić, że filiżanka zniknie, jak zrywać więzy, wydobywać lub chować przedmioty, odgadywać wybrane przez publiczność ozdoby choinkowe. Propozycji jest sporo, a ich liczbę „potęguje” jeszcze różnorodność. Nie ma tu powtarzania tricków i mnożenia możliwości przez odwołania do raz wprowadzanych zagadnień. Dzieci mogą wybierać sztuczki, jakie im odpowiadają (lub, jakie wychodzą) i odpowiednio konstruować swój program.
Każdą sztuczkę autor rozpisuje na niezbędne składniki i przygotowania oraz na kolejne kroki do wykonania – połączone z przejrzystymi rysunkami. Co pewien czas Jay sugeruje też sposób prowadzenia narracji bądź aranżowania przestrzeni, tłumaczy, kiedy pokaz ozdobić muzyką i – jakiego rodzaju. Dba o to, by dzieci nie musiały liczyć na wskazówki innych, a rzeczywiście mogły zaskakiwać bliskich profesjonalizmem oraz pomysłowością. Autor w ramach kolejnych kroków sztuczki zamieszcza nawet gesty obliczone na śmiech lub aplauz widowni. Wie, jak pracować nad pokazem i staje się przewodnikiem.
Co pewien czas wprowadza drobne opowieści dotyczące najsłynniejszych iluzjonistów, dzieli się też z odbiorcami własnymi przemyśleniami na temat występów. Chętnym podsuwa dalsze pozycje do wykorzystywania i inspiracji. Dokładnie wyjaśnia, jak uniknąć wpadki na scenie, co robić, kiedy sztuczka nie wychodzi i jak strzec się przed pułapkami. Wie, jak poskromić trudną widownię i kogo wybierać na ochotnika do pokazów. Wszystkim tym dzieli się z czytelnikami, traktując ich bardzo poważnie. Wyjaśnia nawet, dlaczego iluzjonista musi umieć kłamać – i w jakich okolicznościach. „Megasztuczki dla małych magików” to publikacja starannie przygotowana, poradnik dla dzieci. Można go potraktować jako zestaw inspiracji lub jako sposób na uniknięcie nudy. Jednak po lekturze dzieci nie będą już łatwo wierzyć w pokazy iluzjonistyczne – otrzymają bowiem w dużej części wyjaśnienia tajemnic „czarów”.
Iluzjoniści
Wśród rozmaitych rozrywek oferowanych najmłodszym pokazy iluzjonistyczne cieszą się ogromnym powodzeniem – i nie mają właściwie słabych stron. tają się popularne do tego stopnia, że bohaterowie tomików dla dzieci sami próbują przygotowywać magiczne sztuczki i pokazywać je rodzinie oraz przyjaciołom. Nie ma w tym nic dziwnego, a lekcje „magii” mogą przynieść wiele korzyści. Zresztą autor tomu „Megasztuczki dla małych magików”, Joshua Jay, we wstępie do swojego poradnika podkreśla wartość takich zabaw. Ćwiczenia magicznych sztuczek to lekcja skupienia, cierpliwości, a i współdziałania (wiele zależy od asystentów!). Z kolei pokazy organizowane dla bliskich oswajają z publicznością, likwidują tremę, pozwalają przygotować się do publicznych wystąpień. Takie zabawy rozwijają i wyobraźnię, i zdolności manualne – nie da się ich przecenić. A ponieważ dzieci zawsze są zainteresowane kulisami magicznych sztuczek, nie trzeba ich będzie długo namawiać do lektury.
Joshua Jay proponuje małym odbiorcom 25 sztuczek do wykonania w domu i domowymi środkami – od związywania kolorowych chusteczek po przebijanie kijkami asystenta siedzącego w pudle. Zdradza tajniki kolejnych sztuczek – pokazuje, jak zamienić rodzeństwo, sprawić, że filiżanka zniknie, jak zrywać więzy, wydobywać lub chować przedmioty, odgadywać wybrane przez publiczność ozdoby choinkowe. Propozycji jest sporo, a ich liczbę „potęguje” jeszcze różnorodność. Nie ma tu powtarzania tricków i mnożenia możliwości przez odwołania do raz wprowadzanych zagadnień. Dzieci mogą wybierać sztuczki, jakie im odpowiadają (lub, jakie wychodzą) i odpowiednio konstruować swój program.
Każdą sztuczkę autor rozpisuje na niezbędne składniki i przygotowania oraz na kolejne kroki do wykonania – połączone z przejrzystymi rysunkami. Co pewien czas Jay sugeruje też sposób prowadzenia narracji bądź aranżowania przestrzeni, tłumaczy, kiedy pokaz ozdobić muzyką i – jakiego rodzaju. Dba o to, by dzieci nie musiały liczyć na wskazówki innych, a rzeczywiście mogły zaskakiwać bliskich profesjonalizmem oraz pomysłowością. Autor w ramach kolejnych kroków sztuczki zamieszcza nawet gesty obliczone na śmiech lub aplauz widowni. Wie, jak pracować nad pokazem i staje się przewodnikiem.
Co pewien czas wprowadza drobne opowieści dotyczące najsłynniejszych iluzjonistów, dzieli się też z odbiorcami własnymi przemyśleniami na temat występów. Chętnym podsuwa dalsze pozycje do wykorzystywania i inspiracji. Dokładnie wyjaśnia, jak uniknąć wpadki na scenie, co robić, kiedy sztuczka nie wychodzi i jak strzec się przed pułapkami. Wie, jak poskromić trudną widownię i kogo wybierać na ochotnika do pokazów. Wszystkim tym dzieli się z czytelnikami, traktując ich bardzo poważnie. Wyjaśnia nawet, dlaczego iluzjonista musi umieć kłamać – i w jakich okolicznościach. „Megasztuczki dla małych magików” to publikacja starannie przygotowana, poradnik dla dzieci. Można go potraktować jako zestaw inspiracji lub jako sposób na uniknięcie nudy. Jednak po lekturze dzieci nie będą już łatwo wierzyć w pokazy iluzjonistyczne – otrzymają bowiem w dużej części wyjaśnienia tajemnic „czarów”.