PWN, Warszawa 2016.
Praca umysłu
Robert DiYanni pisze książkę o myśleniu, ale nie w stylu filozoficznym, a poradników do samorozwoju. Chce pokazać swoim odbiorcom, jak zmieniać własne nastawienie i nauczyć się dostrzegania argumentów z różnych stron, pokazać procesy podejmowania decyzji, wykluczyć myślowe schematy, nauczyć korzystania z wyobraźni. Na koniec podsuwa też szereg smaczków do ćwiczeń: wprowadza zagadnienia etyczne i zmusza do zastanowienia – w oparciu o całą książkę – nad możliwymi, dopuszczalnymi i nie do przyjęcia rozwiązaniami. W zasadzie pisze autor o tym, co można spotkać w wielu poradnikach, ale gromadzi rozproszoną wiedzę na temat zasad argumentacji czy kreatywnego rozwiązywania problemów. Od twórców krzykliwych podręczników odróżnia go jedno: nie reklamuje nachalnie swoich metod i nie wylicza, w jaki sposób wcielenie ich w czyn zmieni życie odbiorców. To już ważny powód, żeby po ten tom sięgnąć. A korzyści z lektury, dla zabieganych i coraz bardziej zdających się na media, a nie na własny rozum, będzie znacznie więcej. „Pomyśl, zanim pomyślisz” dawniej mogło być w swoich przesłaniach oczywiste. Dzisiaj dla części odbiorców funkcjonować będzie na prawach odkrycia, i to odkrycia cennego choćby w procesie poszukiwania pracy czy twórczego rozwiązywania problemów.
Ta książka cechuje się dużym wewnętrznym uporządkowaniem. Rozdziały są w niej raczej drobne, za to bardzo przejrzyste, autor chętnie przytacza też opinie wielkich umysłów lub przykłady badań psycho- i socjologicznych, ale zawsze w odpowiednich momentach, nie dla zastąpienia wywodu, a dla dobrego zilustrowania. Nie potrzebuje zagłębiać się w retoryczne zabawy czy polemiki, skupia się na gromadzeniu faktów. Jak na humanistyczny temat, ta książka wypada niemal matematycznie. DiYanni przypomina między innymi podstawy logiki, ale nawiązuje też do prób porzucenia schematów, podsuwając rzekomo nierozwiązywalne problemy. Uświadamia czytelnikom, jak łatwo dają się zwabić w myślowe pułapki i zachęca do krytycyzmu w ocenie sytuacji. Interesuje się przede wszystkim sposobami, by to uzyskać, więc „Pomyśl, zanim pomyślisz” funkcjonować będzie jak zestaw trafnych – a nie tylko marketingowo obmyślonych – wskazówek.
Kolejnym wyróżnikiem tomu staje się spory nacisk kładziony na samodzielną pracę. Po rzeczowym rozdziale (a przed zestawieniem bibliograficznym) przychodzi czas na zbiór zadań. Raz na początku DiYanni przekonuje, że trzeba się im dokładnie przyjrzeć, później już wyliczenia stają się oczywistą kontynuacją lektury. Kto chce zobaczyć postępy, wykonuje polecenia tak naprawdę jeszcze zanim padną, w trakcie czytania rozdziałów i natrafiania na co ciekawsze punkty. Autor tutaj traktuje swoich czytelników jak uczniów, dostarcza im po prostu zadania domowe. Niektóre są dość infantylne (co, paradoksalnie, poszerza grupę odbiorców o młodzież), inne wymagają koncentracji. Nie ma tu ćwiczeń ekstremalnych czy ponad siły, ale często znajdują się takie, które podchwytliwie sprawdzają wiedzę z rozdziału. To zabieg częściowo mnemotechniczny, dla tych czytelników, którzy potrzebują kontroli.
„Pomyśl, zanim pomyślisz” to dość wartościowa publikacja wpisująca się w nurt samorozwojowych poradników, ale napisana bardziej jak książka popularnonaukowa. Można się jej przyjrzeć ze względu na to, że rozbija automatyzacje i myślowe szablony, można też sprawdzić, jak autor radzi sobie z okiełznaniem obszernego tematu. Pomaga DiYanni wypracować odpowiednie podejście do rozmaitych życiowych wyzwań, wytrwale poszukuje ciekawostek. Wie, co zrobić, żeby nie zanudzić czytelników filozoficznymi dywagacjami i sprawdza się jako przewodnik po myśleniu. Przy tym wszystkim tom nie odstrasza objętością, jest skondensowany i dobrze przygotowany.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
środa, 31 sierpnia 2016
wtorek, 30 sierpnia 2016
Tammara Webber: Między wierszami
Jaguar, Warszawa 2016.
Pragnienie
Zaistniała Tammara Webber w świadomości odbiorców serią młodzieżowych powieści erotycznych, w których miłość i pożądanie stawały się najlepszym lekarstwem na wielkie problemy. „Między wierszami” to książka osobna, nie wlicza się do serii Tak blisko i skomponowana jest zupełnie inaczej. Autorka wykorzystuje motyw sławy w wersji pop, żeby pokazać historię o zakochiwaniu się – ale w blasku fleszy. Nie prowadzi jednak tym razem przez oczywiste schematy. To, że bohaterowie wyraźnie mają się ku sobie, jeszcze o niczym nie świadczy. „Między wierszami” to opowieść realizowana inaczej, a Webber dalej udowadnia, że potrafi snuć dobre narracje młodzieżowe niezależnie od tematu i kontekstów.
Bohaterowie „Między wierszami” to Reid i Emma. Oboje mają zagrać w kinowym hicie dla nastolatków, szkolnej i nowoczesnej wersji „Dumy i uprzedzenia”. Reid to już idol młodych dziewczyn, ma szerokie grono fanek (oraz grouppies). Emma jest rozpoznawalna dzięki udziałowi w reklamach, a jej karierę planują inni, bez brania pod uwagę zdania dziewczyny. Kiedy Reid i Emma spotykają się na castingu, od razu między nimi iskrzy. Emmie pochlebia zainteresowanie superprzystojnego aktora, Reid ma nadzieję na romans ze swoją partnerką scenariuszową. Do tej pory nie musiał zabiegać o względy dziewczyn, ale z Emmą sprawy nie idą łatwo.
W „Między wierszami” Tammara Webber zgrabnie akcentuje kontrast między potrzebami i pragnieniami wieku dojrzewania u obu płci. Dziewczyna zwraca uwagę na uczucia i chce stabilnego związku, dla chłopaka najważniejsze są podboje erotyczne, a wierność to jedynie puste słowo. Im bardziej ona się wycofuje (a w pamięci ma złe doświadczenia przyjaciółki), tym bardziej on upiera się, by ją zdobyć i zaliczyć. Gra byłaby prosta i przejrzysta, gdyby nie obecność innych na planie. Brooke zachowuje się jak rasowa uwodzicielka, Graham to materiał na świetnego przyjaciela. Jednak wszyscy mają swoje sekrety, a nie traktują znajomych z planu jak powierników. W „Między wierszami” autorka ładnie zaplątuje relacje i nie zdradza tajemnic przedwcześnie. Narrację prowadzą Reid i Emma, na przemian, tym wyraźniejszy jest zbiór przeciwieństw w ich oczekiwaniach. Do tego dla odbiorców mogą stać się jasne motywacje postaci i możliwości odczytywania ich intencji. Wiele Webber tym samym wyjaśnia (i to unikając pedagogicznych tonów czy rodzicielskich pouczeń).
Tammara Webber celnie przedstawia sytuację i rozwija wątek uczuciowy, pokazując, jak działa on w zderzeniu z nietypowymi okolicznościami. Cena za rozpoznawalność to wszędobylscy dziennikarze, chętne na jednonocną przygodę fanki (w traktowaniu ich Reid jest bezwzględny), plotki i skandale. W tym świecie Reid odnajduje się świetnie, Emma za to nie widzi miejsca dla siebie. To nie czas na cierpliwe budowanie trwałego związku. Webber wykorzystuje temat świata pop, żeby ostrzec i zwrócić uwagę na prawdziwe wartości, ale też przedstawia dzięki temu obraz wolności. Do niektórych decyzji trzeba dojrzeć i ta autorka doskonale o tym wie.
„Między wierszami” jest znakomicie napisaną młodzieżówką, w której ścierają się wizje przygodnego romansu ze stabilnością i zaufaniem. Autorka daje bohaterom prawo decydowania o swoim życiu i wcześniej wypuszcza ich w dorosłość, ale tłumaczy odbiorcom, na czym polega odpowiedzialność i co jest naprawdę ważne w życiu. Pisze tak, że po lekturze każdy zostanie jej fanem: nie proponuje pustej i przyjemnej historyjki o przewidywalnym finale, za to bawi się popularnym (coraz bardziej) tematem. „Między wierszami” to mądra i ciekawie naszkicowana historia, uniwersalna ze względu na uczucia, a mocno zakorzeniona w kulisach show-biznesu. Nie rozczarowuje, a przynosi dużo wartościowych spostrzeżeń.
Pragnienie
Zaistniała Tammara Webber w świadomości odbiorców serią młodzieżowych powieści erotycznych, w których miłość i pożądanie stawały się najlepszym lekarstwem na wielkie problemy. „Między wierszami” to książka osobna, nie wlicza się do serii Tak blisko i skomponowana jest zupełnie inaczej. Autorka wykorzystuje motyw sławy w wersji pop, żeby pokazać historię o zakochiwaniu się – ale w blasku fleszy. Nie prowadzi jednak tym razem przez oczywiste schematy. To, że bohaterowie wyraźnie mają się ku sobie, jeszcze o niczym nie świadczy. „Między wierszami” to opowieść realizowana inaczej, a Webber dalej udowadnia, że potrafi snuć dobre narracje młodzieżowe niezależnie od tematu i kontekstów.
Bohaterowie „Między wierszami” to Reid i Emma. Oboje mają zagrać w kinowym hicie dla nastolatków, szkolnej i nowoczesnej wersji „Dumy i uprzedzenia”. Reid to już idol młodych dziewczyn, ma szerokie grono fanek (oraz grouppies). Emma jest rozpoznawalna dzięki udziałowi w reklamach, a jej karierę planują inni, bez brania pod uwagę zdania dziewczyny. Kiedy Reid i Emma spotykają się na castingu, od razu między nimi iskrzy. Emmie pochlebia zainteresowanie superprzystojnego aktora, Reid ma nadzieję na romans ze swoją partnerką scenariuszową. Do tej pory nie musiał zabiegać o względy dziewczyn, ale z Emmą sprawy nie idą łatwo.
W „Między wierszami” Tammara Webber zgrabnie akcentuje kontrast między potrzebami i pragnieniami wieku dojrzewania u obu płci. Dziewczyna zwraca uwagę na uczucia i chce stabilnego związku, dla chłopaka najważniejsze są podboje erotyczne, a wierność to jedynie puste słowo. Im bardziej ona się wycofuje (a w pamięci ma złe doświadczenia przyjaciółki), tym bardziej on upiera się, by ją zdobyć i zaliczyć. Gra byłaby prosta i przejrzysta, gdyby nie obecność innych na planie. Brooke zachowuje się jak rasowa uwodzicielka, Graham to materiał na świetnego przyjaciela. Jednak wszyscy mają swoje sekrety, a nie traktują znajomych z planu jak powierników. W „Między wierszami” autorka ładnie zaplątuje relacje i nie zdradza tajemnic przedwcześnie. Narrację prowadzą Reid i Emma, na przemian, tym wyraźniejszy jest zbiór przeciwieństw w ich oczekiwaniach. Do tego dla odbiorców mogą stać się jasne motywacje postaci i możliwości odczytywania ich intencji. Wiele Webber tym samym wyjaśnia (i to unikając pedagogicznych tonów czy rodzicielskich pouczeń).
Tammara Webber celnie przedstawia sytuację i rozwija wątek uczuciowy, pokazując, jak działa on w zderzeniu z nietypowymi okolicznościami. Cena za rozpoznawalność to wszędobylscy dziennikarze, chętne na jednonocną przygodę fanki (w traktowaniu ich Reid jest bezwzględny), plotki i skandale. W tym świecie Reid odnajduje się świetnie, Emma za to nie widzi miejsca dla siebie. To nie czas na cierpliwe budowanie trwałego związku. Webber wykorzystuje temat świata pop, żeby ostrzec i zwrócić uwagę na prawdziwe wartości, ale też przedstawia dzięki temu obraz wolności. Do niektórych decyzji trzeba dojrzeć i ta autorka doskonale o tym wie.
„Między wierszami” jest znakomicie napisaną młodzieżówką, w której ścierają się wizje przygodnego romansu ze stabilnością i zaufaniem. Autorka daje bohaterom prawo decydowania o swoim życiu i wcześniej wypuszcza ich w dorosłość, ale tłumaczy odbiorcom, na czym polega odpowiedzialność i co jest naprawdę ważne w życiu. Pisze tak, że po lekturze każdy zostanie jej fanem: nie proponuje pustej i przyjemnej historyjki o przewidywalnym finale, za to bawi się popularnym (coraz bardziej) tematem. „Między wierszami” to mądra i ciekawie naszkicowana historia, uniwersalna ze względu na uczucia, a mocno zakorzeniona w kulisach show-biznesu. Nie rozczarowuje, a przynosi dużo wartościowych spostrzeżeń.
poniedziałek, 29 sierpnia 2016
Matthias Nawrat: Wszystkie śmierci dziadka Jurka
Bukowy Las, Wrocław 2016.
Wolność humoru
Matthias Nawrat pisze to samo, co wszyscy Polacy zajmujący się własnymi losami (lub losami bliskich) od czasów drugiej wojny światowej po PRL. Tyle tylko, że próbuje spojrzeć z dystansu na zagadnienia, które tutaj porusza się niemal wyłącznie w jeden, uświęcony tradycją, sposób. Odrzuca tony martyrologiczne lub nostalgię, ucieka w ironię lub kabaret i sprawia, że „Wszystkie śmierci dziadka Jurka” stają się momentami mimowolną satyrą na opowieści o cierpieniach i niepowodzeniach. Bo dziadek Jurek w tym wypadku objawia się jak ktoś, kto nie dopuszcza do siebie myśli o utrudnieniach i uciążliwościach. Żyje, jakby nic złego wokół niego się nie działo, całkowicie zdaje się na los i ucieka od problemów. Buduje sobie mentalny azyl (który potem wiernie odtwarza jego syn). W efekcie jednego nie złamie pobyt w Oświęcimiu, drugiego smutni panowie wykręcający mu kostki u nóg w hotelowym pokoju. Bohaterowie pozostają ponad tym. Nie interesuje ich nawet podział na dobrych i złych Niemców, bo dziadek podczas wojny poznał jednych i drugich, więc ze spokojem może przyjąć do wiadomości, że rodzina przeprowadza się do Niemiec.
Nawrat ucieka od klasycznych opowieści o życiu w dwudziestowiecznej Polsce, obcy mu jest ton lektur, którymi u nas karmi się już dzieci w szkołach. Nie musi podporządkowywać się żadnym wzorcom i nie wpadnie w żadne schematy tekstowe. Historie przedstawiane przez dziadka Jurka zawierają sporo motywów znanych żyjącym i mieszkającym w Polsce, niemal obowiązkowych, kiedy mówi się o przeszłości; przenikały też do różnych tomów rozrachunkowych czy wspomnieniowych – z tą tylko różnicą, że zwykle miały „wyższy” i pozaliteracki cel: danie świadectwa, zachowanie dla potomnych pamięci o krzywdach, prostowanie faktów, bunt… U dziadka Jurka tego wszystkiego nie ma. Dziadkowi Jurkowi udaje się, choć to pozornie niemożliwe, sztuka życia osobno. Dziadek Jurek wypada jak szaleniec, bo nic nie robi sobie z ekstremalnych nawet zagrożeń, a zachowuje się, jakby o nich w ogóle nie wiedział. I tylko czasami czytelnicy z przebłysków prawdy mogą dowiedzieć się o przyjętej strategii. Matthias Nawrat pierwszy dystans zyskuje przez fantazję dziadka Jurka, jego interpretacje pojawiające się w opowieściach. Drugi – dzięki oddaleniu czasowemu. W takim ujęciu może przyjmować relacje doświadczonego człowieka jako bajania i przekazywać dalej w całej otoczce absurdu. Do czytelników zbrojnych w wiedzę, świadomość historyczną, a czasem też obyczajowe domowe opowieści należeć będzie wyłuskiwanie prawdy z literackich ozdobników. Nawrat zresztą nie do końca wierzy w ich analityczne zdolności i mocno ułatwia zadania, dość szybko wprowadzając konkretne podpowiedzi.
Pojawia się w tej książce kilka bardzo atrakcyjnych spostrzeżeń służących podtrzymywaniu wersji dziadka Jurka (sztandarowym jest to o głodzie w obozie koncentracyjnym), zdarzają się też tajemnice, na których odszyfrowanie trzeba długo czekać. Przeważnie jednak Nawrat posługuje się dosyć prostymi chwytami w wydobywaniu absurdów, zadowala się pierwszym poziomem kodowania historii – i szkoda, bo gdyby odważył się na więcej, dotarłby do jeszcze ciekawszych wniosków. „Wszystkie śmierci dziadka Jurka” to pomieszanie beletrystyki z literaturą faktu, odwrócenie schematów znanych z memuarów. Odważne, ale raczej nie na tyle, żeby wywołać ferment: zwłaszcza że na próbę walki z konwencją porywa się autor z zewnątrz (Niemiec urodzony w Opolu). W planie faktów akcja „Wszystkich śmierci dziadka Jurka” niczym nie zaskakuje. W opracowaniu pojawiają się oryginalne dowcipy i sarkazm oparty na kreacjach postaci „prostaczka”. Nawrat zachęca do zweryfikowania relacji z przeszłości lub do prześledzenia mechanizmów obronnych. Pytanie tylko, czy nie za późno.
Wolność humoru
Matthias Nawrat pisze to samo, co wszyscy Polacy zajmujący się własnymi losami (lub losami bliskich) od czasów drugiej wojny światowej po PRL. Tyle tylko, że próbuje spojrzeć z dystansu na zagadnienia, które tutaj porusza się niemal wyłącznie w jeden, uświęcony tradycją, sposób. Odrzuca tony martyrologiczne lub nostalgię, ucieka w ironię lub kabaret i sprawia, że „Wszystkie śmierci dziadka Jurka” stają się momentami mimowolną satyrą na opowieści o cierpieniach i niepowodzeniach. Bo dziadek Jurek w tym wypadku objawia się jak ktoś, kto nie dopuszcza do siebie myśli o utrudnieniach i uciążliwościach. Żyje, jakby nic złego wokół niego się nie działo, całkowicie zdaje się na los i ucieka od problemów. Buduje sobie mentalny azyl (który potem wiernie odtwarza jego syn). W efekcie jednego nie złamie pobyt w Oświęcimiu, drugiego smutni panowie wykręcający mu kostki u nóg w hotelowym pokoju. Bohaterowie pozostają ponad tym. Nie interesuje ich nawet podział na dobrych i złych Niemców, bo dziadek podczas wojny poznał jednych i drugich, więc ze spokojem może przyjąć do wiadomości, że rodzina przeprowadza się do Niemiec.
Nawrat ucieka od klasycznych opowieści o życiu w dwudziestowiecznej Polsce, obcy mu jest ton lektur, którymi u nas karmi się już dzieci w szkołach. Nie musi podporządkowywać się żadnym wzorcom i nie wpadnie w żadne schematy tekstowe. Historie przedstawiane przez dziadka Jurka zawierają sporo motywów znanych żyjącym i mieszkającym w Polsce, niemal obowiązkowych, kiedy mówi się o przeszłości; przenikały też do różnych tomów rozrachunkowych czy wspomnieniowych – z tą tylko różnicą, że zwykle miały „wyższy” i pozaliteracki cel: danie świadectwa, zachowanie dla potomnych pamięci o krzywdach, prostowanie faktów, bunt… U dziadka Jurka tego wszystkiego nie ma. Dziadkowi Jurkowi udaje się, choć to pozornie niemożliwe, sztuka życia osobno. Dziadek Jurek wypada jak szaleniec, bo nic nie robi sobie z ekstremalnych nawet zagrożeń, a zachowuje się, jakby o nich w ogóle nie wiedział. I tylko czasami czytelnicy z przebłysków prawdy mogą dowiedzieć się o przyjętej strategii. Matthias Nawrat pierwszy dystans zyskuje przez fantazję dziadka Jurka, jego interpretacje pojawiające się w opowieściach. Drugi – dzięki oddaleniu czasowemu. W takim ujęciu może przyjmować relacje doświadczonego człowieka jako bajania i przekazywać dalej w całej otoczce absurdu. Do czytelników zbrojnych w wiedzę, świadomość historyczną, a czasem też obyczajowe domowe opowieści należeć będzie wyłuskiwanie prawdy z literackich ozdobników. Nawrat zresztą nie do końca wierzy w ich analityczne zdolności i mocno ułatwia zadania, dość szybko wprowadzając konkretne podpowiedzi.
Pojawia się w tej książce kilka bardzo atrakcyjnych spostrzeżeń służących podtrzymywaniu wersji dziadka Jurka (sztandarowym jest to o głodzie w obozie koncentracyjnym), zdarzają się też tajemnice, na których odszyfrowanie trzeba długo czekać. Przeważnie jednak Nawrat posługuje się dosyć prostymi chwytami w wydobywaniu absurdów, zadowala się pierwszym poziomem kodowania historii – i szkoda, bo gdyby odważył się na więcej, dotarłby do jeszcze ciekawszych wniosków. „Wszystkie śmierci dziadka Jurka” to pomieszanie beletrystyki z literaturą faktu, odwrócenie schematów znanych z memuarów. Odważne, ale raczej nie na tyle, żeby wywołać ferment: zwłaszcza że na próbę walki z konwencją porywa się autor z zewnątrz (Niemiec urodzony w Opolu). W planie faktów akcja „Wszystkich śmierci dziadka Jurka” niczym nie zaskakuje. W opracowaniu pojawiają się oryginalne dowcipy i sarkazm oparty na kreacjach postaci „prostaczka”. Nawrat zachęca do zweryfikowania relacji z przeszłości lub do prześledzenia mechanizmów obronnych. Pytanie tylko, czy nie za późno.
niedziela, 28 sierpnia 2016
Agnieszka Tyszka: Koniki z Szumińskich Łąk. Majka
Egmont, Warszawa 2016.
Zielona szkoła
W Szuminie ciągle dzieje się bardzo dużo, tak, że Klara ledwo nadąża z opisywaniem najważniejszych spraw. Teraz na przykład w stajni pojawia się malutka haflingerka, osierocona przez mamę Majka. To kolejny koń, który znajdzie schronienie i przyjaźń – bohaterkę pod opiekę wezmą nie tylko ludzie, więc Majka dość szybko zapomni o smutkach, a tęsknotę rozproszy życzliwość innych koni. Sama Klara dostrzega u siebie nadmierną skłonność do płaczu: dorasta i wiele rzeczy traktuje bardziej emocjonalnie. Tymczasem humory Niny uspokoiła przeprowadzka do babci. Ale żeby w Szumińskich Łąkach nie było nudno, Agnieszka Tyszka sprowadza grupę z zielonej szkoły. Dzieci, pod wodzą apodyktycznej Przeborki, mają spędzać czas z daleka od cywilizacji. Ich pomysły są czasem dziwaczne, a czasem śmieszne, ale niemiłe zachowanie jednej z dziewczynek sprawia, że Klara musi interweniować. Agnieszka Tyszka przypomina jeszcze o dobrodziejstwach internetu: pani Kwaczek planuje rozpocząć sprzedaż kaczych jaj i ma na to świetny marketingowo pomysł. Po raz kolejny w serii wszyscy udowadniają, że zaściankowość może być jedynie stanem umysłu, a nie pochodną miejsca zamieszkania.
Dobre są minipowieści z serii Koniki z Szumińskich Łąk. Tyszka dba o to, by cały czas coś się w nich działo, a przy okazji zajmuje się ważnymi społecznymi troskami. Wprowadza motywy istotne dla nastolatków, a także dzieci – pokazuje, że niekiedy powinny brać sprawy w swoje ręce, a nie czekać na decyzje dorosłych. Tłumaczy, jak aktywizować lokalne społeczności i tworzyć szanse na zaistnienie, czy chodzi o zdobycie pieniędzy na szczytny cel, czy o pomoc nękanym lub smutnym. Ta autorka nie udaje, że wszystko zawsze będzie idealne i ułoży się po myśli czytelników. Kreatywnie podchodzi jednak do problemów i daje przykład, jak się z nimi rozprawiać. Pod tym względem Szumińskie Łąki to sielanka. A przecież na porządku dziennym są tu sprzeczki (także między oddanymi przyjaciółkami), pojawiają się zarzuty i pretensje. Ważne jednak, że bohaterki chcą i potrafią o tym rozmawiać, nie obrażają się na siebie za słowa prawdy, a mogą wypracować kompromisy.
Agnieszka Tyszka nie boi się pisania o trudnych sprawach, ale i tak część z nich przerzuca na konie (które prowadzą własne monologi wewnętrzne). To dynamizuje akcję i pozwala unikać przewidywalności. Ludzie i tak mają bardzo dużo pracy z ogarnięciem swoich spraw. Dzięki rozdwojeniu narracji autorka buduje więź z bohaterami (i to więź międzygatunkową), wprowadza elementy bajkowości, co w powieści tego rodzaju jest dosyć ważne. A przy okazji ułatwia sobie tworzenie kolejnych części, samodzielnych mimo zgrabnego połączenia w cykl.
„Majka” to książka pisana z humorem. Tyszka ma dużą wprawę w tworzeniu krótkich i treściwych historyjek dla dzieci i młodzieży – a w Konikach z Szumińskich Łąk czuje się coraz lepiej. Pozwala na to, by każda postać inaczej manifestowała twórcze pomysły i by każda miała swoje zdanie, które potrafi w razie czego obronić. Nie chce za to, by w Szuminie komukolwiek działa się krzywda, więc wszelkiego rodzaju minorowe nastroje starannie rozpracowuje. „Majka” pokazuje, że można skomplikowane kwestie wyjaśniać dzieciom w prosty sposób. Ta książka również rozwija wyobraźnię, zachęca do działania i do zmieniania spraw, z którymi w najbliższym otoczeniu trudno się zgodzić. Podsuwa wiele atrakcyjnych i gotowych rozwiązań, ale przede wszystkim dostarcza dzieciom rozrywki. To powieść nie tylko dla miłośników koni oraz kucyków – Tyszka zajmuje się przede wszystkim troskami ludzi. A robi to tak, że warto jej posłuchać. W „Majce” sprawy istotne dla społeczności mieszają się z dziecięcymi nadziejami oraz zestawem silnych uczuć. Do tego autorka dokłada przygodę i to gotowy przepis na sukces.
Zielona szkoła
W Szuminie ciągle dzieje się bardzo dużo, tak, że Klara ledwo nadąża z opisywaniem najważniejszych spraw. Teraz na przykład w stajni pojawia się malutka haflingerka, osierocona przez mamę Majka. To kolejny koń, który znajdzie schronienie i przyjaźń – bohaterkę pod opiekę wezmą nie tylko ludzie, więc Majka dość szybko zapomni o smutkach, a tęsknotę rozproszy życzliwość innych koni. Sama Klara dostrzega u siebie nadmierną skłonność do płaczu: dorasta i wiele rzeczy traktuje bardziej emocjonalnie. Tymczasem humory Niny uspokoiła przeprowadzka do babci. Ale żeby w Szumińskich Łąkach nie było nudno, Agnieszka Tyszka sprowadza grupę z zielonej szkoły. Dzieci, pod wodzą apodyktycznej Przeborki, mają spędzać czas z daleka od cywilizacji. Ich pomysły są czasem dziwaczne, a czasem śmieszne, ale niemiłe zachowanie jednej z dziewczynek sprawia, że Klara musi interweniować. Agnieszka Tyszka przypomina jeszcze o dobrodziejstwach internetu: pani Kwaczek planuje rozpocząć sprzedaż kaczych jaj i ma na to świetny marketingowo pomysł. Po raz kolejny w serii wszyscy udowadniają, że zaściankowość może być jedynie stanem umysłu, a nie pochodną miejsca zamieszkania.
Dobre są minipowieści z serii Koniki z Szumińskich Łąk. Tyszka dba o to, by cały czas coś się w nich działo, a przy okazji zajmuje się ważnymi społecznymi troskami. Wprowadza motywy istotne dla nastolatków, a także dzieci – pokazuje, że niekiedy powinny brać sprawy w swoje ręce, a nie czekać na decyzje dorosłych. Tłumaczy, jak aktywizować lokalne społeczności i tworzyć szanse na zaistnienie, czy chodzi o zdobycie pieniędzy na szczytny cel, czy o pomoc nękanym lub smutnym. Ta autorka nie udaje, że wszystko zawsze będzie idealne i ułoży się po myśli czytelników. Kreatywnie podchodzi jednak do problemów i daje przykład, jak się z nimi rozprawiać. Pod tym względem Szumińskie Łąki to sielanka. A przecież na porządku dziennym są tu sprzeczki (także między oddanymi przyjaciółkami), pojawiają się zarzuty i pretensje. Ważne jednak, że bohaterki chcą i potrafią o tym rozmawiać, nie obrażają się na siebie za słowa prawdy, a mogą wypracować kompromisy.
Agnieszka Tyszka nie boi się pisania o trudnych sprawach, ale i tak część z nich przerzuca na konie (które prowadzą własne monologi wewnętrzne). To dynamizuje akcję i pozwala unikać przewidywalności. Ludzie i tak mają bardzo dużo pracy z ogarnięciem swoich spraw. Dzięki rozdwojeniu narracji autorka buduje więź z bohaterami (i to więź międzygatunkową), wprowadza elementy bajkowości, co w powieści tego rodzaju jest dosyć ważne. A przy okazji ułatwia sobie tworzenie kolejnych części, samodzielnych mimo zgrabnego połączenia w cykl.
„Majka” to książka pisana z humorem. Tyszka ma dużą wprawę w tworzeniu krótkich i treściwych historyjek dla dzieci i młodzieży – a w Konikach z Szumińskich Łąk czuje się coraz lepiej. Pozwala na to, by każda postać inaczej manifestowała twórcze pomysły i by każda miała swoje zdanie, które potrafi w razie czego obronić. Nie chce za to, by w Szuminie komukolwiek działa się krzywda, więc wszelkiego rodzaju minorowe nastroje starannie rozpracowuje. „Majka” pokazuje, że można skomplikowane kwestie wyjaśniać dzieciom w prosty sposób. Ta książka również rozwija wyobraźnię, zachęca do działania i do zmieniania spraw, z którymi w najbliższym otoczeniu trudno się zgodzić. Podsuwa wiele atrakcyjnych i gotowych rozwiązań, ale przede wszystkim dostarcza dzieciom rozrywki. To powieść nie tylko dla miłośników koni oraz kucyków – Tyszka zajmuje się przede wszystkim troskami ludzi. A robi to tak, że warto jej posłuchać. W „Majce” sprawy istotne dla społeczności mieszają się z dziecięcymi nadziejami oraz zestawem silnych uczuć. Do tego autorka dokłada przygodę i to gotowy przepis na sukces.
sobota, 27 sierpnia 2016
Jasmine Warga: Moje serce i inne czarne dziury
Burda, Warszawa 2016.
Czekanie
Ten motyw coraz śmielej wkracza do powieści dla nastolatków, a autorzy próbują fabułami nagłośnić problem i zachęcić do poszukiwania pomocy. Inne niż rozrywkowy cele mają przeważnie swoją cenę, bywa, że jest nią już w planie historii dydaktyzm lub przewidywalność. Jasmine Warga bardzo się stara uzasadnić postawy swoich bohaterów. Wprowadza do książki parę nastolatków po przejściach. Ojciec Aysel, Turek, odsiaduje wyrok za morderstwo na młodym chłopaku (a że w okolicy wszyscy się znają, dziewczyna nie ma szans na anonimowość). Roman czuje się winny. Oboje pragną śmierci i poznają się na portalu dla samobójców. On wyznacza datę ostatecznego zakończenia ziemskich męczarni, ona zapewnia, że się nie wycofa. Trzeba jeszcze tylko uśpić czujność matek.
„Moje serce i inne czarne dziury” to literackie odliczanie do dnia zero. Bohaterom pozostał niecały miesiąc życia. W tym czasie muszą pracować, chodzić do szkoły, ale i spotykać się ze sobą dla zachowania pozorów. Im bliżej końca, tym więcej spraw chce pozamykać Aysel. Nastolatki coraz lepiej się poznają, dowiadują się wiele o sobie nawzajem i docierają do głębszych uczuć. Autorka zarysowuje trudne zauroczenie, żeby wszyscy zaczęli sobie zadawać pytanie, czy jest sens na własne życzenie rozstawać się ze światem, który od czasu do czasu okazuje się całkiem znośny. Stopniowo odkrywa też tajemnice obojga, żeby łatwiej było zrozumieć ich desperację i myśli samobójcze. Nie ocenia przy tym nikogo.
Z zewnątrz i Aysel, i Roman, nie prezentują się zbyt atrakcyjnie. Dziewczyna odrzuca wszelkie życzliwe gesty, obija się w pracy i nie szuka towarzystwa szkolnych kolegów. Chłopak zamyka się w sobie. Oboje potrzebują przede wszystkim wstrząsu, nie profesjonalnych sesji terapeutycznych, ale zmiany, która pozwoli im uwierzyć, że mogą żyć dalej – już bez stanów depresyjnych, wyrzutów sumienia czy rozpaczy. Jasmine Warga w tym upatruje ocalenia. Nie bierze pod uwagę, bo dla dobra fabuły nie może, że wikła postacie w toksyczny związek. Czytelnicy w pewnym momencie sami zauważą różnice w oczekiwaniach nastolatków. Na razie jednak trudna miłość ma mieć moc wyzwalającą, bez względu na zakończenie całej sytuacji.
Ta powieść łączy w sobie wątki historii o dojrzewaniu i zwykłych sprawach z codzienności młodych ludzi. Mroczna jest w niej przeszłość w warstwie zewnętrznej – bo w końcu Aysel i Roman stali się mimowolnymi ofiarami wydarzeń – i przyszłość, którą bohaterowie dla siebie planują. Autorka pozwala postaciom wziąć sprawy w swoje ręce, wyznaczyć cel, który, chociaż nie do zaakceptowania dla postronnych, da jeszcze odrobinę chęci wytrwania. Ta strategia stopniowo przeradza się w próbę odwrócenia uwagi. Warga usiłuje wstrząsnąć czytelnikami, przypomnieć im, co dobrego może na nich czekać, jeśli tylko zdecydują się na dokonywanie nowych odkryć. Próbuje dodawać otuchy i nadziei, a nie być przy tym oskarżana o pedagogiczne tony. Dlatego potrzebna jej przemiana Aysel, dlatego też tak wiele pułapek w tomie ulega w końcu rozbiciu. „Moje serce i inne czarne dziury” to powieść, która trafi do nastolatków, może przemówi im do wyobraźni, a co bardziej wrażliwych wzruszy. Nie przeszkodzi w tym nawet dosyć przewidywalny kierunek fabuły. Bywa ta historia miejscami naiwna, ale trudno pisać inaczej o zauroczeniu nastolatków. Autorce dużo bardziej zależy na tym, żeby odbiorcy uwierzyli, że z każdej sytuacji jest jakieś nieostateczne wyjście. A dla zainspirowanych lekturą a borykających się z depresją podaje strony i telefony zaufania (w polskiej wersji odpowiednio zmienione), gdzie można uzyskać pomoc. I to właściwy cel tej książki.
Czekanie
Ten motyw coraz śmielej wkracza do powieści dla nastolatków, a autorzy próbują fabułami nagłośnić problem i zachęcić do poszukiwania pomocy. Inne niż rozrywkowy cele mają przeważnie swoją cenę, bywa, że jest nią już w planie historii dydaktyzm lub przewidywalność. Jasmine Warga bardzo się stara uzasadnić postawy swoich bohaterów. Wprowadza do książki parę nastolatków po przejściach. Ojciec Aysel, Turek, odsiaduje wyrok za morderstwo na młodym chłopaku (a że w okolicy wszyscy się znają, dziewczyna nie ma szans na anonimowość). Roman czuje się winny. Oboje pragną śmierci i poznają się na portalu dla samobójców. On wyznacza datę ostatecznego zakończenia ziemskich męczarni, ona zapewnia, że się nie wycofa. Trzeba jeszcze tylko uśpić czujność matek.
„Moje serce i inne czarne dziury” to literackie odliczanie do dnia zero. Bohaterom pozostał niecały miesiąc życia. W tym czasie muszą pracować, chodzić do szkoły, ale i spotykać się ze sobą dla zachowania pozorów. Im bliżej końca, tym więcej spraw chce pozamykać Aysel. Nastolatki coraz lepiej się poznają, dowiadują się wiele o sobie nawzajem i docierają do głębszych uczuć. Autorka zarysowuje trudne zauroczenie, żeby wszyscy zaczęli sobie zadawać pytanie, czy jest sens na własne życzenie rozstawać się ze światem, który od czasu do czasu okazuje się całkiem znośny. Stopniowo odkrywa też tajemnice obojga, żeby łatwiej było zrozumieć ich desperację i myśli samobójcze. Nie ocenia przy tym nikogo.
Z zewnątrz i Aysel, i Roman, nie prezentują się zbyt atrakcyjnie. Dziewczyna odrzuca wszelkie życzliwe gesty, obija się w pracy i nie szuka towarzystwa szkolnych kolegów. Chłopak zamyka się w sobie. Oboje potrzebują przede wszystkim wstrząsu, nie profesjonalnych sesji terapeutycznych, ale zmiany, która pozwoli im uwierzyć, że mogą żyć dalej – już bez stanów depresyjnych, wyrzutów sumienia czy rozpaczy. Jasmine Warga w tym upatruje ocalenia. Nie bierze pod uwagę, bo dla dobra fabuły nie może, że wikła postacie w toksyczny związek. Czytelnicy w pewnym momencie sami zauważą różnice w oczekiwaniach nastolatków. Na razie jednak trudna miłość ma mieć moc wyzwalającą, bez względu na zakończenie całej sytuacji.
Ta powieść łączy w sobie wątki historii o dojrzewaniu i zwykłych sprawach z codzienności młodych ludzi. Mroczna jest w niej przeszłość w warstwie zewnętrznej – bo w końcu Aysel i Roman stali się mimowolnymi ofiarami wydarzeń – i przyszłość, którą bohaterowie dla siebie planują. Autorka pozwala postaciom wziąć sprawy w swoje ręce, wyznaczyć cel, który, chociaż nie do zaakceptowania dla postronnych, da jeszcze odrobinę chęci wytrwania. Ta strategia stopniowo przeradza się w próbę odwrócenia uwagi. Warga usiłuje wstrząsnąć czytelnikami, przypomnieć im, co dobrego może na nich czekać, jeśli tylko zdecydują się na dokonywanie nowych odkryć. Próbuje dodawać otuchy i nadziei, a nie być przy tym oskarżana o pedagogiczne tony. Dlatego potrzebna jej przemiana Aysel, dlatego też tak wiele pułapek w tomie ulega w końcu rozbiciu. „Moje serce i inne czarne dziury” to powieść, która trafi do nastolatków, może przemówi im do wyobraźni, a co bardziej wrażliwych wzruszy. Nie przeszkodzi w tym nawet dosyć przewidywalny kierunek fabuły. Bywa ta historia miejscami naiwna, ale trudno pisać inaczej o zauroczeniu nastolatków. Autorce dużo bardziej zależy na tym, żeby odbiorcy uwierzyli, że z każdej sytuacji jest jakieś nieostateczne wyjście. A dla zainspirowanych lekturą a borykających się z depresją podaje strony i telefony zaufania (w polskiej wersji odpowiednio zmienione), gdzie można uzyskać pomoc. I to właściwy cel tej książki.
piątek, 26 sierpnia 2016
Minecraft. Księga Sekretów Ocalałych
Egmont, Warszawa 2016.
Podręcznik gry
Malutki niepozorny tomik w grubej tłoczonej okładce to „Księga Sekretów Ocalałych”, skarb dla fanów Minecrafta oraz dla tych, którzy dopiero wkraczają w świat tej kultowej gry. Stephanie Milton zajmuje się tu nadaniem tekstowi kształtu tajemniczego poradnika, Joe McLaren wprowadza humorystyczne ilustracje poglądowe. Przez sposób opracowania nie da się jednoznacznie stwierdzić, do jakiej grupy wiekowej kierowana jest książka: nikt nie zarzuci wydawnictwu, że to publikacja wyłącznie dla dzieci. Fanom się spodoba.
W „Księdze Sekretów Ocalałych” znajdują się literacko opracowane wskazówki dotyczące rodzajów broni, zarządzania systemem obrony czy wyruszania na podbój komputerowego świata. Wszystko w przejrzystych działach, żeby czytelnicy mogli korzystać z tej książki jak z przewodnika. Część podpowiedzi bazowych co jakiś czas powraca jako konieczny element większej strategii, więc tomik został przygotowany tak, by nauczyć podstawowych zasad. Ocalali to „podziemna grupa ekspertów w sztuce przetrwania, którzy przebywają w świecie Minecrafta od czasów wersji Alpha”, a „Księga Sekretów” ma być „podręcznikiem sztuki przetrwania” kierowanym tylko do najlepszych. Ten wątek tajemniczości nastraja pozytywnie do lektury (bądź co bądź użytkowej), a utrzymywanie przekonania o elitarności i ograniczonym dla przypadkowych odbiorców dostępie do wiedzy to wyśmienita zachęta do zgłębiania tajników książki. Całość przybiera formę leksykonu: rodzaje broni, baz i zjawisk prezentowane są w formie artykułów hasłowych. Odbiorcy dowiedzą się, dlaczego potrzebować będą określonych rodzajów broni, ale też jak ją wykonać. Ciekawą kwestią będzie używanie broni zaimprowizowanej z przypadkowych materiałów, wykorzystywanie tego, co znajdzie się na drodze. Minecraft w ten sposób uczy logicznego myślenia i kreatywności. W budowaniu własnych baz porady zbliżają się do przepisów kulinarnych, z precyzyjnym wyliczeniem potrzebnych przedmiotów i ich działaniem. Wyjaśnianie nie tylko co, ale i dlaczego warto gromadzić, uprzyjemnia samą grę. Przy wrogach określany jest poziom zagrożenia, do tego dochodzą triki podczas walk. Pojawiają się strategie i przydatne na różnych etapach gry podpowiedzi. Nie ma tu właściwie zbędnych komentarzy, wszystko podporządkowane zostaje przydatności. W „Księdze Sekretów Ocalałych” znalazło się też miejsce na własne notatki i inne niż proponowane strategie walki z wrogimi mobami. Użytkownik, który uzupełni księgę o swoje spostrzeżenia, będzie bardziej ją cenił, a później może przekazać wiedzę kolejnemu fanowi.
Jest ta książeczka dowodem, że można połączyć grę komputerową i zestaw wskazówek z ciekawą rozrywką. Czytanie kolejnych uwag opiera się na wtajemniczaniu w sprawdzone już chwyty. Z pewnością korzystanie z tomiku wzbogaci grę – albo o rozwijanie zaprezentowanych strategii, albo o poszukiwanie własnych, odrębnych metod działań. Minecraft się nie starzeje i nie ma ograniczeń wiekowych, a to najlepszy wyznacznik jakości. W tej publikacji znalazły się uwagi dotyczące świata z gry, ale ujętego tak, jakby był prawdziwy. To rodzaj przedłużania przyjemności dla użytkowników.
Wielką zaletą „Księgi Sekretów Ocalałych” jest forma sugerująca realizm tworów z gry. Ta rozrywka wzbogacona została o liczne wyzwania, pułapki wymagające kreatywnego ujęcia tematu. Odbiorcy mają do czynienia z zestawem sekretów, które mogą dowolnie modyfikować i zmieniać na swoje potrzeby, w grze nie ma bowiem jednego poprawnego scenariusza. Tym samym „Księga Sekretów Ocalałych” może zamienić się również w dobrą reklamę gry, zachętę do dołączenia do grona fanów. A chociaż to publikacja użytkowa i poświęcona innemu medium, nie ma w niej widocznych oznak pośpiechu, chaosu czy przypadkowości w korzystaniu z dość długo trwającej mody. To poradnik stworzony z wyraźnym pomysłem, przeszczepienie na grunt literacki zabaw i sztuczek wirtualnych.
Podręcznik gry
Malutki niepozorny tomik w grubej tłoczonej okładce to „Księga Sekretów Ocalałych”, skarb dla fanów Minecrafta oraz dla tych, którzy dopiero wkraczają w świat tej kultowej gry. Stephanie Milton zajmuje się tu nadaniem tekstowi kształtu tajemniczego poradnika, Joe McLaren wprowadza humorystyczne ilustracje poglądowe. Przez sposób opracowania nie da się jednoznacznie stwierdzić, do jakiej grupy wiekowej kierowana jest książka: nikt nie zarzuci wydawnictwu, że to publikacja wyłącznie dla dzieci. Fanom się spodoba.
W „Księdze Sekretów Ocalałych” znajdują się literacko opracowane wskazówki dotyczące rodzajów broni, zarządzania systemem obrony czy wyruszania na podbój komputerowego świata. Wszystko w przejrzystych działach, żeby czytelnicy mogli korzystać z tej książki jak z przewodnika. Część podpowiedzi bazowych co jakiś czas powraca jako konieczny element większej strategii, więc tomik został przygotowany tak, by nauczyć podstawowych zasad. Ocalali to „podziemna grupa ekspertów w sztuce przetrwania, którzy przebywają w świecie Minecrafta od czasów wersji Alpha”, a „Księga Sekretów” ma być „podręcznikiem sztuki przetrwania” kierowanym tylko do najlepszych. Ten wątek tajemniczości nastraja pozytywnie do lektury (bądź co bądź użytkowej), a utrzymywanie przekonania o elitarności i ograniczonym dla przypadkowych odbiorców dostępie do wiedzy to wyśmienita zachęta do zgłębiania tajników książki. Całość przybiera formę leksykonu: rodzaje broni, baz i zjawisk prezentowane są w formie artykułów hasłowych. Odbiorcy dowiedzą się, dlaczego potrzebować będą określonych rodzajów broni, ale też jak ją wykonać. Ciekawą kwestią będzie używanie broni zaimprowizowanej z przypadkowych materiałów, wykorzystywanie tego, co znajdzie się na drodze. Minecraft w ten sposób uczy logicznego myślenia i kreatywności. W budowaniu własnych baz porady zbliżają się do przepisów kulinarnych, z precyzyjnym wyliczeniem potrzebnych przedmiotów i ich działaniem. Wyjaśnianie nie tylko co, ale i dlaczego warto gromadzić, uprzyjemnia samą grę. Przy wrogach określany jest poziom zagrożenia, do tego dochodzą triki podczas walk. Pojawiają się strategie i przydatne na różnych etapach gry podpowiedzi. Nie ma tu właściwie zbędnych komentarzy, wszystko podporządkowane zostaje przydatności. W „Księdze Sekretów Ocalałych” znalazło się też miejsce na własne notatki i inne niż proponowane strategie walki z wrogimi mobami. Użytkownik, który uzupełni księgę o swoje spostrzeżenia, będzie bardziej ją cenił, a później może przekazać wiedzę kolejnemu fanowi.
Jest ta książeczka dowodem, że można połączyć grę komputerową i zestaw wskazówek z ciekawą rozrywką. Czytanie kolejnych uwag opiera się na wtajemniczaniu w sprawdzone już chwyty. Z pewnością korzystanie z tomiku wzbogaci grę – albo o rozwijanie zaprezentowanych strategii, albo o poszukiwanie własnych, odrębnych metod działań. Minecraft się nie starzeje i nie ma ograniczeń wiekowych, a to najlepszy wyznacznik jakości. W tej publikacji znalazły się uwagi dotyczące świata z gry, ale ujętego tak, jakby był prawdziwy. To rodzaj przedłużania przyjemności dla użytkowników.
Wielką zaletą „Księgi Sekretów Ocalałych” jest forma sugerująca realizm tworów z gry. Ta rozrywka wzbogacona została o liczne wyzwania, pułapki wymagające kreatywnego ujęcia tematu. Odbiorcy mają do czynienia z zestawem sekretów, które mogą dowolnie modyfikować i zmieniać na swoje potrzeby, w grze nie ma bowiem jednego poprawnego scenariusza. Tym samym „Księga Sekretów Ocalałych” może zamienić się również w dobrą reklamę gry, zachętę do dołączenia do grona fanów. A chociaż to publikacja użytkowa i poświęcona innemu medium, nie ma w niej widocznych oznak pośpiechu, chaosu czy przypadkowości w korzystaniu z dość długo trwającej mody. To poradnik stworzony z wyraźnym pomysłem, przeszczepienie na grunt literacki zabaw i sztuczek wirtualnych.
czwartek, 25 sierpnia 2016
Annie Barrows: Opowiem ci pewną historię
Świat Książki, Warszawa 2016.
Relacja
Jeden życiowy zakręt może wszystko zmienić. W latach 30. XX wieku Layla nie zamierza poślubić podsuwanego jej przez ojca „odpowiedniego” kandydata. Wpływowy rodzic mści się na córce, zsyłając ją do Macedonii, małego miasteczka w Wirginii Zachodniej. Tutaj Layla ma zamienić się w historyka: spisywać dzieje mieszkańców i miejsca, by przygotować kronikę na 150-lecie miasta. Wszystko po to, by zarobiła na swoje utrzymanie i przekonała się, jak ciężko pracuje się na samodzielność. Senator Beck jest wpływowym człowiekiem i bez jego zgody nikt nie przyjąłby Layli do pracy. Zadanie zapowiada się, jak męczarnia, ale stopniowo bohaterka zanurza się w oryginalne historie, plotki i skandale. Wkrótce zmienia się w rasową dziennikarkę, która dociera do najskrzętniej ukrywanych tajemnic.
„Opowiem ci pewną historię” to powieść dla tych, którzy lubią rozbudowane narracje i spowalniane przez słowa tempo akcji. Życie w małym miasteczku jednak wcale nie zwalnia, docierają tu również echa wielkiej polityki, pracownicy decydują się na strajki, a część tajemnic Layla musi zdobywać podstępem. Annie Barrows dobrze czuje się w klimacie małego miasteczka, w którym przeszłość bywa równie ważna co drobne obyczajowe skandaliki. Z tego zresztą buduje sporą część opowieści. Historie innych odkrywa Layla fragmentami, podkreślając zwłaszcza to, co nie nadawałoby się – według moralności mieszkańców – do publikacji. W takim ujęciu historia Macedonii staje się naprawdę żywa i prawdziwa w wymowie.
Urzeka autorkę możliwość powrotu do innych czasów. Barrows wręcz ucieka od teraźniejszości: kusi ją dawna obyczajowość i cała sieć konwenansów. Sprawia jej przyjemność odwiedzanie surowych matron i ludzi, którzy nie boją się żyć po swojemu mimo wszystko. Metamorfoza Layli, chociaż stanowi fabularną oś, jest tu tylko miłym uzupełnieniem zestawu odkryć i ploteczek. A okazuje się niewyobrażalna. Z młodej, zbuntowanej i rozkapryszonej panny o ciętym języku wyrasta samodzielna i pewna siebie myśląca kobieta. Zajęcie, które miało być karą oraz nauczką, dla tej bohaterki staje się wyzwoleniem – zupełnie niespodziewanie. Layla dzięki swojemu uporowi zyskuje od losu szansę, którą dobrze wykorzystuje. Takie poprowadzenie postaci sprawia, że tom staje się uniwersalną opowieścią o niepoddawaniu się absurdalnym wymaganiom innych i życiu własnym życiem. Annie Barrows dla przyjemności odbiorców przenosi ten motyw w dość oczywisty kulturowo-obyczajowy kontekst, uwypuklając tym samym również przesłanie tomu.
Książka rozwija się powoli, a fragmentaryczność fabuły podkreślana jest jeszcze przez genologiczną zmienność. Barrows bardzo chętnie posługuje się listami (tu grają nie tylko bezpośrednie komentarze, ale i niezamierzone przez literackich autorów kontrasty między regułami epistolografii i wyrażanymi, lub choćby czytelnymi, zapiskami. Dochodzą zmiany samych narratorek i ich prywatne potrzeby czy przemyślenia. „Opowiem ci pewną historię” zawiera również fragmenty przygotowywanej historii Macedonii: autorka bawi się stylami, a mimo ucieczki do początku XX wieku wpatrzona jest – pod względem gatunku – w wielkie narracje dziewiętnastowieczne. „Opowiem ci pewną historię” to oczywiście powieść wielopłaszczyznowa, co innego znaczą tutaj małomiasteczkowe plotki lub doświadczenia jednostek, co innego – próby zachowywania przeszłości dla potomnych, a co innego akcenty społeczne. Annie Barrows godzi tu przeciwieństwa, nie boi się sięgania po tematy trudne, za to dystans czasowy pozwala jej unikać zagadnień modnych dzisiaj czy po prostu banalnych scenariuszy.
Relacja
Jeden życiowy zakręt może wszystko zmienić. W latach 30. XX wieku Layla nie zamierza poślubić podsuwanego jej przez ojca „odpowiedniego” kandydata. Wpływowy rodzic mści się na córce, zsyłając ją do Macedonii, małego miasteczka w Wirginii Zachodniej. Tutaj Layla ma zamienić się w historyka: spisywać dzieje mieszkańców i miejsca, by przygotować kronikę na 150-lecie miasta. Wszystko po to, by zarobiła na swoje utrzymanie i przekonała się, jak ciężko pracuje się na samodzielność. Senator Beck jest wpływowym człowiekiem i bez jego zgody nikt nie przyjąłby Layli do pracy. Zadanie zapowiada się, jak męczarnia, ale stopniowo bohaterka zanurza się w oryginalne historie, plotki i skandale. Wkrótce zmienia się w rasową dziennikarkę, która dociera do najskrzętniej ukrywanych tajemnic.
„Opowiem ci pewną historię” to powieść dla tych, którzy lubią rozbudowane narracje i spowalniane przez słowa tempo akcji. Życie w małym miasteczku jednak wcale nie zwalnia, docierają tu również echa wielkiej polityki, pracownicy decydują się na strajki, a część tajemnic Layla musi zdobywać podstępem. Annie Barrows dobrze czuje się w klimacie małego miasteczka, w którym przeszłość bywa równie ważna co drobne obyczajowe skandaliki. Z tego zresztą buduje sporą część opowieści. Historie innych odkrywa Layla fragmentami, podkreślając zwłaszcza to, co nie nadawałoby się – według moralności mieszkańców – do publikacji. W takim ujęciu historia Macedonii staje się naprawdę żywa i prawdziwa w wymowie.
Urzeka autorkę możliwość powrotu do innych czasów. Barrows wręcz ucieka od teraźniejszości: kusi ją dawna obyczajowość i cała sieć konwenansów. Sprawia jej przyjemność odwiedzanie surowych matron i ludzi, którzy nie boją się żyć po swojemu mimo wszystko. Metamorfoza Layli, chociaż stanowi fabularną oś, jest tu tylko miłym uzupełnieniem zestawu odkryć i ploteczek. A okazuje się niewyobrażalna. Z młodej, zbuntowanej i rozkapryszonej panny o ciętym języku wyrasta samodzielna i pewna siebie myśląca kobieta. Zajęcie, które miało być karą oraz nauczką, dla tej bohaterki staje się wyzwoleniem – zupełnie niespodziewanie. Layla dzięki swojemu uporowi zyskuje od losu szansę, którą dobrze wykorzystuje. Takie poprowadzenie postaci sprawia, że tom staje się uniwersalną opowieścią o niepoddawaniu się absurdalnym wymaganiom innych i życiu własnym życiem. Annie Barrows dla przyjemności odbiorców przenosi ten motyw w dość oczywisty kulturowo-obyczajowy kontekst, uwypuklając tym samym również przesłanie tomu.
Książka rozwija się powoli, a fragmentaryczność fabuły podkreślana jest jeszcze przez genologiczną zmienność. Barrows bardzo chętnie posługuje się listami (tu grają nie tylko bezpośrednie komentarze, ale i niezamierzone przez literackich autorów kontrasty między regułami epistolografii i wyrażanymi, lub choćby czytelnymi, zapiskami. Dochodzą zmiany samych narratorek i ich prywatne potrzeby czy przemyślenia. „Opowiem ci pewną historię” zawiera również fragmenty przygotowywanej historii Macedonii: autorka bawi się stylami, a mimo ucieczki do początku XX wieku wpatrzona jest – pod względem gatunku – w wielkie narracje dziewiętnastowieczne. „Opowiem ci pewną historię” to oczywiście powieść wielopłaszczyznowa, co innego znaczą tutaj małomiasteczkowe plotki lub doświadczenia jednostek, co innego – próby zachowywania przeszłości dla potomnych, a co innego akcenty społeczne. Annie Barrows godzi tu przeciwieństwa, nie boi się sięgania po tematy trudne, za to dystans czasowy pozwala jej unikać zagadnień modnych dzisiaj czy po prostu banalnych scenariuszy.
środa, 24 sierpnia 2016
Elżbieta Ceglarek: Drugie życie Leny
Rozpisani.pl, Łódź 2016.
Związek
„Drugie życie Leny” ogląda światło dzienne za sprawą serwisu Rozpisani.pl i to dla tej opowieści chyba jedyna szansa na zaistnienie na rynku. Elżbieta Ceglarek pisze bowiem bez świadomości dwóch ważnych zasad: po pierwsze wagi słów, które padają w książce, a po drugie – odpowiedniego rozłożenia akcentów. Do tego dochodzi też kwestia logoreiczności wywodów i próby przekładania rzeczywistości w skali 1:1, ale na pierwszy plan wysuwają się właśnie słowotoki bez napięć emocjonalnych i uzasadnienia.
Bohaterką jest tutaj Lena, matka dorosłego dziecka (co raczej bez znaczenia dla całości) i kobieta po trudnych przejściach w zakończonym dawno małżeństwie. Lena jest szczęśliwa jako singielka, a pracuje jako dyrektorka przedszkola (to w fabule niezbyt się liczy). Któregoś dnia potyka się na schodach i wpada w objęcia przystojnego i szarmanckiego ginekologa, Marcina. Od tego momentu rozpoczyna się historia rozpisana na dwie osoby. Miłość rozwija się szybko, ale w czytelnikach szybciej rozwijać się mogą wątpliwości. Marcin zamyka Lenę w złotej klatce, bez przerwy powtarza, jak bardzo ją kocha, a od słodkich słówek i deklaracji czasami aż może zemdlić. Jednocześnie dyktuje wybrance, co ta ma robić, zmusza ją do podjęcia leczenia, prezentuje ataki zazdrości, decyduje za oboje, a kłótnie łagodzi komplementami i zapewnieniami o miłości. Przez dużą część tomu akcja dotyczy po prostu problemów zdrowotnych kobiety, reszta to kłótnie i czułości na przemian. Gdzieś tam Ceglarek próbuje wprowadzić Lenie rywalkę, ale niewiele z tego wynika. Przegląd tytułów rozdziałów daje czytelnikom jasność co do przebiegu fabuły, bo Elżbieta Ceglarek nie ukrywa, co się zaraz stanie (za to jej bohaterka co pewien czas powtarza, że coś okaże się dużo później).
„Drugie życie Leny” to książka oparta przede wszystkim na dialogach, przynajmniej od momentu, w którym bohaterowie się spotykają. Najpierw prowadząca narrację Lena ma tendencję do uściślania swoich spostrzeżeń lub do nazywania reakcji. Tłumaczy, co właśnie zrobiła, chociaż wynika to bezpośrednio z jej wypowiedzi, albo po kilku zdaniach raz jeszcze podkreśla raz nazwany stan. Kiedy do opowieści wkracza Marcin, „Drugie życie Leny” zamienia się w szereg rozmów, i to dość kurtuazyjnych. To, co dałoby się uchwycić w jednym akapicie, autorka potrafi rozwlec nawet na kilka niewiele znaczących stron. Gd pojawia się większa zażyłość między bohaterami, stosuje na przemian czułości i pretensje, w dodatku dość często padają tu imiona, jakby bohaterowie musieli przypominać, z kim rozmawiają. Przy takim ograniczaniu postaci z zewnątrz nie ma to większego uzasadnienia.
W „Drugim życiu Leny” brakuje pomysłu na fabułę. Jest tu zaledwie kilka wydarzeń, na których rozpięta została całość – ale Elżbieta Ceglarek nie wie, co powinna zrobić dla uzyskania odpowiedniego tempa powieści. Wybiera raczej nieświadomie konstrukcje dziennikową, rozdziały są bardzo krótkie, za to pozbawione spojrzenia z dystansu na treść. W efekcie zanim dojdzie się do konkretów, trzeba przemierzyć całą drogę z krygowaniem się czy sporami o funkcji wyłącznie fatycznej. Nie wiadomo tak naprawdę, po co autorka opowiada historię Leny. Przy wywołanej przez nią konstrukcji psychologicznej postaci (i Leny, i Marcina) finał, dla odmiany zamknięty w kilku zdaniach, wydaje się zbyt nieprawdopodobny, żeby cieszyć się lekturą. Elżbieta Ceglarek odrzuca tu wszelkie zasady paktu z czytelnikami, korzysta za to z przywileju piszącego. Książce jednak przydałoby się wielkie przemeblowanie.
Związek
„Drugie życie Leny” ogląda światło dzienne za sprawą serwisu Rozpisani.pl i to dla tej opowieści chyba jedyna szansa na zaistnienie na rynku. Elżbieta Ceglarek pisze bowiem bez świadomości dwóch ważnych zasad: po pierwsze wagi słów, które padają w książce, a po drugie – odpowiedniego rozłożenia akcentów. Do tego dochodzi też kwestia logoreiczności wywodów i próby przekładania rzeczywistości w skali 1:1, ale na pierwszy plan wysuwają się właśnie słowotoki bez napięć emocjonalnych i uzasadnienia.
Bohaterką jest tutaj Lena, matka dorosłego dziecka (co raczej bez znaczenia dla całości) i kobieta po trudnych przejściach w zakończonym dawno małżeństwie. Lena jest szczęśliwa jako singielka, a pracuje jako dyrektorka przedszkola (to w fabule niezbyt się liczy). Któregoś dnia potyka się na schodach i wpada w objęcia przystojnego i szarmanckiego ginekologa, Marcina. Od tego momentu rozpoczyna się historia rozpisana na dwie osoby. Miłość rozwija się szybko, ale w czytelnikach szybciej rozwijać się mogą wątpliwości. Marcin zamyka Lenę w złotej klatce, bez przerwy powtarza, jak bardzo ją kocha, a od słodkich słówek i deklaracji czasami aż może zemdlić. Jednocześnie dyktuje wybrance, co ta ma robić, zmusza ją do podjęcia leczenia, prezentuje ataki zazdrości, decyduje za oboje, a kłótnie łagodzi komplementami i zapewnieniami o miłości. Przez dużą część tomu akcja dotyczy po prostu problemów zdrowotnych kobiety, reszta to kłótnie i czułości na przemian. Gdzieś tam Ceglarek próbuje wprowadzić Lenie rywalkę, ale niewiele z tego wynika. Przegląd tytułów rozdziałów daje czytelnikom jasność co do przebiegu fabuły, bo Elżbieta Ceglarek nie ukrywa, co się zaraz stanie (za to jej bohaterka co pewien czas powtarza, że coś okaże się dużo później).
„Drugie życie Leny” to książka oparta przede wszystkim na dialogach, przynajmniej od momentu, w którym bohaterowie się spotykają. Najpierw prowadząca narrację Lena ma tendencję do uściślania swoich spostrzeżeń lub do nazywania reakcji. Tłumaczy, co właśnie zrobiła, chociaż wynika to bezpośrednio z jej wypowiedzi, albo po kilku zdaniach raz jeszcze podkreśla raz nazwany stan. Kiedy do opowieści wkracza Marcin, „Drugie życie Leny” zamienia się w szereg rozmów, i to dość kurtuazyjnych. To, co dałoby się uchwycić w jednym akapicie, autorka potrafi rozwlec nawet na kilka niewiele znaczących stron. Gd pojawia się większa zażyłość między bohaterami, stosuje na przemian czułości i pretensje, w dodatku dość często padają tu imiona, jakby bohaterowie musieli przypominać, z kim rozmawiają. Przy takim ograniczaniu postaci z zewnątrz nie ma to większego uzasadnienia.
W „Drugim życiu Leny” brakuje pomysłu na fabułę. Jest tu zaledwie kilka wydarzeń, na których rozpięta została całość – ale Elżbieta Ceglarek nie wie, co powinna zrobić dla uzyskania odpowiedniego tempa powieści. Wybiera raczej nieświadomie konstrukcje dziennikową, rozdziały są bardzo krótkie, za to pozbawione spojrzenia z dystansu na treść. W efekcie zanim dojdzie się do konkretów, trzeba przemierzyć całą drogę z krygowaniem się czy sporami o funkcji wyłącznie fatycznej. Nie wiadomo tak naprawdę, po co autorka opowiada historię Leny. Przy wywołanej przez nią konstrukcji psychologicznej postaci (i Leny, i Marcina) finał, dla odmiany zamknięty w kilku zdaniach, wydaje się zbyt nieprawdopodobny, żeby cieszyć się lekturą. Elżbieta Ceglarek odrzuca tu wszelkie zasady paktu z czytelnikami, korzysta za to z przywileju piszącego. Książce jednak przydałoby się wielkie przemeblowanie.
wtorek, 23 sierpnia 2016
Bradley Somer: 27 pięter
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Zbiegi okoliczności
Jeśli latająca złota rybka o imieniu Ian może wzbudzić ciekawość dorosłych, to Bradley Somer znajdzie czytelników, fanów absurdu i ostrego humoru. Ian wyskakuje z akwarium na 27 piętrze – i w tym momencie czas zwalnia, autor zagląda bowiem do kilku wybranych mieszkań, żeby przyjrzeć się ich lokatorom w najbardziej dramatycznych lub przełomowych momentach egzystencji. W porównaniu z tym, co przeżywają sąsiedzi w dwudziestosiedmiopiętrowym budynku, lot Iana nie ma znaczenia. Stopniowo odkrywane tajemnice po kawałku się tłumaczą i łączą ze sobą, a zaskoczeń dla czytelników jest coraz więcej, Somer bowiem ze szczególnym upodobaniem gromadzi wstydliwe tematy lub sprawy, o których nie mówi się publicznie. Jeden mężczyzna buduje związki z kilkoma kobietami równocześnie, inny lubi przebierać się w damskie ciuszki. Pani, która boi się wyjść z własnego mieszkania, pracuje w sekstelefonie, inna zaczyna rodzić, a awaria windy zamienia blok w pułapkę, zwłaszcza dla mieszkańców wyższych pięter. Jest tu dziecko o ponadprzeciętnej inteligencji i pewien samotnik. Wszyscy bohaterowie na skutek różnych zbiegów okoliczności znajdą się w przełomowych punktach życia. A Ian cały czas spada, chociaż jego pamięć krótkotrwała nie pozwala na zbytnie przejmowanie się niecodzienną sytuacją. Coś się w końcu wydarzy. przecież dzieje się cały czas.
„27 pięter” to książka bezkompromisowa. Autor lubuje się w amerykańskim humorze, chętnie śmieje się z cudzych nieszczęść lub słabości, jeśli tylko bohater ma zadatki na czarny charakter, lituje się za to nad słabszymi i bezbronnymi. Obnaża wszelkie fałsze i obłudę, zawsze wtedy, gdy kłamstwo mogłoby być wymarzoną ucieczką od problemów codzienności. Nie zależy mu na zwyczajności, tu każde wydarzenie jest wstrząsem. Od ironicznych scenek przechodzi czasem do wulgaryzowanego seksu, chce pikantnych relacji między postaciami i oryginalnych odkryć, które prowadzą do jednego wniosku – że życie jest zbyt krótkie, żeby tracić je na wahania i zamartwianie się. Tu każdego i w dowolnej chwili spotkać może kataklizm, Bradley Somer nikogo nie oszczędza. Skrzętnie ukrywane fakty to źródło trudnego komizmu, autor zręcznie operuje ironią, ale nie każdego rozśmieszy. Z jednej strony nastawia się na prymitywne żarty i przyciąga masową publiczność rozrywaniem schematów, z drugiej czuje więź z postaciami i dąży do jak najlepszego ich zrozumienia. Wystawia bohaterów na poważne próby, nie ma dla nich taryfy ulgowej, bo przecież do każdego w pewien sposób przywiązuje, i, co ważniejsze, każdy zmusza do zastanowienia się nad własnym kodeksem wartości.
Jest „27 pięter” powieścią nierówną w rytmie. Somer lubi naturalistyczne sceny, nie zawaha się też przed odzieraniem postaci z intymności. Zdarza mu się tworzyć subtelne fragmenty, ale zaraz przełamuje je przesadną wręcz otwartością. Już sam fakt, że tematów szuka w sferze seksualności pokazuje, jak zależy mu na wywołaniu fermentu. Ten motyw przełamuje kwestiami filozoficznymi: pojawi się w tomie i wątek śmierci, i słowne zabawy w opisach. „27 pięter” nie jest książką, którą można by brać na poważnie, znika jednak szansa na ignorowanie tak prezentowanej akcji.
Komu znudzi się wędrowanie po piętrach i odwiedzanie wciąż tych samych kilku mieszkań, może pobawić się ruchomą rybką na marginesie powieści. Co ciekawe, Somer w tekście tylko na początku wydaje się hamować opowieść. Później zdecydowanie podkręca tempo. Jest w stanie na dłużej pozostawić czytelników w niepewności co do losów rozgrywających się w ciągu kilku chwil: po prostu przerywa relację i udaje się w obchód po innych domach, również obfitujących w ekstremalne doznania mieszkańców. W efekcie tworzy powieść zabawną i również dla wymagających odbiorców. „27 pięter” to zestaw historii splatających się ze sobą (co mocno zaburza realizm, więc pasuje do absurdów fabuły) i atrakcyjnych przez przełamywanie schematów. Somer nie chce się nudzić przy pisaniu, więc wybiera do swojego tomu zbiór relacji niemożliwych.
Zbiegi okoliczności
Jeśli latająca złota rybka o imieniu Ian może wzbudzić ciekawość dorosłych, to Bradley Somer znajdzie czytelników, fanów absurdu i ostrego humoru. Ian wyskakuje z akwarium na 27 piętrze – i w tym momencie czas zwalnia, autor zagląda bowiem do kilku wybranych mieszkań, żeby przyjrzeć się ich lokatorom w najbardziej dramatycznych lub przełomowych momentach egzystencji. W porównaniu z tym, co przeżywają sąsiedzi w dwudziestosiedmiopiętrowym budynku, lot Iana nie ma znaczenia. Stopniowo odkrywane tajemnice po kawałku się tłumaczą i łączą ze sobą, a zaskoczeń dla czytelników jest coraz więcej, Somer bowiem ze szczególnym upodobaniem gromadzi wstydliwe tematy lub sprawy, o których nie mówi się publicznie. Jeden mężczyzna buduje związki z kilkoma kobietami równocześnie, inny lubi przebierać się w damskie ciuszki. Pani, która boi się wyjść z własnego mieszkania, pracuje w sekstelefonie, inna zaczyna rodzić, a awaria windy zamienia blok w pułapkę, zwłaszcza dla mieszkańców wyższych pięter. Jest tu dziecko o ponadprzeciętnej inteligencji i pewien samotnik. Wszyscy bohaterowie na skutek różnych zbiegów okoliczności znajdą się w przełomowych punktach życia. A Ian cały czas spada, chociaż jego pamięć krótkotrwała nie pozwala na zbytnie przejmowanie się niecodzienną sytuacją. Coś się w końcu wydarzy. przecież dzieje się cały czas.
„27 pięter” to książka bezkompromisowa. Autor lubuje się w amerykańskim humorze, chętnie śmieje się z cudzych nieszczęść lub słabości, jeśli tylko bohater ma zadatki na czarny charakter, lituje się za to nad słabszymi i bezbronnymi. Obnaża wszelkie fałsze i obłudę, zawsze wtedy, gdy kłamstwo mogłoby być wymarzoną ucieczką od problemów codzienności. Nie zależy mu na zwyczajności, tu każde wydarzenie jest wstrząsem. Od ironicznych scenek przechodzi czasem do wulgaryzowanego seksu, chce pikantnych relacji między postaciami i oryginalnych odkryć, które prowadzą do jednego wniosku – że życie jest zbyt krótkie, żeby tracić je na wahania i zamartwianie się. Tu każdego i w dowolnej chwili spotkać może kataklizm, Bradley Somer nikogo nie oszczędza. Skrzętnie ukrywane fakty to źródło trudnego komizmu, autor zręcznie operuje ironią, ale nie każdego rozśmieszy. Z jednej strony nastawia się na prymitywne żarty i przyciąga masową publiczność rozrywaniem schematów, z drugiej czuje więź z postaciami i dąży do jak najlepszego ich zrozumienia. Wystawia bohaterów na poważne próby, nie ma dla nich taryfy ulgowej, bo przecież do każdego w pewien sposób przywiązuje, i, co ważniejsze, każdy zmusza do zastanowienia się nad własnym kodeksem wartości.
Jest „27 pięter” powieścią nierówną w rytmie. Somer lubi naturalistyczne sceny, nie zawaha się też przed odzieraniem postaci z intymności. Zdarza mu się tworzyć subtelne fragmenty, ale zaraz przełamuje je przesadną wręcz otwartością. Już sam fakt, że tematów szuka w sferze seksualności pokazuje, jak zależy mu na wywołaniu fermentu. Ten motyw przełamuje kwestiami filozoficznymi: pojawi się w tomie i wątek śmierci, i słowne zabawy w opisach. „27 pięter” nie jest książką, którą można by brać na poważnie, znika jednak szansa na ignorowanie tak prezentowanej akcji.
Komu znudzi się wędrowanie po piętrach i odwiedzanie wciąż tych samych kilku mieszkań, może pobawić się ruchomą rybką na marginesie powieści. Co ciekawe, Somer w tekście tylko na początku wydaje się hamować opowieść. Później zdecydowanie podkręca tempo. Jest w stanie na dłużej pozostawić czytelników w niepewności co do losów rozgrywających się w ciągu kilku chwil: po prostu przerywa relację i udaje się w obchód po innych domach, również obfitujących w ekstremalne doznania mieszkańców. W efekcie tworzy powieść zabawną i również dla wymagających odbiorców. „27 pięter” to zestaw historii splatających się ze sobą (co mocno zaburza realizm, więc pasuje do absurdów fabuły) i atrakcyjnych przez przełamywanie schematów. Somer nie chce się nudzić przy pisaniu, więc wybiera do swojego tomu zbiór relacji niemożliwych.
poniedziałek, 22 sierpnia 2016
Agata Widzowska: Galopem do gwiazd
Dreams, Rzeszów 2016.
Rozstanie
Nikt już po dwóch tomikach nie ma wątpliwości, że Szogun, „koń na receptę” z Dąbrówki, to zwierzę wyjątkowe. W literackim pożegnaniu z tym miejscem jeszcze raz będzie mógł udowodnić swoją niezwykłość, nie pozostawia też wątpliwości co do ostatecznego rozstania. Agata Widzowska wybiera baśniowe sceny i elementy magii, pozwalając zwierzęciu na trwałe zapisać się w pamięci tych, którzy się nim opiekowali. Nie tylko nastolatkom, które w Dąbrówce spędzają kolejne już wakacje, ale również ekipie filmowej i mieszkańcom miejscowości, biorących udział w festynie na zakończenie wakacji.
Tym razem Agata Widzowska zrezygnowała z szyfrowanych wiadomości wysyłanych ludziom przez zwierzęta w sposób bezpośredni (to znaczy króliki nie układają napisów, nikt też nie wykonuje malowideł na ścianach). Tym razem informacje są subtelniejsze (i od razu ciekawsze przez odejście od kreskówkowej bajkowości). Konie muszą się bardziej wysilić, jeśli chcą komunikować się z mało pojętnymi ludźmi. A do przekazania mają poważne wieści, nie wolno ich ignorować. Widzowska robi, co może, żeby uciec od infantylności w ramach porozumienia ludzi i zwierząt, do tego stopnia, że sprawy międzyludzkie praktycznie odrzuca. Teraz uwaga wszystkich skupia się na koniach. Żeby jeszcze ubarwić lokalne atrakcje, autorka wprowadza motyw „wielkiego świata”. Do Dąbrówki przyjeżdża ekipa filmowa, by nakręcić dokument o Szogunie i innych koniach. Obecnością kamer nie peszy bohaterek tomiku, wszyscy czują się bardzo naturalnie i ma się nawet wrażenie, że to dla nich codzienność. Filmowcy działają dosyć przypadkowo, brakuje im spójnej koncepcji zdjęć – ale i tak o ich kształcie zadecyduje Szogun. Widzowska starannie planuje przypadki, tak, że już w ramach fabuły przypadkami nie są.
Jeśli wcześniej wśród małych letników z Dąbrówki działo się wiele w sferze uczuciowej, teraz autorka nie chce im otwierać żadnych nowych przygód czy relacji. Bohaterki dowiedziały się między innymi, że serce nie sługa, przekonały się też o terapeutycznym działaniu koni na dzieci z wrodzonymi chorobami. Teraz do zestawu schorzeń dochodzi autyzm: dość krótko i ogólnikowo charakteryzowany, ale też autorka nie czuje już potrzeby drobiazgowego analizowania różnych przypadłości. Jagoda przecież już wie, że nie wszystko układa się po myśli dzieci i ich rodziców, a szczęście miewa różne kształty i bywa nieoczywiste dla postronnych. Mniej tu również informacji o pielęgnacji koni czy o porządkowaniu boksów – ten tomik jest czystą kontynuacją przygód Szoguna, a nie samodzielną historią.
Z jednej strony Agata Widzowska daje do zrozumienia odbiorcom, że traktuje ich poważniej – odrzuca naiwne pomysły, skupia się na tajemniczości i realizuje jeden z najtrudniejszych tematów. Z drugiej strony jednak znów zasypuje historię słabiutkimi rymowankami, które rzekomo podobają się koniom. Idea czytania zwierzętom (i to, że każde ma ulubioną lekturę), jest ładna i pasuje do wakacyjnej fabuły. Ale już fakt, że po wielu wierszykach, które nadają się tylko do tomików dla kilkulatków, a i to od biedy, narratorka pyta o to, czy się podobały – ze wskazaniem na entuzjastyczną ocenę („fajny, prawda?”) to nienajlepsze rozwiązanie. Widzowska rymuje bardzo niestarannie, nie szuka ucieczki od współbrzmień częstochowskich, nie jest w tych rymach naturalna – i powinna zrezygnować z mowy wiązanej albo doszlifować warsztat – żeby nie brzmieć po prostu grafomańsko. „Galopem do gwiazd” to ostatnia część przygód Szoguna. Agata Widzowska żegna się z Dąbrówką, ale może mieć satysfakcję z tego, że czegoś swoich odbiorców nauczyła, dostarczając im przy okazji baśniowej rozrywki. Proponuje powieść dla dzieci i wpisuje swoje książki w modę na końskie historie. Nie oferuje przez to nic oryginalnego, ale zapewnia najmłodszym zabawę.
Rozstanie
Nikt już po dwóch tomikach nie ma wątpliwości, że Szogun, „koń na receptę” z Dąbrówki, to zwierzę wyjątkowe. W literackim pożegnaniu z tym miejscem jeszcze raz będzie mógł udowodnić swoją niezwykłość, nie pozostawia też wątpliwości co do ostatecznego rozstania. Agata Widzowska wybiera baśniowe sceny i elementy magii, pozwalając zwierzęciu na trwałe zapisać się w pamięci tych, którzy się nim opiekowali. Nie tylko nastolatkom, które w Dąbrówce spędzają kolejne już wakacje, ale również ekipie filmowej i mieszkańcom miejscowości, biorących udział w festynie na zakończenie wakacji.
Tym razem Agata Widzowska zrezygnowała z szyfrowanych wiadomości wysyłanych ludziom przez zwierzęta w sposób bezpośredni (to znaczy króliki nie układają napisów, nikt też nie wykonuje malowideł na ścianach). Tym razem informacje są subtelniejsze (i od razu ciekawsze przez odejście od kreskówkowej bajkowości). Konie muszą się bardziej wysilić, jeśli chcą komunikować się z mało pojętnymi ludźmi. A do przekazania mają poważne wieści, nie wolno ich ignorować. Widzowska robi, co może, żeby uciec od infantylności w ramach porozumienia ludzi i zwierząt, do tego stopnia, że sprawy międzyludzkie praktycznie odrzuca. Teraz uwaga wszystkich skupia się na koniach. Żeby jeszcze ubarwić lokalne atrakcje, autorka wprowadza motyw „wielkiego świata”. Do Dąbrówki przyjeżdża ekipa filmowa, by nakręcić dokument o Szogunie i innych koniach. Obecnością kamer nie peszy bohaterek tomiku, wszyscy czują się bardzo naturalnie i ma się nawet wrażenie, że to dla nich codzienność. Filmowcy działają dosyć przypadkowo, brakuje im spójnej koncepcji zdjęć – ale i tak o ich kształcie zadecyduje Szogun. Widzowska starannie planuje przypadki, tak, że już w ramach fabuły przypadkami nie są.
Jeśli wcześniej wśród małych letników z Dąbrówki działo się wiele w sferze uczuciowej, teraz autorka nie chce im otwierać żadnych nowych przygód czy relacji. Bohaterki dowiedziały się między innymi, że serce nie sługa, przekonały się też o terapeutycznym działaniu koni na dzieci z wrodzonymi chorobami. Teraz do zestawu schorzeń dochodzi autyzm: dość krótko i ogólnikowo charakteryzowany, ale też autorka nie czuje już potrzeby drobiazgowego analizowania różnych przypadłości. Jagoda przecież już wie, że nie wszystko układa się po myśli dzieci i ich rodziców, a szczęście miewa różne kształty i bywa nieoczywiste dla postronnych. Mniej tu również informacji o pielęgnacji koni czy o porządkowaniu boksów – ten tomik jest czystą kontynuacją przygód Szoguna, a nie samodzielną historią.
Z jednej strony Agata Widzowska daje do zrozumienia odbiorcom, że traktuje ich poważniej – odrzuca naiwne pomysły, skupia się na tajemniczości i realizuje jeden z najtrudniejszych tematów. Z drugiej strony jednak znów zasypuje historię słabiutkimi rymowankami, które rzekomo podobają się koniom. Idea czytania zwierzętom (i to, że każde ma ulubioną lekturę), jest ładna i pasuje do wakacyjnej fabuły. Ale już fakt, że po wielu wierszykach, które nadają się tylko do tomików dla kilkulatków, a i to od biedy, narratorka pyta o to, czy się podobały – ze wskazaniem na entuzjastyczną ocenę („fajny, prawda?”) to nienajlepsze rozwiązanie. Widzowska rymuje bardzo niestarannie, nie szuka ucieczki od współbrzmień częstochowskich, nie jest w tych rymach naturalna – i powinna zrezygnować z mowy wiązanej albo doszlifować warsztat – żeby nie brzmieć po prostu grafomańsko. „Galopem do gwiazd” to ostatnia część przygód Szoguna. Agata Widzowska żegna się z Dąbrówką, ale może mieć satysfakcję z tego, że czegoś swoich odbiorców nauczyła, dostarczając im przy okazji baśniowej rozrywki. Proponuje powieść dla dzieci i wpisuje swoje książki w modę na końskie historie. Nie oferuje przez to nic oryginalnego, ale zapewnia najmłodszym zabawę.
niedziela, 21 sierpnia 2016
Cazenove, William: Sisters. Tom 4: Wszystko gra
Egmont, Warszawa 2016.
Rodzeństwo
Sisters pokazują, na co je stać. Wendy i Marine w swoich codziennych przekomarzaniach i pomysłach są bardzo prawdziwe, ten komiks jest jak rejestr typowych scenek z życia rodzeństw. Wendy jest nastolatką, ale nie na tyle dorosłą, żeby ostatecznie wyrzec się dziecięcych przyjemności i zachowywać spokój w odpowiedzi na zaczepki Marine. Marine z kolei to kwintesencja kilkulatki, która może – dzięki starszej siostrze – zajrzeć do nieodległej przyszłości. Dziewczyny bardzo się kochają, ale od czasu do czasu muszą się sprzeczać, choćby dla zachowania równowagi (i upewnienia rodziców, że się kochają). Znajdują mnóstwo sposobów, żeby sobie dokuczać, zupełnie niegroźnie.
Piesek dziadków, pozostawiony na kilka dni pod opieką Wendy i Marine, pokazuje, że sister można wytresować. Poza tym Marine odkrywa, ile zdziała płaczem, zachwyca się pięknem kamieni i udaje, że nie zależy jej na ukochanej maskotce. Wendy zna wady swoich rówieśniczek (kiedy trzeba je obrzydzić Marine), wymyśla sposób na opanowanie strachu przed klasówką z matematyki i na zajęcie młodszej siostry. Kiedy Wendy i Marine są razem, to już prawdziwy koncert pomysłów i wyścig podstępów. W tej rywalizacji szanse są wyrównane, a każda z postaci potrafi wykorzystać trafne obserwacje i wrodzony spryt. Umieją wyciągać wnioski z codzienności, a efekty ich działań zwykle są komiczne. Sisters to nieustający pojedynek dwóch bliskich sobie postaci. Tomik „Wszystko gra” jest już czwartym zestawem dobrze puentowanych historyjek. I okazuje się, że Cazenove i William wciąż mają pomysły na twórcze prowadzenie bohaterek. Nie powtarzają się, a chociaż czasami pomagają sobie przez wprowadzanie nowych tematów – w tym wypadku to najpierw piesek dziadków, a później zima – poruszają się w jasno określonym kręgu motywów. Wybryki Wendy i Marine czasem kończą się kompletnym wyczerpaniem, innym razem satysfakcją jednej ze stron. Nie ma tu okrucieństwa czy znęcania się, nawet najbardziej ostre konflikty mieszczą się w granicach zwykłych rodzinnych scenek. Owszem, autorzy posługują się karykaturą, przede wszystkim po to, żeby wyolbrzymić uczucia postaci i ich reakcje. We „Wszystko gra” znajdzie się wiele powodów do śmiechu. Tutaj powtarza się znany z poprzednich części cyklu rytm, jedna strona to jeden komiks, jedna zgrabnie puentowana historyjka. Z rzadka są to pełnostronicowe kadry, częściej opowiastki z nieoczywistymi finałami. Cazenove i William operują stereotypem rodzeństwa, a przecież unikają męczącej przewidywalności. Bardzo często udaje im się ukryć intencje bohaterek aż do rozwiązania akcji, co sprawia, że po serię sięga się z taką samą przyjemnością jak po przygody Calvina i Hobbesa czy Fistaszki – to jest bez względu na wiek.
We „Wszystko gra” akcja toczy się wokół pomysłów Wendy i Marine – dużo rzadziej pojawia się tu Maksencjusz oraz przyjaciółki starszej dziewczynki. Rodzice są zwykle poza kadrami i ujawniają się, by podkreślić, o co toczy się gra. Bohaterki mimo zróżnicowania wieku lubią się bawić, unikają też zgodnie obowiązków domowych iw tym są bardzo kreatywne, a każda wykorzystuje inne, dostępne sobie środki. Autorzy operują w tych komiksach komicznymi niespodziankami, odnoszą się do znanych odbiorcom sytuacji. Wendy i Marine zawsze popisują się wyobraźnią, nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. To bohaterki z młodzieżowego kolorowego komiksu, ale warto im się przyjrzeć. Tomik zawiera bardzo ciekawe obserwacje socjologiczne. Przygotowany jest tak, by dostarczać rozrywki, ale nie przestaje przy tym być prawdziwy i uniwersalny. Wendy i Marine powinny trafić do szeregu satyrycznych komiksowych postaci dla wszystkich spragnionych zabawy. To humor na wysokim poziomie i czytelnicy szybko przekonają się do całego cyklu. „Wszystko gra” to celny obraz rodzeństwa, pełen dobrych żartów.
Rodzeństwo
Sisters pokazują, na co je stać. Wendy i Marine w swoich codziennych przekomarzaniach i pomysłach są bardzo prawdziwe, ten komiks jest jak rejestr typowych scenek z życia rodzeństw. Wendy jest nastolatką, ale nie na tyle dorosłą, żeby ostatecznie wyrzec się dziecięcych przyjemności i zachowywać spokój w odpowiedzi na zaczepki Marine. Marine z kolei to kwintesencja kilkulatki, która może – dzięki starszej siostrze – zajrzeć do nieodległej przyszłości. Dziewczyny bardzo się kochają, ale od czasu do czasu muszą się sprzeczać, choćby dla zachowania równowagi (i upewnienia rodziców, że się kochają). Znajdują mnóstwo sposobów, żeby sobie dokuczać, zupełnie niegroźnie.
Piesek dziadków, pozostawiony na kilka dni pod opieką Wendy i Marine, pokazuje, że sister można wytresować. Poza tym Marine odkrywa, ile zdziała płaczem, zachwyca się pięknem kamieni i udaje, że nie zależy jej na ukochanej maskotce. Wendy zna wady swoich rówieśniczek (kiedy trzeba je obrzydzić Marine), wymyśla sposób na opanowanie strachu przed klasówką z matematyki i na zajęcie młodszej siostry. Kiedy Wendy i Marine są razem, to już prawdziwy koncert pomysłów i wyścig podstępów. W tej rywalizacji szanse są wyrównane, a każda z postaci potrafi wykorzystać trafne obserwacje i wrodzony spryt. Umieją wyciągać wnioski z codzienności, a efekty ich działań zwykle są komiczne. Sisters to nieustający pojedynek dwóch bliskich sobie postaci. Tomik „Wszystko gra” jest już czwartym zestawem dobrze puentowanych historyjek. I okazuje się, że Cazenove i William wciąż mają pomysły na twórcze prowadzenie bohaterek. Nie powtarzają się, a chociaż czasami pomagają sobie przez wprowadzanie nowych tematów – w tym wypadku to najpierw piesek dziadków, a później zima – poruszają się w jasno określonym kręgu motywów. Wybryki Wendy i Marine czasem kończą się kompletnym wyczerpaniem, innym razem satysfakcją jednej ze stron. Nie ma tu okrucieństwa czy znęcania się, nawet najbardziej ostre konflikty mieszczą się w granicach zwykłych rodzinnych scenek. Owszem, autorzy posługują się karykaturą, przede wszystkim po to, żeby wyolbrzymić uczucia postaci i ich reakcje. We „Wszystko gra” znajdzie się wiele powodów do śmiechu. Tutaj powtarza się znany z poprzednich części cyklu rytm, jedna strona to jeden komiks, jedna zgrabnie puentowana historyjka. Z rzadka są to pełnostronicowe kadry, częściej opowiastki z nieoczywistymi finałami. Cazenove i William operują stereotypem rodzeństwa, a przecież unikają męczącej przewidywalności. Bardzo często udaje im się ukryć intencje bohaterek aż do rozwiązania akcji, co sprawia, że po serię sięga się z taką samą przyjemnością jak po przygody Calvina i Hobbesa czy Fistaszki – to jest bez względu na wiek.
We „Wszystko gra” akcja toczy się wokół pomysłów Wendy i Marine – dużo rzadziej pojawia się tu Maksencjusz oraz przyjaciółki starszej dziewczynki. Rodzice są zwykle poza kadrami i ujawniają się, by podkreślić, o co toczy się gra. Bohaterki mimo zróżnicowania wieku lubią się bawić, unikają też zgodnie obowiązków domowych iw tym są bardzo kreatywne, a każda wykorzystuje inne, dostępne sobie środki. Autorzy operują w tych komiksach komicznymi niespodziankami, odnoszą się do znanych odbiorcom sytuacji. Wendy i Marine zawsze popisują się wyobraźnią, nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. To bohaterki z młodzieżowego kolorowego komiksu, ale warto im się przyjrzeć. Tomik zawiera bardzo ciekawe obserwacje socjologiczne. Przygotowany jest tak, by dostarczać rozrywki, ale nie przestaje przy tym być prawdziwy i uniwersalny. Wendy i Marine powinny trafić do szeregu satyrycznych komiksowych postaci dla wszystkich spragnionych zabawy. To humor na wysokim poziomie i czytelnicy szybko przekonają się do całego cyklu. „Wszystko gra” to celny obraz rodzeństwa, pełen dobrych żartów.
Jan Kallwejt: Moja pierwsza encyklopedia obrazkowa
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Poznawanie
Encyklopedie obrazkowe zaczęły się w ostatnich latach cieszyć coraz większą popularnością i coraz odważniej wkraczają na rynek literatury czwartej. Jan Kallwejt w Naszej Księgarni tworzy tom, który pomoże w objaśnianiu maluchom najbliższego otoczenia i zapewni szybki przegląd tego, co każde dziecko powinno znać i umieć nazwać. Ale do korzystania z tomiku przydadzą się rodzice lub starsze rodzeństwo, ci, którzy potrafią nazwać kolejne przedmioty, czynności czy emocje.
„Moja pierwsza encyklopedia obrazkowa” to tomik do pokazywania i omawiania. Kartonowa książka formatu A4 z zaokrąglonymi rogami to zbiór czternastu rozkładówek poświęconych różnym tematom. Kallwejt stosuje proste kształty i gra kolorami, rezygnuje za to z konturów. Przedstawia proste komputerowe grafiki, które są estetyczne i układają się w spójną całość, ale nie kojarzą się dzieciom z tradycyjnymi rysunkami, jeśli już to z dzisiejszymi tendencjami do tworzenia komputerowych kreskówek. Starsi odbiorcy być może westchną z nostalgią za dawnymi ilustracjami – ale przecież nie o rysunkowe popisy (jednak) tu chodzi, a o czytelność wskazówek, z tą natomiast nie ma problemu.
Autor dzieli swoją „encyklopedię” na tematy sugerowane w podpisach rozkładówek. I tak pierwsza przynosi „kształty, kolory, cyfry”, w ten sposób Kallwejt podpowiada rodzicom, na co zwrócić uwagę (5 to biały i pięć żółtych gwiazdek) – można to wykorzystać jako proste informacje lub jako zagadki (jakiego koloru są chmurki). Na podstawowych kształtach pojawiają się kolorowe wzory nadające się też do podobnego opisywania. Dalej przychodzi czas na ubrania i części ciała, nazywanie członków rodziny, elementów znajdujących się w pokoju i w domu, przegląd sprzętów i dań z kuchni, wizytę na placu zabaw (tu najbardziej ujawnia się prostota rysunków Kallwejta), sprawdzanie pogody czy pór dnia, zachowań typowych dla kolejnych pór roku. Autor zabiera dzieci na wieś i do miasta, a potem przedstawia rozkładówkę pełną dzikich zwierząt. Każdy temat to zbiór małych zawieszonych w powietrzu rysuneczków – symboli i przypomnień. Kallwejt unika komentarzy, dzięki czemu jego tomik nabiera bardziej uniwersalnego charakteru: można pokazywać maluchowi rysunki, zadawać zagadki (na okładce zresztą królik proponuje, żeby znaleźć go i w środku), uściślać odpowiedzi lub rozwijać o kolejne wątki (jakiego koloru jest…). Tu nie chodzi o linearne korzystanie z tomiku, a o zabawy. Owszem, dzięki pracy nad tą książeczką dzieci mogą rozwijać słownictwo i poznawać nowe składniki najbliższego otoczenia, ale mogą też samodzielnie wymyślać przygody w przedstawianych miejscach czy układać historyjki z poznawanymi przedmiotami. Ta książka daje się traktować również jako zestaw podpowiedzi do zabaw.
„Moja pierwsza encyklopedia obrazkowa” przypomina o przyjemności wspólnego spędzania czasu: przygotowana została tak, żeby zapewnić dzieciom dawkę wiedzy, ale dopiero dzięki pośrednictwu rodziców (lub rodzeństwa). Budzi ciekawość za sprawą ciągłego poszerzania horyzontów- tu z każdą stroną maluchy poznają więcej. Autor nie dąży do analizowania świata, próbuje za to dokonać syntezy w najważniejszych tematach (chociaż minianaliz dokonuje, gdy wprowadza zestawy wyliczankowe: mieszanka luźno porozrzucanych po stronach rysunków fragmentarycznych wydaje się znacznie ciekawsza niż na przykład pełna sylwetka człowieka. Kallwejt pokazuje też, że to nie koniec encyklopedycznego oglądania świata, to dopiero początek pasjonującej wyprawy, która może trwać tak długo, jak długo odbiorcy będą mieli ochotę w niej uczestniczyć. Jan Kallwejt tworzy książkę, która wystarcza na długo i wpisuje się w trendy wydawnicze.
Poznawanie
Encyklopedie obrazkowe zaczęły się w ostatnich latach cieszyć coraz większą popularnością i coraz odważniej wkraczają na rynek literatury czwartej. Jan Kallwejt w Naszej Księgarni tworzy tom, który pomoże w objaśnianiu maluchom najbliższego otoczenia i zapewni szybki przegląd tego, co każde dziecko powinno znać i umieć nazwać. Ale do korzystania z tomiku przydadzą się rodzice lub starsze rodzeństwo, ci, którzy potrafią nazwać kolejne przedmioty, czynności czy emocje.
„Moja pierwsza encyklopedia obrazkowa” to tomik do pokazywania i omawiania. Kartonowa książka formatu A4 z zaokrąglonymi rogami to zbiór czternastu rozkładówek poświęconych różnym tematom. Kallwejt stosuje proste kształty i gra kolorami, rezygnuje za to z konturów. Przedstawia proste komputerowe grafiki, które są estetyczne i układają się w spójną całość, ale nie kojarzą się dzieciom z tradycyjnymi rysunkami, jeśli już to z dzisiejszymi tendencjami do tworzenia komputerowych kreskówek. Starsi odbiorcy być może westchną z nostalgią za dawnymi ilustracjami – ale przecież nie o rysunkowe popisy (jednak) tu chodzi, a o czytelność wskazówek, z tą natomiast nie ma problemu.
Autor dzieli swoją „encyklopedię” na tematy sugerowane w podpisach rozkładówek. I tak pierwsza przynosi „kształty, kolory, cyfry”, w ten sposób Kallwejt podpowiada rodzicom, na co zwrócić uwagę (5 to biały i pięć żółtych gwiazdek) – można to wykorzystać jako proste informacje lub jako zagadki (jakiego koloru są chmurki). Na podstawowych kształtach pojawiają się kolorowe wzory nadające się też do podobnego opisywania. Dalej przychodzi czas na ubrania i części ciała, nazywanie członków rodziny, elementów znajdujących się w pokoju i w domu, przegląd sprzętów i dań z kuchni, wizytę na placu zabaw (tu najbardziej ujawnia się prostota rysunków Kallwejta), sprawdzanie pogody czy pór dnia, zachowań typowych dla kolejnych pór roku. Autor zabiera dzieci na wieś i do miasta, a potem przedstawia rozkładówkę pełną dzikich zwierząt. Każdy temat to zbiór małych zawieszonych w powietrzu rysuneczków – symboli i przypomnień. Kallwejt unika komentarzy, dzięki czemu jego tomik nabiera bardziej uniwersalnego charakteru: można pokazywać maluchowi rysunki, zadawać zagadki (na okładce zresztą królik proponuje, żeby znaleźć go i w środku), uściślać odpowiedzi lub rozwijać o kolejne wątki (jakiego koloru jest…). Tu nie chodzi o linearne korzystanie z tomiku, a o zabawy. Owszem, dzięki pracy nad tą książeczką dzieci mogą rozwijać słownictwo i poznawać nowe składniki najbliższego otoczenia, ale mogą też samodzielnie wymyślać przygody w przedstawianych miejscach czy układać historyjki z poznawanymi przedmiotami. Ta książka daje się traktować również jako zestaw podpowiedzi do zabaw.
„Moja pierwsza encyklopedia obrazkowa” przypomina o przyjemności wspólnego spędzania czasu: przygotowana została tak, żeby zapewnić dzieciom dawkę wiedzy, ale dopiero dzięki pośrednictwu rodziców (lub rodzeństwa). Budzi ciekawość za sprawą ciągłego poszerzania horyzontów- tu z każdą stroną maluchy poznają więcej. Autor nie dąży do analizowania świata, próbuje za to dokonać syntezy w najważniejszych tematach (chociaż minianaliz dokonuje, gdy wprowadza zestawy wyliczankowe: mieszanka luźno porozrzucanych po stronach rysunków fragmentarycznych wydaje się znacznie ciekawsza niż na przykład pełna sylwetka człowieka. Kallwejt pokazuje też, że to nie koniec encyklopedycznego oglądania świata, to dopiero początek pasjonującej wyprawy, która może trwać tak długo, jak długo odbiorcy będą mieli ochotę w niej uczestniczyć. Jan Kallwejt tworzy książkę, która wystarcza na długo i wpisuje się w trendy wydawnicze.
sobota, 20 sierpnia 2016
Tony Kososki: Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę
Muza SA, Warszawa 2016.
Przygoda
"Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę" to opowieść z innego kręgu kulturowego. Tony Kososki rzeczywiście chce być podróżnikiem z prawdziwego zdarzenia, odkrywcą a nie turystą. Mniej interesują go popularne szlaki i miejsca, które trzeba zobaczyć, zorganizowane wycieczki i pokazy, łaknie za to przygody, nawet jeśli wiązałaby się ze sporym strachem i adrenaliną. Znajduje sposób na to, by realizować marzenia i nie słucha przestróg – ufa ludziom i bez przerwy podejmuje ryzyko. Tom to jego relacja z wyprawy po Ameryce Południowej – podróży przez Brazylię, Boliwię i Peru – dla większości odbiorców już w samych założeniach ekstremalnej i odważnej.
Szansą na realizację śmiałych planów były dla autora mistrzostwa świata w piłce nożnej organizowane w 2014 roku w Brazylii. Przeszedł casting na wolontariusza i wyruszył po przygodę, nie przejmując się specjalnie uciążliwościami w rodzaju braku gwarancji noclegów czy źródła dochodów. Na miejscu okazuje się, że po prostu Tony Kosowski nie ma w zwyczaju zastanawiać się zbyt długo nad podejmowanymi działaniami: potrafi wyjść z domu, nie zapamiętując jego adresu czy choćby lokalizacji. Autor wykorzystuje okazję do oglądania meczy (i fragmenty piłkarskie części czytelników wydadzą się niepotrzebne, mimo że są zapowiedzią dalszych niefałszowanych emocji), ale przez cały czas stara się też poznawać lokalną kulturę. Szczególnie fascynują go biedne dzielnice Rio: wie, że łatwo tu stracić pieniądze, cenne przedmioty albo zdrowie i życie, ale szuka możliwości zwiedzenia slumsów poza zorganizowanymi wycieczkami. Chce zobaczyć, jak tam jest naprawdę. Podejmuje ryzyko, gdy tylko nadarza się okazja – przychodzi tu na imprezy czy na oglądanie meczu, kiedy ktoś go na to zaprosi. Dzięki temu może spojrzeć na biedne dzielnice w oderwaniu od stereotypów. Brazylijska część opowieści jest najmniej podróżnicza a najbardziej reportażowa – i niezwykle ciekawa przez oryginalne ujęcie tematu. Kososki skupia się na innych ludziach, atrakcje turystyczne przeważnie pomijając. To oznacza szereg niespodzianek i nietypowych przygód. Później już podróż coraz bardziej przypomina standardowe (ale i tak z wyższej półki) historie podróżnicze – autor przecina własne spostrzeżenia informacjami niemal podręcznikowymi. Bywa, że wchodzi w ich posiadanie nieoczekiwanie, jak wtedy, gdy zamieni się na jeden dzień w przewodnika turystów. W „Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę” najciekawsze są indywidualne doświadczenia autora, młodego chłopaka, który lubi wyzwania i nie zastanawia się zbyt długo nad kwestiami bezpieczeństwa. Przemierza nawet autostopem odległe trasy, żeby móc przedłużyć podróżowanie bez pieniędzy.
Ale dla odbiorców najważniejsze jest to, że Tony Kososki potrafi swoje przeżycia barwnie i z humorem opisywać. Czyta się ten tom jak świetną literaturę przygodową, o co w zalewie historii podróżniczych dzisiaj bardzo trudno. Tu szybko zaczyna się kibicować autorowi, odkrywać razem z nim obyczajowe i kulturowe różnice, bawić się przemierzaniem dróg i realizowaniem śmiałego pragnienia. Ta książkato lektura dla wymagających, książka, która pokazuje, jak powinny wyglądać relacje z najdalszych zakątków świata. Młody autor potrafi zajmująco opowiadać (kilkanaście stron z kolorowymi zdjęciami ubarwia też jego reportaż). To publikacja, po którą warto sięgnąć przy planowaniu podróży z dala od turystycznych szlaków. Tony Kososki nie boi się zawierać nowych znajomości, funduje sobie podróż, którą długo będzie mógł wspominać. Pokazuje, na czym polega odkrywanie innych kultur i ucieczka od korporacyjnych światów. Pisze znakomicie, więc przy lekturze wszyscy będą się dobrze bawić.
Przygoda
"Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę" to opowieść z innego kręgu kulturowego. Tony Kososki rzeczywiście chce być podróżnikiem z prawdziwego zdarzenia, odkrywcą a nie turystą. Mniej interesują go popularne szlaki i miejsca, które trzeba zobaczyć, zorganizowane wycieczki i pokazy, łaknie za to przygody, nawet jeśli wiązałaby się ze sporym strachem i adrenaliną. Znajduje sposób na to, by realizować marzenia i nie słucha przestróg – ufa ludziom i bez przerwy podejmuje ryzyko. Tom to jego relacja z wyprawy po Ameryce Południowej – podróży przez Brazylię, Boliwię i Peru – dla większości odbiorców już w samych założeniach ekstremalnej i odważnej.
Szansą na realizację śmiałych planów były dla autora mistrzostwa świata w piłce nożnej organizowane w 2014 roku w Brazylii. Przeszedł casting na wolontariusza i wyruszył po przygodę, nie przejmując się specjalnie uciążliwościami w rodzaju braku gwarancji noclegów czy źródła dochodów. Na miejscu okazuje się, że po prostu Tony Kosowski nie ma w zwyczaju zastanawiać się zbyt długo nad podejmowanymi działaniami: potrafi wyjść z domu, nie zapamiętując jego adresu czy choćby lokalizacji. Autor wykorzystuje okazję do oglądania meczy (i fragmenty piłkarskie części czytelników wydadzą się niepotrzebne, mimo że są zapowiedzią dalszych niefałszowanych emocji), ale przez cały czas stara się też poznawać lokalną kulturę. Szczególnie fascynują go biedne dzielnice Rio: wie, że łatwo tu stracić pieniądze, cenne przedmioty albo zdrowie i życie, ale szuka możliwości zwiedzenia slumsów poza zorganizowanymi wycieczkami. Chce zobaczyć, jak tam jest naprawdę. Podejmuje ryzyko, gdy tylko nadarza się okazja – przychodzi tu na imprezy czy na oglądanie meczu, kiedy ktoś go na to zaprosi. Dzięki temu może spojrzeć na biedne dzielnice w oderwaniu od stereotypów. Brazylijska część opowieści jest najmniej podróżnicza a najbardziej reportażowa – i niezwykle ciekawa przez oryginalne ujęcie tematu. Kososki skupia się na innych ludziach, atrakcje turystyczne przeważnie pomijając. To oznacza szereg niespodzianek i nietypowych przygód. Później już podróż coraz bardziej przypomina standardowe (ale i tak z wyższej półki) historie podróżnicze – autor przecina własne spostrzeżenia informacjami niemal podręcznikowymi. Bywa, że wchodzi w ich posiadanie nieoczekiwanie, jak wtedy, gdy zamieni się na jeden dzień w przewodnika turystów. W „Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę” najciekawsze są indywidualne doświadczenia autora, młodego chłopaka, który lubi wyzwania i nie zastanawia się zbyt długo nad kwestiami bezpieczeństwa. Przemierza nawet autostopem odległe trasy, żeby móc przedłużyć podróżowanie bez pieniędzy.
Ale dla odbiorców najważniejsze jest to, że Tony Kososki potrafi swoje przeżycia barwnie i z humorem opisywać. Czyta się ten tom jak świetną literaturę przygodową, o co w zalewie historii podróżniczych dzisiaj bardzo trudno. Tu szybko zaczyna się kibicować autorowi, odkrywać razem z nim obyczajowe i kulturowe różnice, bawić się przemierzaniem dróg i realizowaniem śmiałego pragnienia. Ta książkato lektura dla wymagających, książka, która pokazuje, jak powinny wyglądać relacje z najdalszych zakątków świata. Młody autor potrafi zajmująco opowiadać (kilkanaście stron z kolorowymi zdjęciami ubarwia też jego reportaż). To publikacja, po którą warto sięgnąć przy planowaniu podróży z dala od turystycznych szlaków. Tony Kososki nie boi się zawierać nowych znajomości, funduje sobie podróż, którą długo będzie mógł wspominać. Pokazuje, na czym polega odkrywanie innych kultur i ucieczka od korporacyjnych światów. Pisze znakomicie, więc przy lekturze wszyscy będą się dobrze bawić.
Laura Wood: Poppy Pym i klątwa faraona
Wilga, Warszawa 2016.
Cyrk
Poppy Pym mogłaby być siostrą Pippi, z wyglądu zresztą trochę ją przypomina. Ale ta jedenastolatka w ujęciu Laury Wood staje się po prostu ekstremalnym przykładem szkolnego nieprzystosowania. Dotąd wychowywała się w trupie cyrkowej, ale opiekunowie dochodzą do wniosku, że Poppy najlepiej zrobi systematyczność, nauka i towarzystwo rówieśników. Krótko mówiąc, czas na pójście do szkoły. Poppy wie, że bardzo różni się od zwykłych dzieci, a umiejętność wykonywania podniebnych akrobacji wcale nie dodaje jej odwagi w kontaktach z innymi uczniami. Trafia do miejsca, w którym wszystko, co cyrkowe, okazuje się nienormalne. Brokatowe ubrania o krzykliwych kolorach i cukierki czy żelki na śniadanie to niezbyt popularne w szkole zjawiska. Sporo czasu minie, zanim Poppy przyzwyczai się do nowych zasad. Ale kiedy zdobędzie prawdziwych przyjaciół, przekona się, co znaczy bezwzględna akceptacja i nabierze pewności siebie. To bardzo się przyda, bo w szkole wszyscy boją się klątwy faraona.
Tomik „Poppy Pym i klątwa faraona” w pierwszej części jest historią o przystosowaniu. Mała bohaterka musi się przekonać, co oznacza pobyt w szkole – dowie się, że są tam nie tylko miłe i uczynne, ale i wredne koleżanki, że nie wszyscy nauczyciele przymykają oko na wybryki i że cyrkowe życie nie ma wiele wspólnego z regułami w placówce oświatowej. Gorzkie lekcje przecinają scenki z zalążkiem przyjaźni. Poppy powoli przekonuje się, komu może ufać i kto dobrze jej życzy. Druga część tomiku to prawie powieść detektywistyczna. W szkole pojawia się wystawa drogocennych przedmiotów, wśród których znajduje się rubinowy skarabeusz. Według legendy przedmiot ten obłożony jest klątwą faraona, co uczniowie bardzo szybko podchwytują: każdy przejaw pecha zrzucają na efekt klątwy. Ale rubin to przedmiot upragniony przez złodziei, ktoś wyraźnie przygotowuje sobie grunt pod niecne działania. Poppy Pym próbuje udaremnić kradzież.
Obie sfery spajane są i uśmieszniane przez wstawki z telefonicznych rozmów cyrkowców z Poppy (lub z ich korespondencji) – tu Laura Wood bardzo chętnie uruchamia absurd. W świecie cyrku wszystko jest możliwe, a im bardziej nieprawdopodobne czy szalone, tym lepiej, bo stanowi przeciwwagę dla zupełnie zwyczajnych szkolnych doświadczeń Poppy. Laura Wood nie olśniewa fabułą, jedynie we fragmentach z nonsensów może oddalić się nieco od rutyny i standardowych w literaturze czwartej tematów. Podsuwa dzieciom powieść prostą i pogodną, egzotyczną tylko odrobinę przez pochodzenie bohaterki. W fabule jest ta książka dość przewidywalna (chociaż poszczególne rozwiązania mają swoje smaczki). Na szczęście akcja ma sporo akcentów humorystycznych. Wood czasami bawi się formą (wiadomości z artykułu prasowego), a czasami po prostu tworzy zaprzeczenia tego, co znane maluchom – w prosty sposób osiąga całkiem niezłe efekty rozrywkowe.
„Poppy Pym i klątwa faraona” to początek popserii czerpiącej z modnych gatunków. Laura Wood kieruje ją do dzieci, które lubią odrobinę niezwykłości i chciałyby czegoś poza standardowymi szkolnymi przygodami. Poppy jednak nie staje się tak wyrazistą postacią, jaką jest na samym początku historii: stara się za to dopasować do otoczenia. Nie traci charakteru ani umiejętności, ale dodatkowo uczy się społecznych reguł. Wood może zwrócić uwagę dzieci odważnym dowcipnym stylem i paroma odejściami od schematu. „Poppy Pym i klątwa faraona” to też książka o przyjaźni.
Cyrk
Poppy Pym mogłaby być siostrą Pippi, z wyglądu zresztą trochę ją przypomina. Ale ta jedenastolatka w ujęciu Laury Wood staje się po prostu ekstremalnym przykładem szkolnego nieprzystosowania. Dotąd wychowywała się w trupie cyrkowej, ale opiekunowie dochodzą do wniosku, że Poppy najlepiej zrobi systematyczność, nauka i towarzystwo rówieśników. Krótko mówiąc, czas na pójście do szkoły. Poppy wie, że bardzo różni się od zwykłych dzieci, a umiejętność wykonywania podniebnych akrobacji wcale nie dodaje jej odwagi w kontaktach z innymi uczniami. Trafia do miejsca, w którym wszystko, co cyrkowe, okazuje się nienormalne. Brokatowe ubrania o krzykliwych kolorach i cukierki czy żelki na śniadanie to niezbyt popularne w szkole zjawiska. Sporo czasu minie, zanim Poppy przyzwyczai się do nowych zasad. Ale kiedy zdobędzie prawdziwych przyjaciół, przekona się, co znaczy bezwzględna akceptacja i nabierze pewności siebie. To bardzo się przyda, bo w szkole wszyscy boją się klątwy faraona.
Tomik „Poppy Pym i klątwa faraona” w pierwszej części jest historią o przystosowaniu. Mała bohaterka musi się przekonać, co oznacza pobyt w szkole – dowie się, że są tam nie tylko miłe i uczynne, ale i wredne koleżanki, że nie wszyscy nauczyciele przymykają oko na wybryki i że cyrkowe życie nie ma wiele wspólnego z regułami w placówce oświatowej. Gorzkie lekcje przecinają scenki z zalążkiem przyjaźni. Poppy powoli przekonuje się, komu może ufać i kto dobrze jej życzy. Druga część tomiku to prawie powieść detektywistyczna. W szkole pojawia się wystawa drogocennych przedmiotów, wśród których znajduje się rubinowy skarabeusz. Według legendy przedmiot ten obłożony jest klątwą faraona, co uczniowie bardzo szybko podchwytują: każdy przejaw pecha zrzucają na efekt klątwy. Ale rubin to przedmiot upragniony przez złodziei, ktoś wyraźnie przygotowuje sobie grunt pod niecne działania. Poppy Pym próbuje udaremnić kradzież.
Obie sfery spajane są i uśmieszniane przez wstawki z telefonicznych rozmów cyrkowców z Poppy (lub z ich korespondencji) – tu Laura Wood bardzo chętnie uruchamia absurd. W świecie cyrku wszystko jest możliwe, a im bardziej nieprawdopodobne czy szalone, tym lepiej, bo stanowi przeciwwagę dla zupełnie zwyczajnych szkolnych doświadczeń Poppy. Laura Wood nie olśniewa fabułą, jedynie we fragmentach z nonsensów może oddalić się nieco od rutyny i standardowych w literaturze czwartej tematów. Podsuwa dzieciom powieść prostą i pogodną, egzotyczną tylko odrobinę przez pochodzenie bohaterki. W fabule jest ta książka dość przewidywalna (chociaż poszczególne rozwiązania mają swoje smaczki). Na szczęście akcja ma sporo akcentów humorystycznych. Wood czasami bawi się formą (wiadomości z artykułu prasowego), a czasami po prostu tworzy zaprzeczenia tego, co znane maluchom – w prosty sposób osiąga całkiem niezłe efekty rozrywkowe.
„Poppy Pym i klątwa faraona” to początek popserii czerpiącej z modnych gatunków. Laura Wood kieruje ją do dzieci, które lubią odrobinę niezwykłości i chciałyby czegoś poza standardowymi szkolnymi przygodami. Poppy jednak nie staje się tak wyrazistą postacią, jaką jest na samym początku historii: stara się za to dopasować do otoczenia. Nie traci charakteru ani umiejętności, ale dodatkowo uczy się społecznych reguł. Wood może zwrócić uwagę dzieci odważnym dowcipnym stylem i paroma odejściami od schematu. „Poppy Pym i klątwa faraona” to też książka o przyjaźni.
piątek, 19 sierpnia 2016
Dorota Suwalska: Zuźka w necie i w realu
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Komputer
Zuźka jest przezabawna. Dorocie Suwalskiej udało się połączyć w tej postaci naiwność dziecka, które wszystko tłumaczy sobie na swój sposób i rezolutność malucha już radzącego sobie w świecie. Zuźka jest w dodatku wstrzelona w aktualną rzeczywistość i to kolejny plus dla czytelników: w przygodach tej dziewczynki odnajdą znane sobie motywy. Wreszcie wykazuje się Zuźka olbrzymią kreatywnością, swoimi zachowaniami podpowiada odbiorcom, jak stawiać czoła licznym wyzwaniom w domu i w szkole. Najważniejsze wydaje się jednak to, że przygody Zuźki są bardzo udanie opisane i dzieci nie będzie trzeba zmuszać do czytania, same rzucą się na tę serię. „Zuźka w necie i w realu” to kontynuacja historii „Znowu kręcisz, Zuźka”, choć nadaje się też do lektury bez znajomości poprzedniego tomiku. Dorota Suwalska składa te książki z tematycznych rozdziałów, pojedynczych i osobnych historyjek z życia Zuźki, jej rodziny i kolegów. Zuźka przypomina trochę Pitu i Kudłatą razem wziętych, a ze względu na łobuzerską kreację nie jest bohaterką tylko dla dziewczynek. Momentami to dziecko naprawdę nieznośne, nawet jeśli tym razem Suwalska ogranicza trochę motywy rozwiązywania konfliktów za pomocą pięści. W dalszym ciągu za to Zuźka jest impulsywna i energiczna. Tym razem w jej świecie pojawia się internet z rozmaitymi zagrożeniami oraz możliwościami.
Zuźka ma sto pomysłów na minutę, do najbardziej oryginalnych należy przeprowadzanie śledztw na czacie czy tworzenie rysunków ASCII. Ale komputery nie dominują u tej bohaterki. Równie wiele przygód Zuźka przeżywa w szkole: zwłaszcza gdy zorganizowany zostanie konkurs literacki. Przy okazji spotkania z pisarką Dorota Suwalska przedstawia rzeczywiste historyjki ze spotkań autorskich: to zderzenie dziecięcych pomysłów z wizjami dorosłych zamienia się w karykaturę, a przecież wcale nie jest przerysowane. „Zuźka w necie i w realu” to festiwal dowcipnych pomysłów. Mała bohaterka potrafi też docenić tradycyjne zabawy, na przykład kiedy przed świętami przygotowuje z mamą ozdoby na choinkę. Suwalska bardzo ładnie łączy nowości i klasykę, a przy tym buduje przekonująco postać Zuźki. Ta książka uczy mimochodem – wplata autorka do tekstu wiadomości o ciągu Fibonacciego i o fontach, sygnalizuje tematy związane z wychowywaniem dzieci i imponuje wyobraźnią. W końcu akcja tu nie zwalnia, wiele jest zaskoczeń i żartów. A najważniejsze, że Zuźka w całym swoim zakręceniu jest bardzo prawdziwa. Ta bohaterka śmieszy tak bardzo, że nie da się męczyć przy czytaniu. Nasza Księgarnia zyskuje zatem kolejną ciekawą serię kierowaną do dzieci i dostarczającą rozrywki. Zuźka w takim opracowaniu może sobie pozwalać na dowolne szaleństwa, zawsze będzie wyrazista i prawdziwa. To bohaterka nadążająca za czasami, więc automatycznie jeszcze bardziej przyciągająca małych odbiorców. Nadaje się też do głośnego wspólnego czytania, bo i dorosłych nie znudzi.
Tomik jest przepełniony satyrycznymi ilustracjami Nikoli Kucharskiej, która w tym wypadku wyraźnie wzoruje się na scenkach z serii Hej, Jędrek. Postacie są tu przedstawiane w karykaturze, bajkowo, ale przy tym prawdziwie. Kucharska rozumie bardzo dobrze, jak ważny w tomiku jest humor, więc znajduje na niego sporo miejsca także w wersji graficznej. To dla dzieci dodatkowa pokusa i powód, by sięgnąć po książkę. Przygody Zuźki dostarczają niezapomnianych wrażeń każdemu, kto lubi na codzienność spojrzeć z dystansu. W tym wypadku poczucie humoru staje się wyróżnikiem cyklu, a Zuźka – kolejnym nieznośnym dzieciakiem, który realizuje własne szalone pomysły z upodobaniem i bez typowego dla dorosłych myślenia o konsekwencjach.
Komputer
Zuźka jest przezabawna. Dorocie Suwalskiej udało się połączyć w tej postaci naiwność dziecka, które wszystko tłumaczy sobie na swój sposób i rezolutność malucha już radzącego sobie w świecie. Zuźka jest w dodatku wstrzelona w aktualną rzeczywistość i to kolejny plus dla czytelników: w przygodach tej dziewczynki odnajdą znane sobie motywy. Wreszcie wykazuje się Zuźka olbrzymią kreatywnością, swoimi zachowaniami podpowiada odbiorcom, jak stawiać czoła licznym wyzwaniom w domu i w szkole. Najważniejsze wydaje się jednak to, że przygody Zuźki są bardzo udanie opisane i dzieci nie będzie trzeba zmuszać do czytania, same rzucą się na tę serię. „Zuźka w necie i w realu” to kontynuacja historii „Znowu kręcisz, Zuźka”, choć nadaje się też do lektury bez znajomości poprzedniego tomiku. Dorota Suwalska składa te książki z tematycznych rozdziałów, pojedynczych i osobnych historyjek z życia Zuźki, jej rodziny i kolegów. Zuźka przypomina trochę Pitu i Kudłatą razem wziętych, a ze względu na łobuzerską kreację nie jest bohaterką tylko dla dziewczynek. Momentami to dziecko naprawdę nieznośne, nawet jeśli tym razem Suwalska ogranicza trochę motywy rozwiązywania konfliktów za pomocą pięści. W dalszym ciągu za to Zuźka jest impulsywna i energiczna. Tym razem w jej świecie pojawia się internet z rozmaitymi zagrożeniami oraz możliwościami.
Zuźka ma sto pomysłów na minutę, do najbardziej oryginalnych należy przeprowadzanie śledztw na czacie czy tworzenie rysunków ASCII. Ale komputery nie dominują u tej bohaterki. Równie wiele przygód Zuźka przeżywa w szkole: zwłaszcza gdy zorganizowany zostanie konkurs literacki. Przy okazji spotkania z pisarką Dorota Suwalska przedstawia rzeczywiste historyjki ze spotkań autorskich: to zderzenie dziecięcych pomysłów z wizjami dorosłych zamienia się w karykaturę, a przecież wcale nie jest przerysowane. „Zuźka w necie i w realu” to festiwal dowcipnych pomysłów. Mała bohaterka potrafi też docenić tradycyjne zabawy, na przykład kiedy przed świętami przygotowuje z mamą ozdoby na choinkę. Suwalska bardzo ładnie łączy nowości i klasykę, a przy tym buduje przekonująco postać Zuźki. Ta książka uczy mimochodem – wplata autorka do tekstu wiadomości o ciągu Fibonacciego i o fontach, sygnalizuje tematy związane z wychowywaniem dzieci i imponuje wyobraźnią. W końcu akcja tu nie zwalnia, wiele jest zaskoczeń i żartów. A najważniejsze, że Zuźka w całym swoim zakręceniu jest bardzo prawdziwa. Ta bohaterka śmieszy tak bardzo, że nie da się męczyć przy czytaniu. Nasza Księgarnia zyskuje zatem kolejną ciekawą serię kierowaną do dzieci i dostarczającą rozrywki. Zuźka w takim opracowaniu może sobie pozwalać na dowolne szaleństwa, zawsze będzie wyrazista i prawdziwa. To bohaterka nadążająca za czasami, więc automatycznie jeszcze bardziej przyciągająca małych odbiorców. Nadaje się też do głośnego wspólnego czytania, bo i dorosłych nie znudzi.
Tomik jest przepełniony satyrycznymi ilustracjami Nikoli Kucharskiej, która w tym wypadku wyraźnie wzoruje się na scenkach z serii Hej, Jędrek. Postacie są tu przedstawiane w karykaturze, bajkowo, ale przy tym prawdziwie. Kucharska rozumie bardzo dobrze, jak ważny w tomiku jest humor, więc znajduje na niego sporo miejsca także w wersji graficznej. To dla dzieci dodatkowa pokusa i powód, by sięgnąć po książkę. Przygody Zuźki dostarczają niezapomnianych wrażeń każdemu, kto lubi na codzienność spojrzeć z dystansu. W tym wypadku poczucie humoru staje się wyróżnikiem cyklu, a Zuźka – kolejnym nieznośnym dzieciakiem, który realizuje własne szalone pomysły z upodobaniem i bez typowego dla dorosłych myślenia o konsekwencjach.
Bill Watterson: Calvin i Hobbes. Wszędzie leżą skarby
Egmont, Warszawa 2016 (wznowienie).
Zabawy
Dla Calvina i Hobbesa nie ma rzeczy niemożliwych. Ta para przyjaciół, chłopiec i jego pluszowy tygrys, to kwintesencja dzieciństwa w dowcipnych komiksach. Co ciekawe, mimo tematu i formy, w świecie Calvina i Hobbesa zakochają się przede wszystkim dorośli, a to za sprawą ironicznego, kąśliwego humoru Billa Wattersona. „Wszędzie leżą skarby” to wznowienie dziesiątego tomiku zbiorczej serii i kolejny dowód na to, że dziecięca fantazja nie zna granic. Chociaż tytuł wskazywałby najbardziej na wakacyjne przygody, Calvin i Hobbes tkwią w bezczasowości, czasami akcja toczy się w szkole chłopca, a bardzo często na zimowym podwórku. Calvin jest niekwestionowanym mistrzem w lepieniu bałwanów, tylko że nie tworzy klasycznych figurek z trzech kul i nosa z marchewki. Jego bałwany mają swoje przeżycia jak z sennych horrorów, są porywane, zjadane, przecinane na kawałki, ścigane przez rekiny śnieżne, zrzucane z dachu… Gdyby dzieci czytały o przygodach Calvina, mielibyśmy w zimie bardzo ciekawe podwórka. Nic dziwnego, że mamusia i tatuś często załamują ręce nad swoją pociechą. Calin bardzo często pokonuje ich niezłomną logiką. Korzysta z przywilejów dzieciństwa w pełni świadomie, wie, że jako dorosły nie będzie miał już tyle swobody. Dla niego najważniejszą pracą jest zabawa, nawet jeśli zadania do odrobienia czekają. Ponadto Calvin zajmuje się dokuczaniem Zuzi (jego samego z kolei w szkole dręczy Moe), lubi zakazane czy ograniczane rozrywki (w rodzaju ciągłego oglądania telewizji) i droczy się z Hobbesem, który przewyższa go intelektualnie.
Bill Watterson lubi drobne i bardzo silnie puentowane scenki. Chociaż wzorował się na Fistaszkach, w pierwszej kolejności stawia na potęgę dowcipu, nie tworzy rysunku, jeśli nie ma na niego wytłumaczenia w postaci żartu. Rzadko może pokusić się o refleksje filozoficzne – nawet wtedy dba o to, by nie zabrakło komizmu. Poza tym wybiera uniwersalność, pracuje na stereotypie nieznośnego dzieciaka, odwołuje się do motywów kojarzonych z dzieciństwem (Wróżka Zębuszka, potwory pod łóżkiem, koszmary senne przenoszone potem na rzeczywistość). Obdarza jednak Calvina również wiedzą i świadomością osoby dorosłej: Calvin od czasu do czasu rzuca hasło, które ustawia go w zupełnie innej pozycji pod względem życiowych wyborów. Watterson sugeruje wówczas, że jego bohater świetnie zdaje sobie sprawę z tego, co czeka go w przyszłości i w oparciu o taką wiedzę ucieka w swój wyobraźniowy azyl. Najsilniejszym przejawem fantazji bohatera jest ożywiony pluszowy tygrys, najlepszy kompan w dzikich harcach, obdarzony własną osobowością, mądrością i instynktem. Hobbes to postać, która nadaje barw całości. Kiedy trzeba, zamienia się w groźnego tygrysa, innym razem jest po prostu przyjacielem, a czasami miażdży Calvina ripostą.
Bill Watterson do perfekcji opanował rysowanie, zwłaszcza operowanie mimiką i gestami postaci. Tu emocje widoczne są na pierwszy rzut oka i zrozumiałe dla wszystkich odbiorców, mowa ciała bez trudu może zastępować tekst. Kiedy autor tworzy pełnostronicowe – weekendowe – komiksy, zamienia je niemal w kreskówki pod względem czystości emocjonalnego przekazu. Oglądanie tych pasków komiksowych to nie tylko śmiech z pomysłów twórcy. To przede wszystkim podziw dla umiejętności rysowniczych i dla bardzo rozwiniętego zmysłu obserwacji, bo Watterson w swoich stripach jest szalenie przekonujący. „Wszędzie leżą skarby” to powrót do dzieciństwa pełnego zabaw i beztroski, ucieczka od zwykłych problemów i radość z oryginalnych pomysłów. Kreatywność Wattersona objawia się w licznych drobnych scenkach, karykaturalnych, a przecież i tak bardzo prawdziwych – niemal zawsze niosących olbrzymi ładunek komizmu. Calvin i Hobbes to seria idealna na poprawę humoru i inne spojrzenie na dziecięce pomysły czy wyczyny.
Zabawy
Dla Calvina i Hobbesa nie ma rzeczy niemożliwych. Ta para przyjaciół, chłopiec i jego pluszowy tygrys, to kwintesencja dzieciństwa w dowcipnych komiksach. Co ciekawe, mimo tematu i formy, w świecie Calvina i Hobbesa zakochają się przede wszystkim dorośli, a to za sprawą ironicznego, kąśliwego humoru Billa Wattersona. „Wszędzie leżą skarby” to wznowienie dziesiątego tomiku zbiorczej serii i kolejny dowód na to, że dziecięca fantazja nie zna granic. Chociaż tytuł wskazywałby najbardziej na wakacyjne przygody, Calvin i Hobbes tkwią w bezczasowości, czasami akcja toczy się w szkole chłopca, a bardzo często na zimowym podwórku. Calvin jest niekwestionowanym mistrzem w lepieniu bałwanów, tylko że nie tworzy klasycznych figurek z trzech kul i nosa z marchewki. Jego bałwany mają swoje przeżycia jak z sennych horrorów, są porywane, zjadane, przecinane na kawałki, ścigane przez rekiny śnieżne, zrzucane z dachu… Gdyby dzieci czytały o przygodach Calvina, mielibyśmy w zimie bardzo ciekawe podwórka. Nic dziwnego, że mamusia i tatuś często załamują ręce nad swoją pociechą. Calin bardzo często pokonuje ich niezłomną logiką. Korzysta z przywilejów dzieciństwa w pełni świadomie, wie, że jako dorosły nie będzie miał już tyle swobody. Dla niego najważniejszą pracą jest zabawa, nawet jeśli zadania do odrobienia czekają. Ponadto Calvin zajmuje się dokuczaniem Zuzi (jego samego z kolei w szkole dręczy Moe), lubi zakazane czy ograniczane rozrywki (w rodzaju ciągłego oglądania telewizji) i droczy się z Hobbesem, który przewyższa go intelektualnie.
Bill Watterson lubi drobne i bardzo silnie puentowane scenki. Chociaż wzorował się na Fistaszkach, w pierwszej kolejności stawia na potęgę dowcipu, nie tworzy rysunku, jeśli nie ma na niego wytłumaczenia w postaci żartu. Rzadko może pokusić się o refleksje filozoficzne – nawet wtedy dba o to, by nie zabrakło komizmu. Poza tym wybiera uniwersalność, pracuje na stereotypie nieznośnego dzieciaka, odwołuje się do motywów kojarzonych z dzieciństwem (Wróżka Zębuszka, potwory pod łóżkiem, koszmary senne przenoszone potem na rzeczywistość). Obdarza jednak Calvina również wiedzą i świadomością osoby dorosłej: Calvin od czasu do czasu rzuca hasło, które ustawia go w zupełnie innej pozycji pod względem życiowych wyborów. Watterson sugeruje wówczas, że jego bohater świetnie zdaje sobie sprawę z tego, co czeka go w przyszłości i w oparciu o taką wiedzę ucieka w swój wyobraźniowy azyl. Najsilniejszym przejawem fantazji bohatera jest ożywiony pluszowy tygrys, najlepszy kompan w dzikich harcach, obdarzony własną osobowością, mądrością i instynktem. Hobbes to postać, która nadaje barw całości. Kiedy trzeba, zamienia się w groźnego tygrysa, innym razem jest po prostu przyjacielem, a czasami miażdży Calvina ripostą.
Bill Watterson do perfekcji opanował rysowanie, zwłaszcza operowanie mimiką i gestami postaci. Tu emocje widoczne są na pierwszy rzut oka i zrozumiałe dla wszystkich odbiorców, mowa ciała bez trudu może zastępować tekst. Kiedy autor tworzy pełnostronicowe – weekendowe – komiksy, zamienia je niemal w kreskówki pod względem czystości emocjonalnego przekazu. Oglądanie tych pasków komiksowych to nie tylko śmiech z pomysłów twórcy. To przede wszystkim podziw dla umiejętności rysowniczych i dla bardzo rozwiniętego zmysłu obserwacji, bo Watterson w swoich stripach jest szalenie przekonujący. „Wszędzie leżą skarby” to powrót do dzieciństwa pełnego zabaw i beztroski, ucieczka od zwykłych problemów i radość z oryginalnych pomysłów. Kreatywność Wattersona objawia się w licznych drobnych scenkach, karykaturalnych, a przecież i tak bardzo prawdziwych – niemal zawsze niosących olbrzymi ładunek komizmu. Calvin i Hobbes to seria idealna na poprawę humoru i inne spojrzenie na dziecięce pomysły czy wyczyny.
czwartek, 18 sierpnia 2016
Anna Karpińska: Przekonaj mnie, że to ty
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Decyzje
Anna Karpińska wyraźnie rozsmakowała się w historiach obyczajowych z międzynarodowymi romansami w tle. Po raz kolejny pozwala swoim bohaterkom porzucać, przynajmniej na chwilę, szare życie w Polsce i odkrywać szczęście w innych krajach (tym razem padło na Hiszpanię). W powieści „Przekonaj mnie, że to ty” wprowadza przystojnych południowców, by zachwiali i tak nieuporządkowanym życiem bohaterek i pojawili się w najbardziej odpowiednim do tego momencie. Na pierwszy plan wysuwa się Juan, ale daleko w tle jest i jego przyjaciel, grawitujący ku innej Polce, a przeczący stereotypowi podrywacza i lekkoducha.
Rozpina Karpińska historię między dwoma pokoleniami. Matka, Urszula, nie może dogadać się z dorosłą i wymagającą córką, Edytą. Pięćdziesięciolatka grzęźnie w rodzinnym pensjonacie, dla dobra bliskich rezygnuje z własnych marzeń i gotowa jest poświęcić wszystko, by zapewnić szczęście Edycie. Tymczasem Edyta chciałaby sama decydować o sobie, nie czuć presji, że powinna iść na studia lub znaleźć sobie dobrą pracę. Buntuje się przeciwko nadopiekuńczej rodzicielce, a z tego nic dobrego wyniknąć nie może. Edyta jest rozpieszczona i impulsywna, łatwo podejmuje ostateczne decyzje, bez względu na to, czy chodzi o mieszkanie, czy o wyjazd za granicę. Nie zamierza dla nikogo się poświęcać, bo kiedy tak zrobi – żałuje.
W „Przekonaj mnie, że to ty” dzieje się sporo. Autorka oddaje głos raz Urszuli, raz Edycie, więc czytelniczki poznają osobno motywacje każdej ze stron. Kiedy bohaterki zaczynają wsłuchiwać się w siebie i podejmować samodzielne decyzje, odbiorczynie dostaną dwie równoległe historie. U Urszuli będzie to układanie sobie życia po śmierci męża. Kobieta znajduje nową miłość i postanawia wreszcie napisać książkę (od pewnego czasu Anna Karpińska odwołuje się do swoich wcześniejszych powieści i wplata je w fabułę, trochę to naiwne, ale pomaga wypełnić zainteresowania postaci). Niespodziewane wydarzenia sprawiają, że budzi się w niej trauma z przeszłości, historia, na którą także Edyta nie pozostanie obojętna. Z kolei Edyta ma własne zmartwienia. Jej doświadczenia wydają się mniej angażować autorkę (stąd w paru miejscach konieczne dla akcji wstrząsy), bliższa Karpińskiej jest bez wątpienia Urszula, która dopiero w średnim wieku zebrała się na odwagę i walczy o to, co dla niej ważne. W „Przekonaj mnie, że to ty” bywa sentymentalnie, czasami nie obejdzie się bez wielkich słów i wielkich zapewnień, autorka próbuje samą siebie przekonać co do prawdziwej miłości od pierwszego wejrzenia – wie, że tego chcą od tomu czytelniczki. A jednak nie wypada niedojrzale i w kontekście swoich wcześniejszych książek, i w porównaniu do mód rynkowych. Pisze Karpińska po swojemu, trochę ckliwie, trochę serialowo, ale z wiarą w prawdziwość prezentowanych emocji i wzruszeń.
Do tej historii wprowadza całkiem sporo postaci. Dwie bohaterki nie funkcjonują w próżni, Anna Karpińska zapewnia im wieloosobowe towarzystwo i dba o różnicowanie relacji. Nie zajmuje się natomiast indywidualizowaniem języka: chociaż obie bohaterki przemawiają bezpośrednio, styl narracji się nie zmienia (czytelniczki dostają podpowiedź w postaci imienia przed rozdziałem). Nie jest to przeszkodą w lekturze, dla Karpińskiej bardziej liczy się nasycenie opowieści zdarzeniami o mocnym ładunku uczuciowym niż jakiekolwiek zabawy formą. „Przekonaj mnie, że to ty” to zestawienie wyzwań, z jakimi muszą mierzyć się bohaterki na różnych etapach życia – i opowieść o poszukiwaniu szczęścia.
Decyzje
Anna Karpińska wyraźnie rozsmakowała się w historiach obyczajowych z międzynarodowymi romansami w tle. Po raz kolejny pozwala swoim bohaterkom porzucać, przynajmniej na chwilę, szare życie w Polsce i odkrywać szczęście w innych krajach (tym razem padło na Hiszpanię). W powieści „Przekonaj mnie, że to ty” wprowadza przystojnych południowców, by zachwiali i tak nieuporządkowanym życiem bohaterek i pojawili się w najbardziej odpowiednim do tego momencie. Na pierwszy plan wysuwa się Juan, ale daleko w tle jest i jego przyjaciel, grawitujący ku innej Polce, a przeczący stereotypowi podrywacza i lekkoducha.
Rozpina Karpińska historię między dwoma pokoleniami. Matka, Urszula, nie może dogadać się z dorosłą i wymagającą córką, Edytą. Pięćdziesięciolatka grzęźnie w rodzinnym pensjonacie, dla dobra bliskich rezygnuje z własnych marzeń i gotowa jest poświęcić wszystko, by zapewnić szczęście Edycie. Tymczasem Edyta chciałaby sama decydować o sobie, nie czuć presji, że powinna iść na studia lub znaleźć sobie dobrą pracę. Buntuje się przeciwko nadopiekuńczej rodzicielce, a z tego nic dobrego wyniknąć nie może. Edyta jest rozpieszczona i impulsywna, łatwo podejmuje ostateczne decyzje, bez względu na to, czy chodzi o mieszkanie, czy o wyjazd za granicę. Nie zamierza dla nikogo się poświęcać, bo kiedy tak zrobi – żałuje.
W „Przekonaj mnie, że to ty” dzieje się sporo. Autorka oddaje głos raz Urszuli, raz Edycie, więc czytelniczki poznają osobno motywacje każdej ze stron. Kiedy bohaterki zaczynają wsłuchiwać się w siebie i podejmować samodzielne decyzje, odbiorczynie dostaną dwie równoległe historie. U Urszuli będzie to układanie sobie życia po śmierci męża. Kobieta znajduje nową miłość i postanawia wreszcie napisać książkę (od pewnego czasu Anna Karpińska odwołuje się do swoich wcześniejszych powieści i wplata je w fabułę, trochę to naiwne, ale pomaga wypełnić zainteresowania postaci). Niespodziewane wydarzenia sprawiają, że budzi się w niej trauma z przeszłości, historia, na którą także Edyta nie pozostanie obojętna. Z kolei Edyta ma własne zmartwienia. Jej doświadczenia wydają się mniej angażować autorkę (stąd w paru miejscach konieczne dla akcji wstrząsy), bliższa Karpińskiej jest bez wątpienia Urszula, która dopiero w średnim wieku zebrała się na odwagę i walczy o to, co dla niej ważne. W „Przekonaj mnie, że to ty” bywa sentymentalnie, czasami nie obejdzie się bez wielkich słów i wielkich zapewnień, autorka próbuje samą siebie przekonać co do prawdziwej miłości od pierwszego wejrzenia – wie, że tego chcą od tomu czytelniczki. A jednak nie wypada niedojrzale i w kontekście swoich wcześniejszych książek, i w porównaniu do mód rynkowych. Pisze Karpińska po swojemu, trochę ckliwie, trochę serialowo, ale z wiarą w prawdziwość prezentowanych emocji i wzruszeń.
Do tej historii wprowadza całkiem sporo postaci. Dwie bohaterki nie funkcjonują w próżni, Anna Karpińska zapewnia im wieloosobowe towarzystwo i dba o różnicowanie relacji. Nie zajmuje się natomiast indywidualizowaniem języka: chociaż obie bohaterki przemawiają bezpośrednio, styl narracji się nie zmienia (czytelniczki dostają podpowiedź w postaci imienia przed rozdziałem). Nie jest to przeszkodą w lekturze, dla Karpińskiej bardziej liczy się nasycenie opowieści zdarzeniami o mocnym ładunku uczuciowym niż jakiekolwiek zabawy formą. „Przekonaj mnie, że to ty” to zestawienie wyzwań, z jakimi muszą mierzyć się bohaterki na różnych etapach życia – i opowieść o poszukiwaniu szczęścia.
Agata Mańczyk: Duża kieszeń na kłopoty
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016 (wznowienie).
Przygoda na wakacje
U Agaty Mańczyk nastolatki zawsze mają z dorosłymi problemy wielkiego kalibru. Jedni rodzice stale się kłócą, inni są przepracowani, jeszcze inni nadopiekuńczy. Jeśli do tego dojdzie czyjaś śmierć lub ciężka choroba, pojawia się prawie pełen przekrój możliwych (i wcale nie takich rzadkich) zmartwień. Nie ma tu miejsca na spontaniczność, radość i przygody, czyli coś, co zapewniłoby kiedyś miłe wspomnienia. Coraz częściej dzisiaj w literaturze młodzieżowej bohaterowie dorastają przedwcześnie, tracąc szanse na dobrą zabawę i ryzyko bez konsekwencji. Agata Mańczyk to niedopatrzenie nadrabia serią klasycznych i bardzo smakowitych przygodówek.
W „Dużej kieszeni na kłopoty” odwołuje się do starych i sprawdzonych metod na wzbudzenie ciekawości. Czworo nastolatków – nieznających się, ale już działających sobie nawzajem na nerwy – podsłuchuje przypadkiem burzliwą dyskusję o skarbie. Dla każdego z bohaterów z osobna jest jasne – to szansa na rozwiązanie domowych problemów. Każdemu przydałaby się walizka pełna pieniędzy. Dodatkowo jeszcze Greta marzy o tym, by przeżyć przygody jak z książek, bo do tej pory mogła tylko czytać i zażywać tony leków. A skoro wszystkich łączy jeden cel, muszą zacząć współpracować, bez względu na to, jak bardzo się nie polubili na początku. „Duża kieszeń na kłopoty” składa się z tego, co najlepsze w awanturniczych przygodówkach. Będzie tu wiele łamigłówek, map, tropów i szyfrów, będą brawurowe ucieczki i pościgi. Nastolatki bez przerwy będą wpadać w coraz poważniejsze tarapaty i bez swojej pomocy nie mają co liczyć na sukces, a nawet na przetrwanie. Agata Mańczyk nikogo tu nie oszczędza, nie zważa na porę dnia czy nocy ani na pogodę, igra z ogniem (dosłownie, zmusza do bójek i używania ostrych narzędzi, wprowadza zagrożenia na szosach i więzienia, sidła zastawiane prze konkurencję). Pomysłów jej nie brakuje, wykorzystuje cały arsenał środków, żeby tylko przekonać bohaterów, jak smakować może życie. W odróżnieniu od nowoczesnych powieści sensacyjnych, w których dzieci dostają do ręki najnowsze zdobycze technologii i lepsze niż komandosi rodzaje broni, tu do dyspozycji bohaterowie mają kilka najzwyklejszych przedmiotów i własną inteligencję. Muszą poradzić sobie sami, a to bardzo uprawdziwia historię. Jedyną naiwność, czyli kwestię poszukiwania skarbu, autorka przekonująco wyjaśnia: wie, że odbiorcy nie darowaliby jej takiego infantylizmu, więc nie odbiera im przyjemności, wszystko wyjaśni dopiero w ostatnich słowach.
Ta napędzana adrenaliną obyczajówka przygodowa ma jeszcze drugą stronę. O domowych problemach bohaterów Mańczyk napomyka od czasu do czasu, raczej w monologach wewnętrznych i w chwilach psychologicznych przełomów. Ale ładnie nakreśla relacje w grupie. Każdy z bohaterów pochodzi z innego świata: nie mają na początku żadnej możliwości porozumienia. Ekscytujące przygody, strach, złość czy nadzieja pomagają im się poznać. Dopiero po silnych przejściach mogą rodzić się przyjaźnie, gdyby nie ta przygoda, nastolatki nie dowiedziałyby się niczego o sobie ani o współtowarzyszach. Agata Mańczyk nakreśla tu różne gesty i rozwiązania, głębokie analizy zgrabnie wtapia w proste z pozoru obserwacje. Radzi sobie z tym przekonująco – umie pokazać przejście od wściekłości do zauroczenia, wie też, w jakich warunkach pojawią się pierwsze zachwyty. Tutaj dzieje się wiele nie tylko w planie klasycznie rozumianej akcji, sfera uczuć i tradycyjnych wartości rozbudowywana jest konsekwentnie i dyskretnie. Nie można też zapominać o ogromnym poczuciu humoru tej autorki. W jej ujęciu kłótnie to przerzucanie się błyskotliwymi i literackimi (co wcale nie zakłóca czytania) ripostami, a zakłady bywają bardzo rozbudowane i twórcze. W „Dużej kieszeni na kłopoty” młodzi ludzie przeżywają coś, co wytrąci ich z naturalnego środowiska, jakie by ono nie było, a wprowadzi do świata znanego z lektur i wyobraźni. Agata Mańczyk podsuwa odbiorcom realizację czytelniczych marzeń, tworzy powieść, od której nie można będzie się oderwać – i to zarówno dla dziewczyn, jak i dla chłopców. Nikt już nie pisze w ten sposób, bo trzeba wykazać się ogromną fantazją. I Mańczyk to robi.
Przygoda na wakacje
U Agaty Mańczyk nastolatki zawsze mają z dorosłymi problemy wielkiego kalibru. Jedni rodzice stale się kłócą, inni są przepracowani, jeszcze inni nadopiekuńczy. Jeśli do tego dojdzie czyjaś śmierć lub ciężka choroba, pojawia się prawie pełen przekrój możliwych (i wcale nie takich rzadkich) zmartwień. Nie ma tu miejsca na spontaniczność, radość i przygody, czyli coś, co zapewniłoby kiedyś miłe wspomnienia. Coraz częściej dzisiaj w literaturze młodzieżowej bohaterowie dorastają przedwcześnie, tracąc szanse na dobrą zabawę i ryzyko bez konsekwencji. Agata Mańczyk to niedopatrzenie nadrabia serią klasycznych i bardzo smakowitych przygodówek.
W „Dużej kieszeni na kłopoty” odwołuje się do starych i sprawdzonych metod na wzbudzenie ciekawości. Czworo nastolatków – nieznających się, ale już działających sobie nawzajem na nerwy – podsłuchuje przypadkiem burzliwą dyskusję o skarbie. Dla każdego z bohaterów z osobna jest jasne – to szansa na rozwiązanie domowych problemów. Każdemu przydałaby się walizka pełna pieniędzy. Dodatkowo jeszcze Greta marzy o tym, by przeżyć przygody jak z książek, bo do tej pory mogła tylko czytać i zażywać tony leków. A skoro wszystkich łączy jeden cel, muszą zacząć współpracować, bez względu na to, jak bardzo się nie polubili na początku. „Duża kieszeń na kłopoty” składa się z tego, co najlepsze w awanturniczych przygodówkach. Będzie tu wiele łamigłówek, map, tropów i szyfrów, będą brawurowe ucieczki i pościgi. Nastolatki bez przerwy będą wpadać w coraz poważniejsze tarapaty i bez swojej pomocy nie mają co liczyć na sukces, a nawet na przetrwanie. Agata Mańczyk nikogo tu nie oszczędza, nie zważa na porę dnia czy nocy ani na pogodę, igra z ogniem (dosłownie, zmusza do bójek i używania ostrych narzędzi, wprowadza zagrożenia na szosach i więzienia, sidła zastawiane prze konkurencję). Pomysłów jej nie brakuje, wykorzystuje cały arsenał środków, żeby tylko przekonać bohaterów, jak smakować może życie. W odróżnieniu od nowoczesnych powieści sensacyjnych, w których dzieci dostają do ręki najnowsze zdobycze technologii i lepsze niż komandosi rodzaje broni, tu do dyspozycji bohaterowie mają kilka najzwyklejszych przedmiotów i własną inteligencję. Muszą poradzić sobie sami, a to bardzo uprawdziwia historię. Jedyną naiwność, czyli kwestię poszukiwania skarbu, autorka przekonująco wyjaśnia: wie, że odbiorcy nie darowaliby jej takiego infantylizmu, więc nie odbiera im przyjemności, wszystko wyjaśni dopiero w ostatnich słowach.
Ta napędzana adrenaliną obyczajówka przygodowa ma jeszcze drugą stronę. O domowych problemach bohaterów Mańczyk napomyka od czasu do czasu, raczej w monologach wewnętrznych i w chwilach psychologicznych przełomów. Ale ładnie nakreśla relacje w grupie. Każdy z bohaterów pochodzi z innego świata: nie mają na początku żadnej możliwości porozumienia. Ekscytujące przygody, strach, złość czy nadzieja pomagają im się poznać. Dopiero po silnych przejściach mogą rodzić się przyjaźnie, gdyby nie ta przygoda, nastolatki nie dowiedziałyby się niczego o sobie ani o współtowarzyszach. Agata Mańczyk nakreśla tu różne gesty i rozwiązania, głębokie analizy zgrabnie wtapia w proste z pozoru obserwacje. Radzi sobie z tym przekonująco – umie pokazać przejście od wściekłości do zauroczenia, wie też, w jakich warunkach pojawią się pierwsze zachwyty. Tutaj dzieje się wiele nie tylko w planie klasycznie rozumianej akcji, sfera uczuć i tradycyjnych wartości rozbudowywana jest konsekwentnie i dyskretnie. Nie można też zapominać o ogromnym poczuciu humoru tej autorki. W jej ujęciu kłótnie to przerzucanie się błyskotliwymi i literackimi (co wcale nie zakłóca czytania) ripostami, a zakłady bywają bardzo rozbudowane i twórcze. W „Dużej kieszeni na kłopoty” młodzi ludzie przeżywają coś, co wytrąci ich z naturalnego środowiska, jakie by ono nie było, a wprowadzi do świata znanego z lektur i wyobraźni. Agata Mańczyk podsuwa odbiorcom realizację czytelniczych marzeń, tworzy powieść, od której nie można będzie się oderwać – i to zarówno dla dziewczyn, jak i dla chłopców. Nikt już nie pisze w ten sposób, bo trzeba wykazać się ogromną fantazją. I Mańczyk to robi.
środa, 17 sierpnia 2016
Krystyna Mirek: Wszystkie kolory nieba
Znak, Kraków 2016.
Zmiany
Powracają bohaterowie Krystyny Mirek, ku radości czytelniczek spragnionych ciepła i otuchy. We „Wszystkich kolorach nieba” o wiele mniej jest zła i cierpienia niż w „Większym kawałku nieba”, chociaż sercowe wzburzenia wydają się nieuniknione. Autorka dąży jednak do tego, by poukładać bohaterom losy i przygotować ich na nadejście szczęścia – bo to w końcu oczywisty finał zmagań z rzeczywistością. Pozostawia tylko kilka problemów, coraz bardziej blednących w obliczu nadziei na lepsze jutro.
Podstawowy temat to związek Igi i Wiktora, który wreszcie nabiera kształtów. Na przeszkodzie stoi teraz starsze pokolenie: ojciec Igi do perfekcji opracował manipulowanie uczuciami i potrafi ugrać sporo, nie licząc się kompletnie z życzeniami córki. Matka Wiktora z kolei nie zamierza oddać swojej pozycji w rodzinie: jeszcze nie została teściową, ale na każdym kroku usiłuje dać Idze do zrozumienia, że jest niemile widziana. W tym wypadku niezbyt przekonująco jawi się Ambre, mąż pamiętający ją z młodości i podobnych zmagań po drugiej stronie barykady. Owszem, jest potrzebny ktoś, kto uratuje panią Aleksandrę przed nią samą, ale bycie nieszczęśliwą a świadomie złośliwą to sprawy, których autorka tu nie oddziela. Ciekawie wypada metamorfoza Olka, trochę jakby Mirek chciała mu wynagrodzić wstrząsy z poprzedniego tomu. Z kolei Amelia, matka trójki dzieci usiłująca na nowo ułożyć sobie życie, przeżywa huśtawkę emocjonalną. Krystyna Mirek tym razem dość mocno zawęża tematy, koncentrując się najbardziej na Idze. To u niej dziać się będzie najwięcej – i w różnych kierunkach. U innych wszystko idzie zdecydowanie ku lepszemu, nawet przejściowe trudności tego nie zaburzają. Wiadomo, że i Iga znajdzie bezpieczną przystań, ale ta bohaterka doświadcza jeszcze bardzo zróżnicowanych przygód.
Krystyna Mirek pisze w sposób nienachalnie pogodny. Postacie mierzą się u niej albo z wielkimi uniesieniami (znajdują prawdziwą miłość, rozpaczliwie jej poszukują bądź zadowalają się namiastkami, realizują marzenia bez względu na przeszkody), albo z bardzo przyziemnymi sprawami (brak pieniędzy i perspektyw, problemy w pracy). Autorka zawsze sięga po tematy, na które istnieje dobre rozwiązanie: może na początku nieoczywiste (lub części bohaterów w ogóle niedostępne), ale do osiągnięcia przy odrobinie wysiłku i wsparcia (tu najlepszym przykładem jest sytuacja Olka, który nie może znaleźć sobie przyjaciół, bo wszyscy wpatrują się w swoje smartfony).
Krystyna Mirek „Wszystkimi kolorami nieba” dociera do czytelniczek, które chcą uwierzyć w poprawę losu, ale nie lubią łzawych fabuł i sentymentów. Tu bohaterowie twardo stoją na ziemi, kiedy trzeba, potrafią walczyć o swoje i rezygnować z przyjemności, żeby osiągnąć cel. Sytuacje stale się zmieniaj, bo nie ma postaci idealnych, każdy w jakiś sposób wpływa na decyzje innych, nie zawsze kierując się przy tym dobrymi intencjami. Ta powieść – zbudowana na obyczajowych dramatach i małych chwilach szczęścia – dodaje otuchy, zapewnia odbiorczyniom azyl i pobyt w świecie, w którym dobre emocje wygrywają. Krystyna Mirek przy tym upodobaniu do pozytywnych stron egzystencji nie zapomina ani o humorze, ani o różnicowaniu charakterów. Lubi swoje postacie, bez trudu można zauważyć, które chce otoczyć opieką. To wszystko przekłada się natomiast na obyczajową powieść dobrze rozbudowaną, rozwiniętą pod kątem uczuć i akcji. „Wszystkie kolory nieba” to historia obowiązkowa dla fanek literatury kobiecej, które przede wszystkim cenią sobie stopniowe odsłanianie relacji i celne porady dla postaci.
Zmiany
Powracają bohaterowie Krystyny Mirek, ku radości czytelniczek spragnionych ciepła i otuchy. We „Wszystkich kolorach nieba” o wiele mniej jest zła i cierpienia niż w „Większym kawałku nieba”, chociaż sercowe wzburzenia wydają się nieuniknione. Autorka dąży jednak do tego, by poukładać bohaterom losy i przygotować ich na nadejście szczęścia – bo to w końcu oczywisty finał zmagań z rzeczywistością. Pozostawia tylko kilka problemów, coraz bardziej blednących w obliczu nadziei na lepsze jutro.
Podstawowy temat to związek Igi i Wiktora, który wreszcie nabiera kształtów. Na przeszkodzie stoi teraz starsze pokolenie: ojciec Igi do perfekcji opracował manipulowanie uczuciami i potrafi ugrać sporo, nie licząc się kompletnie z życzeniami córki. Matka Wiktora z kolei nie zamierza oddać swojej pozycji w rodzinie: jeszcze nie została teściową, ale na każdym kroku usiłuje dać Idze do zrozumienia, że jest niemile widziana. W tym wypadku niezbyt przekonująco jawi się Ambre, mąż pamiętający ją z młodości i podobnych zmagań po drugiej stronie barykady. Owszem, jest potrzebny ktoś, kto uratuje panią Aleksandrę przed nią samą, ale bycie nieszczęśliwą a świadomie złośliwą to sprawy, których autorka tu nie oddziela. Ciekawie wypada metamorfoza Olka, trochę jakby Mirek chciała mu wynagrodzić wstrząsy z poprzedniego tomu. Z kolei Amelia, matka trójki dzieci usiłująca na nowo ułożyć sobie życie, przeżywa huśtawkę emocjonalną. Krystyna Mirek tym razem dość mocno zawęża tematy, koncentrując się najbardziej na Idze. To u niej dziać się będzie najwięcej – i w różnych kierunkach. U innych wszystko idzie zdecydowanie ku lepszemu, nawet przejściowe trudności tego nie zaburzają. Wiadomo, że i Iga znajdzie bezpieczną przystań, ale ta bohaterka doświadcza jeszcze bardzo zróżnicowanych przygód.
Krystyna Mirek pisze w sposób nienachalnie pogodny. Postacie mierzą się u niej albo z wielkimi uniesieniami (znajdują prawdziwą miłość, rozpaczliwie jej poszukują bądź zadowalają się namiastkami, realizują marzenia bez względu na przeszkody), albo z bardzo przyziemnymi sprawami (brak pieniędzy i perspektyw, problemy w pracy). Autorka zawsze sięga po tematy, na które istnieje dobre rozwiązanie: może na początku nieoczywiste (lub części bohaterów w ogóle niedostępne), ale do osiągnięcia przy odrobinie wysiłku i wsparcia (tu najlepszym przykładem jest sytuacja Olka, który nie może znaleźć sobie przyjaciół, bo wszyscy wpatrują się w swoje smartfony).
Krystyna Mirek „Wszystkimi kolorami nieba” dociera do czytelniczek, które chcą uwierzyć w poprawę losu, ale nie lubią łzawych fabuł i sentymentów. Tu bohaterowie twardo stoją na ziemi, kiedy trzeba, potrafią walczyć o swoje i rezygnować z przyjemności, żeby osiągnąć cel. Sytuacje stale się zmieniaj, bo nie ma postaci idealnych, każdy w jakiś sposób wpływa na decyzje innych, nie zawsze kierując się przy tym dobrymi intencjami. Ta powieść – zbudowana na obyczajowych dramatach i małych chwilach szczęścia – dodaje otuchy, zapewnia odbiorczyniom azyl i pobyt w świecie, w którym dobre emocje wygrywają. Krystyna Mirek przy tym upodobaniu do pozytywnych stron egzystencji nie zapomina ani o humorze, ani o różnicowaniu charakterów. Lubi swoje postacie, bez trudu można zauważyć, które chce otoczyć opieką. To wszystko przekłada się natomiast na obyczajową powieść dobrze rozbudowaną, rozwiniętą pod kątem uczuć i akcji. „Wszystkie kolory nieba” to historia obowiązkowa dla fanek literatury kobiecej, które przede wszystkim cenią sobie stopniowe odsłanianie relacji i celne porady dla postaci.
Pszczółka Maja. Wielka księga łamigłówek
Egmont, Warszawa 2016.
Rozrywka i nauka
Gucio i Maja wracają do łask, ku uciesze tych rodziców, którzy przez całe swoje dzieciństwo kibicowali sympatycznej parze owadów i ich licznym przyjaciołom. Maluchy mogą teraz doceniać przygody pszczółki Mai między innymi za sprawą wielkiej księgi łamigłówek. To bardzo dobry dodatek do oglądanych kreskówek, a i możliwość rozwijania zdolności manualnych czy logicznego myślenia. „Pszczółka Maja. Wielka księga łamigłówek” zaprasza dzieci do takich zabaw, jakie uwielbiają.
Po pierwsze, cała olbrzymia książka funkcjonuje jako kolorowanka i wyzwanie: operuje się tu grubością konturów, więc im mniejsza postać, tym więcej drobniutkich szczegółów do pokrycia kolorami (kiedy postać rośnie, detali nie przybywa, a płaszczyzny do kolorowania robią się coraz większe, co oznacza, że z tomiku korzystać mogą dzieci w różnym wieku(. Rodzaj papieru także zachęca do kolorowania, ale ponieważ druk jest dwustronny, najlepiej używać po prostu kredek. W końcu „Wielka księga łamigłówek” to nie tylko kolorowanka, ale zbiór zadań. Po drugie bardzo rzadko powtarzają się w tej publikacji pomysły na zadania, a te najczęstsze podporządkowane są rozwijaniu umiejętności dzieci. Odbiorcy mają między innymi znajdować podobne elementy, sprawdzać wielkości, przerysowywać obrazki w kratkach (nauka rysowania połączona z lekcją proporcji oraz liczenia), przechodzić labirynty. Będą też jednak liczyć, uzupełniać logiczne wzory, odczytywać zaszyfrowane wiadomości, rozwiązywać krzyżówki i układać wyrazy z rozsypanych liter. Z jednej strony są zatem zadania również dla dzieci, które jeszcze nie potrafią czytać, z drugiej – wyzwania wspomagające naukę podstaw.
W całym tomiku oczywiście króluje pszczółka Maja i inne postacie z kreskówki: Magda, Tekla, Gucio, Filip, Bzyk czy Teodor – każdy bohater jest przecież inny – i to także zapewnia różnorodność zadań. Żuki toczą kule, dżdżownice trzeba uratować, żeby nie stały się posiłkiem ptaków. Filip przymierza różne pary butów… W świecie owadów panuje ciągły ruch. Zadania czasami płyną z oczywistych skojarzeń (żeby policzyć i dorysować kropki na biedronce), innym razem z wyobraźni twórców i potrzeb (trzeba rozmieścić mrówki na liściach lub rozpoznać, kto przechodził koło kryjówki po dostrzeżonym fragmencie konturu). W te wyzwania zawsze zaangażowani są bohaterowie bajki, co oznacza, że treść zadań obudowana zostaje motywacją wybranej postaci. Takie rozwiązanie, bardzo częste w zbiorach łamigłówek-gadżetów, wpływa na wyobraźnię dzieci, pozwala im szybko przejść do świata bajki i samodzielnie rozbudowywać przygody postaci o kolejne pomysły. W takiej ofercie zadań zróżnicowany jest także poziom trudności: czasami na pierwszy rzut oka widać rozwiązanie, innym razem trzeba się trochę wysilić. Książka skrywa mnóstwo niespodzianek, została przede wszystkim bardzo starannie przygotowana i przemyślana tak, żeby nie znudziła się zbyt szybko. Od czasu do czasu pozwala się tu dzieciom na kreatywność i wymyślanie dodatków do ilustracji. Te zadania porozmieszczane zostały tak, żeby widać było postępy. Książkę można polecić każdemu maluchowi, który zaczyna właśnie naukę lub jest tuż przed wejściem w świat szkolnych obowiązków. Dzieci nie zauważą nawet wysiłku, tak dobrze będą się bawić z ulubionymi bohaterami i przy zadaniach, które od bardzo dawna stanowią nieocenioną edukacyjną pomoc. Prawie 200 stron łamigłówek (część z kluczami bardzo sprytnie porozrzucanymi po stronach) to gwarancja zabawy na długo. Tu nikt nie zmusza maluchów do rozwiązywania zadań, same będą chciały to robić, żeby pomóc sympatycznym owadom i dzięki temu wkroczyć w sferę bajki.
Rozrywka i nauka
Gucio i Maja wracają do łask, ku uciesze tych rodziców, którzy przez całe swoje dzieciństwo kibicowali sympatycznej parze owadów i ich licznym przyjaciołom. Maluchy mogą teraz doceniać przygody pszczółki Mai między innymi za sprawą wielkiej księgi łamigłówek. To bardzo dobry dodatek do oglądanych kreskówek, a i możliwość rozwijania zdolności manualnych czy logicznego myślenia. „Pszczółka Maja. Wielka księga łamigłówek” zaprasza dzieci do takich zabaw, jakie uwielbiają.
Po pierwsze, cała olbrzymia książka funkcjonuje jako kolorowanka i wyzwanie: operuje się tu grubością konturów, więc im mniejsza postać, tym więcej drobniutkich szczegółów do pokrycia kolorami (kiedy postać rośnie, detali nie przybywa, a płaszczyzny do kolorowania robią się coraz większe, co oznacza, że z tomiku korzystać mogą dzieci w różnym wieku(. Rodzaj papieru także zachęca do kolorowania, ale ponieważ druk jest dwustronny, najlepiej używać po prostu kredek. W końcu „Wielka księga łamigłówek” to nie tylko kolorowanka, ale zbiór zadań. Po drugie bardzo rzadko powtarzają się w tej publikacji pomysły na zadania, a te najczęstsze podporządkowane są rozwijaniu umiejętności dzieci. Odbiorcy mają między innymi znajdować podobne elementy, sprawdzać wielkości, przerysowywać obrazki w kratkach (nauka rysowania połączona z lekcją proporcji oraz liczenia), przechodzić labirynty. Będą też jednak liczyć, uzupełniać logiczne wzory, odczytywać zaszyfrowane wiadomości, rozwiązywać krzyżówki i układać wyrazy z rozsypanych liter. Z jednej strony są zatem zadania również dla dzieci, które jeszcze nie potrafią czytać, z drugiej – wyzwania wspomagające naukę podstaw.
W całym tomiku oczywiście króluje pszczółka Maja i inne postacie z kreskówki: Magda, Tekla, Gucio, Filip, Bzyk czy Teodor – każdy bohater jest przecież inny – i to także zapewnia różnorodność zadań. Żuki toczą kule, dżdżownice trzeba uratować, żeby nie stały się posiłkiem ptaków. Filip przymierza różne pary butów… W świecie owadów panuje ciągły ruch. Zadania czasami płyną z oczywistych skojarzeń (żeby policzyć i dorysować kropki na biedronce), innym razem z wyobraźni twórców i potrzeb (trzeba rozmieścić mrówki na liściach lub rozpoznać, kto przechodził koło kryjówki po dostrzeżonym fragmencie konturu). W te wyzwania zawsze zaangażowani są bohaterowie bajki, co oznacza, że treść zadań obudowana zostaje motywacją wybranej postaci. Takie rozwiązanie, bardzo częste w zbiorach łamigłówek-gadżetów, wpływa na wyobraźnię dzieci, pozwala im szybko przejść do świata bajki i samodzielnie rozbudowywać przygody postaci o kolejne pomysły. W takiej ofercie zadań zróżnicowany jest także poziom trudności: czasami na pierwszy rzut oka widać rozwiązanie, innym razem trzeba się trochę wysilić. Książka skrywa mnóstwo niespodzianek, została przede wszystkim bardzo starannie przygotowana i przemyślana tak, żeby nie znudziła się zbyt szybko. Od czasu do czasu pozwala się tu dzieciom na kreatywność i wymyślanie dodatków do ilustracji. Te zadania porozmieszczane zostały tak, żeby widać było postępy. Książkę można polecić każdemu maluchowi, który zaczyna właśnie naukę lub jest tuż przed wejściem w świat szkolnych obowiązków. Dzieci nie zauważą nawet wysiłku, tak dobrze będą się bawić z ulubionymi bohaterami i przy zadaniach, które od bardzo dawna stanowią nieocenioną edukacyjną pomoc. Prawie 200 stron łamigłówek (część z kluczami bardzo sprytnie porozrzucanymi po stronach) to gwarancja zabawy na długo. Tu nikt nie zmusza maluchów do rozwiązywania zadań, same będą chciały to robić, żeby pomóc sympatycznym owadom i dzięki temu wkroczyć w sferę bajki.
wtorek, 16 sierpnia 2016
Lincoln Peirce: Zapiski Luzaka. Odlot!
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Komiks z przeszłości
Szkolna codzienność u Natana wolna jest od rutyny. Tym razem bohater ma się zaopiekować nowym kolegą, bardzo zależy na tym dyrektorowi szkoły. Breckenridge Puffington III staje się cieniem Natana. Nie potrafi nawiązywać nowych znajomości, nie przyłącza się do zabaw. Nawet zainteresowaniami odbiega od typowych szkolnych tematów – pasjonuje się roślinami, co większość jego rówieśników uważa za nudziarstwo. Natan tym razem ma niełatwe zadanie: w dodatku wydaje mu się, że skądś zna nowego.
„Odlot”, kolejna powieść komiksowa z przygodami Natana to ponownie eksplozja pomysłów i szaleństw. Bohater, za sprawą bibliotekarki, dowiaduje się czegoś o uczennicy sprzed stu lat, również komiksowej pasjonatce. Dla autora to okazja do graficznych zabaw. Do tej pory pojawiały się tu dwa zasadnicze nurty ilustrowania. Po pierwsze – typowe stripy, które przedłużają narrację i przejmują ciężar opisu z tekstu na obrazki. Po drugie – scenki tworzone w szkolnych zeszytach przez samego Natana. Chociaż te pierwsze grafiki nie są zbyt skomplikowane (przypominają bardziej matrycowego Dilberta niż Fistaszki), w porównaniu z drugim wyglądają całkiem fachowo. W tomiku „Odlot” Lincoln Peirce rozbudowuje zabawę stylami. Dziennik Edny Birkdale charakteryzuje się archaicznym stylem narracji, ale zawiera rysunki o bardziej naturalnej niż u Natana – i bardziej wyrobionej – kresce. Do tego autor dokłada jeszcze naiwne „malowidła” ludowej artystki. Chociaż te obrazy nie przywołują na myśl nurtu naiwnego, odstają stylistyką typowych w przygodach Natana grafik, więc pomysł znajduje udaną realizację. Tak Peirce zaczyna zrywać z przekonaniem, że dysponuje tylko dwoma prostymi stylami w rysowaniu.
Peirce także bawi się szkolnymi motywami. Temat nowego płynnie przechodzi w rozliczanie krzywd z przeszłości, dzieci w szkole zajmują przygotowania do jubileuszu. Dee Dee w dalszym ciągu mimo licznych dziwactw pozostaje przyjaciółką Natana i pozwala mu zrozumieć ważne życiowe prawdy. Chłopak rozwija swoje zainteresowania i uczy się trudnej sztuki akceptowania dziwactw innych. Wydawałoby się, że to prosta (tak samo jak prosto narysowana) powieść komiksowa, a jednak ma do zaoferowania całkiem sporo poza rozrywką. Tę ostatnią reprezentują zresztą także wyobraźniowe komiksowe wstawki z przygodami superbohaterów. Peirce wie, co zrobić, żeby uwiarygodnić rzeczywistość Natana. Ta książka nie sprowadza się tylko do kontynuacji przygód znanych dzieciom postaci, seria Zapiski Luzaka za każdym razem przynosi bohaterom nowe doświadczenia – i nowe refleksje.
Szkolna egzystencja to ciągłe wojny na linii nauczyciele – uczniowie, starcia z dyrektorem, ale i urozmaicone relacje towarzyskie w gronie rówieśników. Natan to postać, którą łatwo polubić. Nie wyróżnia się w żaden sposób, to przeciętniak, który jednak do problemów potrafi podejść kreatywnie. Książka pełna jest dowcipnych scenek – Peirce komiksy traktuje jak możliwość ćwiczenia puent, stara się, by z każdego drobnego przypadku bohater mógł wyciągać wnioski. Komizm stanowi zachętę do czytania i bardzo silny punkt całej opowieści – w dodatku Peirce stosuje różne chwyty, by rozbawiać małych odbiorców. Tak najszybciej osiągnie swój cel i nikt nie zarzuci mu nadmiernego dydaktyzmu. Luzak to jedna z tych postaci, które wyznaczają trendy w literaturze rozrywkowej. Powieści komiksowe jeszcze długo cieszyć się będą uznaniem młodych czytelników, zwłaszcza jeśli tak dobrze łączą w sobie narrację tradycyjną i rysunkowe popisy. „Odlot” to podróż komiksowa.
Komiks z przeszłości
Szkolna codzienność u Natana wolna jest od rutyny. Tym razem bohater ma się zaopiekować nowym kolegą, bardzo zależy na tym dyrektorowi szkoły. Breckenridge Puffington III staje się cieniem Natana. Nie potrafi nawiązywać nowych znajomości, nie przyłącza się do zabaw. Nawet zainteresowaniami odbiega od typowych szkolnych tematów – pasjonuje się roślinami, co większość jego rówieśników uważa za nudziarstwo. Natan tym razem ma niełatwe zadanie: w dodatku wydaje mu się, że skądś zna nowego.
„Odlot”, kolejna powieść komiksowa z przygodami Natana to ponownie eksplozja pomysłów i szaleństw. Bohater, za sprawą bibliotekarki, dowiaduje się czegoś o uczennicy sprzed stu lat, również komiksowej pasjonatce. Dla autora to okazja do graficznych zabaw. Do tej pory pojawiały się tu dwa zasadnicze nurty ilustrowania. Po pierwsze – typowe stripy, które przedłużają narrację i przejmują ciężar opisu z tekstu na obrazki. Po drugie – scenki tworzone w szkolnych zeszytach przez samego Natana. Chociaż te pierwsze grafiki nie są zbyt skomplikowane (przypominają bardziej matrycowego Dilberta niż Fistaszki), w porównaniu z drugim wyglądają całkiem fachowo. W tomiku „Odlot” Lincoln Peirce rozbudowuje zabawę stylami. Dziennik Edny Birkdale charakteryzuje się archaicznym stylem narracji, ale zawiera rysunki o bardziej naturalnej niż u Natana – i bardziej wyrobionej – kresce. Do tego autor dokłada jeszcze naiwne „malowidła” ludowej artystki. Chociaż te obrazy nie przywołują na myśl nurtu naiwnego, odstają stylistyką typowych w przygodach Natana grafik, więc pomysł znajduje udaną realizację. Tak Peirce zaczyna zrywać z przekonaniem, że dysponuje tylko dwoma prostymi stylami w rysowaniu.
Peirce także bawi się szkolnymi motywami. Temat nowego płynnie przechodzi w rozliczanie krzywd z przeszłości, dzieci w szkole zajmują przygotowania do jubileuszu. Dee Dee w dalszym ciągu mimo licznych dziwactw pozostaje przyjaciółką Natana i pozwala mu zrozumieć ważne życiowe prawdy. Chłopak rozwija swoje zainteresowania i uczy się trudnej sztuki akceptowania dziwactw innych. Wydawałoby się, że to prosta (tak samo jak prosto narysowana) powieść komiksowa, a jednak ma do zaoferowania całkiem sporo poza rozrywką. Tę ostatnią reprezentują zresztą także wyobraźniowe komiksowe wstawki z przygodami superbohaterów. Peirce wie, co zrobić, żeby uwiarygodnić rzeczywistość Natana. Ta książka nie sprowadza się tylko do kontynuacji przygód znanych dzieciom postaci, seria Zapiski Luzaka za każdym razem przynosi bohaterom nowe doświadczenia – i nowe refleksje.
Szkolna egzystencja to ciągłe wojny na linii nauczyciele – uczniowie, starcia z dyrektorem, ale i urozmaicone relacje towarzyskie w gronie rówieśników. Natan to postać, którą łatwo polubić. Nie wyróżnia się w żaden sposób, to przeciętniak, który jednak do problemów potrafi podejść kreatywnie. Książka pełna jest dowcipnych scenek – Peirce komiksy traktuje jak możliwość ćwiczenia puent, stara się, by z każdego drobnego przypadku bohater mógł wyciągać wnioski. Komizm stanowi zachętę do czytania i bardzo silny punkt całej opowieści – w dodatku Peirce stosuje różne chwyty, by rozbawiać małych odbiorców. Tak najszybciej osiągnie swój cel i nikt nie zarzuci mu nadmiernego dydaktyzmu. Luzak to jedna z tych postaci, które wyznaczają trendy w literaturze rozrywkowej. Powieści komiksowe jeszcze długo cieszyć się będą uznaniem młodych czytelników, zwłaszcza jeśli tak dobrze łączą w sobie narrację tradycyjną i rysunkowe popisy. „Odlot” to podróż komiksowa.
Soy Luna. Za kulisami
Egmont, Warszawa 2016.
Reklama
„Soy Luna” to kolejny disneyowski serial dla dzieci, który wypuszcza na rynek serię książek-gadżetów, a właściwie nie tyle książek co zeszytów, kojarzących się najbardziej z młodzieżowymi kolorowymi pisemkami. „Za kulisami” to wydawniczy prezent dla fanów. W środku znajduje się dwustronny wielkoformatowy plakat z filmowymi bohaterami, drugą rozkładówkę zapewnia zestaw naklejek z kadrami z serialu. To wskazuje na grupę odbiorców cyklu: fani „Soy Luna” to raczej dzieci lub młodsze nastolatki, odbiorcy, którzy jeszcze lubią kolekcjonować naklejki i cieszą się z możliwości zyskania tego typu gadżetów – bo dzięki nim mogą manifestować swój związek z produkcją. Migawki serialowe na zdjęciach uzupełniane są naklejkami pomagającymi wyrażać emocje, młodzieżowymi wykrzyknieniami, znaczkami czy emotikonami. To prezent przedłużający zabawę: przynajmniej w grupie docelowej.
Ale gadżety i upominki dla fanów to nie wszystko, co do zaoferowania ma serial „Za kulisami”. Autorzy cyklu postanowili bowiem zaprezentować postacie znane z serialu przez pryzmat odgrywających je aktorów. Tutaj duże fotosy to podstawa (a ponieważ tomiki są wielkoformatowe, można je traktować jak miniplakaty). Zdjęcie kolejnej gwiazdy uzupełniane jest o nazwisko aktora i dane personalne z serialu. Do tego dochodzą krótki ei wpasowywane graficznie w wolne miejsca drobne wypowiedzi na temat pracy nad sobą, pewności siebie czy egzystencji wśród rówieśników. Bohaterowie serialu, którzy zdążyli się w młodym pokoleniu stać pod pewnym względem autorytetami, funkcjonują prawie jak autorzy porad w rubrykach psychologicznych kolorowych pisemek. Przywołują proste wskazówki i prezentują jako swoje życiowe motto lub wartą zapamiętania uwagę. Tak spersonalizowane komentarze na pewno łatwiej będzie odbiorcom zapamiętać i wykorzystywać w codzienności. Nawet jeśli przemyślenia wywodzą się wprost z roli – pomagają odbiorcom. Czasem chodzi po prostu o to, żeby lepiej przedstawić konkretną postać, innym razem – by zaspokoić ciekawość fanów w kwestii pracy przed kamerami. Młodzi aktorzy chcą pozostać naturalni i sympatyczni, czasem nawet z lekka nieśmiali: akcentują swoje „ludzkie” cechy, żeby zdobyć zaufanie odbiorców. „Za kulisami” to dla nich okazja do zareklamowania się – którą dobrze wykorzystują. Wyimki z wywiadów zostały dobrane celnie. U dorosłych podobna strategia zaostrzyłaby raczej apetyty, ale u dzieci, które i tak nie przepadają za czytaniem, taka esencja całkiem nieźle się sprawdzi.
„Za kulisami” to cykl towarzyszący serialowi „Soy Luna”. Młodzi widzowie otrzymają tu więc także zestaw anegdot z planu, historyjek z pierwszej ręki, bo przedstawianych przez aktorów. Wprawdzie nie ma tu konkretów i jednostkowych sytuacji, ale dzieci i tak będą uszczęśliwione. Dzięki „lekturze”, a bardziej nawet dzięki zestawowi zdjęć, poczują, że mogą być bliżej odtwórców ról z „Soy Luna”. Tak przygotowany cykl jest również obliczony na zdobywanie nowych widzów serialu – w krótkich wypowiedziach aktorzy zdradzają tylko tyle, ile potrzeba do zaostrzenia apetytów i wzbudzenia ciekawości. Subtelne nawiązania do fabuły i do relacji między postaciami to dobra zachęta do oglądania przeboju. Te gadżetowe publikacje (bo jest ich kilka, różnią się jednak tylko bohaterami, mają wspólny tytuł) podtrzymują modę na telewizyjną produkcję, lub nawet ją kreują, budują wizerunek marki i zapewniają kontakt z fanami. Produkcje spod szyldu Disney Channel coraz częściej wykorzystują taką drogę promocji, by jak najbardziej rozszerzyć zasięg działania i by przekonać do siebie widzów młodego pokolenia.
Reklama
„Soy Luna” to kolejny disneyowski serial dla dzieci, który wypuszcza na rynek serię książek-gadżetów, a właściwie nie tyle książek co zeszytów, kojarzących się najbardziej z młodzieżowymi kolorowymi pisemkami. „Za kulisami” to wydawniczy prezent dla fanów. W środku znajduje się dwustronny wielkoformatowy plakat z filmowymi bohaterami, drugą rozkładówkę zapewnia zestaw naklejek z kadrami z serialu. To wskazuje na grupę odbiorców cyklu: fani „Soy Luna” to raczej dzieci lub młodsze nastolatki, odbiorcy, którzy jeszcze lubią kolekcjonować naklejki i cieszą się z możliwości zyskania tego typu gadżetów – bo dzięki nim mogą manifestować swój związek z produkcją. Migawki serialowe na zdjęciach uzupełniane są naklejkami pomagającymi wyrażać emocje, młodzieżowymi wykrzyknieniami, znaczkami czy emotikonami. To prezent przedłużający zabawę: przynajmniej w grupie docelowej.
Ale gadżety i upominki dla fanów to nie wszystko, co do zaoferowania ma serial „Za kulisami”. Autorzy cyklu postanowili bowiem zaprezentować postacie znane z serialu przez pryzmat odgrywających je aktorów. Tutaj duże fotosy to podstawa (a ponieważ tomiki są wielkoformatowe, można je traktować jak miniplakaty). Zdjęcie kolejnej gwiazdy uzupełniane jest o nazwisko aktora i dane personalne z serialu. Do tego dochodzą krótki ei wpasowywane graficznie w wolne miejsca drobne wypowiedzi na temat pracy nad sobą, pewności siebie czy egzystencji wśród rówieśników. Bohaterowie serialu, którzy zdążyli się w młodym pokoleniu stać pod pewnym względem autorytetami, funkcjonują prawie jak autorzy porad w rubrykach psychologicznych kolorowych pisemek. Przywołują proste wskazówki i prezentują jako swoje życiowe motto lub wartą zapamiętania uwagę. Tak spersonalizowane komentarze na pewno łatwiej będzie odbiorcom zapamiętać i wykorzystywać w codzienności. Nawet jeśli przemyślenia wywodzą się wprost z roli – pomagają odbiorcom. Czasem chodzi po prostu o to, żeby lepiej przedstawić konkretną postać, innym razem – by zaspokoić ciekawość fanów w kwestii pracy przed kamerami. Młodzi aktorzy chcą pozostać naturalni i sympatyczni, czasem nawet z lekka nieśmiali: akcentują swoje „ludzkie” cechy, żeby zdobyć zaufanie odbiorców. „Za kulisami” to dla nich okazja do zareklamowania się – którą dobrze wykorzystują. Wyimki z wywiadów zostały dobrane celnie. U dorosłych podobna strategia zaostrzyłaby raczej apetyty, ale u dzieci, które i tak nie przepadają za czytaniem, taka esencja całkiem nieźle się sprawdzi.
„Za kulisami” to cykl towarzyszący serialowi „Soy Luna”. Młodzi widzowie otrzymają tu więc także zestaw anegdot z planu, historyjek z pierwszej ręki, bo przedstawianych przez aktorów. Wprawdzie nie ma tu konkretów i jednostkowych sytuacji, ale dzieci i tak będą uszczęśliwione. Dzięki „lekturze”, a bardziej nawet dzięki zestawowi zdjęć, poczują, że mogą być bliżej odtwórców ról z „Soy Luna”. Tak przygotowany cykl jest również obliczony na zdobywanie nowych widzów serialu – w krótkich wypowiedziach aktorzy zdradzają tylko tyle, ile potrzeba do zaostrzenia apetytów i wzbudzenia ciekawości. Subtelne nawiązania do fabuły i do relacji między postaciami to dobra zachęta do oglądania przeboju. Te gadżetowe publikacje (bo jest ich kilka, różnią się jednak tylko bohaterami, mają wspólny tytuł) podtrzymują modę na telewizyjną produkcję, lub nawet ją kreują, budują wizerunek marki i zapewniają kontakt z fanami. Produkcje spod szyldu Disney Channel coraz częściej wykorzystują taką drogę promocji, by jak najbardziej rozszerzyć zasięg działania i by przekonać do siebie widzów młodego pokolenia.
poniedziałek, 15 sierpnia 2016
Katie Cook, Andy Price, Heather Breckel: My Little Pony: Przyjaźń to magia 5. Nic nie jest pojedyncze
Egmont, Warszawa 2016.
Miłość księżniczki
„Nic nie jest pojedyncze, piąty tom serii komiksów o kucykach, odnosi się do baśniowych dwoistych światów. Historia, którą czytają sobie młode bohaterki cyklu, obfituje tym razem w dramaty (i melodramaty), tajemnice, zaklęcia, wyzwania i walki. Do tego stopnia, że jedna z najbardziej naiwnych przedstawicielek kucykowej szóstki woła w pewnym momencie, że to komiks dla dzieci, żeby powstrzymać postacie przed najbardziej radykalnymi krokami.
„Zła” księżniczka Luna zwołuje sześć kucyków z Twilight Sparkle na czele. Zwołuje je, bo księżniczka Celestia przeszła przez magiczne lustro i nie ma jak wrócić. Bohaterki muszą rozwiązać ten problem i przy okazji poznać tajemnicę czarów Starswirla. Dla Twilight Sparkle, która uwielbia się uczyć, to szansa na dodatkowe odkrycia, z radością podąża zatem za Celestią. W ten sposób przyjaciółki odkrywają całą rozbudowaną historię miłości księżniczki – i genezę wyborów dokonywanych przez nią po obu stronach magicznego lustra. W tej historii dobro i zło bardzo się mieszają, a do tego dochodzi jeszcze przenikanie się przeszłości oraz teraźniejszości. Twilight Sparkle dzielnie przewodzi kucykom, by uratować siostrę księżniczki Luny. Poznaje też jej wybranka, kucyka (czy może rumaka) o wyjątkowej urodzie, w sam raz dla gwiazdy.
„Nic nie jest pojedyncze” to tomik, który zawiera tylko jedną historię, podzieloną na kilka części – po pierwsze dla wygody małych czytelniczek, po drugie dla zaakcentowania puent. „Lustrzane odbicia” to narracja w narracji, dla szóstki bohaterek i towarzyszącego im małego smoka szansa na przeżycie wielu przygód w magicznych relacjach. Jak na komiks dla dzieci jest tu też bardzo dużo ironii i komplikacji. W opowiastce o zakazanej miłości raczej trudno o żarty. Jednak twórcy tej części postawili na humor dalszych planach. Twilight Sparkle to bohaterka idealizowana, ale w komentarzach innych często łagodnie wykpiwana (zwłaszcza przez zamiłowanie do słowników i nauki). Inne kucyki mają różne wady eksponowane już w samej akcji: to uwielbienie do słodyczy albo naiwność granicząca z infantylizmem. Do tego trudno oprzeć się wrażeniu, że sama fabuła zamienia się w karykaturę, owszem, jest tu powszechnie znany motyw bajkowy przerabiany na oś przygód, ale wydarzenia wyglądają na mocno przerysowane. Zwłaszcza sztuczne są obrazy dozgonnej miłości: wybranek Celestii okazuje się być kucykowym ideałem, zachowuje się jak filmowy amant, a czas wypełnia wyłącznie potwierdzaniem stereotypu. To zabawy, które może starszym dzieciom uda się wychwycić, a może nie, dodatkowe, nieważne dla akcji. Daje się tomik traktować dosłownie, po prostu jako przygodę kucyków – daje się też śledzić akcję z przymrużeniem oka, dostrzegając wszelkie zabawy proporcjami i scenariuszowymi koleinami. Niełatwe to zadanie dla małych fanek kucyków, mimo tej naiwności w charakterach i uczuciach pełno tu komplikacji. Tekstowe wyzwania wiążą się często z ambitnym słownictwem, albo z podskórną ironią niezaznaczaną w żaden sposób. Rysunki natomiast przesycone są szczegółami i również gatunkowymi zabawami. Warto tu zwrócić uwagę na obrazki w wersji „retro”, z bardziej stłumionymi barwami. W ogromie cukierkowości ginie rutyna czy normalność. W tym świecie tęczowe kucyki są oczywistością, ale twórcy chcą też zachować dystans do postaci. Śmieszą kreacjami, ale i sytuacjami, wykorzystując wiele pobocznych motywów. Kucyki w tej wersji są właściwie odpowiedzialne za losy całych światów i zdają sobie z tego sprawę. Nawet księżniczki mają swoje zmartwienia i potrzebują wsparcia. Piąty tomik serii My little pony zaprzecza potocznym wyobrażeniom o beztroskim i upraszczanym świecie słodkich kucyków: bohaterki słodkie do przesady mogą być tylko z wyglądu, ale już niekoniecznie z zachowań. To na wypadek, gdyby kucyki uwielbiali odbiorcy starsi od kilkuletnich dziewczynek.
Miłość księżniczki
„Nic nie jest pojedyncze, piąty tom serii komiksów o kucykach, odnosi się do baśniowych dwoistych światów. Historia, którą czytają sobie młode bohaterki cyklu, obfituje tym razem w dramaty (i melodramaty), tajemnice, zaklęcia, wyzwania i walki. Do tego stopnia, że jedna z najbardziej naiwnych przedstawicielek kucykowej szóstki woła w pewnym momencie, że to komiks dla dzieci, żeby powstrzymać postacie przed najbardziej radykalnymi krokami.
„Zła” księżniczka Luna zwołuje sześć kucyków z Twilight Sparkle na czele. Zwołuje je, bo księżniczka Celestia przeszła przez magiczne lustro i nie ma jak wrócić. Bohaterki muszą rozwiązać ten problem i przy okazji poznać tajemnicę czarów Starswirla. Dla Twilight Sparkle, która uwielbia się uczyć, to szansa na dodatkowe odkrycia, z radością podąża zatem za Celestią. W ten sposób przyjaciółki odkrywają całą rozbudowaną historię miłości księżniczki – i genezę wyborów dokonywanych przez nią po obu stronach magicznego lustra. W tej historii dobro i zło bardzo się mieszają, a do tego dochodzi jeszcze przenikanie się przeszłości oraz teraźniejszości. Twilight Sparkle dzielnie przewodzi kucykom, by uratować siostrę księżniczki Luny. Poznaje też jej wybranka, kucyka (czy może rumaka) o wyjątkowej urodzie, w sam raz dla gwiazdy.
„Nic nie jest pojedyncze” to tomik, który zawiera tylko jedną historię, podzieloną na kilka części – po pierwsze dla wygody małych czytelniczek, po drugie dla zaakcentowania puent. „Lustrzane odbicia” to narracja w narracji, dla szóstki bohaterek i towarzyszącego im małego smoka szansa na przeżycie wielu przygód w magicznych relacjach. Jak na komiks dla dzieci jest tu też bardzo dużo ironii i komplikacji. W opowiastce o zakazanej miłości raczej trudno o żarty. Jednak twórcy tej części postawili na humor dalszych planach. Twilight Sparkle to bohaterka idealizowana, ale w komentarzach innych często łagodnie wykpiwana (zwłaszcza przez zamiłowanie do słowników i nauki). Inne kucyki mają różne wady eksponowane już w samej akcji: to uwielbienie do słodyczy albo naiwność granicząca z infantylizmem. Do tego trudno oprzeć się wrażeniu, że sama fabuła zamienia się w karykaturę, owszem, jest tu powszechnie znany motyw bajkowy przerabiany na oś przygód, ale wydarzenia wyglądają na mocno przerysowane. Zwłaszcza sztuczne są obrazy dozgonnej miłości: wybranek Celestii okazuje się być kucykowym ideałem, zachowuje się jak filmowy amant, a czas wypełnia wyłącznie potwierdzaniem stereotypu. To zabawy, które może starszym dzieciom uda się wychwycić, a może nie, dodatkowe, nieważne dla akcji. Daje się tomik traktować dosłownie, po prostu jako przygodę kucyków – daje się też śledzić akcję z przymrużeniem oka, dostrzegając wszelkie zabawy proporcjami i scenariuszowymi koleinami. Niełatwe to zadanie dla małych fanek kucyków, mimo tej naiwności w charakterach i uczuciach pełno tu komplikacji. Tekstowe wyzwania wiążą się często z ambitnym słownictwem, albo z podskórną ironią niezaznaczaną w żaden sposób. Rysunki natomiast przesycone są szczegółami i również gatunkowymi zabawami. Warto tu zwrócić uwagę na obrazki w wersji „retro”, z bardziej stłumionymi barwami. W ogromie cukierkowości ginie rutyna czy normalność. W tym świecie tęczowe kucyki są oczywistością, ale twórcy chcą też zachować dystans do postaci. Śmieszą kreacjami, ale i sytuacjami, wykorzystując wiele pobocznych motywów. Kucyki w tej wersji są właściwie odpowiedzialne za losy całych światów i zdają sobie z tego sprawę. Nawet księżniczki mają swoje zmartwienia i potrzebują wsparcia. Piąty tomik serii My little pony zaprzecza potocznym wyobrażeniom o beztroskim i upraszczanym świecie słodkich kucyków: bohaterki słodkie do przesady mogą być tylko z wyglądu, ale już niekoniecznie z zachowań. To na wypadek, gdyby kucyki uwielbiali odbiorcy starsi od kilkuletnich dziewczynek.
Ewa Kozyra-Pawlak: Szopięta
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Przygoda z materiału
I dzieci, i dorośli będą cmokać z zachwytu nad „Szopiętami” Ewy Kozyry-Pawlak, trzecim już po „Ja, Bobik” i „Liczypieskach” tomiku z materiałowymi ilustracjami. Bo to, czego niektórzy nie potrafią nawet narysować, Ewa Kozyra-Pawlak wycina z różnych tkanin, tworząc niezapomniane picture booki. Same historyjki także pozostają wartościowe i ważne dla odbiorców, ale stanowią dodatek do przepięknych ilustracji. Szopy mają nie tylko zawadiackie miny, małe łapki i paski na ogonkach, mają też wymyślne ubranka, a przebywają w otoczeniu dopracowanym do perfekcji. Materiałowe drzewa mają materiałowe listki, a na materiałowej trawie widać poszczególne kępki wyszywane zieloną nicią. Materiałowe spinacze do bielizny przytrzymują pranie na sznurze, a materiałowa pralka ma w bębnie materiałowe pranie (i to niejedno). Tu można nawet zdmuchiwać materiałowe dmuchawce i brudzić się materiałowym błotem, pojawi się materiałowa mucha i miotełka do kurzu zrobiona z nitek (ma nawet uchwyt, żeby można było ją odwiesić na miejsce). Samą historyjkę da się przeczytać i wyłowić z niej sens w kilka minut, ale prawdziwa zabawa to odkrywanie graficznych detali w świecie szopów.
Szopy pracze zajmują się praniem, czyszczeniem, pucowaniem, sprzątaniem, odkurzaniem, myciem i porządkowaniem wszystkiego. A przynajmniej te dorosłe szopy, mama i tata. Dzieci chciałyby się z nimi pobawić, ale rodzice są wciąż zajęci (i nic dziwnego, skoro osobno piorą prani białe, zielone, czerwone, niebieskie czy żółte). Lisica chce z małych szopiąt mieć darmową pomoc domową, porywa więc bohaterów. Kozyra-Pawlak znalazła w tej historii miejsce na różne rodzaje emocji, a i na różne tematy: inaczej wygląda codzienność z perspektywy dorosłego, inaczej z punktu widzenia dziecka, każdy ma inne priorytety, ale rodzina powinna umieć to wszystko pogodzić. W przypadku szopów trzeba wstrząsu, żeby bohaterowie pojęli, co liczy się najbardziej. To aspekt pouczający dla dzieci i dla rodziców. Ewa Kozyra-Pawlak nie stroni też od dowcipu, i to zarówno w tekście, jak i w obrazkach. Rodzice płaczą jak bobry do suchego lub mokrego (na zimno) prania, mały szop jeździ na odkurzaczu, a biedronka chce wyjeść z talerza trochę sałatki. Tu każdy element świata szopów jest dopracowany do perfekcji (i uprawdziwia go): fartuszki mają koronkowe falbanki, a krzesła – ładne wykończenia, lina do prania zawiązana jest na kokardkę na drzewie, a czasem ugina się pod ciężarem szopiąt. W pralce znajdują się różne prania. Te ilustracje oglądać można w nieskończoność, żeby odkrywać pomysły autorki – przez cały czas będą tak samo imponujące i równie urocze. Szopy i składniki ich otoczenia są wycinane naprawdę misternie i z wyraźnym pomysłem na działanie. Ale przy odbiorze nie myśli się o ogromie pracy i wysiłku: tu liczy się efekt absolutnej prawdziwości. Oglądanie tych obrazków jest jak śledzenie kreskówki. Dzieci dostają nowy pomysł na ozdabianie książki, nie każdemu dostępny (wszyscy chętni mogą przecież przygotować własne szopy z filcu, ale pytanie, komu ta sztuka się uda), dorośli – fantastyczne urozmaicenie lektur dla pociech. To książka, którą chce się mieć na półce choćby po to, żeby co pewien czas do niej zaglądać i podziwiać precyzyjnie przygotowywane scenki z życia szopów. „Szopięta” to kolejna historyjka, którą Ewa Kozyra-Pawlak pokazuje, że nie ma sobie równych w temacie ilustrowania (i tworzenia) autorskich książeczek dla maluchów. „Szopięta” to eksplozja humoru i kolorów, królestwo pięknych detali i jakość nie do pobicia. Ta książka zwraca na siebie uwagę i to nie tylko najmłodszych. A warto też pamiętać, że autorka przesłanie kieruje w tym wypadku nie tylko do dziecięcego grona odbiorców. Wie, że do „Szopiąt” dorośli też zajrzą, więc ma dla nich pewną istotną wskazówkę. Potem pozostaje zabawa w podziwianie i oglądanie cudownego tomiku.
Przygoda z materiału
I dzieci, i dorośli będą cmokać z zachwytu nad „Szopiętami” Ewy Kozyry-Pawlak, trzecim już po „Ja, Bobik” i „Liczypieskach” tomiku z materiałowymi ilustracjami. Bo to, czego niektórzy nie potrafią nawet narysować, Ewa Kozyra-Pawlak wycina z różnych tkanin, tworząc niezapomniane picture booki. Same historyjki także pozostają wartościowe i ważne dla odbiorców, ale stanowią dodatek do przepięknych ilustracji. Szopy mają nie tylko zawadiackie miny, małe łapki i paski na ogonkach, mają też wymyślne ubranka, a przebywają w otoczeniu dopracowanym do perfekcji. Materiałowe drzewa mają materiałowe listki, a na materiałowej trawie widać poszczególne kępki wyszywane zieloną nicią. Materiałowe spinacze do bielizny przytrzymują pranie na sznurze, a materiałowa pralka ma w bębnie materiałowe pranie (i to niejedno). Tu można nawet zdmuchiwać materiałowe dmuchawce i brudzić się materiałowym błotem, pojawi się materiałowa mucha i miotełka do kurzu zrobiona z nitek (ma nawet uchwyt, żeby można było ją odwiesić na miejsce). Samą historyjkę da się przeczytać i wyłowić z niej sens w kilka minut, ale prawdziwa zabawa to odkrywanie graficznych detali w świecie szopów.
Szopy pracze zajmują się praniem, czyszczeniem, pucowaniem, sprzątaniem, odkurzaniem, myciem i porządkowaniem wszystkiego. A przynajmniej te dorosłe szopy, mama i tata. Dzieci chciałyby się z nimi pobawić, ale rodzice są wciąż zajęci (i nic dziwnego, skoro osobno piorą prani białe, zielone, czerwone, niebieskie czy żółte). Lisica chce z małych szopiąt mieć darmową pomoc domową, porywa więc bohaterów. Kozyra-Pawlak znalazła w tej historii miejsce na różne rodzaje emocji, a i na różne tematy: inaczej wygląda codzienność z perspektywy dorosłego, inaczej z punktu widzenia dziecka, każdy ma inne priorytety, ale rodzina powinna umieć to wszystko pogodzić. W przypadku szopów trzeba wstrząsu, żeby bohaterowie pojęli, co liczy się najbardziej. To aspekt pouczający dla dzieci i dla rodziców. Ewa Kozyra-Pawlak nie stroni też od dowcipu, i to zarówno w tekście, jak i w obrazkach. Rodzice płaczą jak bobry do suchego lub mokrego (na zimno) prania, mały szop jeździ na odkurzaczu, a biedronka chce wyjeść z talerza trochę sałatki. Tu każdy element świata szopów jest dopracowany do perfekcji (i uprawdziwia go): fartuszki mają koronkowe falbanki, a krzesła – ładne wykończenia, lina do prania zawiązana jest na kokardkę na drzewie, a czasem ugina się pod ciężarem szopiąt. W pralce znajdują się różne prania. Te ilustracje oglądać można w nieskończoność, żeby odkrywać pomysły autorki – przez cały czas będą tak samo imponujące i równie urocze. Szopy i składniki ich otoczenia są wycinane naprawdę misternie i z wyraźnym pomysłem na działanie. Ale przy odbiorze nie myśli się o ogromie pracy i wysiłku: tu liczy się efekt absolutnej prawdziwości. Oglądanie tych obrazków jest jak śledzenie kreskówki. Dzieci dostają nowy pomysł na ozdabianie książki, nie każdemu dostępny (wszyscy chętni mogą przecież przygotować własne szopy z filcu, ale pytanie, komu ta sztuka się uda), dorośli – fantastyczne urozmaicenie lektur dla pociech. To książka, którą chce się mieć na półce choćby po to, żeby co pewien czas do niej zaglądać i podziwiać precyzyjnie przygotowywane scenki z życia szopów. „Szopięta” to kolejna historyjka, którą Ewa Kozyra-Pawlak pokazuje, że nie ma sobie równych w temacie ilustrowania (i tworzenia) autorskich książeczek dla maluchów. „Szopięta” to eksplozja humoru i kolorów, królestwo pięknych detali i jakość nie do pobicia. Ta książka zwraca na siebie uwagę i to nie tylko najmłodszych. A warto też pamiętać, że autorka przesłanie kieruje w tym wypadku nie tylko do dziecięcego grona odbiorców. Wie, że do „Szopiąt” dorośli też zajrzą, więc ma dla nich pewną istotną wskazówkę. Potem pozostaje zabawa w podziwianie i oglądanie cudownego tomiku.
niedziela, 14 sierpnia 2016
Małgorzata J. Kursa: Nieboszczyk wędrowny
WNK, Warszawa 2016.
Zwłoki
Mocno wpatrzona w twórczość Joanny Chmielewskiej jest Małgorzata J. Kursa, ale wychodzi jej to nawet na dobre, jeśli chce zaistnieć w świecie pojedynczych obyczajówek z posmakiem kryminalnym. „Nieboszczykiem wędrownym” wpasowuje się w serię Naszej Księgarni Babie lato, a zapewnia odbiorczyniom miłe i komiczne czytadło z cudownym kotem, Belzebubem.
Tytuł tomu zdradza podstawową oś akcji, ale nie odbiera rozrywki. Wszystko zaczyna się z chwilą, gdy Marylka i Sławek przenoszą się do domu odziedziczonego po (jej) ciotce. Belzebub zamierza pilnować lokum i robi to tak skutecznie, że ukatrupia włamywacza. A ponieważ Marylka nie może pozwolić, żeby kotu stało się coś złego, dochodzi do szalonego wniosku, że zwłok należy się jak najszybciej i po cichu pozbyć. Kraśnik to niewielkie miasto, wszyscy wiedzą tu wszystko o swoich sąsiadach. Na kolejnych posesjach właścicielki, bo dziwnym trafem wciąż angażują się w sprawę kobiety, rozpoznają nieboszczyka i przerzucają go dalej. Policja będzie mieć trochę pracy, żeby prześledzić tę drogę i rozwiązać kryminalną zagadkę. Wszystko jednak odbywa się w sympatycznej atmosferze, bo „Nieboszczyk wędrowny” to książka obliczona na śmiech.
Komizm u Kursy ma kilka różnych odcieni. U Marylki i Sławka to bardzo ciepły humor: tu uruchamiają się instynkty opiekuńcze i spokój płynący ze zgodnego związku (swój udział w budowaniu tej atmosfery ma też oczywiście kot, bardzo trafnie scharakteryzowany i przekonujący w działaniach i reakcjach). Dwie starsze panie, Waleria i Leokadia, są już jak żywcem przeniesione z Chmielewskiej, stanowią karykaturę dziarskich staruszek, a ich kąśliwe poczucie humoru to wielka radość dla czytelników. Malwina i Eliza reprezentują średnie pokolenie i u nich dowcip polega na naiwności i odgrywaniu ról. Małgorzata J. Kursa każdą parę prezentuje bardzo wyraziście, z upodobaniem podkreślając rozmaite gierki słowne, nieporozumienia czy silne emocje prowadzące do absurdalnych dyskusji oraz czynów. Czerpie z wyobraźni i nie przejmuje się rzeczywistymi psychologicznymi następstwami wyborów, tu przecież nic złego stać się nie może, a nieboszczyk i tak od samego początku nie ma dobrej opinii.
Jest tom „Nieboszczyk wędrowny” powieścią bardzo szybką, za to pełną udanych żartów. Kursa nie zamierza zatrzymywać się na skomplikowanym śledztwie, wszyscy tu dość łatwo przyznają, co się stało – bo przecież czytelnicy od początku wiedzą, jaką drogę i w jaki sposób przemierzają zwłoki, stanowi to podstawową płaszczyznę humoru. Nie chodzi zatem o zabawy kryminalne, a o lekką parodię gatunku. Poza śmiechem wychodzi tej autorce znakomicie budzenie sympatii do kolejnych postaci. Chociaż każda z nich ma swoje wady i irytujące nawyki, w ogólnym obrazku wypada bardzo pozytywnie. Nie ulega wątpliwości, że „Nieboszczyka wędrownego” czytać się będzie tylko dla relaksu (i dla przyjemności oglądania działań Belzebuba). Małgorzata J. Kursa wpisała się tą pozycją w nurt kobiecych czytadeł, a jednocześnie udało jej się uniknąć tematów ostatnio obowiązkowych w obyczajówkach, z romansem na czele. W kwestii uczuć wszystko zostało uporządkowane już dawno, teraz można się zająć znacznie ciekawszymi sprawami. I mimo naiwności w postępowaniu bohaterów akcja układa się nieźle, nie po prawdę przecież się tu sięga, a po rozrywkę. Tej nie zabraknie do samego końca i nawet wtedy, gdy nieboszczyk przestanie już wędrować po Kraśniku.
Zwłoki
Mocno wpatrzona w twórczość Joanny Chmielewskiej jest Małgorzata J. Kursa, ale wychodzi jej to nawet na dobre, jeśli chce zaistnieć w świecie pojedynczych obyczajówek z posmakiem kryminalnym. „Nieboszczykiem wędrownym” wpasowuje się w serię Naszej Księgarni Babie lato, a zapewnia odbiorczyniom miłe i komiczne czytadło z cudownym kotem, Belzebubem.
Tytuł tomu zdradza podstawową oś akcji, ale nie odbiera rozrywki. Wszystko zaczyna się z chwilą, gdy Marylka i Sławek przenoszą się do domu odziedziczonego po (jej) ciotce. Belzebub zamierza pilnować lokum i robi to tak skutecznie, że ukatrupia włamywacza. A ponieważ Marylka nie może pozwolić, żeby kotu stało się coś złego, dochodzi do szalonego wniosku, że zwłok należy się jak najszybciej i po cichu pozbyć. Kraśnik to niewielkie miasto, wszyscy wiedzą tu wszystko o swoich sąsiadach. Na kolejnych posesjach właścicielki, bo dziwnym trafem wciąż angażują się w sprawę kobiety, rozpoznają nieboszczyka i przerzucają go dalej. Policja będzie mieć trochę pracy, żeby prześledzić tę drogę i rozwiązać kryminalną zagadkę. Wszystko jednak odbywa się w sympatycznej atmosferze, bo „Nieboszczyk wędrowny” to książka obliczona na śmiech.
Komizm u Kursy ma kilka różnych odcieni. U Marylki i Sławka to bardzo ciepły humor: tu uruchamiają się instynkty opiekuńcze i spokój płynący ze zgodnego związku (swój udział w budowaniu tej atmosfery ma też oczywiście kot, bardzo trafnie scharakteryzowany i przekonujący w działaniach i reakcjach). Dwie starsze panie, Waleria i Leokadia, są już jak żywcem przeniesione z Chmielewskiej, stanowią karykaturę dziarskich staruszek, a ich kąśliwe poczucie humoru to wielka radość dla czytelników. Malwina i Eliza reprezentują średnie pokolenie i u nich dowcip polega na naiwności i odgrywaniu ról. Małgorzata J. Kursa każdą parę prezentuje bardzo wyraziście, z upodobaniem podkreślając rozmaite gierki słowne, nieporozumienia czy silne emocje prowadzące do absurdalnych dyskusji oraz czynów. Czerpie z wyobraźni i nie przejmuje się rzeczywistymi psychologicznymi następstwami wyborów, tu przecież nic złego stać się nie może, a nieboszczyk i tak od samego początku nie ma dobrej opinii.
Jest tom „Nieboszczyk wędrowny” powieścią bardzo szybką, za to pełną udanych żartów. Kursa nie zamierza zatrzymywać się na skomplikowanym śledztwie, wszyscy tu dość łatwo przyznają, co się stało – bo przecież czytelnicy od początku wiedzą, jaką drogę i w jaki sposób przemierzają zwłoki, stanowi to podstawową płaszczyznę humoru. Nie chodzi zatem o zabawy kryminalne, a o lekką parodię gatunku. Poza śmiechem wychodzi tej autorce znakomicie budzenie sympatii do kolejnych postaci. Chociaż każda z nich ma swoje wady i irytujące nawyki, w ogólnym obrazku wypada bardzo pozytywnie. Nie ulega wątpliwości, że „Nieboszczyka wędrownego” czytać się będzie tylko dla relaksu (i dla przyjemności oglądania działań Belzebuba). Małgorzata J. Kursa wpisała się tą pozycją w nurt kobiecych czytadeł, a jednocześnie udało jej się uniknąć tematów ostatnio obowiązkowych w obyczajówkach, z romansem na czele. W kwestii uczuć wszystko zostało uporządkowane już dawno, teraz można się zająć znacznie ciekawszymi sprawami. I mimo naiwności w postępowaniu bohaterów akcja układa się nieźle, nie po prawdę przecież się tu sięga, a po rozrywkę. Tej nie zabraknie do samego końca i nawet wtedy, gdy nieboszczyk przestanie już wędrować po Kraśniku.
Nina Majewska-Brown: Notes kuchenny
Rebis, Poznań 2016.
Przepisy
„Notes kuchenny” Niny Majewskiej-Brown to książka z pomysłem, tworzona tak, by każda pani domu mogła ją uzupełniać zgodnie z własnymi oczekiwaniami – i żeby mieć pod ręką wszelkie potrzebne informacje dotyczące posiłków. W końcu nie każdy musi mieć talent kulinarny, a jeśli zechce wypróbować przepis czy przygotować coś dla przyjaciół, uniknie z „Notesem kuchennym” przykrych niespodzianek. Autorka nawiązuje tą publikacją do tradycji brulionów z przepisami z czasów przedinternetowych. Takie zeszyty, pęczniejące od wycinanych lub skrupulatnie przepisywanych receptur do niedawna stanowiły obowiązkowy element kulinarnego wtajemniczenia międzypokoleniowego. Teraz są wypierane przez publikacje kioskowe czy internetowe blogi. Ale Nina Majewska-Brown przypomina o uroku (i przydatności) tych domowych kucharskich książek i zachęca do spisywania najlepszych przepisów, a także do uzupełniania całości notatkami czy rysunkami.
W „Notesie kuchennym” liniowany papier tylko od czasu do czasu zawiera zestawy wiadomości. Autorka przywołuje między innymi przelicznik miar, rozróżnia rodzaje mąki, pokazuje, jak nakryć stół, rozróżnia kieliszki do szampana, win czy wody, przytacza posiłkowy savoir-vivre i podaje trochę przepisów. Tłumaczy, jak przewidywać ilość jedzenia na osobę, uczy, jaką wodą zalewać warzywa, żeby się dobrze ugotowały. Skupia się na przyprawach, przypomina sposoby na udaną pieczeń, spisuje tajemnice rosołu i sposoby ratowania potraw, uczy, jak sprawdzić świeżość jajka. Do tego wie, jak ograniczyć zapach gotowanej kapusty czy kalafiora, jak doczyścić przypaloną patelnię i jak nie płakać przy krojeniu cebuli. To proste sztuczki nie wszystkim znane, a bardzo przydatne – i rozwiewające wątpliwości wszystkich młodych adeptów gotowania. Sam „Notes kuchenny” przygotowywany jest tak, by wypełniać go następnymi mądrościami, uwagami z programów kulinarnych lub podpowiedziami babć czy mam. Każda z tych książek zamieni się w inny zbiór porad oraz przepisów i każda ma szansę być wykorzystywana przez pokolenia, a dostarczy też radości gotowania.
Warto zwrócić uwagę na stronę graficzną. „Notes kuchenny” na tym się opiera. Imituje prawdziwy notes i zdobieniem okładki, i liniami. Treść wpisana jest tu „ręcznie” i niekiedy funkcjonuje na prawach map myśli: Majewska-Brown chętnie stosuje strzałki czy wersaliki dla podkreślenia co ważniejszych kwestii. Urozmaica zapiski drobnymi rysunkami tak, że łatwo od razu trafić do potrzebnych treści. Stosuje wyliczenia, ilustracje poglądowe i elementy humorystyczne, niekiedy rysunki pełnią też funkcję informacyjną. Cały ten tomik chce się uzupełniać dalej, kontynuować tak przyjemnie zaczętą formę. Majewska-Brown wpadła na całkiem ciekawy pomysł (w dodatku dość łatwy do zrealizowania). Porad mogłoby tu być dużo więcej (podobnie jak przepisów), ale „Notes kuchenny” to odbiorczynie mają samodzielnie uzupełniać według własnych potrzeb, upodobań i smaków. Nina Majewska-Brown tylko zapoczątkowuje pracę.
Jest „Notes kuchenny” publikacją użytkową, z miejscem na ewentualne karteczki i wycinki, z przepisem prababci na jabłka w cieście… to książka kreatywna, która w pełni przyda się dopiero wtedy, gdy nie będzie w niej już wolnego miejsca. Autorka proponuje zatem, poza zestawem wskazówek kulinarnych, zabawę w poszukiwanie cennych porad i smaków. „Notes kuchenny” może funkcjonować jako podręcznik gotowania lub inspiracja do szukania przepisów.
Przepisy
„Notes kuchenny” Niny Majewskiej-Brown to książka z pomysłem, tworzona tak, by każda pani domu mogła ją uzupełniać zgodnie z własnymi oczekiwaniami – i żeby mieć pod ręką wszelkie potrzebne informacje dotyczące posiłków. W końcu nie każdy musi mieć talent kulinarny, a jeśli zechce wypróbować przepis czy przygotować coś dla przyjaciół, uniknie z „Notesem kuchennym” przykrych niespodzianek. Autorka nawiązuje tą publikacją do tradycji brulionów z przepisami z czasów przedinternetowych. Takie zeszyty, pęczniejące od wycinanych lub skrupulatnie przepisywanych receptur do niedawna stanowiły obowiązkowy element kulinarnego wtajemniczenia międzypokoleniowego. Teraz są wypierane przez publikacje kioskowe czy internetowe blogi. Ale Nina Majewska-Brown przypomina o uroku (i przydatności) tych domowych kucharskich książek i zachęca do spisywania najlepszych przepisów, a także do uzupełniania całości notatkami czy rysunkami.
W „Notesie kuchennym” liniowany papier tylko od czasu do czasu zawiera zestawy wiadomości. Autorka przywołuje między innymi przelicznik miar, rozróżnia rodzaje mąki, pokazuje, jak nakryć stół, rozróżnia kieliszki do szampana, win czy wody, przytacza posiłkowy savoir-vivre i podaje trochę przepisów. Tłumaczy, jak przewidywać ilość jedzenia na osobę, uczy, jaką wodą zalewać warzywa, żeby się dobrze ugotowały. Skupia się na przyprawach, przypomina sposoby na udaną pieczeń, spisuje tajemnice rosołu i sposoby ratowania potraw, uczy, jak sprawdzić świeżość jajka. Do tego wie, jak ograniczyć zapach gotowanej kapusty czy kalafiora, jak doczyścić przypaloną patelnię i jak nie płakać przy krojeniu cebuli. To proste sztuczki nie wszystkim znane, a bardzo przydatne – i rozwiewające wątpliwości wszystkich młodych adeptów gotowania. Sam „Notes kuchenny” przygotowywany jest tak, by wypełniać go następnymi mądrościami, uwagami z programów kulinarnych lub podpowiedziami babć czy mam. Każda z tych książek zamieni się w inny zbiór porad oraz przepisów i każda ma szansę być wykorzystywana przez pokolenia, a dostarczy też radości gotowania.
Warto zwrócić uwagę na stronę graficzną. „Notes kuchenny” na tym się opiera. Imituje prawdziwy notes i zdobieniem okładki, i liniami. Treść wpisana jest tu „ręcznie” i niekiedy funkcjonuje na prawach map myśli: Majewska-Brown chętnie stosuje strzałki czy wersaliki dla podkreślenia co ważniejszych kwestii. Urozmaica zapiski drobnymi rysunkami tak, że łatwo od razu trafić do potrzebnych treści. Stosuje wyliczenia, ilustracje poglądowe i elementy humorystyczne, niekiedy rysunki pełnią też funkcję informacyjną. Cały ten tomik chce się uzupełniać dalej, kontynuować tak przyjemnie zaczętą formę. Majewska-Brown wpadła na całkiem ciekawy pomysł (w dodatku dość łatwy do zrealizowania). Porad mogłoby tu być dużo więcej (podobnie jak przepisów), ale „Notes kuchenny” to odbiorczynie mają samodzielnie uzupełniać według własnych potrzeb, upodobań i smaków. Nina Majewska-Brown tylko zapoczątkowuje pracę.
Jest „Notes kuchenny” publikacją użytkową, z miejscem na ewentualne karteczki i wycinki, z przepisem prababci na jabłka w cieście… to książka kreatywna, która w pełni przyda się dopiero wtedy, gdy nie będzie w niej już wolnego miejsca. Autorka proponuje zatem, poza zestawem wskazówek kulinarnych, zabawę w poszukiwanie cennych porad i smaków. „Notes kuchenny” może funkcjonować jako podręcznik gotowania lub inspiracja do szukania przepisów.
sobota, 13 sierpnia 2016
Alan Levinovitz: Glutenowe kłamstwa
Burda, Warszawa 2016.
Jedzenie
Podczas gdy zwolennicy odchudzania, zdrowej żywności i atakowania wielkich koncernów z branży spożywczej próbują bez przerwy wprowadzać nowe mody żywieniowe i ogłaszają wrogów zdrowia w zależności od aktualnych trendów, Alan Levinovitz apeluje o zdrowy rozsądek. „Glutenowe kłamstwo. I inne mity o tym, co jemy” to książka, która obnaża bezlitośnie działanie psychologii tłumu i nakłania do zastanowienia nad medialnymi atakami paniki. Levinovitz rozprawia się z różnorakimi kampaniami, krytycznie komentuje retorykę dotyczącą dietowych mód i wreszcie sam proponuje „rewolucję w zdrowym odżywianiu”, tekst, który bez skrupułów dekonstruuje, uświadamiając czytelnikom, na jakie słowne pułapki najczęściej dają się nabrać.
Alan Levinovitz diety porównuje do religii i sprawdza, jak działa mechanizm przekonywania innych do odrzucenia określonych produktów. Pokazuje alergie pokarmowe jako reakcje psychologiczne nasilające się po informacjach z mediów, obala chwytliwe hasła, naśmiewa się z ograniczeń wprowadzanych w kuchniach. W większości przypadków społeczne reakcje opierają się na wierze, a nie na rzeczywistych badaniach. Dietetyczne plotki padają na wyjątkowo żyzny grunt. Ludzie, którzy chcą coś zmienić w swoim życiu, popadają w żywieniowe histerie, a jednocześnie uspokajają sumienie, podporządkowując się zasłyszanym gdzieś opiniom. Tak wrogami publicznymi, w zależności od czasu, stają się cukier, sól, tłuszcz, glutaminian sodu czy ostatnio gluten. Levinovitz próbuje przeciwstawić się tym tendencjom. Pokazuje, że jedyne, co traci się przy takich wierzeniach, to smak potraw. Cukier według niego nie uzależnia, dzienna ilość soli to dawka niewystarczająca dla organizmu, glutaminian sodu nie wywołuje migren, a tłuszcz nie sprawia, że natychmiast tyjemy. Neguje autor to wszystko, do czego zapatrzeni w teorie zdrowego odżywiania się są już przyzwyczajeni, czasami nie dając nic w zamian. I chociaż ton jego książki jest bardzo prześmiewczy, co sprawia, że do części uwag podchodzi się z dystansem, apel o umiar wydaje się akurat bardzo trafny. Levinovitz sprawdza, jaki początek mają wybrane mity o żywieniu i rozprawia się z nimi, przekonuje też, że wystarczy rozsądek, żeby nie musieć troszczyć się o to, co na talerzu. Nikt nie zginie od ciastka czy kawałka pizzy. Chociaż część jego argumentów opiera się na negowaniu kampanii społecznych, części warto się przyjrzeć dokładniej. Zwłaszcza – genezie poszczególnych żywieniowych mitów.
Dla Levinovitza wrogiem nie są koncerny spożywcze, kalorie czy składniki potraw, a fałszywe przekonania o szkodliwości niemal wszystkiego, co dzisiaj trafia na talerz. Jednak za sprawą prześmiewczego rytmu tej publikacji kilka istotnych tematów może ulec zatarciu, szczególnie u wyczulonych na kwestie diet. Bardzo ciekawym punktem tej książki, podsumowującym chwyty marketingowe promujących nowe diety jest zamieszczona na szarych stronach parodia takiej diety. Tu odpowiednio przygotowane komentarze wskazują najczęstsze pułapki na naiwnych lub zdesperowanych odbiorców (problem w tym, że sięgną po nie dla rozrywki przede wszystkim zwolennicy teorii Levinovitza, ci, których chciałby on odzwyczaić od niebezpiecznego ufania w cudowne diety, nie przeczytają raczej ironicznych zapisków). Jest „Glutenowe kłamstwo” mniej publikacją naukową, a bardziej felietonem (mimo solidnej podbudowy bibliograficznej), bo autor wybiera styl, w którym emocje są równie ważne jak przesłania. Ta książka ma przynieść odbiorcom refleksję nad mechanizmami mód żywieniowych, przyda się tym, którzy naiwnie wierzą w opowieści o szkodliwości kolejnych produktów i niedługo nie będą już mogli nic jeść. Levinovitz szuka przeciwstawnego do cyklu poradników o dietach tonu i proponuje własne podejście, może kontrowersyjne, ale i skuteczne. Nie przekona jednak fanów modnych diet.
Jedzenie
Podczas gdy zwolennicy odchudzania, zdrowej żywności i atakowania wielkich koncernów z branży spożywczej próbują bez przerwy wprowadzać nowe mody żywieniowe i ogłaszają wrogów zdrowia w zależności od aktualnych trendów, Alan Levinovitz apeluje o zdrowy rozsądek. „Glutenowe kłamstwo. I inne mity o tym, co jemy” to książka, która obnaża bezlitośnie działanie psychologii tłumu i nakłania do zastanowienia nad medialnymi atakami paniki. Levinovitz rozprawia się z różnorakimi kampaniami, krytycznie komentuje retorykę dotyczącą dietowych mód i wreszcie sam proponuje „rewolucję w zdrowym odżywianiu”, tekst, który bez skrupułów dekonstruuje, uświadamiając czytelnikom, na jakie słowne pułapki najczęściej dają się nabrać.
Alan Levinovitz diety porównuje do religii i sprawdza, jak działa mechanizm przekonywania innych do odrzucenia określonych produktów. Pokazuje alergie pokarmowe jako reakcje psychologiczne nasilające się po informacjach z mediów, obala chwytliwe hasła, naśmiewa się z ograniczeń wprowadzanych w kuchniach. W większości przypadków społeczne reakcje opierają się na wierze, a nie na rzeczywistych badaniach. Dietetyczne plotki padają na wyjątkowo żyzny grunt. Ludzie, którzy chcą coś zmienić w swoim życiu, popadają w żywieniowe histerie, a jednocześnie uspokajają sumienie, podporządkowując się zasłyszanym gdzieś opiniom. Tak wrogami publicznymi, w zależności od czasu, stają się cukier, sól, tłuszcz, glutaminian sodu czy ostatnio gluten. Levinovitz próbuje przeciwstawić się tym tendencjom. Pokazuje, że jedyne, co traci się przy takich wierzeniach, to smak potraw. Cukier według niego nie uzależnia, dzienna ilość soli to dawka niewystarczająca dla organizmu, glutaminian sodu nie wywołuje migren, a tłuszcz nie sprawia, że natychmiast tyjemy. Neguje autor to wszystko, do czego zapatrzeni w teorie zdrowego odżywiania się są już przyzwyczajeni, czasami nie dając nic w zamian. I chociaż ton jego książki jest bardzo prześmiewczy, co sprawia, że do części uwag podchodzi się z dystansem, apel o umiar wydaje się akurat bardzo trafny. Levinovitz sprawdza, jaki początek mają wybrane mity o żywieniu i rozprawia się z nimi, przekonuje też, że wystarczy rozsądek, żeby nie musieć troszczyć się o to, co na talerzu. Nikt nie zginie od ciastka czy kawałka pizzy. Chociaż część jego argumentów opiera się na negowaniu kampanii społecznych, części warto się przyjrzeć dokładniej. Zwłaszcza – genezie poszczególnych żywieniowych mitów.
Dla Levinovitza wrogiem nie są koncerny spożywcze, kalorie czy składniki potraw, a fałszywe przekonania o szkodliwości niemal wszystkiego, co dzisiaj trafia na talerz. Jednak za sprawą prześmiewczego rytmu tej publikacji kilka istotnych tematów może ulec zatarciu, szczególnie u wyczulonych na kwestie diet. Bardzo ciekawym punktem tej książki, podsumowującym chwyty marketingowe promujących nowe diety jest zamieszczona na szarych stronach parodia takiej diety. Tu odpowiednio przygotowane komentarze wskazują najczęstsze pułapki na naiwnych lub zdesperowanych odbiorców (problem w tym, że sięgną po nie dla rozrywki przede wszystkim zwolennicy teorii Levinovitza, ci, których chciałby on odzwyczaić od niebezpiecznego ufania w cudowne diety, nie przeczytają raczej ironicznych zapisków). Jest „Glutenowe kłamstwo” mniej publikacją naukową, a bardziej felietonem (mimo solidnej podbudowy bibliograficznej), bo autor wybiera styl, w którym emocje są równie ważne jak przesłania. Ta książka ma przynieść odbiorcom refleksję nad mechanizmami mód żywieniowych, przyda się tym, którzy naiwnie wierzą w opowieści o szkodliwości kolejnych produktów i niedługo nie będą już mogli nic jeść. Levinovitz szuka przeciwstawnego do cyklu poradników o dietach tonu i proponuje własne podejście, może kontrowersyjne, ale i skuteczne. Nie przekona jednak fanów modnych diet.