Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Zaborczość
Anna, bohaterka tomu „Będzie dobrze, kotku” odnosi dużo większy sukces niż będzie się wydawać czytelniczkom. Kobieta uwikłana w toksyczny związek po raz kolejny musi się zmierzyć z niespodziankami, jakie niesie życie. Niestety, gwałtowny i zaborczy charakter Patryka potrafi zepsuć każdą dobrą wiadomość (a w złych nie przynosi wsparcia). Wioletta Sawicka wraca do niepopularnego tematu, który nakreśliła w tomie „Wyjdziesz za mnie, kotku?” być może po to, żeby zaproponować szereg odpowiedzi na trudne pytania. W dalszym ciągu nie chce nazywać prawdy po imieniu: tortury psychiczne, jakie wobec żony i dorastającej córki stosuje Patryk, określane są jako „zazdrość” (a w takiej wersji także łatwiejsze do społecznego zaakceptowania). Sawicka daje za to swojej bohaterce siłę i pewność siebie – niezbędne, żeby wytrzymać bezustanną presję i próby całkowitego zdominowania przez męża. Wiele odbiorczyń może nawet nie zdawać sobie sprawy z rozmiarów dramatu – tymczasem „Będzie dobrze, kotku” zmierza już w stronę powieści psychologicznej.
Z pozoru wszystko wydaje się logiczne, chociaż w dobie związków partnerskich mocno staroświeckie. Anna wyszła za Patryka, stała się przyjaciółką dla jego siedemnastoletniej córki i urodziła mu syna. Ma wpasować się w tradycyjny model żony: posłusznej i cierpliwej kury domowej, która z ochotą porzuca własne zawodowe ambicje na rzecz wspierania małżonka w robieniu kariery. Patryk takiego zachowania oczekuje i próbuje je egzekwować różnymi sposobami – od przymilnych pochwał przez podstępy po dzikie awantury i obrażone pozy. Tymczasem wychowywanie dziecka nie jest dla Anny kresem życiowych marzeń. Zwłaszcza że otrzymuje ona właśnie bardzo kuszącą propozycję pracy. Przy scenach, jakie z tego powodu urządza Patryk, jego wybuchy zazdrości o zwykłe koleżeńskie gesty są niczym. Cały tom „Będzie dobrze, kotku” składa się z szeregu coraz poważniejszych katastrof.
O sens tego związku pytać można było już przy pierwszym tomie. Teraz wydarzenia destrukcyjne następują właściwie lawinowo. Wioletta Sawicka częściej jednak opuszcza Annę i Patryka. Rejestruje też, jakie kłopoty mają przyjaciele Anny, nakreśla rodzinny sekret, który nie pozostanie bez wpływu na poczucie bezpieczeństwa bohaterki i daje szansę na szczęście skrzywdzonej Majce, córce Patryka (która również musi walczyć z zaborczością i bezsensownymi zakazami ojca). Trudnych tematów będzie tu zatem więcej – Sawicka stara się siłę bohaterki pokazać dzięki jej postawie wobec licznych nieszczęść. Wszystko wypada w fabule dość życiowo: nawet ekstremalne reakcje tłumaczą się nadwątloną – w różnych okolicznościach – psychiką. W związku z ogromem złych doświadczeń, autorka nie szlifuje już języka postaci: wszyscy posługują się elegancką i niemal podręcznikową polszczyzną. Pasuje to do argumentów używanych w dyskusji: nawet pod wpływem silnych emocji bohaterowie są w stanie nazywać własne uczucia.
„Będzie dobrze, kotku” to alternatywa wobec ckliwych i optymistycznych czytadeł. Tu najlepsze rozwiązanie będzie wiązać się z najtrudniejszą decyzją, a bohaterka cenę szczęścia pozna w dalekiej od idylli rzeczywistości. Wioletta Sawicka sięga po postać domowego tyrana nie w celu edukowania czytelniczek, a dla stworzenia oryginalnej fabuły i wskazania niejednowymiarowych portretów psychologicznych. Do swojej powieści wplata też element sprawdzający się w obyczajówkach „rodowych” – komplikacje w wyborach dokonywanych przez poprzednie pokolenie. To zachęta dla lubiących zagadki z przeszłości, a i sposób na zapewnienie dreszczyku emocji. Wioletta Sawicka pokazuje tym razem, jak łatwo wyrządza się krzywdę najbliższym. Ta powieść porusza ważne tematy, chociaż autorka mogłaby mocniej akcentować zło wyrządzane przez bezpodstawną zazdrość i zaborcze zapędy Patryka. „Będzie dobrze, kotku” to książka, która stanowi jednocześnie przestrogę i przepis na antyzwiązek.
Wydawnictwo Prószyński i S-ka ogłasza konkurs związany z książką "Będzie dobrze, kotku". Szczegóły pod linkiem: konkurs "Będzie dobrze, kotku"
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
sobota, 28 lutego 2015
Timothée de Fombelle: Tobi
Znak, Kraków 2015.
Mikroświat
Tobi to ten bohater, który musi szybko dorosnąć – i to pozbawiony wsparcia rodziny i przyjaciół, jedynie ze wspomnieniem ukochanej (która na razie ma status przyjaciółki, za to wiernej i oddanej). Tobi ma półtora milimetra wzrostu i dopiero wkracza w wiek nastoletni – a już musi wykazać się nie lada męstwem i sprytem, żeby poradzić sobie z wrogami. Światem Tobiego jest drzewo. To drzewo daje wszystkim życie i schronienie. Nie wiadomo, czy istnieje jakakolwiek cywilizacja poza drzewem. Tobi doskonale zna tajemnice drzewa, bruzdy w korze i wszelkie owady przystosowane, by służyły jemu podobnym. Inaczej nie dałoby się przetrwać. Ojciec Tobiego to wybitny uczony, który poznał największy sekret drzewa i nie zamierza go nikomu zdradzić – żeby nie doprowadzić do zniszczenia świata, jedynego, jaki zna. Za to spotyka go surowa kara: musi przenieść się na najniższe gałęzie. To społeczna degradacja, wygnanie, a i początek prawdziwych problemów.
Odbiorcy poznają Tobiego, gdy ten, niemal u kresu sił, ukrywa się przed ścigającymi go prześladowcami. Powoli zanurzają się w trudną i burzliwą historię tego bohatera i poznają mikrokosmos jego bliskich. Tobi właściwie nie ma już szans na przeżycie. Siły odzyskuje stopniowo, w czasie przeznaczonym na retrospekcje. Teraz wyjaśni się wiele – łącznie z zasadami egzystencji na drzewie – a sam Tobi przekona się, na kogo może liczyć w najtrudniejszych chwilach. Nawet ta skazana na samotność postać zyska sprzymierzeńców – wystarczającym okrucieństwem jest już przymusowa rozłąka z rodzicami i ciągła tułaczka – a także, w dalszej perspektywie, zagrożenie najbliższych.
„Tobi” to historia przygodowa w dawnym awanturniczym stylu. Tu okrucieństwo i przemoc są prawdziwe, wrogowie nie cofną się przed niczym, posunęliby się nawet – na szczęście tylko w planach – do najbardziej wymyślnych tortur. Bohater nie ma możliwości na żaden parasol ochronny, musi radzić sobie z ciągłymi wyzwaniami i przeciwnościami losu. Powinien, jeśli chce przeżyć, wykształcić w sobie odwagę i siłę, zdolność logicznego myślenia i wolę życia. Przetrwanie będzie zależało od wielu czynników, ale to nie wytrzymałość na ból, a pomysłowość najbardziej powinien pielęgnować w sobie Tobi. Musi myśleć – bo tego akurat nie potrafią jego zaślepieni wściekłością przeciwnicy. „Tobi” to walka między prymitywną siłą, prawem pięści i gniewem a mądrością i filozoficznym pogodzeniem się z naturą. Rodzice Tobiego chcą chronić swój świat, drzewo – występują z pozycji wrażliwych inteligentów o niskiej sile przebicia. Autorytet zyskują ci, którym zależy na doraźnych korzyściach – i którzy nie potrafią myśleć perspektywicznie. Na konflikcie siły i rozumu opiera się tu fabuła.
Jest „Tobi” powieścią napisaną z rozmachem. W narracji daje się odkryć wiele metaforycznych i niewymuszonych spostrzeżeń odnoszących się do rzeczywistości odbiorców, zresztą całe drzewo do złudzenia przypomina Ziemię – podobnie jak ograniczone horyzonty jego mieszkańców dają się przełożyć na niewiedzę lub bezmyślność ludzi. Poza tym drugim dnem, które każe „Tobiego” traktować jako coś więcej niż prosta przygodówka, ważna jest literackość tomu. Timothée de Fombelle proponuje młodym czytelnikom prawdziwą podróż do innego świata. Dopracowuje tę wyprawę w każdym szczególe, imponuje zwłaszcza opisywaniem realiów drzewa. „Tobi” to okazja do spotkania literackiego – książka nastawiona nie tylko na akcję, ale i na sposób prezentowania rozbudowanej historii. W sam raz dla tych, którzy lubią fantastyczne przygody w malarskim kształcie, powolne rozsmakowywanie się w nowych krainach i wielopłaszczyznowe możliwości odczytywania opowieści. „Tobi” zawiera prawdy o dojrzewaniu bohatera – ale w równie ciekawy sposób przedstawia też jego rzeczywistość.
Mikroświat
Tobi to ten bohater, który musi szybko dorosnąć – i to pozbawiony wsparcia rodziny i przyjaciół, jedynie ze wspomnieniem ukochanej (która na razie ma status przyjaciółki, za to wiernej i oddanej). Tobi ma półtora milimetra wzrostu i dopiero wkracza w wiek nastoletni – a już musi wykazać się nie lada męstwem i sprytem, żeby poradzić sobie z wrogami. Światem Tobiego jest drzewo. To drzewo daje wszystkim życie i schronienie. Nie wiadomo, czy istnieje jakakolwiek cywilizacja poza drzewem. Tobi doskonale zna tajemnice drzewa, bruzdy w korze i wszelkie owady przystosowane, by służyły jemu podobnym. Inaczej nie dałoby się przetrwać. Ojciec Tobiego to wybitny uczony, który poznał największy sekret drzewa i nie zamierza go nikomu zdradzić – żeby nie doprowadzić do zniszczenia świata, jedynego, jaki zna. Za to spotyka go surowa kara: musi przenieść się na najniższe gałęzie. To społeczna degradacja, wygnanie, a i początek prawdziwych problemów.
Odbiorcy poznają Tobiego, gdy ten, niemal u kresu sił, ukrywa się przed ścigającymi go prześladowcami. Powoli zanurzają się w trudną i burzliwą historię tego bohatera i poznają mikrokosmos jego bliskich. Tobi właściwie nie ma już szans na przeżycie. Siły odzyskuje stopniowo, w czasie przeznaczonym na retrospekcje. Teraz wyjaśni się wiele – łącznie z zasadami egzystencji na drzewie – a sam Tobi przekona się, na kogo może liczyć w najtrudniejszych chwilach. Nawet ta skazana na samotność postać zyska sprzymierzeńców – wystarczającym okrucieństwem jest już przymusowa rozłąka z rodzicami i ciągła tułaczka – a także, w dalszej perspektywie, zagrożenie najbliższych.
„Tobi” to historia przygodowa w dawnym awanturniczym stylu. Tu okrucieństwo i przemoc są prawdziwe, wrogowie nie cofną się przed niczym, posunęliby się nawet – na szczęście tylko w planach – do najbardziej wymyślnych tortur. Bohater nie ma możliwości na żaden parasol ochronny, musi radzić sobie z ciągłymi wyzwaniami i przeciwnościami losu. Powinien, jeśli chce przeżyć, wykształcić w sobie odwagę i siłę, zdolność logicznego myślenia i wolę życia. Przetrwanie będzie zależało od wielu czynników, ale to nie wytrzymałość na ból, a pomysłowość najbardziej powinien pielęgnować w sobie Tobi. Musi myśleć – bo tego akurat nie potrafią jego zaślepieni wściekłością przeciwnicy. „Tobi” to walka między prymitywną siłą, prawem pięści i gniewem a mądrością i filozoficznym pogodzeniem się z naturą. Rodzice Tobiego chcą chronić swój świat, drzewo – występują z pozycji wrażliwych inteligentów o niskiej sile przebicia. Autorytet zyskują ci, którym zależy na doraźnych korzyściach – i którzy nie potrafią myśleć perspektywicznie. Na konflikcie siły i rozumu opiera się tu fabuła.
Jest „Tobi” powieścią napisaną z rozmachem. W narracji daje się odkryć wiele metaforycznych i niewymuszonych spostrzeżeń odnoszących się do rzeczywistości odbiorców, zresztą całe drzewo do złudzenia przypomina Ziemię – podobnie jak ograniczone horyzonty jego mieszkańców dają się przełożyć na niewiedzę lub bezmyślność ludzi. Poza tym drugim dnem, które każe „Tobiego” traktować jako coś więcej niż prosta przygodówka, ważna jest literackość tomu. Timothée de Fombelle proponuje młodym czytelnikom prawdziwą podróż do innego świata. Dopracowuje tę wyprawę w każdym szczególe, imponuje zwłaszcza opisywaniem realiów drzewa. „Tobi” to okazja do spotkania literackiego – książka nastawiona nie tylko na akcję, ale i na sposób prezentowania rozbudowanej historii. W sam raz dla tych, którzy lubią fantastyczne przygody w malarskim kształcie, powolne rozsmakowywanie się w nowych krainach i wielopłaszczyznowe możliwości odczytywania opowieści. „Tobi” zawiera prawdy o dojrzewaniu bohatera – ale w równie ciekawy sposób przedstawia też jego rzeczywistość.
piątek, 27 lutego 2015
Simon Flynn: Naukowa lista przebojów. Wybór fascynujących faktów, anegdot i żartów ze skarbnicy nauki
W.A.B., Warszawa 2015.
Próbka
W szkołach podaje się tylko wiadomości z programu nauczania. Nie ma miejsca na ciekawostki, anegdoty czy odkrycia, które zaburzałyby przyswajanie wiedzy. Nic dziwnego, że dorosłych – przeciętnych dorosłych – do powrotu do nauki skusić można niemal wyłącznie zestawami anegdotycznych opowiastek, którymi da się zabłysnąć w towarzystwie. Taka forma popularyzowania nauki sprawdza się najlepiej – nic więc dziwnego, że publikacje z drobnymi odpryskami wiedzy z różnych dziedzin pojawiają się na rynku pod zachęcającymi tytułami. Simon Flynn przekazuje czytelnikom „Naukową listę przebojów”, czyli, jak głosi podtytuł, „wybór fascynujących faktów, anegdot i żartów ze skarbnicy nauki”. Chce przy tym dokonać niemożliwego, to jest pogodzić frakcję humanistyczną i ścisłą. Chociaż większość tomu stanowią opowieści z dziedziny chemii, biologii, fizyki, astronomii czy matematyki, Flynn co pewien czas odwołuje się do literatury lub do życiorysów uczonych. Wynajduje tam detale, które ubarwiają wywód, przedstawia satyryczne utwory będące bezpośrednimi reakcjami na odkrycia lub po prostu wzmacnia zainteresowanie postacią.
„Naukowa lista przebojów” to w pierwszej kolejności zestaw faktów. Oznacza to, że autor rezygnuje z publicystycznych form – skupia się tylko i wyłącznie na treści przekazu, nie ubarwia jej dodatkowo, mimo że w relacjach nie rezygnuje z poczucia humoru. Zamiast jednak eksponować swoją obecność, uwypukla sensy odkryć. Przygląda się zwłaszcza sprawom odległym od świadomości zwykłych odbiorców. Tłumaczy idee i ogólne założenia badań, pokazuje, jak ryzykowne tezy funkcjonowały w środowisku naukowym. Czasami proponuje proste eksperymenty (jak zmierzyć prędkość światła w domu) lub uświadamia czytelnikom „tricki” matematyczne, innym razem opowiada o przeprowadzanych przez uczonych doświadczeniach. Stara się, żeby wszystko brzmiało ciekawie, chociaż nie ma możliwości zainteresowania odbiorców każdym artykułem z osobna. Takie podejście wymagałoby od publiczności literackiej zwiększenia wysiłku poznawczego i samodzielnych studiów nad tematem. „Naukowa lista przebojów” nie jest kompendium wiedzy ani nauką w pigułce – jest zbiorkiem, który ma zwykłym czytelnikom uświadomić, jak rozwija się nauka – i że proces gromadzenia wiedzy nigdy się nie kończy.
Jest tu sporo „ilustracji”: przykładów, wzorów, tabel, wykresów czy cytatów. Simon Flynn dba o to, by kiedy to tylko możliwe – odbiorcy mogli natychmiast zaspokoić swoją ciekawość i uzyskać szereg informacji bez większego wysiłku. Proponuje im także mnemotechniki – zdania, które pomogą zapamiętać układ planet lub kolejność er i epok. Ale „Naukowa lista przebojów” nie została przygotowana po to, żeby zrewolucjonizować myślenie odbiorców. Ma dostarczać rozrywki – trudnej, bo bogatej w fakty – ale jednocześnie kuszącej, bo niemal niedostępnej na innej drodze poznania. Flynn staje się tu pośrednikiem między uczonymi a zwykłymi zjadaczami chleba, przekłada wielkie odkrycia na język i opowieści zrozumiałe przy małym wysiłku lekturowym. „Naukowa lista przebojów” nie jest publikacją w stylu pop, trzyma wysoki poziom i wymusza na czytelnikach stałe skupienie. W zamian zapewnia im zestaw opowiastek dalekich od naiwności. To zaproszenie do fascynującego świata nauki i swoista próbka możliwości badaczy. To przegląd ważnych odkryć, a i inspiracja dla odbiorców. Zresztą każdy, kto poznał już tę serię wydawaną w W.A.B. nie będzie miał wątpliwości, że i najnowsza publikacja Flynna warta jest powolnego odkrywania i rozsmakowywania się każdym szczegółem.
Próbka
W szkołach podaje się tylko wiadomości z programu nauczania. Nie ma miejsca na ciekawostki, anegdoty czy odkrycia, które zaburzałyby przyswajanie wiedzy. Nic dziwnego, że dorosłych – przeciętnych dorosłych – do powrotu do nauki skusić można niemal wyłącznie zestawami anegdotycznych opowiastek, którymi da się zabłysnąć w towarzystwie. Taka forma popularyzowania nauki sprawdza się najlepiej – nic więc dziwnego, że publikacje z drobnymi odpryskami wiedzy z różnych dziedzin pojawiają się na rynku pod zachęcającymi tytułami. Simon Flynn przekazuje czytelnikom „Naukową listę przebojów”, czyli, jak głosi podtytuł, „wybór fascynujących faktów, anegdot i żartów ze skarbnicy nauki”. Chce przy tym dokonać niemożliwego, to jest pogodzić frakcję humanistyczną i ścisłą. Chociaż większość tomu stanowią opowieści z dziedziny chemii, biologii, fizyki, astronomii czy matematyki, Flynn co pewien czas odwołuje się do literatury lub do życiorysów uczonych. Wynajduje tam detale, które ubarwiają wywód, przedstawia satyryczne utwory będące bezpośrednimi reakcjami na odkrycia lub po prostu wzmacnia zainteresowanie postacią.
„Naukowa lista przebojów” to w pierwszej kolejności zestaw faktów. Oznacza to, że autor rezygnuje z publicystycznych form – skupia się tylko i wyłącznie na treści przekazu, nie ubarwia jej dodatkowo, mimo że w relacjach nie rezygnuje z poczucia humoru. Zamiast jednak eksponować swoją obecność, uwypukla sensy odkryć. Przygląda się zwłaszcza sprawom odległym od świadomości zwykłych odbiorców. Tłumaczy idee i ogólne założenia badań, pokazuje, jak ryzykowne tezy funkcjonowały w środowisku naukowym. Czasami proponuje proste eksperymenty (jak zmierzyć prędkość światła w domu) lub uświadamia czytelnikom „tricki” matematyczne, innym razem opowiada o przeprowadzanych przez uczonych doświadczeniach. Stara się, żeby wszystko brzmiało ciekawie, chociaż nie ma możliwości zainteresowania odbiorców każdym artykułem z osobna. Takie podejście wymagałoby od publiczności literackiej zwiększenia wysiłku poznawczego i samodzielnych studiów nad tematem. „Naukowa lista przebojów” nie jest kompendium wiedzy ani nauką w pigułce – jest zbiorkiem, który ma zwykłym czytelnikom uświadomić, jak rozwija się nauka – i że proces gromadzenia wiedzy nigdy się nie kończy.
Jest tu sporo „ilustracji”: przykładów, wzorów, tabel, wykresów czy cytatów. Simon Flynn dba o to, by kiedy to tylko możliwe – odbiorcy mogli natychmiast zaspokoić swoją ciekawość i uzyskać szereg informacji bez większego wysiłku. Proponuje im także mnemotechniki – zdania, które pomogą zapamiętać układ planet lub kolejność er i epok. Ale „Naukowa lista przebojów” nie została przygotowana po to, żeby zrewolucjonizować myślenie odbiorców. Ma dostarczać rozrywki – trudnej, bo bogatej w fakty – ale jednocześnie kuszącej, bo niemal niedostępnej na innej drodze poznania. Flynn staje się tu pośrednikiem między uczonymi a zwykłymi zjadaczami chleba, przekłada wielkie odkrycia na język i opowieści zrozumiałe przy małym wysiłku lekturowym. „Naukowa lista przebojów” nie jest publikacją w stylu pop, trzyma wysoki poziom i wymusza na czytelnikach stałe skupienie. W zamian zapewnia im zestaw opowiastek dalekich od naiwności. To zaproszenie do fascynującego świata nauki i swoista próbka możliwości badaczy. To przegląd ważnych odkryć, a i inspiracja dla odbiorców. Zresztą każdy, kto poznał już tę serię wydawaną w W.A.B. nie będzie miał wątpliwości, że i najnowsza publikacja Flynna warta jest powolnego odkrywania i rozsmakowywania się każdym szczegółem.
Sue Bentley: Magiczny piesek. Szkolne czary
Wilga, Warszawa 2015.
Przyjaźnie
Tym razem rodzice absolutnie nie zgadzają się na trzymanie w mieszkaniu na szarym blokowisku psa. I trudno im się dziwić. Ale kiedy Lusia spotyka Burzę, martwi się: jak ma zaopiekować się szczeniakiem (a tak naprawdę – zaczarowanym wilkiem), jeśli ten z nią nie zamieszka? Lusia jeszcze nie docenia magii. Mały piesek potrafi stać się niewidzialny dla innych ludzi – a to znaczy, że może nawet chodzić z Lusią do szkoły. Staje się małomównym towarzyszem i uważnym obserwatorem codziennych wyzwań. Pomaga dać nauczkę złośliwej koleżance Lusi i zawsze służy wsparciem. Z Burzą Lusia nie będzie się nudzić, chociaż wie, że szczeniak w jej świecie przebywać będzie bardzo krótko. Wysłany przez matkę, musi ukrywać się przed złym Cieniem. Jego czary są zbyt słabe na potężnych przeciwników – ale zupełnie wystarczające jak na szkolne warunki. Z takim przyjacielem Lusia może poczuć się pewniej.
Magiczny piesek to sprawdzony wabik na małych czytelników. Pod pretekstem ukazywania jego historii Sue Bentley zajmuje się ważnymi i życiowymi doświadczeniami. Lusia nie zyskuje aprobaty bogatszych koleżanek z klasy – wie, że nie może pozwolić sobie na drogie zabawki ani modne ubrania, nie zaimponuje też nikomu mieszkaniem w bloku. Mimo świadomości, że pieniądze nie są w życiu najważniejsze, Lusi trudno uporać się z odrzuceniem. Jeszcze gorzej pod tym względem ma klasowy outsider Jarek – on mieszka we wspólnocie za miastem. Klasowy projekt dotyczący recyklingu pozwoli zaprzyjaźnić się Jarkowi i Lusi: dzieci zauważą swoje mocne strony (między innymi wyobraźnię, pomysłowość czy pracowitość) i nauczą się definiować siebie nawzajem przez pryzmat charakterów a nie stanu posiadania. Narzucona przez nauczycielkę praca zespołowa ma wszystkich, także odbiorców, nauczyć korzystania z surowców wtórnych i przekonać do walki o czystość Ziemi. Maluchy przekonają się, jak twórczo przerabiać odpadki. W tym wszystkim Burza ma do odegrania niewielką rolę.
„Szkolne czary” to pouczająca historyjka obyczajowa. Wiedzą o magicznym piesku Lusia nie może dzielić się nawet z najbliższymi. Burza jednak już przez samą swoją obecność dodaje dziewczynce odwagi. Uczy też empatii: bohaterka współczuje szczeniakowi trudnego losu, a dzięki temu może z dystansu spojrzeć i na własne zmartwienia. To pierwszy krok do pokonania trudności. Dzieci zobaczą, jak w miarę upływu czasu bohaterka zyskuje siłę. Wiąże się to również z odnalezieniem przyjaciela w niedostrzeganym dotąd koledze. Magiczne zdolności Burzy przydają się właściwie tylko w kilku momentach – i nie mają znaczącego wpływu na postawy bohaterki, przynajmniej – nie bezpośrednio.
„Magiczny piesek. Szkolne czary” to kolejna masówka, poppublikacja pisana według oczywistego scenariusza i w dodatku będąca tomikiem z nieodkrywczej serii. To odpowiedź Sue Bentley na modę w literaturze czwartej – magiczne zwierzęta pojawiają się w świecie dzieci i pomagają im w radzeniu sobie z problemami, a potem znikają do własnych spraw. Nie ma tu ani kreatywności ani fabularnych czy narracyjnych szaleństw, wszystko dla odbiorców choćby odrobinę starszych niż grupa docelowa będzie przewidywalne i infantylne. Ale Sue Bentley bez względu na te wady może zachęcić maluchy do ćwiczenia sztuki czytania. Ułatwi to dzieciom duży druk i emocjonalność opowieści, szybka akcja i nastawienie na prawdziwe szkolne zmartwienia. Tutaj bohaterowie przechodzą czytelne dla maluchów metamorfozy. Książka – jak cały cykl – ma dostarczać dzieciom rozrywki. Ale przy okazji przedstawia im też kilka ważnych prawd o życiu i relacjach z innymi ludźmi. Pełni rolę pedagogicznej pogadanki ukrytej pod prostą historią.
Przyjaźnie
Tym razem rodzice absolutnie nie zgadzają się na trzymanie w mieszkaniu na szarym blokowisku psa. I trudno im się dziwić. Ale kiedy Lusia spotyka Burzę, martwi się: jak ma zaopiekować się szczeniakiem (a tak naprawdę – zaczarowanym wilkiem), jeśli ten z nią nie zamieszka? Lusia jeszcze nie docenia magii. Mały piesek potrafi stać się niewidzialny dla innych ludzi – a to znaczy, że może nawet chodzić z Lusią do szkoły. Staje się małomównym towarzyszem i uważnym obserwatorem codziennych wyzwań. Pomaga dać nauczkę złośliwej koleżance Lusi i zawsze służy wsparciem. Z Burzą Lusia nie będzie się nudzić, chociaż wie, że szczeniak w jej świecie przebywać będzie bardzo krótko. Wysłany przez matkę, musi ukrywać się przed złym Cieniem. Jego czary są zbyt słabe na potężnych przeciwników – ale zupełnie wystarczające jak na szkolne warunki. Z takim przyjacielem Lusia może poczuć się pewniej.
Magiczny piesek to sprawdzony wabik na małych czytelników. Pod pretekstem ukazywania jego historii Sue Bentley zajmuje się ważnymi i życiowymi doświadczeniami. Lusia nie zyskuje aprobaty bogatszych koleżanek z klasy – wie, że nie może pozwolić sobie na drogie zabawki ani modne ubrania, nie zaimponuje też nikomu mieszkaniem w bloku. Mimo świadomości, że pieniądze nie są w życiu najważniejsze, Lusi trudno uporać się z odrzuceniem. Jeszcze gorzej pod tym względem ma klasowy outsider Jarek – on mieszka we wspólnocie za miastem. Klasowy projekt dotyczący recyklingu pozwoli zaprzyjaźnić się Jarkowi i Lusi: dzieci zauważą swoje mocne strony (między innymi wyobraźnię, pomysłowość czy pracowitość) i nauczą się definiować siebie nawzajem przez pryzmat charakterów a nie stanu posiadania. Narzucona przez nauczycielkę praca zespołowa ma wszystkich, także odbiorców, nauczyć korzystania z surowców wtórnych i przekonać do walki o czystość Ziemi. Maluchy przekonają się, jak twórczo przerabiać odpadki. W tym wszystkim Burza ma do odegrania niewielką rolę.
„Szkolne czary” to pouczająca historyjka obyczajowa. Wiedzą o magicznym piesku Lusia nie może dzielić się nawet z najbliższymi. Burza jednak już przez samą swoją obecność dodaje dziewczynce odwagi. Uczy też empatii: bohaterka współczuje szczeniakowi trudnego losu, a dzięki temu może z dystansu spojrzeć i na własne zmartwienia. To pierwszy krok do pokonania trudności. Dzieci zobaczą, jak w miarę upływu czasu bohaterka zyskuje siłę. Wiąże się to również z odnalezieniem przyjaciela w niedostrzeganym dotąd koledze. Magiczne zdolności Burzy przydają się właściwie tylko w kilku momentach – i nie mają znaczącego wpływu na postawy bohaterki, przynajmniej – nie bezpośrednio.
„Magiczny piesek. Szkolne czary” to kolejna masówka, poppublikacja pisana według oczywistego scenariusza i w dodatku będąca tomikiem z nieodkrywczej serii. To odpowiedź Sue Bentley na modę w literaturze czwartej – magiczne zwierzęta pojawiają się w świecie dzieci i pomagają im w radzeniu sobie z problemami, a potem znikają do własnych spraw. Nie ma tu ani kreatywności ani fabularnych czy narracyjnych szaleństw, wszystko dla odbiorców choćby odrobinę starszych niż grupa docelowa będzie przewidywalne i infantylne. Ale Sue Bentley bez względu na te wady może zachęcić maluchy do ćwiczenia sztuki czytania. Ułatwi to dzieciom duży druk i emocjonalność opowieści, szybka akcja i nastawienie na prawdziwe szkolne zmartwienia. Tutaj bohaterowie przechodzą czytelne dla maluchów metamorfozy. Książka – jak cały cykl – ma dostarczać dzieciom rozrywki. Ale przy okazji przedstawia im też kilka ważnych prawd o życiu i relacjach z innymi ludźmi. Pełni rolę pedagogicznej pogadanki ukrytej pod prostą historią.
czwartek, 26 lutego 2015
ZAKLĘTA ULICZKA - konkurs dla dzieci z wydawnictwem MUZA SA
Wspólnie z Wydawnictwem Muza SA przygotowaliśmy kolejny konkurs dla najmłodszych, tym razem związany z książką Doroty Gellner "Zaklęta uliczka".
Zadanie dla dzieci: wymyśl, co mieści się na końcu zaklętej uliczki i przedstaw to w dowolnej formie (praca literacka lub plastyczna).
Gotowe prace należy przesyłać na adres iza.mikrut@gmail.com
Na prace czekamy do pierwszego dnia wiosny - 21 marca 2015.
Książkę ZAKLĘTA ULICZKA nabyć można na stronie Wydawnictwa Muza SA - www.muza.com.pl
ZAKLĘTA ULICZKA
================================
Oficjalny regulamin konkursu:
REGULAMIN KONKURSU "Zaklęta uliczka".
§ 1. Postanowienia ogólne
1. Konkurs organizowany jest przez Wydawnictwo MUZA S.A., (zwanego później organizatorem) z siedzibą w Warszawie (00-590) przy ul. Marszałkowskiej 8, wpisane do Krajowego Rejestru Sądowego – Rejestru Przedsiębiorców przez Sąd Rejonowy dla m. st. Warszawy, XII Wydział Gospodarczy Krajowego Rejestru Sądowego pod numerem KRS 0000065143, o kapitale zakładowym w wysokości: 5.826.978,00 zł (opłaconym w wysokości 5.000.000,00 zł) oraz Numerze Identyfikacji Podatkowej 526-020-42-80
2. Konkurs przeznaczony jest dla dzieci.
3. Konkurs rozpoczyna się 26.02.2015 i kończy się 21.03.2015r.
4. Aby wziąć udział w konkursie należy: przedstawić w dowolnej formie odpowiedź na pytanie, co mieści się na końcu zaklętej uliczki, a następnie pracę wysłać na adres: iza.mikrut@gmail.com
5. Dane osobowe uczestników akcji będą wykorzystywane zgodnie z ustawą z dnia 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych.
6. Regulamin stanowi podstawę Konkursu i określa prawa i obowiązki jego Uczestników.
§ 2. Uczestnictwo w Konkursie
1. Uczestnictwo w Konkursie jest nieodpłatne.
2. Uczestnikami Konkursu mogą być osoby fizyczne, pełnoletnie, posiadające pełną zdolność do czynności prawnych.
3. Przystąpienie do Konkursu jest równoznaczne z akceptacją przez uczestnika Regulaminu w całości. Uczestnik zobowiązuje się do przestrzegania określonych w nim zasad, jak również potwierdza, iż spełnia wszystkie warunki, które uprawniają go do udziału w Konkursie.
§ 3. Zasady uczestnictwa w konkursie
1.Konkurs polega na przedstawieniu (technika dowolna) odpowiedzi na pytanie, co mieści się na końcu zaklętej uliczki.
2.Aby zgłosić uczestnictwo należy przesłać pracę na adres: iza.mikrut@gmail.com
3.Poprzez zgłoszenie pracy do konkursu w sposób wyżej określony, uczestnik konkursu oświadcza, że treść i forma każdej z zamieszczonych wypowiedzi i obrazów konkursowych nie narusza przepisów prawa, ani prawem chronionych dóbr osób trzecich, a uczestnik Konkursu jest w pełni uprawniony do zgłoszenia każdej z wypowiedzi i obrazów konkursowych.
4.Z tytułu złożonego powyżej oświadczenia Uczestnik przyjmuje na siebie pełną odpowiedzialność prawną. W przypadku jakichkolwiek roszczeń ze strony osób trzecich Uczestnik, po zawiadomieniu go przez Organizatora, nie uchyli się od niezwłocznego przystąpienia do wyjaśnienie wyjaśnienia sprawy oraz wystąpi przeciwko takim roszczeniom na własny koszt i ryzyko, a nadto zaspokoi wszelkie uzasadnione roszczenia, a w razie ich zasądzenia od Organizatora, regresowo zwróci całość pokrytych roszczeń oraz wszelkie związane z tym wydatki i opłaty, włączając w to koszty procesu i obsługi prawnej, a także naprawi wszelkie inne szkody wynikające z wyżej opisanych roszczeń osób trzecich.
§ 4. Prawa autorskie
1. Uczestnik konkursu oświadcza, że przygotowana praca jest jego autorstwa, przejawem jego osobistej twórczości, która nie była dotychczas nigdzie publikowana. Uczestnik konkursu ponosi pełną i wyłączną odpowiedzialność za naruszenia jakichkolwiek praw osób trzecich (praw autorskich lub dóbr osobistych).
2. Uczestnik konkursu poprzez udział w konkursie udziela nieodpłatnej licencji niewyłącznej na rzecz Organizatora do korzystania z nadesłanej recenzji bez ograniczenia czasu i terytorium na następujących polach eksploatacji: wystawienie, wyświetlenie, odtworzenie oraz nadawanie i reemitowanie również w formie dźwiękowej, w materiałach reklamowych, prasowych, radiowo-telewizyjnych, kampaniach reklamowych, newsletterach, informacjach prasowych Organizatora, a także publiczne udostępnianie utworu w taki sposób, aby każdy mógł mieć do niego dostęp w miejscu i w czasie przez siebie wybranym; wykonanie praw autorskich zależnych, w szczególności twórcze przekształcanie, przerabiania i adaptowania całości lub fragmentów; wielokrotne publikowanie w materiałach promocyjnych związanych i nie związanych z konkursem.
§ 5. Zasady wyłaniania zwycięzców
1. Laureatów Konkursu wybiera jury konkursowe złożone z pracowników Wydawnictwa MUZA S.A.
2. Konkurs rozpoczyna się 26.02.2015 r. i kończy się 21.03.2015r.
3. Wyniki zostaną ogłoszone 22.03.2015 r.
4. Ocenie w konkursie podlegać będą: kreatywność, oryginalność i zgodność z tematem konkursu.
5.Decyzja jury jest niepodważalna i ostateczna.
§ 6. Nagrody
1. Nagrodą dla laureata jest książka „Zaklęta uliczka” Doroty Gellner.
2. Organizator oświadcza, że wartość żadnej z nagród nie przekracza kwoty 700 zł.
3. Organizator nie ponosi odpowiedzialności za nieprawidłowości związane z opóźnieniem lub niedoręczeniem powiadomienia o wygranej wynikające z błędnego podania przez nagrodzonego uczestnika konkursu numeru telefonu oraz adresu, na który zostało wysłane powiadomienie o nagrodzie.
4. Organizator nie ponosi odpowiedzialności za niezgodne ze stanem faktycznym podanie przez nagrodzonego uczestnika Konkursu danych kontaktowych oraz innych danych służących do identyfikacji uczestnika Konkursu oraz za wszelkie zmiany tych danych.
§ 7. Postępowanie reklamacyjne
1. Wszelkie reklamacje dotyczące organizacji konkursu powinny być składane na piśmie pod adresem Wydawnictwo MUZA SA z siedzibą w Warszawie (00-590) przy ul. Marszałkowskiej 8.
2. Wydawnictwo w terminie 30 dni od otrzymania reklamacji rozpatrzy reklamację i pisemnie poinformuje zgłaszającego o zajętym stanowisku.
3. W przypadku braku akceptacji przez uczestnika stanowiska Wydawnictwa, uczestnik może dochodzić swoich praw na zasadach ogólnych.
§8. Zmiany w regulaminie
Organizator zastrzega sobie prawo do wprowadzania zmian w niniejszym regulaminie. Uczestnicy będą powiadamiani o modyfikacjach drogą elektroniczną.
Zadanie dla dzieci: wymyśl, co mieści się na końcu zaklętej uliczki i przedstaw to w dowolnej formie (praca literacka lub plastyczna).
Gotowe prace należy przesyłać na adres iza.mikrut@gmail.com
Na prace czekamy do pierwszego dnia wiosny - 21 marca 2015.
Książkę ZAKLĘTA ULICZKA nabyć można na stronie Wydawnictwa Muza SA - www.muza.com.pl
ZAKLĘTA ULICZKA
================================
Oficjalny regulamin konkursu:
REGULAMIN KONKURSU "Zaklęta uliczka".
§ 1. Postanowienia ogólne
1. Konkurs organizowany jest przez Wydawnictwo MUZA S.A., (zwanego później organizatorem) z siedzibą w Warszawie (00-590) przy ul. Marszałkowskiej 8, wpisane do Krajowego Rejestru Sądowego – Rejestru Przedsiębiorców przez Sąd Rejonowy dla m. st. Warszawy, XII Wydział Gospodarczy Krajowego Rejestru Sądowego pod numerem KRS 0000065143, o kapitale zakładowym w wysokości: 5.826.978,00 zł (opłaconym w wysokości 5.000.000,00 zł) oraz Numerze Identyfikacji Podatkowej 526-020-42-80
2. Konkurs przeznaczony jest dla dzieci.
3. Konkurs rozpoczyna się 26.02.2015 i kończy się 21.03.2015r.
4. Aby wziąć udział w konkursie należy: przedstawić w dowolnej formie odpowiedź na pytanie, co mieści się na końcu zaklętej uliczki, a następnie pracę wysłać na adres: iza.mikrut@gmail.com
5. Dane osobowe uczestników akcji będą wykorzystywane zgodnie z ustawą z dnia 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych.
6. Regulamin stanowi podstawę Konkursu i określa prawa i obowiązki jego Uczestników.
§ 2. Uczestnictwo w Konkursie
1. Uczestnictwo w Konkursie jest nieodpłatne.
2. Uczestnikami Konkursu mogą być osoby fizyczne, pełnoletnie, posiadające pełną zdolność do czynności prawnych.
3. Przystąpienie do Konkursu jest równoznaczne z akceptacją przez uczestnika Regulaminu w całości. Uczestnik zobowiązuje się do przestrzegania określonych w nim zasad, jak również potwierdza, iż spełnia wszystkie warunki, które uprawniają go do udziału w Konkursie.
§ 3. Zasady uczestnictwa w konkursie
1.Konkurs polega na przedstawieniu (technika dowolna) odpowiedzi na pytanie, co mieści się na końcu zaklętej uliczki.
2.Aby zgłosić uczestnictwo należy przesłać pracę na adres: iza.mikrut@gmail.com
3.Poprzez zgłoszenie pracy do konkursu w sposób wyżej określony, uczestnik konkursu oświadcza, że treść i forma każdej z zamieszczonych wypowiedzi i obrazów konkursowych nie narusza przepisów prawa, ani prawem chronionych dóbr osób trzecich, a uczestnik Konkursu jest w pełni uprawniony do zgłoszenia każdej z wypowiedzi i obrazów konkursowych.
4.Z tytułu złożonego powyżej oświadczenia Uczestnik przyjmuje na siebie pełną odpowiedzialność prawną. W przypadku jakichkolwiek roszczeń ze strony osób trzecich Uczestnik, po zawiadomieniu go przez Organizatora, nie uchyli się od niezwłocznego przystąpienia do wyjaśnienie wyjaśnienia sprawy oraz wystąpi przeciwko takim roszczeniom na własny koszt i ryzyko, a nadto zaspokoi wszelkie uzasadnione roszczenia, a w razie ich zasądzenia od Organizatora, regresowo zwróci całość pokrytych roszczeń oraz wszelkie związane z tym wydatki i opłaty, włączając w to koszty procesu i obsługi prawnej, a także naprawi wszelkie inne szkody wynikające z wyżej opisanych roszczeń osób trzecich.
§ 4. Prawa autorskie
1. Uczestnik konkursu oświadcza, że przygotowana praca jest jego autorstwa, przejawem jego osobistej twórczości, która nie była dotychczas nigdzie publikowana. Uczestnik konkursu ponosi pełną i wyłączną odpowiedzialność za naruszenia jakichkolwiek praw osób trzecich (praw autorskich lub dóbr osobistych).
2. Uczestnik konkursu poprzez udział w konkursie udziela nieodpłatnej licencji niewyłącznej na rzecz Organizatora do korzystania z nadesłanej recenzji bez ograniczenia czasu i terytorium na następujących polach eksploatacji: wystawienie, wyświetlenie, odtworzenie oraz nadawanie i reemitowanie również w formie dźwiękowej, w materiałach reklamowych, prasowych, radiowo-telewizyjnych, kampaniach reklamowych, newsletterach, informacjach prasowych Organizatora, a także publiczne udostępnianie utworu w taki sposób, aby każdy mógł mieć do niego dostęp w miejscu i w czasie przez siebie wybranym; wykonanie praw autorskich zależnych, w szczególności twórcze przekształcanie, przerabiania i adaptowania całości lub fragmentów; wielokrotne publikowanie w materiałach promocyjnych związanych i nie związanych z konkursem.
§ 5. Zasady wyłaniania zwycięzców
1. Laureatów Konkursu wybiera jury konkursowe złożone z pracowników Wydawnictwa MUZA S.A.
2. Konkurs rozpoczyna się 26.02.2015 r. i kończy się 21.03.2015r.
3. Wyniki zostaną ogłoszone 22.03.2015 r.
4. Ocenie w konkursie podlegać będą: kreatywność, oryginalność i zgodność z tematem konkursu.
5.Decyzja jury jest niepodważalna i ostateczna.
§ 6. Nagrody
1. Nagrodą dla laureata jest książka „Zaklęta uliczka” Doroty Gellner.
2. Organizator oświadcza, że wartość żadnej z nagród nie przekracza kwoty 700 zł.
3. Organizator nie ponosi odpowiedzialności za nieprawidłowości związane z opóźnieniem lub niedoręczeniem powiadomienia o wygranej wynikające z błędnego podania przez nagrodzonego uczestnika konkursu numeru telefonu oraz adresu, na który zostało wysłane powiadomienie o nagrodzie.
4. Organizator nie ponosi odpowiedzialności za niezgodne ze stanem faktycznym podanie przez nagrodzonego uczestnika Konkursu danych kontaktowych oraz innych danych służących do identyfikacji uczestnika Konkursu oraz za wszelkie zmiany tych danych.
§ 7. Postępowanie reklamacyjne
1. Wszelkie reklamacje dotyczące organizacji konkursu powinny być składane na piśmie pod adresem Wydawnictwo MUZA SA z siedzibą w Warszawie (00-590) przy ul. Marszałkowskiej 8.
2. Wydawnictwo w terminie 30 dni od otrzymania reklamacji rozpatrzy reklamację i pisemnie poinformuje zgłaszającego o zajętym stanowisku.
3. W przypadku braku akceptacji przez uczestnika stanowiska Wydawnictwa, uczestnik może dochodzić swoich praw na zasadach ogólnych.
§8. Zmiany w regulaminie
Organizator zastrzega sobie prawo do wprowadzania zmian w niniejszym regulaminie. Uczestnicy będą powiadamiani o modyfikacjach drogą elektroniczną.
Hilary Reyl: Lekcje francuskiego
Albatros, Warszawa 2015.
Pozory
W tej powieści odwieczne uczuciowe schematy zderzają się z rzekomą postępowością i otwarciem. „Lekcje francuskiego” to jednocześnie lekcje międzykulturowych oraz damskich intryg. Szczerość nie jest tu zjawiskiem częstym ani pożądanym, liczy się za to zachowywanie pozorów. Kate jest Amerykanką o francuskich korzeniach. Pod koniec lat 80. XX wieku trafia jej się okazja wyjazdu do Paryża. Ma zostać asystentką Lydii, oryginalnej artystki. Lydia rzekomo oczekuje kogoś, kto zająłby się jej interesami i umiał odpowiednio ocenić jej prace, a nawet służyć inspiracją. Kate, która zajmuje się także rysowaniem, wydaje się idealną kandydatką na to stanowisko. Mieszkając z rodziną Lydii, przekonuje się, że należy do niższej warstwy społeczeństwa. Wkracza w obcy sobie świat fałszu, obłudy i udawania szczęścia.
Kate szybko przekonuje się, że jej zadania mają niewiele wspólnego z początkową umową. Zajmuje się bardzo przyziemnymi sprawami, zamienia się prawie w pokojówkę, choć równocześnie wymaga się od niej uczestniczenia w życiu kulturalnym domu. Przez salon Lydii przewijają się wielcy pisarze – od bohemy nie da się uciec. Kate ma też wgląd w to, co dzieje się w sercach domowników. Wie o wiarołomnych mężach, oszukiwanych żonach i perfidnych kochankach. W tę grę sama zresztą wpasowuje się bardzo szybko – wpada w oko (z wzajemnością) chłopakowi córki chlebodawców. Od niego dowiaduje się, że może bez wyrzutów sumienia zaangażować się w obiecujący związek. Tyle że po powrocie do paryskiego domu ma pocieszać porzuconą dziewczynę.
Hilary Reyl w „Lekcjach francuskiego” skupia się przede wszystkim na obnażaniu sztuczności i kreśleniu skomplikowanych (chociaż banalnych) relacji między domownikami. Książka jest gęsta od oficjalnych dyskusji, bo na prawdomówność niewielu może sobie pozwolić. Kate wydaje się jedyną naiwną – czyli niepotrzebnie pełną ufności – wszyscy inni zdają sobie sprawę z ograniczeń, jakie przynosi konwencja. Autorka do tego stopnia zajmuje się relacjami, że w zasadzie odsuwa na dalszy plan fabułę. „Lekcja francuskiego”, mimo że obszerne i starannie dopracowane pod względem narracyjnym, nie mają wciągającej akcji – trudno za taką uznać salonowe intrygi i kłamstwa, które wcale nie muszą wychodzić na jaw. Reyl posługuje się bardzo krótkimi rozdziałami – w rozmowach dochodzi do oczekiwanej puenty i natychmiast przenosi akcję w inny kąt. Nie wprowadza to jednak ani chaosu, ani wrażenia pośpiechu – ta autorka lubi delektować się atmosferą Paryża, a już uczuciowe niesnaski stają się jej żywiołem.
Plusem jest w tej książce wysmakowana narracja. Hilary Reyl z powodzeniem próbuje nadać międzyludzkim konfliktom i krzywdom elegancką oprawę. W „Lekcjach francuskiego” posługuje się zatem starannym językiem, pasującym do fasady wyższych sfer. Nie ma tu raczej snobizmu, jest za to uduchowiona humanistyka, w ramach której dobrze sprawdzają się i natchnione dyskusje o sztuce, i teatrzyki odgrywane na co dzień przed innymi. „Lekcje francuskiego” są również zderzeniem oczekiwań z rzeczywistością. Autorka stroni od idealizowania uczuć, wszystko staje się u niej kwestią chłodnych kalkulacji i umów lub założeń. Kate, wrzucona w niegościnne – choć kiedyś wymarzone – środowisko, musi poradzić sobie z kolejnymi wyzwaniami i nie zapominać o własnych potrzebach. W tej powieści sercowe rozterki okazują się powodem do prowadzenia towarzyskiej gry – pomagają też odejść od romansowych fabuł i schematów. Reyl zapewnia czytelniczkom historię mocno osadzoną w słowach: w wygłaszanych przez bohaterów nieprawdach.
Pozory
W tej powieści odwieczne uczuciowe schematy zderzają się z rzekomą postępowością i otwarciem. „Lekcje francuskiego” to jednocześnie lekcje międzykulturowych oraz damskich intryg. Szczerość nie jest tu zjawiskiem częstym ani pożądanym, liczy się za to zachowywanie pozorów. Kate jest Amerykanką o francuskich korzeniach. Pod koniec lat 80. XX wieku trafia jej się okazja wyjazdu do Paryża. Ma zostać asystentką Lydii, oryginalnej artystki. Lydia rzekomo oczekuje kogoś, kto zająłby się jej interesami i umiał odpowiednio ocenić jej prace, a nawet służyć inspiracją. Kate, która zajmuje się także rysowaniem, wydaje się idealną kandydatką na to stanowisko. Mieszkając z rodziną Lydii, przekonuje się, że należy do niższej warstwy społeczeństwa. Wkracza w obcy sobie świat fałszu, obłudy i udawania szczęścia.
Kate szybko przekonuje się, że jej zadania mają niewiele wspólnego z początkową umową. Zajmuje się bardzo przyziemnymi sprawami, zamienia się prawie w pokojówkę, choć równocześnie wymaga się od niej uczestniczenia w życiu kulturalnym domu. Przez salon Lydii przewijają się wielcy pisarze – od bohemy nie da się uciec. Kate ma też wgląd w to, co dzieje się w sercach domowników. Wie o wiarołomnych mężach, oszukiwanych żonach i perfidnych kochankach. W tę grę sama zresztą wpasowuje się bardzo szybko – wpada w oko (z wzajemnością) chłopakowi córki chlebodawców. Od niego dowiaduje się, że może bez wyrzutów sumienia zaangażować się w obiecujący związek. Tyle że po powrocie do paryskiego domu ma pocieszać porzuconą dziewczynę.
Hilary Reyl w „Lekcjach francuskiego” skupia się przede wszystkim na obnażaniu sztuczności i kreśleniu skomplikowanych (chociaż banalnych) relacji między domownikami. Książka jest gęsta od oficjalnych dyskusji, bo na prawdomówność niewielu może sobie pozwolić. Kate wydaje się jedyną naiwną – czyli niepotrzebnie pełną ufności – wszyscy inni zdają sobie sprawę z ograniczeń, jakie przynosi konwencja. Autorka do tego stopnia zajmuje się relacjami, że w zasadzie odsuwa na dalszy plan fabułę. „Lekcja francuskiego”, mimo że obszerne i starannie dopracowane pod względem narracyjnym, nie mają wciągającej akcji – trudno za taką uznać salonowe intrygi i kłamstwa, które wcale nie muszą wychodzić na jaw. Reyl posługuje się bardzo krótkimi rozdziałami – w rozmowach dochodzi do oczekiwanej puenty i natychmiast przenosi akcję w inny kąt. Nie wprowadza to jednak ani chaosu, ani wrażenia pośpiechu – ta autorka lubi delektować się atmosferą Paryża, a już uczuciowe niesnaski stają się jej żywiołem.
Plusem jest w tej książce wysmakowana narracja. Hilary Reyl z powodzeniem próbuje nadać międzyludzkim konfliktom i krzywdom elegancką oprawę. W „Lekcjach francuskiego” posługuje się zatem starannym językiem, pasującym do fasady wyższych sfer. Nie ma tu raczej snobizmu, jest za to uduchowiona humanistyka, w ramach której dobrze sprawdzają się i natchnione dyskusje o sztuce, i teatrzyki odgrywane na co dzień przed innymi. „Lekcje francuskiego” są również zderzeniem oczekiwań z rzeczywistością. Autorka stroni od idealizowania uczuć, wszystko staje się u niej kwestią chłodnych kalkulacji i umów lub założeń. Kate, wrzucona w niegościnne – choć kiedyś wymarzone – środowisko, musi poradzić sobie z kolejnymi wyzwaniami i nie zapominać o własnych potrzebach. W tej powieści sercowe rozterki okazują się powodem do prowadzenia towarzyskiej gry – pomagają też odejść od romansowych fabuł i schematów. Reyl zapewnia czytelniczkom historię mocno osadzoną w słowach: w wygłaszanych przez bohaterów nieprawdach.
środa, 25 lutego 2015
Peter Brown: Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Prawda o…
Klasyczny w satyrze chwyt zamiany ról zaowocował oryginalną książką, która najmłodszych rozbawi, a dorosłym – służącym pomocą w lekturze – przyniesie miłe wytchnienie. „Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe” to książka-dowcip, śmieszna historyjka oparta na absurdalnym pomyśle. Lusia jest małym niedźwiedziem, a czas spędza na ćwiczeniu baletowych piruetów. Kiedy znajduje w lesie małego chłopczyka, zakochuje się w nim i zabiera do domu. Prosi mamę, by mogła go zatrzymać – ale mama twierdzi, że „dzieci to koszmarne zwierzątka domowe”. Wkrótce sama Lusia będzie mogła się o tym przekonać – mimo całego zachwytu nad Piskaczem.
Młoda niedźwiedzica zachowuje się tu tak samo, jak każdy maluch, który marzy o własnym zwierzątku. Boryka się z identycznymi argumentami rodziców – sytuacja jest więc małym odbiorcom doskonale znana, chociaż przefiltrowana przez bajkowość. Komizm zapewnia odwrócenie schematu: tu dziecko ma się stać wymarzonym domowym zwierzątkiem – i jak zwierzątko jest traktowane. Przede wszystkim posługuje się niezrozumiałym dla bohaterów językiem – wydaje z siebie tylko piski. Poza tym bez przerwy broi, niszczy meble, bałagani, a co najgorsze – nie potrafi się nauczyć korzystania z kuwety. Lusia powoli przekonuje się, że dzieci to koszmarne zwierzątka domowe – nie nadają się na ulubionych pupili.
Uprzedmiotowione (czy też raczej uzwierzęcone) dziecko staje się obiektem kpin autora. Zresztą żarty dosięgają też drugiej strony – maluchów, które bardzo chcą mieć własne zwierzątka. Peter Brown wskazuje na niemożność porozumienia, a i na niezgodność intencji. Dla Lusi Piskacz jest niemal jak zabawka, nieco kłopotliwa, ale pozbawiona własnych uczuć. Być może ta prosta historyjka sprawi, że dzieci zastanowią się nad odczuciami zwierząt i powściągną nieco swoje „opiekuńcze” zapędy, zapewniając pupilom trochę spokoju. Wprawdzie Piskacz nie ma w tej książce prawa głosu (do odbiorców docierają tylko jego piski), ale analiza jego rysunkowych min nie pozostawi wątpliwości co do intencji i przemyśleń. Mimika to jedyny sygnał, jaki Brown przekazuje odbiorcom w kwestii doznań i niedźwiedziej przytulanki.
Zresztą tomik jest książeczką obrazkową. Peter Brown wybiera system komiksowych dialogów (oraz sprowadzonych do minimum opisów) – tyle że każdy kadr rozciąga na pełną stronę. Tworzy nieskomplikowane rysunki: Lusia zbudowana została prostymi kreskami, tłą pozbawione są detali, które odciągałyby uwagę dzieci od tego, co najważniejsze. Każda ilustracja stanowi potwierdzenie lub uzupełnienie jednej informacji podanej w tekście. Peter Brown sięga między innymi po wyliczenia sprawdzające się w humorystycznych opowieściach: rysunkami uzupełnia proponowane treści i pokazuje komiczny potencjał drzemiący w niecodziennym temacie. Udowadnia, że nawet przy ograniczeniu warstwy słownej można bez wątpliwości zaprezentować emocje postaci – i budzić śmiech, bo to w końcu jeden z ważniejszych aspektów tomiku.
Niezbyt urodziwy chłopczyk ukazywany jako „najpiękniejsze zwierzątko” to pomysł, który uruchomi wyobraźnię dzieci, ale też nauczy je empatii. Nie ulega wątpliwości, że publikacja „Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe” jest dowcipem – ale dowcipem, który momentami daje do myślenia. Najmłodszym spodoba się relacja między bohaterami – tak samo jak kreacja Lusi. Oryginalne podejście do tematu wzbudza ciekawość, a rezygnacja z antropocentryzmu staje się cenną lekcją dla odbiorców. Peter Brown umiejętnie wykorzystał nietypowy pomysł. Publikacja sama w sobie stanowi świetną rozrywkę – mimo że lektura nie zabierze zbyt dużo czasu. Dla najmłodszych i dla ich rodziców będzie to zetknięcie z innym spojrzeniem na świat.
Prawda o…
Klasyczny w satyrze chwyt zamiany ról zaowocował oryginalną książką, która najmłodszych rozbawi, a dorosłym – służącym pomocą w lekturze – przyniesie miłe wytchnienie. „Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe” to książka-dowcip, śmieszna historyjka oparta na absurdalnym pomyśle. Lusia jest małym niedźwiedziem, a czas spędza na ćwiczeniu baletowych piruetów. Kiedy znajduje w lesie małego chłopczyka, zakochuje się w nim i zabiera do domu. Prosi mamę, by mogła go zatrzymać – ale mama twierdzi, że „dzieci to koszmarne zwierzątka domowe”. Wkrótce sama Lusia będzie mogła się o tym przekonać – mimo całego zachwytu nad Piskaczem.
Młoda niedźwiedzica zachowuje się tu tak samo, jak każdy maluch, który marzy o własnym zwierzątku. Boryka się z identycznymi argumentami rodziców – sytuacja jest więc małym odbiorcom doskonale znana, chociaż przefiltrowana przez bajkowość. Komizm zapewnia odwrócenie schematu: tu dziecko ma się stać wymarzonym domowym zwierzątkiem – i jak zwierzątko jest traktowane. Przede wszystkim posługuje się niezrozumiałym dla bohaterów językiem – wydaje z siebie tylko piski. Poza tym bez przerwy broi, niszczy meble, bałagani, a co najgorsze – nie potrafi się nauczyć korzystania z kuwety. Lusia powoli przekonuje się, że dzieci to koszmarne zwierzątka domowe – nie nadają się na ulubionych pupili.
Uprzedmiotowione (czy też raczej uzwierzęcone) dziecko staje się obiektem kpin autora. Zresztą żarty dosięgają też drugiej strony – maluchów, które bardzo chcą mieć własne zwierzątka. Peter Brown wskazuje na niemożność porozumienia, a i na niezgodność intencji. Dla Lusi Piskacz jest niemal jak zabawka, nieco kłopotliwa, ale pozbawiona własnych uczuć. Być może ta prosta historyjka sprawi, że dzieci zastanowią się nad odczuciami zwierząt i powściągną nieco swoje „opiekuńcze” zapędy, zapewniając pupilom trochę spokoju. Wprawdzie Piskacz nie ma w tej książce prawa głosu (do odbiorców docierają tylko jego piski), ale analiza jego rysunkowych min nie pozostawi wątpliwości co do intencji i przemyśleń. Mimika to jedyny sygnał, jaki Brown przekazuje odbiorcom w kwestii doznań i niedźwiedziej przytulanki.
Zresztą tomik jest książeczką obrazkową. Peter Brown wybiera system komiksowych dialogów (oraz sprowadzonych do minimum opisów) – tyle że każdy kadr rozciąga na pełną stronę. Tworzy nieskomplikowane rysunki: Lusia zbudowana została prostymi kreskami, tłą pozbawione są detali, które odciągałyby uwagę dzieci od tego, co najważniejsze. Każda ilustracja stanowi potwierdzenie lub uzupełnienie jednej informacji podanej w tekście. Peter Brown sięga między innymi po wyliczenia sprawdzające się w humorystycznych opowieściach: rysunkami uzupełnia proponowane treści i pokazuje komiczny potencjał drzemiący w niecodziennym temacie. Udowadnia, że nawet przy ograniczeniu warstwy słownej można bez wątpliwości zaprezentować emocje postaci – i budzić śmiech, bo to w końcu jeden z ważniejszych aspektów tomiku.
Niezbyt urodziwy chłopczyk ukazywany jako „najpiękniejsze zwierzątko” to pomysł, który uruchomi wyobraźnię dzieci, ale też nauczy je empatii. Nie ulega wątpliwości, że publikacja „Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe” jest dowcipem – ale dowcipem, który momentami daje do myślenia. Najmłodszym spodoba się relacja między bohaterami – tak samo jak kreacja Lusi. Oryginalne podejście do tematu wzbudza ciekawość, a rezygnacja z antropocentryzmu staje się cenną lekcją dla odbiorców. Peter Brown umiejętnie wykorzystał nietypowy pomysł. Publikacja sama w sobie stanowi świetną rozrywkę – mimo że lektura nie zabierze zbyt dużo czasu. Dla najmłodszych i dla ich rodziców będzie to zetknięcie z innym spojrzeniem na świat.
wtorek, 24 lutego 2015
Zofia Stanecka: Wielka księga przygód 3. Basia
Egmont, Warszawa 2015.
Życie kilkulatki
Wielu rzeczy z normalnego świata dorosłych pięcioletnia Basia jeszcze nie rozumie. Nie wie, na przykład, jakie są pułapki sklepowych promocji i dlaczego dorośli nie chcą wydawać wszystkich pieniędzy na słodycze. Trudno jej zresztą zaakceptować słodyczowe ograniczenia, przynajmniej dopóki nie dowie się, jakie są wady uzależnienia od cukru. Zofia Stanecka znajduje również sposób na zredukowanie czasu spędzonego przed telewizorem – w zamian proponuje całej rodzinie przygotowanie własnego „telewizyjnego” programu, czyli, w efekcie, znakomitą zabawę dla wszystkich. Basia jest typowym dzieckiem, które łatwo ulega wpływom rówieśników. W odróżnieniu od Anielki, mającej niezłomny charakter i rodziców o zdecydowanych poglądach, Basia często chciałaby mieć to samo, co jej koledzy. Zdarza się, że jest to telefon komórkowy (koniecznie z zestawem gier) lub… modne ubrania. Tym tematom przygląda się Zofia Stanecka z uwagą, przekonując dzieci, że czasem zabawkowy telefon wystarcza, a ubrania z lumpeksu dorównają tym drogim z ekskluzywnych sklepów, zwłaszcza że można ich kupić dużo więcej. Basia nie wie jeszcze, na czym polega moda, ale rodzice już potrafią stłumić jej żądzę posiadania, sztucznie rozdmuchiwaną przez otoczenie. Obrazu Basi dopełniają tu jeszcze dwie sytuacje: w pierwszej dziewczynka jest chora i musi zmierzyć się z potężnym rozczarowaniem (miała odwiedzić dziadków), później natomiast boi się o dziadka, który wylądował w szpitalu. W drugiej cała rodzina Basi wybiera się do dentysty – stomatolog ma dobre podejście do dzieci i potrafi zamienić wizytę w zabawę (w odróżnieniu od dentystki taty, nic dziwnego, że tata nie pała entuzjazmem do zaplanowanego leczenia). Tu ważne jest coś jeszcze – decyzję o wizycie u dentysty mama podejmuje pod wpływem silnego wzburzenia i nie pozwala rodzinie na żadne dyskusje. Swój stan wyjaśnia dopiero na końcu opowiadania – i przeprasza wszystkich za niemiłą atmosferę. Dzieci przekonują się zatem, że dorośli mają swoje problemy, które rzutować mogą na rodzinne nastroje i relacje, niekoniecznie to kilkulatki są przyczyną irytacji. Chociaż Basia czuje się niekomfortowo w związku z nieoczekiwanie złym humorem mamy, ma czyste sumienie i może nie przejmować się jej stresem, a przynajmniej nie brać go do siebie.
„Wielka księga przygód 3. Basia” to kolejny zbiór historyjek publikowanych wcześniej w osobnych tomikach. Maluchy zyskują w ten sposób edytorsko „poważniejszą” wersję ulubionych fabułek, a i szansę na częstsze spotkania z ulubioną bohaterką. W takim zestawie lepiej też widać, jak bardzo Zofia Stanecka dba o normalność swoich historii. Basia zachowuje się jak zwyczajne dziecko. Jej rodzice natomiast pełnią również rolę pedagogów. Kiedy tylko dostrzegają w Basi niepożądane postawy, natychmiast reagują. Zabierają córkę na poważne rozmowy (niekojarzące się z nieprzyjemnościami!), uświadamiają, że sami miewają podobne problemy, traktują Basię ze zrozumieniem – ale kiedy trzeba, potrafią też być bardzo stanowczy i domagać się przestrzegania zasad. Dzięki temu Basia ma szansę wyrosnąć na zwykłą osobę, nie odstrasza czytelników ani przesadnie wzorowym zachowaniem, ani domowymi kodeksami. Zofia Stanecka mimochodem podrzuca dorosłym wskazówki i porady dotyczące wychowywania malucha. Kieruje uwagę na pułapki i niebezpieczeństwa skomercjalizowanego świata, uczy, jak uchronić najmłodszych przed wpływem reklam czy przed zgubnymi nałogami. Do trafionych tekstów dochodzą jeszcze budzące uznanie (bo „prawdziwe”) ilustracje Marianny Oklejak – jeden z wielu powodów, dla których maluchy do tej publikacji będą chciały wracać. Basia w dalszym ciągu pokazuje rówieśnikom, czego nie trzeba się bać – a gromadzona przez nią wiedza przyda się wszystkim odbiorcom.
Życie kilkulatki
Wielu rzeczy z normalnego świata dorosłych pięcioletnia Basia jeszcze nie rozumie. Nie wie, na przykład, jakie są pułapki sklepowych promocji i dlaczego dorośli nie chcą wydawać wszystkich pieniędzy na słodycze. Trudno jej zresztą zaakceptować słodyczowe ograniczenia, przynajmniej dopóki nie dowie się, jakie są wady uzależnienia od cukru. Zofia Stanecka znajduje również sposób na zredukowanie czasu spędzonego przed telewizorem – w zamian proponuje całej rodzinie przygotowanie własnego „telewizyjnego” programu, czyli, w efekcie, znakomitą zabawę dla wszystkich. Basia jest typowym dzieckiem, które łatwo ulega wpływom rówieśników. W odróżnieniu od Anielki, mającej niezłomny charakter i rodziców o zdecydowanych poglądach, Basia często chciałaby mieć to samo, co jej koledzy. Zdarza się, że jest to telefon komórkowy (koniecznie z zestawem gier) lub… modne ubrania. Tym tematom przygląda się Zofia Stanecka z uwagą, przekonując dzieci, że czasem zabawkowy telefon wystarcza, a ubrania z lumpeksu dorównają tym drogim z ekskluzywnych sklepów, zwłaszcza że można ich kupić dużo więcej. Basia nie wie jeszcze, na czym polega moda, ale rodzice już potrafią stłumić jej żądzę posiadania, sztucznie rozdmuchiwaną przez otoczenie. Obrazu Basi dopełniają tu jeszcze dwie sytuacje: w pierwszej dziewczynka jest chora i musi zmierzyć się z potężnym rozczarowaniem (miała odwiedzić dziadków), później natomiast boi się o dziadka, który wylądował w szpitalu. W drugiej cała rodzina Basi wybiera się do dentysty – stomatolog ma dobre podejście do dzieci i potrafi zamienić wizytę w zabawę (w odróżnieniu od dentystki taty, nic dziwnego, że tata nie pała entuzjazmem do zaplanowanego leczenia). Tu ważne jest coś jeszcze – decyzję o wizycie u dentysty mama podejmuje pod wpływem silnego wzburzenia i nie pozwala rodzinie na żadne dyskusje. Swój stan wyjaśnia dopiero na końcu opowiadania – i przeprasza wszystkich za niemiłą atmosferę. Dzieci przekonują się zatem, że dorośli mają swoje problemy, które rzutować mogą na rodzinne nastroje i relacje, niekoniecznie to kilkulatki są przyczyną irytacji. Chociaż Basia czuje się niekomfortowo w związku z nieoczekiwanie złym humorem mamy, ma czyste sumienie i może nie przejmować się jej stresem, a przynajmniej nie brać go do siebie.
„Wielka księga przygód 3. Basia” to kolejny zbiór historyjek publikowanych wcześniej w osobnych tomikach. Maluchy zyskują w ten sposób edytorsko „poważniejszą” wersję ulubionych fabułek, a i szansę na częstsze spotkania z ulubioną bohaterką. W takim zestawie lepiej też widać, jak bardzo Zofia Stanecka dba o normalność swoich historii. Basia zachowuje się jak zwyczajne dziecko. Jej rodzice natomiast pełnią również rolę pedagogów. Kiedy tylko dostrzegają w Basi niepożądane postawy, natychmiast reagują. Zabierają córkę na poważne rozmowy (niekojarzące się z nieprzyjemnościami!), uświadamiają, że sami miewają podobne problemy, traktują Basię ze zrozumieniem – ale kiedy trzeba, potrafią też być bardzo stanowczy i domagać się przestrzegania zasad. Dzięki temu Basia ma szansę wyrosnąć na zwykłą osobę, nie odstrasza czytelników ani przesadnie wzorowym zachowaniem, ani domowymi kodeksami. Zofia Stanecka mimochodem podrzuca dorosłym wskazówki i porady dotyczące wychowywania malucha. Kieruje uwagę na pułapki i niebezpieczeństwa skomercjalizowanego świata, uczy, jak uchronić najmłodszych przed wpływem reklam czy przed zgubnymi nałogami. Do trafionych tekstów dochodzą jeszcze budzące uznanie (bo „prawdziwe”) ilustracje Marianny Oklejak – jeden z wielu powodów, dla których maluchy do tej publikacji będą chciały wracać. Basia w dalszym ciągu pokazuje rówieśnikom, czego nie trzeba się bać – a gromadzona przez nią wiedza przyda się wszystkim odbiorcom.
poniedziałek, 23 lutego 2015
Lucjan i Maciej: Make Life Harder
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Życie na języku
Lucjan i Maciej robią to samo, co od lat uprawiają niemal wszyscy felietoniści pragnący chwały i poklasku: opisują codzienność, zaprzęgając do tego satyrę i ironię. Ich atutem dzisiaj jest język oraz dobre uchwycenie mód społecznych. To dzięki zmysłowi obserwacji „Make Life Harder” przybiera formę poradnika (czy też antyporadnika). Młodsze pokolenie błaznów bez pretensji do wielkiej literatury może zwrócić na siebie uwagę w prześmiewczej i bezkompromisowej publikacji. Dlaczego „Make Life Harder” może oglądać światło dzienne (co dziwi w narracji i samych autorów)? Bo dobrze imituje prawdziwość. Takim językiem jeszcze przez chwilę będą się posługiwać młodzi zbuntowani, tak będą podważać dawne autorytety i obecne trendy. Jeszcze przez chwilę, bo następni wykreują sobie nowych idoli i o „Make Life Harder” zapomną tak samo jak ci, których „poradnikowe” wygłupy nie przekonają. „Make Life Harder” to wyraz buntu, a może bunciku, próba wykreowania własnej rzeczywistości, a przynajmniej naprawiania tej zastanej bez wiary w powodzenie.
Od początku uderza tu gra formą. Autorzy decydują się na kalendarzowy rytm (to przecież blog uklasyczniony, czyli znowu przełamywanie konwencji i dyktatu mediów). Proponują zbliżone do „W oparach absurdu” prześmiewcze opisy kolejnych miesięcy (warto zaznaczyć, że nie powielają tu swoich dowcipów) i… wprowadzają horoskopy dla urodzonych w danym miesiącu. Horoskopy, oczywiście, satyryczne – ze szczegółowym określeniem sposobu poczęcia i charakterystykami rodziców zainteresowanego. Dalej przychodzi czas na analizę kilku wybranych tematów. Lucjan i Maciej wyśmiewają się ze wszystkiego. Piszą o kacu, „świętach”, służbie zdrowia, kibicowaniu, modzie, kinematografii, patriotyzmie czy hejcie – wachlarz zagadnień jest naprawdę szeroki, a uogólnienia pozwalają wskazywać słabe punkty kolejnych motywów. Lucjan i Maciej z zasady nie chwalą, a wyszydzają. Rodzajem pochwały, czy szacunku, jest w ich oczach poziom „zajebistości” – więc tak do końca nie wiadomo, czy to uznanie, czy zawoalowany hejt. Wszystko, co w odczuciu autorów zajebiste nie jest, doczeka się wydrwienia. Największego – na poziomie retoryki.
Znakiem rozpoznawczym autorów są porównania. Czasem zabawne, czasem kontrowersyjne, czasem wykraczające poza granice dobrego smaku. Bez nich „Make Life Harder” nie miałoby wewnętrznego ognia, siły przebicia ani mocy. Do porównań dochodzą obrazowe i absurdalne przepisy na dostosowanie się do panujących mód (oczywiście to wskazówki a rebours). Ostry język potęguje jeszcze prześmiewczy charakter tomu – „Make Life Harder” to częściej humor z „Mistrzów” niż z Goscinny’ego. Lucjan i Maciej to w tym wypadku bardziej zjawisko kulturowe, znak czasów (i internetów) niż klasyczni publicyści. Oni nie walczą o poprawę istniejącego stanu rzeczy – oni dokonują dekonstrukcji fałszywych idei i narzucanych poglądów. Uderzają w obyczajowość dla funu, nikomu nie stawiają pomnika. Prezentują typowy dla buntowników rytm negacji – tyle że nie negują wartości, obnażają za to płytkość i bezwartościowość skomercjalizowanego świata. A tak naprawdę wcale nie zależy im na zwycięstwie w tej dziwnej walce. Próbują tylko zostać zauważeni, zyskać sławę i w ten sposób podłączyć się do rzeczywistości medialnej, którą krytykują. „Make Life Harder” to typowy obrazek naszych czasów – wyzywający i prześmiewczy, na pierwszy rzut oka rozrywkowy i płytki, a przecież wszechobecna tu ironia to inteligentna forma rozrywki. Można taką książkę czytać dla śmiechu – albo żeby sprawdzić, co bezkompromisowi autorzy (nie – autorytety) mają do powiedzenia na temat codzienności. I, najważniejsze, w jaki sposób to mówią – bo nawet gdy posiłkują się banałami, język uprzyjemnia lekturę oraz gromadzenie doświadczeń.
Życie na języku
Lucjan i Maciej robią to samo, co od lat uprawiają niemal wszyscy felietoniści pragnący chwały i poklasku: opisują codzienność, zaprzęgając do tego satyrę i ironię. Ich atutem dzisiaj jest język oraz dobre uchwycenie mód społecznych. To dzięki zmysłowi obserwacji „Make Life Harder” przybiera formę poradnika (czy też antyporadnika). Młodsze pokolenie błaznów bez pretensji do wielkiej literatury może zwrócić na siebie uwagę w prześmiewczej i bezkompromisowej publikacji. Dlaczego „Make Life Harder” może oglądać światło dzienne (co dziwi w narracji i samych autorów)? Bo dobrze imituje prawdziwość. Takim językiem jeszcze przez chwilę będą się posługiwać młodzi zbuntowani, tak będą podważać dawne autorytety i obecne trendy. Jeszcze przez chwilę, bo następni wykreują sobie nowych idoli i o „Make Life Harder” zapomną tak samo jak ci, których „poradnikowe” wygłupy nie przekonają. „Make Life Harder” to wyraz buntu, a może bunciku, próba wykreowania własnej rzeczywistości, a przynajmniej naprawiania tej zastanej bez wiary w powodzenie.
Od początku uderza tu gra formą. Autorzy decydują się na kalendarzowy rytm (to przecież blog uklasyczniony, czyli znowu przełamywanie konwencji i dyktatu mediów). Proponują zbliżone do „W oparach absurdu” prześmiewcze opisy kolejnych miesięcy (warto zaznaczyć, że nie powielają tu swoich dowcipów) i… wprowadzają horoskopy dla urodzonych w danym miesiącu. Horoskopy, oczywiście, satyryczne – ze szczegółowym określeniem sposobu poczęcia i charakterystykami rodziców zainteresowanego. Dalej przychodzi czas na analizę kilku wybranych tematów. Lucjan i Maciej wyśmiewają się ze wszystkiego. Piszą o kacu, „świętach”, służbie zdrowia, kibicowaniu, modzie, kinematografii, patriotyzmie czy hejcie – wachlarz zagadnień jest naprawdę szeroki, a uogólnienia pozwalają wskazywać słabe punkty kolejnych motywów. Lucjan i Maciej z zasady nie chwalą, a wyszydzają. Rodzajem pochwały, czy szacunku, jest w ich oczach poziom „zajebistości” – więc tak do końca nie wiadomo, czy to uznanie, czy zawoalowany hejt. Wszystko, co w odczuciu autorów zajebiste nie jest, doczeka się wydrwienia. Największego – na poziomie retoryki.
Znakiem rozpoznawczym autorów są porównania. Czasem zabawne, czasem kontrowersyjne, czasem wykraczające poza granice dobrego smaku. Bez nich „Make Life Harder” nie miałoby wewnętrznego ognia, siły przebicia ani mocy. Do porównań dochodzą obrazowe i absurdalne przepisy na dostosowanie się do panujących mód (oczywiście to wskazówki a rebours). Ostry język potęguje jeszcze prześmiewczy charakter tomu – „Make Life Harder” to częściej humor z „Mistrzów” niż z Goscinny’ego. Lucjan i Maciej to w tym wypadku bardziej zjawisko kulturowe, znak czasów (i internetów) niż klasyczni publicyści. Oni nie walczą o poprawę istniejącego stanu rzeczy – oni dokonują dekonstrukcji fałszywych idei i narzucanych poglądów. Uderzają w obyczajowość dla funu, nikomu nie stawiają pomnika. Prezentują typowy dla buntowników rytm negacji – tyle że nie negują wartości, obnażają za to płytkość i bezwartościowość skomercjalizowanego świata. A tak naprawdę wcale nie zależy im na zwycięstwie w tej dziwnej walce. Próbują tylko zostać zauważeni, zyskać sławę i w ten sposób podłączyć się do rzeczywistości medialnej, którą krytykują. „Make Life Harder” to typowy obrazek naszych czasów – wyzywający i prześmiewczy, na pierwszy rzut oka rozrywkowy i płytki, a przecież wszechobecna tu ironia to inteligentna forma rozrywki. Można taką książkę czytać dla śmiechu – albo żeby sprawdzić, co bezkompromisowi autorzy (nie – autorytety) mają do powiedzenia na temat codzienności. I, najważniejsze, w jaki sposób to mówią – bo nawet gdy posiłkują się banałami, język uprzyjemnia lekturę oraz gromadzenie doświadczeń.
niedziela, 22 lutego 2015
Stanisław Tekieli: Burdubasta albo skapcaniały osioł, czyli łacina dla snobów. 139 sentencji i powiedzeń łacińskich w sposób jak najprostszy wyłożonych, z pretensjonalnymi cokolwiek przypisami filologiczno-kulturowymi
Poradnia K, Warszawa 2015.
Powrót do łaciny
Stanisław Tekieli bawi się łaciną. Wychodzi z założenia, że tym językiem nie można już dzisiaj nikogo zainteresować. Ostatnie nastolatki śledzą jeszcze powiedzenia ojca Borejko z Jeżycjady, jeszcze czasem dziennikarze chcący wzbogacić swój styl sięgają do słowników po charakterystyczne określenia (ale już bez znajomości ich poprawnej odmiany) – ale teza jest raczej przykra: coraz mniej ludzi rozumie sentencje i zwroty łacińskie i coraz mniej potrafi się nimi posługiwać. „Burdubasta albo skapcaniały osioł, czyli łacina dla snobów” to tomik, który furory na rynku literackim nie zrobi. Trafi do garstki filologów, na półki „varia” w księgarniach, ale nie ma szansy wstrząsnąć społeczeństwem. Przede wszystkim dlatego, że mało kto dostrzega dzisiaj przydatność łaciny w budowaniu porozumienia.
Tekieli decyduje się zatem na literackie zabawy. Wybiera sobie łacińskie powiedzenie (lub kilka powiedzeń), niegdyś obecne nawet w języku potocznym, a już na pewno znane każdemu wykształconemu człowiekowi i… wplata je w wierszyk. Wplata z różnym skutkiem – czasami musi zrezygnować z pozornie nieznaczących słów dla zachowania rytmu, czasami daje się zwieść serii rymów gramatycznych, nieoklepanych wprawdzie, ale jednak bolesnych w przypadku filologicznych zabaw. Bywa, że błyśnie pomysłem na puentę, czasami jednak wprowadza rymowanki bez większego przekonania, jakby obecność łacińskiego zwrotu była jedynym usprawiedliwieniem jej bytu. Część rymowanych utworków można by bez szkody dla całości skrócić – zresztą zwięzłość na dobre wyszłaby zamierzonym dowcipom, o czym niekiedy Stanisław Tekieli nie pamięta.
Po rymowance przychodzi czas na edukowanie odbiorców. Autor wyjaśnia znaczenie łacińskiej frazy, wskazuje, gdzie można znaleźć rozpoznawalne już dzięki niej słówka, uczy poprawnej wymowy. Tłumaczy się też z zabaw w wierszykach, kiedy na przykład stosuje żart oparty na wieloznaczności, podkreśla, że w łacinie nie miałby on racji bytu. Wyjaśnienia z tego tomiku trochę przypominają wstępy do tematycznych felietonów. Tekieli rozbudza apetyty i wskazuje potencjał łaciny – ale stara się nie rozwijać tematu, żeby nie wywołać wrażenia przesytu i zmęczenia u odbiorców. Wystarcza mu, że przywraca sformułowania dawniej oczywiste i naturalne do zbiorowej świadomości. Co ciekawe, w tekstach-komentarzach okazuje się bardziej dowcipny niż w rymowankach – nie krępuje go tu nienaturalna dla niego forma, może więc wykazać się poczuciem humoru w przywracaniu czy naprawianiu kultury językowej.
„Burdubasta” pełen jest językowych zabaw i skojarzeń. Jeden zwrot łaciński staje się źródłem szeregu zestawień z innymi frazami i pretekstem do ich przywoływania. Tekieli z tematem rozprawia się szybko, żeby nie znudzić i tak często niechętnych łacinie czytelników. Jego publikacja nie przyczyni się do nagłego wzrostu zainteresowania łaciną – to po prostu ciekawostka, próba nawiązania do zapomnianych już obszarów kultury języka. Mimo wszystko Tekieli stara się przemówić do wyobraźni odbiorców, stosuje rozmaite mnemotechniki, żeby mimochodem nauczyć ich czegoś. „Burdubasta” to propozycja dla czytelników ciekawych językowych przemian, zestaw okołosłownikowych rozważań podanych z humorem i jak najprościej. Stanisław Tekieli podejmuje nierówną walkę o kształt języka – i przypomina o genezie wymierających już zwrotów. Pozwala zrozumieć znaczenia, wpaja zasady stosowania – a wszystko to pod pretekstem zabawy i przytaczania anegdot. Chociaż rewolucji stylistycznej autor nie wywoła, jego tomikowi warto się przyjrzeć.
Powrót do łaciny
Stanisław Tekieli bawi się łaciną. Wychodzi z założenia, że tym językiem nie można już dzisiaj nikogo zainteresować. Ostatnie nastolatki śledzą jeszcze powiedzenia ojca Borejko z Jeżycjady, jeszcze czasem dziennikarze chcący wzbogacić swój styl sięgają do słowników po charakterystyczne określenia (ale już bez znajomości ich poprawnej odmiany) – ale teza jest raczej przykra: coraz mniej ludzi rozumie sentencje i zwroty łacińskie i coraz mniej potrafi się nimi posługiwać. „Burdubasta albo skapcaniały osioł, czyli łacina dla snobów” to tomik, który furory na rynku literackim nie zrobi. Trafi do garstki filologów, na półki „varia” w księgarniach, ale nie ma szansy wstrząsnąć społeczeństwem. Przede wszystkim dlatego, że mało kto dostrzega dzisiaj przydatność łaciny w budowaniu porozumienia.
Tekieli decyduje się zatem na literackie zabawy. Wybiera sobie łacińskie powiedzenie (lub kilka powiedzeń), niegdyś obecne nawet w języku potocznym, a już na pewno znane każdemu wykształconemu człowiekowi i… wplata je w wierszyk. Wplata z różnym skutkiem – czasami musi zrezygnować z pozornie nieznaczących słów dla zachowania rytmu, czasami daje się zwieść serii rymów gramatycznych, nieoklepanych wprawdzie, ale jednak bolesnych w przypadku filologicznych zabaw. Bywa, że błyśnie pomysłem na puentę, czasami jednak wprowadza rymowanki bez większego przekonania, jakby obecność łacińskiego zwrotu była jedynym usprawiedliwieniem jej bytu. Część rymowanych utworków można by bez szkody dla całości skrócić – zresztą zwięzłość na dobre wyszłaby zamierzonym dowcipom, o czym niekiedy Stanisław Tekieli nie pamięta.
Po rymowance przychodzi czas na edukowanie odbiorców. Autor wyjaśnia znaczenie łacińskiej frazy, wskazuje, gdzie można znaleźć rozpoznawalne już dzięki niej słówka, uczy poprawnej wymowy. Tłumaczy się też z zabaw w wierszykach, kiedy na przykład stosuje żart oparty na wieloznaczności, podkreśla, że w łacinie nie miałby on racji bytu. Wyjaśnienia z tego tomiku trochę przypominają wstępy do tematycznych felietonów. Tekieli rozbudza apetyty i wskazuje potencjał łaciny – ale stara się nie rozwijać tematu, żeby nie wywołać wrażenia przesytu i zmęczenia u odbiorców. Wystarcza mu, że przywraca sformułowania dawniej oczywiste i naturalne do zbiorowej świadomości. Co ciekawe, w tekstach-komentarzach okazuje się bardziej dowcipny niż w rymowankach – nie krępuje go tu nienaturalna dla niego forma, może więc wykazać się poczuciem humoru w przywracaniu czy naprawianiu kultury językowej.
„Burdubasta” pełen jest językowych zabaw i skojarzeń. Jeden zwrot łaciński staje się źródłem szeregu zestawień z innymi frazami i pretekstem do ich przywoływania. Tekieli z tematem rozprawia się szybko, żeby nie znudzić i tak często niechętnych łacinie czytelników. Jego publikacja nie przyczyni się do nagłego wzrostu zainteresowania łaciną – to po prostu ciekawostka, próba nawiązania do zapomnianych już obszarów kultury języka. Mimo wszystko Tekieli stara się przemówić do wyobraźni odbiorców, stosuje rozmaite mnemotechniki, żeby mimochodem nauczyć ich czegoś. „Burdubasta” to propozycja dla czytelników ciekawych językowych przemian, zestaw okołosłownikowych rozważań podanych z humorem i jak najprościej. Stanisław Tekieli podejmuje nierówną walkę o kształt języka – i przypomina o genezie wymierających już zwrotów. Pozwala zrozumieć znaczenia, wpaja zasady stosowania – a wszystko to pod pretekstem zabawy i przytaczania anegdot. Chociaż rewolucji stylistycznej autor nie wywoła, jego tomikowi warto się przyjrzeć.
Sue Bentley: Magiczny kotek. Niezwykły przyjaciel
Wilga, Warszawa 2015.
Czary w życiu
To magiczne kotki i pieski zawojowały wyobraźnię dzieci. Jeden schemat, wykorzystywany w całych seriach minipowieści, z jednej strony dorosłych odrzuca jako męcząco powtarzalny, a z drugie – zapewnia najmłodszym rozrywkę. Odnosi się do znanego wszystkim marzenia o posiadaniu własnego zwierzęcia. W dodatku to zwierzę, jeśli przypadkiem ma jeszcze magiczne właściwości, staje się prostym remedium na rozmaite problemy. Płomyk jest kotkiem, który w różnych wersjach „kolorystycznych” szuka przyjaciela i schronienia wśród dzieci. Wydaje się małym i bezbronnym rozczulającym stworzeniem – ale to zaczarowany biały lew. Jeszcze nie może walczyć o władzę w swojej ojczyźnie. Na razie musi uciekać przed groźnym i niebezpiecznym wujem. Na szczęście trafia do życzliwej dziewczynki, która zajmie się nim bardzo troskliwie.
Madzia, bohaterka „Niezwykłego przyjaciela” ma nogę w gipsie. Nie dość więc, że omijają ją wakacyjne rozrywki, to jeszcze bohaterka nie może bronić się przed innymi. Nie brakuje takich, którzy z chęcią zrobiliby jej krzywdę dla samej przyjemności dręczenia młodszych i słabszych. Kiedy na drodze Madzi pojawia się Płomyk, kilkulatka może poczuć się bezpiecznie. Kotek od początku zdradza swoje magiczne umiejętności. Potrafi między innymi stać się niewidzialny, wie też, jak uleczyć rany magią. Pomoże szybko posprzątać pokój i zatrzeć ślady różnych konfliktów. Wie, co zrobić, żeby inni nie odkryli jego tajemnicy – a robi to nie tylko, żeby nie sprawiać kłopotów Madzi. Pamięta o tym, że jest ścigany przez wrogów.
W „Niezwykłym przyjacielu” pojawia się też Hela, właścicielka pięknego szczeniaka, Burzy. Chociaż Płomyk i Burza nie przypadają sobie do gustu, muszą razem działać. Zwłaszcza że oba zwierzaki pochodzą z magicznej krainy. Osiągają trudną sztukę porozumienia dla wspólnego dobra. Tymczasem Madzi bardzo zależy na przyjaźni z Helą. Jej nie musi tłumaczyć, jak zachowują się magiczne zwierzęta. Tu znajdzie zrozumienie, a i wspólny sekret nie pozostanie bez znaczenia dla znajomości.
„Magiczny kotek. Niezwykły przyjaciel” to minipowieść błyskawiczna. Akcja dzieje się tu w kreskówkowym tempie, bohaterka nie ma czasu na dylematy związane z obecnością magicznego pupila – nie może też silnie przeżywać nieuchronnego rozstania. To magia katalizuje opowieść: problemy, które normalnie zostałyby z postaciami na dłużej, tu znikają od razu po interwencji Płomyka. Dzieci nie mają nawet czasu na to, by przejąć się sytuacją – wszystko zostanie w mig naprawione lub ukryte, a dorośli o niczym się nie dowiedzą. Taki zabieg pozwala bohaterkom przeżywać przygodę za przygodą bez poważnych psychologicznych konsekwencji. Ma to i swój mankament: z tak przygotowanej historyjki dzieci nie nauczą się samodzielnego rozwiązywania problemów. Przecież w prawdziwym świecie żaden magiczny zwierzak nie upora się z prześladowcami, a pokój sam się nie posprząta. Wydaje się, że Sue Bentley chce po prostu zabawić najmłodszych odbiorców, zapewnić im miłą rozrywkę bez lęków. To ciekawość będzie przekonywać maluchy do lektury, może nawet samodzielnej – w tym akurat pomoże bardzo duży druk. Historii z tego typu fabułą jest już na rynku wiele – Bentley wcale nie zamierza wyróżniać się oryginalnością czy podejściem do tematu. Ale zapewnia dzieciom porcję niezwykłych marzeń – łączy prawdziwą tęsknotę za domowym zwierzęciem z kreskówkową, nieprawdopodobną za to bardzo modną historią. „Niezwykły przyjaciel” nie jest lekturą ambitną czy wymagającą – to minipowieść w rytmie pop, podporządkowana oczekiwaniom odbiorców i trendom w literaturze czwartej. Magiczny kotek to jeden z wielu podobnych bohaterów – a i tak kilkulatki zaintryguje.
Czary w życiu
To magiczne kotki i pieski zawojowały wyobraźnię dzieci. Jeden schemat, wykorzystywany w całych seriach minipowieści, z jednej strony dorosłych odrzuca jako męcząco powtarzalny, a z drugie – zapewnia najmłodszym rozrywkę. Odnosi się do znanego wszystkim marzenia o posiadaniu własnego zwierzęcia. W dodatku to zwierzę, jeśli przypadkiem ma jeszcze magiczne właściwości, staje się prostym remedium na rozmaite problemy. Płomyk jest kotkiem, który w różnych wersjach „kolorystycznych” szuka przyjaciela i schronienia wśród dzieci. Wydaje się małym i bezbronnym rozczulającym stworzeniem – ale to zaczarowany biały lew. Jeszcze nie może walczyć o władzę w swojej ojczyźnie. Na razie musi uciekać przed groźnym i niebezpiecznym wujem. Na szczęście trafia do życzliwej dziewczynki, która zajmie się nim bardzo troskliwie.
Madzia, bohaterka „Niezwykłego przyjaciela” ma nogę w gipsie. Nie dość więc, że omijają ją wakacyjne rozrywki, to jeszcze bohaterka nie może bronić się przed innymi. Nie brakuje takich, którzy z chęcią zrobiliby jej krzywdę dla samej przyjemności dręczenia młodszych i słabszych. Kiedy na drodze Madzi pojawia się Płomyk, kilkulatka może poczuć się bezpiecznie. Kotek od początku zdradza swoje magiczne umiejętności. Potrafi między innymi stać się niewidzialny, wie też, jak uleczyć rany magią. Pomoże szybko posprzątać pokój i zatrzeć ślady różnych konfliktów. Wie, co zrobić, żeby inni nie odkryli jego tajemnicy – a robi to nie tylko, żeby nie sprawiać kłopotów Madzi. Pamięta o tym, że jest ścigany przez wrogów.
W „Niezwykłym przyjacielu” pojawia się też Hela, właścicielka pięknego szczeniaka, Burzy. Chociaż Płomyk i Burza nie przypadają sobie do gustu, muszą razem działać. Zwłaszcza że oba zwierzaki pochodzą z magicznej krainy. Osiągają trudną sztukę porozumienia dla wspólnego dobra. Tymczasem Madzi bardzo zależy na przyjaźni z Helą. Jej nie musi tłumaczyć, jak zachowują się magiczne zwierzęta. Tu znajdzie zrozumienie, a i wspólny sekret nie pozostanie bez znaczenia dla znajomości.
„Magiczny kotek. Niezwykły przyjaciel” to minipowieść błyskawiczna. Akcja dzieje się tu w kreskówkowym tempie, bohaterka nie ma czasu na dylematy związane z obecnością magicznego pupila – nie może też silnie przeżywać nieuchronnego rozstania. To magia katalizuje opowieść: problemy, które normalnie zostałyby z postaciami na dłużej, tu znikają od razu po interwencji Płomyka. Dzieci nie mają nawet czasu na to, by przejąć się sytuacją – wszystko zostanie w mig naprawione lub ukryte, a dorośli o niczym się nie dowiedzą. Taki zabieg pozwala bohaterkom przeżywać przygodę za przygodą bez poważnych psychologicznych konsekwencji. Ma to i swój mankament: z tak przygotowanej historyjki dzieci nie nauczą się samodzielnego rozwiązywania problemów. Przecież w prawdziwym świecie żaden magiczny zwierzak nie upora się z prześladowcami, a pokój sam się nie posprząta. Wydaje się, że Sue Bentley chce po prostu zabawić najmłodszych odbiorców, zapewnić im miłą rozrywkę bez lęków. To ciekawość będzie przekonywać maluchy do lektury, może nawet samodzielnej – w tym akurat pomoże bardzo duży druk. Historii z tego typu fabułą jest już na rynku wiele – Bentley wcale nie zamierza wyróżniać się oryginalnością czy podejściem do tematu. Ale zapewnia dzieciom porcję niezwykłych marzeń – łączy prawdziwą tęsknotę za domowym zwierzęciem z kreskówkową, nieprawdopodobną za to bardzo modną historią. „Niezwykły przyjaciel” nie jest lekturą ambitną czy wymagającą – to minipowieść w rytmie pop, podporządkowana oczekiwaniom odbiorców i trendom w literaturze czwartej. Magiczny kotek to jeden z wielu podobnych bohaterów – a i tak kilkulatki zaintryguje.
sobota, 21 lutego 2015
Hergé: Przygody Tintina. Krab o złotych szczypcach
Egmont, Warszawa 2015.
Pogoń za przemytnikami
Tintin to postać, która wprowadza młodych odbiorców w świat kryminału – bezpiecznie, bo pod osłoną dziecięcego komiksu. W tomiku „Krab o złotych szczypcach” bardzo utalentowany detektyw wpada na trop afery narkotykowej. Puszki po krabach służą do przemytu na wielką skalę. Wprawdzie istnieje dwóch śledczych, Tajniak i Jawniak, którzy z zapałem zabierają się do pracy, ale… nie grzeszą oni specjalnie bystrością i popełniają liczne zabawne błędy. Znacznie mądrzejszy od nich jest Miluś, wierny piesek Tintina. Bohater rusza tropem przestępców. Nie prowadzi śledztwa wyłącznie metodą dedukcji – bierze się do działania. A to oznacza, że bez przerwy narażać się będzie na niebezpieczeństwa i wpadać w tarapaty. Wrogowie znajdują się na każdym kroku.
„Krab o złotych szczypcach” to tomik klasyczny i przesycony przygodami. Zaczyna się od detalu: puszki, która staje się katalizatorem i symbolem akcji. W odpowiednim momencie Hergé wprowadza informatorów, którzy pokierują Tintinem. A gdy już dzielny bohater wkroczy na statek, przeniesie się niemal do innej rzeczywistości. Teraz ekstremalne sytuacje będą mu się przydarzać z zadziwiającą częstotliwością. Tintin przeżyje między innymi więzienie na statku, ucieczkę w szalupie po wzbudzonym morzu, lot hydroplanem czy podróż przez pustynię – a wszystko w towarzystwie marynarza-alkoholika, człowieka nieprzewidywalnego (i przez nieobliczalność również zabawnego). Nie zabraknie tu kłótni, pościgów, międzykulturowych nieporozumień i prawdziwej rywalizacji. Tak, że proces rozwiązywania zagadki to tylko jeden, niekoniecznie najważniejszy, element kryminalnego komiksu. Wyolbrzymienia i kontrasty przypominają o bajkowości fabuły – podobnie jak mówiący pies bohatera. Tintin z reguły jest poważny (chociaż jego wygląd nie kojarzy się z tropieniem przestępców, raczej z dziecinnością – ze względu na niemowlęco gładką twarz i blond loczek), tak też traktuje swoją pracę. Nie może przecież cieszyć się z awanturniczych historii, bo straciłby na wiarygodności w oczach dzieci.
Bohaterowie z przygód Tintina są bardzo charakterystyczni i określani dzięki wyrazistym cechom charakteru. Hergé nie próbuje przerażać, tu nawet bandyci wyglądają raczej swojsko – mimo „dorosłego” tematu w fabule. Postacie mają dopracowane na rysunkach sylwetki i twarze – odbywa się to najczęściej kosztem tła. Tintin przemierza różne kraje i różne scenerie, ale Hergé najczęściej koncentruje się na dwóch aspektach pracy: tekście w dymku (obszerne są zwłaszcza w niezbędnych w wyjaśnieniu tajemnicy kadrach) i na ruchu bohatera. Tło zostaje często sprowadzone do koloru lub desenia, w pobliżu Tintina nie ma nic, co odwracałoby uwagę od istoty opowieści.
„Krab o złotych szczypcach” jest próbą pokazania najmłodszym potencjału gatunku i eksperymentowaniem z granicami kryminału w komiksie. Ta historia liczy sobie już kilkadziesiąt lat, jest więc również w dzisiejszym odbiorze szansą na obserwowanie zmian w historyjkach obrazkowych. Tintin jest bohaterem dla dzieci – dorosłych przypuszczalnie zmęczyłaby jego poprawność, schematyczność i przewidywalność sukcesów. Dzieci otrzymują natomiast cały szereg odważnych przygód w niezwykłych miejscach – temat sam w sobie jest ciekawy i wyzwalający adrenalinę. Tintin jako pierwszy przewodnik po sprawach kryminalnych dzisiaj wydaje się dosyć naiwny – a przecież to bohater, któremu można też pozazdrościć przeżyć.
Pogoń za przemytnikami
Tintin to postać, która wprowadza młodych odbiorców w świat kryminału – bezpiecznie, bo pod osłoną dziecięcego komiksu. W tomiku „Krab o złotych szczypcach” bardzo utalentowany detektyw wpada na trop afery narkotykowej. Puszki po krabach służą do przemytu na wielką skalę. Wprawdzie istnieje dwóch śledczych, Tajniak i Jawniak, którzy z zapałem zabierają się do pracy, ale… nie grzeszą oni specjalnie bystrością i popełniają liczne zabawne błędy. Znacznie mądrzejszy od nich jest Miluś, wierny piesek Tintina. Bohater rusza tropem przestępców. Nie prowadzi śledztwa wyłącznie metodą dedukcji – bierze się do działania. A to oznacza, że bez przerwy narażać się będzie na niebezpieczeństwa i wpadać w tarapaty. Wrogowie znajdują się na każdym kroku.
„Krab o złotych szczypcach” to tomik klasyczny i przesycony przygodami. Zaczyna się od detalu: puszki, która staje się katalizatorem i symbolem akcji. W odpowiednim momencie Hergé wprowadza informatorów, którzy pokierują Tintinem. A gdy już dzielny bohater wkroczy na statek, przeniesie się niemal do innej rzeczywistości. Teraz ekstremalne sytuacje będą mu się przydarzać z zadziwiającą częstotliwością. Tintin przeżyje między innymi więzienie na statku, ucieczkę w szalupie po wzbudzonym morzu, lot hydroplanem czy podróż przez pustynię – a wszystko w towarzystwie marynarza-alkoholika, człowieka nieprzewidywalnego (i przez nieobliczalność również zabawnego). Nie zabraknie tu kłótni, pościgów, międzykulturowych nieporozumień i prawdziwej rywalizacji. Tak, że proces rozwiązywania zagadki to tylko jeden, niekoniecznie najważniejszy, element kryminalnego komiksu. Wyolbrzymienia i kontrasty przypominają o bajkowości fabuły – podobnie jak mówiący pies bohatera. Tintin z reguły jest poważny (chociaż jego wygląd nie kojarzy się z tropieniem przestępców, raczej z dziecinnością – ze względu na niemowlęco gładką twarz i blond loczek), tak też traktuje swoją pracę. Nie może przecież cieszyć się z awanturniczych historii, bo straciłby na wiarygodności w oczach dzieci.
Bohaterowie z przygód Tintina są bardzo charakterystyczni i określani dzięki wyrazistym cechom charakteru. Hergé nie próbuje przerażać, tu nawet bandyci wyglądają raczej swojsko – mimo „dorosłego” tematu w fabule. Postacie mają dopracowane na rysunkach sylwetki i twarze – odbywa się to najczęściej kosztem tła. Tintin przemierza różne kraje i różne scenerie, ale Hergé najczęściej koncentruje się na dwóch aspektach pracy: tekście w dymku (obszerne są zwłaszcza w niezbędnych w wyjaśnieniu tajemnicy kadrach) i na ruchu bohatera. Tło zostaje często sprowadzone do koloru lub desenia, w pobliżu Tintina nie ma nic, co odwracałoby uwagę od istoty opowieści.
„Krab o złotych szczypcach” jest próbą pokazania najmłodszym potencjału gatunku i eksperymentowaniem z granicami kryminału w komiksie. Ta historia liczy sobie już kilkadziesiąt lat, jest więc również w dzisiejszym odbiorze szansą na obserwowanie zmian w historyjkach obrazkowych. Tintin jest bohaterem dla dzieci – dorosłych przypuszczalnie zmęczyłaby jego poprawność, schematyczność i przewidywalność sukcesów. Dzieci otrzymują natomiast cały szereg odważnych przygód w niezwykłych miejscach – temat sam w sobie jest ciekawy i wyzwalający adrenalinę. Tintin jako pierwszy przewodnik po sprawach kryminalnych dzisiaj wydaje się dosyć naiwny – a przecież to bohater, któremu można też pozazdrościć przeżyć.
piątek, 20 lutego 2015
Joanna Tołłoczko: Quilling. Cuda z papieru. Daj się wkręcić!
Buchmann, Warszawa 2015.
Świat z pasków
Nie dziwi podtytuł publikacji „Quilling. Cuda z papieru” – nie tylko jako nawiązanie do innego poradnika tego wydawnictwa, ale też jako wyjątkowo trafne określenie na ozdoby przygotowywane przez Joannę Tołłoczko. Autorka pokazuje bowiem odbiorcom, jak w prosty sposób przygotować z wąskich pasków papieru wymyślne dekoracje. A ponieważ quilling zdaje się dopiero wstępować na blogi handmade’owe, krótki kurs przyda się wszystkim ozdabiającym i upiększającym otoczenie.
Joanna Tołłoczko zaczyna od absolutnych podstaw: przedstawia warsztat pracy i niezbędne narzędzia. Następnie przechodzi do krótkiego przeglądu podstawowych kształtów i form tak, by uniknąć potem powtarzania spraw elementarnych. Pierwsze kroki w quillingu stawia się z nią bardzo łatwo. Tołłoczko prowadzi przez kolejne wzory, stopniowo i nieznacznie zwiększając poziom trudności. Doskonale wie, że kto złapie bakcyla quillingu, z czasem sam zacznie szukać nowych wskazówek i kolejnych wyzwań. Na początku jednak skupia sie na tworzeniu papierowych kwiatów i całych kompozycji bukietowych. Te wprawki przydadzą się później w wielu wariantach: jako ozdoby kartek z życzeniami, części składowe papierowej biżuterii, ozdoby lub lalki na ołówki, płatki śniegu, gwiazdki, wianki czy „mobile” – trójwymiarowe maskotki do zawieszenia na przykład nad dziecięcym łóżeczkiem. Możliwości zdają się nie mieć końca, a autorka proponuje oryginalne i godne podziwu prace. Dzięki twórczym inspiracjom dużo łatwiej zabrać się do działania, zwłaszcza gdy ma się przed oczami kolejne cuda z papieru. Joanna Tołłoczko pokazuje też, jak wykorzystywać różne rodzaje papieru – od karbowanej bibuły po tekturę falistą. Odbiorcy potrzebować będą tylko trochę cierpliwości, żeby osiągnąć perfekcję w wytwarzaniu podobnych ozdób. Nawet wyobraźnia nie jest tak do końca wymagana, skoro autorka podsuwa gotowe projekty i szablony. Kreatywność przyjdzie z czasem i na pewno nie zniechęci początkujących: tu łatwo nabrać wprawy.
Quilling przyda się przede wszystkim zakochanym w stylu handmade. Służy nie tylko do dekorowania domu (ramki na zdjęcia, świąteczne ozdoby, dziecinne pokoje), ale i do upiększania opakowań prezentów. Stąd tak wiele projektów kartek okolicznościowych czy propozycji urozmaicania standardowych upominków własnoręcznie przygotowanymi detalami. Autorka swoje instrukcje wprowadza zawsze w kilku precyzyjnych punktach. Może sobie pozwolić na tekstową zwięzłość, bo i tak najważniejsze wyjaśnienia przejmuje warstwa graficzna. Nieprzypadkowo Piotr Syndoman, autor zdjęć, został tym razem umieszczony na okładce jako współautor tomu. „Quilling” jest nie tylko poradnikiem, ale też piękną albumową publikacją. Starannie dobrane i bajecznie kolorowe elementy zachęcają do wypróbowania podpowiedzi, a rezultaty, czyli gotowe prace, wprost olśniewają. To najlepsza reklama tej techniki pracy z papierem. Syndoman stawia na fotografie artystyczne – o praktycznym wydźwięku. Chce, żeby odbiorczynie nie tylko podziwiały papierowe kwiaty, ale też by same wzięły się do tworzenia. „Quilling” to propozycja nie tylko dla dorosłych – każdy, kto ma artystyczne zacięcie, może przymierzyć się do zamieszczonych tu wskazówek i znaleźć relaksujący sposób na spędzanie wolnego czasu. „Quilling. Cuda z papieru” to jeden z tych poradników, które są równocześnie reklamą mało znanej techniki. Ta publikacja, kierowana do zainteresowanych oryginalnym sposobem zdobienia, prowadzi czytelniczki przez nowe możliwości, jakie daje rękodzieło. Zapewne każda z odbiorczyń wypracuje sobie szybko własny styl i każda znajdzie najlepsze dla siebie wersje zastosowania papierowych ozdób – „Quilling” daje do tego dobre podstawy.
Świat z pasków
Nie dziwi podtytuł publikacji „Quilling. Cuda z papieru” – nie tylko jako nawiązanie do innego poradnika tego wydawnictwa, ale też jako wyjątkowo trafne określenie na ozdoby przygotowywane przez Joannę Tołłoczko. Autorka pokazuje bowiem odbiorcom, jak w prosty sposób przygotować z wąskich pasków papieru wymyślne dekoracje. A ponieważ quilling zdaje się dopiero wstępować na blogi handmade’owe, krótki kurs przyda się wszystkim ozdabiającym i upiększającym otoczenie.
Joanna Tołłoczko zaczyna od absolutnych podstaw: przedstawia warsztat pracy i niezbędne narzędzia. Następnie przechodzi do krótkiego przeglądu podstawowych kształtów i form tak, by uniknąć potem powtarzania spraw elementarnych. Pierwsze kroki w quillingu stawia się z nią bardzo łatwo. Tołłoczko prowadzi przez kolejne wzory, stopniowo i nieznacznie zwiększając poziom trudności. Doskonale wie, że kto złapie bakcyla quillingu, z czasem sam zacznie szukać nowych wskazówek i kolejnych wyzwań. Na początku jednak skupia sie na tworzeniu papierowych kwiatów i całych kompozycji bukietowych. Te wprawki przydadzą się później w wielu wariantach: jako ozdoby kartek z życzeniami, części składowe papierowej biżuterii, ozdoby lub lalki na ołówki, płatki śniegu, gwiazdki, wianki czy „mobile” – trójwymiarowe maskotki do zawieszenia na przykład nad dziecięcym łóżeczkiem. Możliwości zdają się nie mieć końca, a autorka proponuje oryginalne i godne podziwu prace. Dzięki twórczym inspiracjom dużo łatwiej zabrać się do działania, zwłaszcza gdy ma się przed oczami kolejne cuda z papieru. Joanna Tołłoczko pokazuje też, jak wykorzystywać różne rodzaje papieru – od karbowanej bibuły po tekturę falistą. Odbiorcy potrzebować będą tylko trochę cierpliwości, żeby osiągnąć perfekcję w wytwarzaniu podobnych ozdób. Nawet wyobraźnia nie jest tak do końca wymagana, skoro autorka podsuwa gotowe projekty i szablony. Kreatywność przyjdzie z czasem i na pewno nie zniechęci początkujących: tu łatwo nabrać wprawy.
Quilling przyda się przede wszystkim zakochanym w stylu handmade. Służy nie tylko do dekorowania domu (ramki na zdjęcia, świąteczne ozdoby, dziecinne pokoje), ale i do upiększania opakowań prezentów. Stąd tak wiele projektów kartek okolicznościowych czy propozycji urozmaicania standardowych upominków własnoręcznie przygotowanymi detalami. Autorka swoje instrukcje wprowadza zawsze w kilku precyzyjnych punktach. Może sobie pozwolić na tekstową zwięzłość, bo i tak najważniejsze wyjaśnienia przejmuje warstwa graficzna. Nieprzypadkowo Piotr Syndoman, autor zdjęć, został tym razem umieszczony na okładce jako współautor tomu. „Quilling” jest nie tylko poradnikiem, ale też piękną albumową publikacją. Starannie dobrane i bajecznie kolorowe elementy zachęcają do wypróbowania podpowiedzi, a rezultaty, czyli gotowe prace, wprost olśniewają. To najlepsza reklama tej techniki pracy z papierem. Syndoman stawia na fotografie artystyczne – o praktycznym wydźwięku. Chce, żeby odbiorczynie nie tylko podziwiały papierowe kwiaty, ale też by same wzięły się do tworzenia. „Quilling” to propozycja nie tylko dla dorosłych – każdy, kto ma artystyczne zacięcie, może przymierzyć się do zamieszczonych tu wskazówek i znaleźć relaksujący sposób na spędzanie wolnego czasu. „Quilling. Cuda z papieru” to jeden z tych poradników, które są równocześnie reklamą mało znanej techniki. Ta publikacja, kierowana do zainteresowanych oryginalnym sposobem zdobienia, prowadzi czytelniczki przez nowe możliwości, jakie daje rękodzieło. Zapewne każda z odbiorczyń wypracuje sobie szybko własny styl i każda znajdzie najlepsze dla siebie wersje zastosowania papierowych ozdób – „Quilling” daje do tego dobre podstawy.
czwartek, 19 lutego 2015
Marta Maklakiewicz: Maklak. Oczami córki
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Życie dziecka
Marta Maklakiewicz nie musi mierzyć się z legendą. Rezygnuje z tworzenia biografii sławnego ojca, proponuje za to drobny przypis o jego życiu prywatnym i o swojej rodzinie (o dość krótkim stażu). „Maklak. Oczami córki” to zbiorek anegdot i wspomnień pisanych z perspektywy osoby, która mimo rodzinnych relacji nie miała częstego kontaktu z aktorem. Siłą rzeczy Marta Maklakiewicz najwięcej pisze o sobie i o swojej matce, Maklakowi poświęca niewiele uwagi. Ale i to wystarczy, żeby choć odrobinę uzupełnić życiorys Zdzisława Maklakiewicza – o elementy pomijane przez biografów i łowców anegdot. Autorka decyduje się na własny rytm prowadzenia opowieści, wybiera dosyć luźną formę zapisków. Zdradza się z silnymi emocjami – nie zawsze pozytywnymi – nie stara się wybielać członków rodziny, opowiada o relacjach, które w zwykłych obiektywnych biografiach nie ujrzałyby światła dziennego.
„Maklak. Oczami córki” to nie zbieranina faktów, a zestaw wspomnień przesyconych indywidualnymi doświadczeniami i refleksjami po latach. Maklak – wdzięczny jako twórca i uczestnik anegdot – tu przestaje być filmową legendą i postacią kultową. Jest natomiast wciąż nieobecnym ojcem. Marta Maklakiewicz szuka przyczyny takiego stanu rzeczy bez wyrzutów – mimo że portret, jaki proponuje, nie należy do jednoznacznie pozytywnych, nie zamęcza odbiorców własnymi frustracjami. Zamierza za to przywrócić społecznej świadomości siebie i swoją matkę. Przywołuje wiele jej wierszyków (a nawet spis przygotowanych piosenek). W pewnym miejscu zresztą zapędza się tak daleko, że utwór Mariana Załuckiego cytuje jako tekst rodzicielki (s. 112). Kto spodziewa się bogatego zbioru barwnych opowiastek o Maklaku, ten zdziwi się, że aktora można opisać niemal bez odwoływania się do śmiesznych historyjek. Ale w końcu Marta Maklakiewicz nie uczestniczyła w nagraniach czy próbach i zawodowe życie ojca jest jej obce. W związku z tym rzeczywiście uzupełnia znane fakty o treści obce odbiorcom. Jednak trudno się dziwić, że ma na temat Maklaka niezbyt wiele do powiedzenia.
W dużej części tomu Marta Maklakiewicz pisze zatem po prostu o sobie – i to bez autobiograficznego zacięcia czy chęci uporządkowania własnych doświadczeń. Nie dziwi zatem ciągłe odchodzenie od tematu ojca. Ta książka ma być dopełnieniem świata Maklakiewicza, dodatkiem, którym nie interesowali się badacze ani dziennikarze. To publikacja-worek, wiele się tu zmieści. Autorka nie musi troszczyć się ani o chronologię, ani o precyzyjne gromadzenie faktów, pozwala sobie na luźne dygresje. Czasem zresztą wprowadza osobne komentarze do poszczególnych wspomnień – umieszcza je wtedy na marginesach stron. Znajdzie się tu kilka wyjaśnień i zaledwie garść notatek z filmowej kariery ojca. Kiedy już autorka upora się z trudnym tematem śmierci rodziców, zaczyna w całości poświęcać narrację własnym przekonaniom. Pisze między innymi o swoich zwierzętach.
Marta Maklakiewicz wybiera swobodny ton, co nadaje książce prywatnego charakteru już na poziomie narracji. Swoją opowieść ozdabia licznymi zdjęciami z rodzinnego albumu (rzadko jednak znajduje się na nich bohater książki, dużo częściej autorka i jej matka). Są tu fotokopie dokumentów czy rękopisów matki, zestaw zapisków z archiwum córki Maklaka – ważnych dla niej, za to kompletnie nieznanych odbiorcom. To nie jest tom, po który będzie się sięgać przy okazji badań nad dokonaniami Maklaka – chociaż zamieszczony w aneksie spis ról teatralnych i filmowych niejednemu się przyda. Książkę „Maklak. Oczami córki” traktuje się raczej jako zwykłą historię życia osoby spoza świata sław. Marta Maklakiewicz informuje odbiorców, z jakiej rodziny pochodzi, ale nie ma wrażenia, że chwali się przodkami czy ojcem (już szybciej – zapomnianą matką). Znajduje swoje miejsce na rynku wydawniczym być może dzięki odrębności publikacji – nie rywalizuje z biografami Maklaka i nie komentuje ich dokonań. Jej tom trochę przypomina zawartość wywiadów-rzek: można opowiedzieć o wszystkim i dość luźno trzymać się tematu wiodącego, za to jest się zwolnionym z obowiązku powtarzania życiorysów czy recenzji. „Maklak. Oczami córki” to naprawdę żona i córka Maklaka oczami tejże córki – podejście raczej dość niespodziewane. Pewne jest natomiast, że autorka podtrzymuje zainteresowanie mediów ojcem, nie pozwala, by zniknął ze świadomości czytelników i kinomanów.
Życie dziecka
Marta Maklakiewicz nie musi mierzyć się z legendą. Rezygnuje z tworzenia biografii sławnego ojca, proponuje za to drobny przypis o jego życiu prywatnym i o swojej rodzinie (o dość krótkim stażu). „Maklak. Oczami córki” to zbiorek anegdot i wspomnień pisanych z perspektywy osoby, która mimo rodzinnych relacji nie miała częstego kontaktu z aktorem. Siłą rzeczy Marta Maklakiewicz najwięcej pisze o sobie i o swojej matce, Maklakowi poświęca niewiele uwagi. Ale i to wystarczy, żeby choć odrobinę uzupełnić życiorys Zdzisława Maklakiewicza – o elementy pomijane przez biografów i łowców anegdot. Autorka decyduje się na własny rytm prowadzenia opowieści, wybiera dosyć luźną formę zapisków. Zdradza się z silnymi emocjami – nie zawsze pozytywnymi – nie stara się wybielać członków rodziny, opowiada o relacjach, które w zwykłych obiektywnych biografiach nie ujrzałyby światła dziennego.
„Maklak. Oczami córki” to nie zbieranina faktów, a zestaw wspomnień przesyconych indywidualnymi doświadczeniami i refleksjami po latach. Maklak – wdzięczny jako twórca i uczestnik anegdot – tu przestaje być filmową legendą i postacią kultową. Jest natomiast wciąż nieobecnym ojcem. Marta Maklakiewicz szuka przyczyny takiego stanu rzeczy bez wyrzutów – mimo że portret, jaki proponuje, nie należy do jednoznacznie pozytywnych, nie zamęcza odbiorców własnymi frustracjami. Zamierza za to przywrócić społecznej świadomości siebie i swoją matkę. Przywołuje wiele jej wierszyków (a nawet spis przygotowanych piosenek). W pewnym miejscu zresztą zapędza się tak daleko, że utwór Mariana Załuckiego cytuje jako tekst rodzicielki (s. 112). Kto spodziewa się bogatego zbioru barwnych opowiastek o Maklaku, ten zdziwi się, że aktora można opisać niemal bez odwoływania się do śmiesznych historyjek. Ale w końcu Marta Maklakiewicz nie uczestniczyła w nagraniach czy próbach i zawodowe życie ojca jest jej obce. W związku z tym rzeczywiście uzupełnia znane fakty o treści obce odbiorcom. Jednak trudno się dziwić, że ma na temat Maklaka niezbyt wiele do powiedzenia.
W dużej części tomu Marta Maklakiewicz pisze zatem po prostu o sobie – i to bez autobiograficznego zacięcia czy chęci uporządkowania własnych doświadczeń. Nie dziwi zatem ciągłe odchodzenie od tematu ojca. Ta książka ma być dopełnieniem świata Maklakiewicza, dodatkiem, którym nie interesowali się badacze ani dziennikarze. To publikacja-worek, wiele się tu zmieści. Autorka nie musi troszczyć się ani o chronologię, ani o precyzyjne gromadzenie faktów, pozwala sobie na luźne dygresje. Czasem zresztą wprowadza osobne komentarze do poszczególnych wspomnień – umieszcza je wtedy na marginesach stron. Znajdzie się tu kilka wyjaśnień i zaledwie garść notatek z filmowej kariery ojca. Kiedy już autorka upora się z trudnym tematem śmierci rodziców, zaczyna w całości poświęcać narrację własnym przekonaniom. Pisze między innymi o swoich zwierzętach.
Marta Maklakiewicz wybiera swobodny ton, co nadaje książce prywatnego charakteru już na poziomie narracji. Swoją opowieść ozdabia licznymi zdjęciami z rodzinnego albumu (rzadko jednak znajduje się na nich bohater książki, dużo częściej autorka i jej matka). Są tu fotokopie dokumentów czy rękopisów matki, zestaw zapisków z archiwum córki Maklaka – ważnych dla niej, za to kompletnie nieznanych odbiorcom. To nie jest tom, po który będzie się sięgać przy okazji badań nad dokonaniami Maklaka – chociaż zamieszczony w aneksie spis ról teatralnych i filmowych niejednemu się przyda. Książkę „Maklak. Oczami córki” traktuje się raczej jako zwykłą historię życia osoby spoza świata sław. Marta Maklakiewicz informuje odbiorców, z jakiej rodziny pochodzi, ale nie ma wrażenia, że chwali się przodkami czy ojcem (już szybciej – zapomnianą matką). Znajduje swoje miejsce na rynku wydawniczym być może dzięki odrębności publikacji – nie rywalizuje z biografami Maklaka i nie komentuje ich dokonań. Jej tom trochę przypomina zawartość wywiadów-rzek: można opowiedzieć o wszystkim i dość luźno trzymać się tematu wiodącego, za to jest się zwolnionym z obowiązku powtarzania życiorysów czy recenzji. „Maklak. Oczami córki” to naprawdę żona i córka Maklaka oczami tejże córki – podejście raczej dość niespodziewane. Pewne jest natomiast, że autorka podtrzymuje zainteresowanie mediów ojcem, nie pozwala, by zniknął ze świadomości czytelników i kinomanów.
środa, 18 lutego 2015
Naoki Higashida: Dlaczego podskakuję?
W.A.B., Warszawa 2015.
Zrozumieć chorobę
„Dlaczego podskakuję” to książka ważna w szczególności dla tych czytelników, którzy chcieliby zrozumieć autyzm i poznać odpowiedzi na szereg pytań z tą chorobą – i odczuciami chorych – związanych. Jest to publikacja cenna między innymi dlatego, że wyjaśnień udziela dotknięty autyzmem pisarz. Naoki Higashida miał trzynaście lat, kiedy postanowił zmierzyć się z istotnym nie tylko dla siebie tematem i podzielić się własnymi przemyśleniami z rodzicami chorych dzieci. Do tej pory publikacje traktujące o autyzmie – co celnie wskazuje David Mitchell we wstępie – pisane były z perspektywy ludzi dorosłych, którzy już uporali się z najważniejszymi problemami i nauczyli się żyć z chorobą. Higashida przez cały czas szuka swojej drogi, nie może jeszcze udzielać ostatecznych i prostych wyjaśnień. Czasem potrzebuje kilku podejść do jednego zagadnienia, żeby lepiej uchwycić jego istotę – ale nie poddaje się i z uporem stara się zrozumieć własne ograniczenia. Istotą „Dlaczego podskakuję” jest wskazanie przyczyn „inności” w zachowaniu dzieci dotkniętych autyzmem. Naoki Higashida sięga po obrazowe porównania, ale kiedy czuje, że nie uda mu się sprecyzować sedna problemu, odwołuje się do osobistych doświadczeń i przemyśleń. Co pewien czas przytacza też drobne wymyślane przez siebie historyjki, żeby w baśniowo-metaforycznym klimacie zyskać szansę na zrozumienie.
„Dlaczego podskakuję” to książka spisana w nietypowy sposób, ale nie technika pracy będzie się tu liczyć dla zwykłych odbiorców (chociaż osobom dotkniętym autyzmem może wskazać możliwość komunikowania się ze światem i funkcjonować jako narzędzie terapii). Autor wybiera tu wygodny system pytań i odpowiedzi, stara się rozwiewać wątpliwości i tłumaczyć niezrozumiałe zachowania osób z autyzmem – a jest tym bardziej wiarygodny, że doświadcza tego, o czym pisze – i potrafi analizować własne stany emocjonalne. Uwagę skupia przede wszystkim na wszelkiego rodzaju nawykach i natręctwach, które uznawane są przez otoczenie za dziwne lub nienaturalne. Komentuje napady płaczu, paniki lub wesołości, nakreśla działanie bodźców zmysłowych. Rozwiewa mylne przekonania na temat autystycznych dzieci – nie usprawiedliwia części zachowań, ale apeluje o zrozumienie. Podkreśla, że nie zawsze chory panuje nad swoimi reakcjami i pisze o tym, w jakie przygnębienie wprawić go może ciągłe upominanie. Rozdarcie między wiedzą o tym, jak powinno się postąpić, a tym, co podsuwa mózg, skutkuje często smutkiem. Higashida chce przybliżyć odbiorcom własne problemy w obrazowy sposób. Mówi, kiedy określony nawyk udało się zwalczyć przez regularne ćwiczenia – i kiedy taki wysiłek skazany jest z góry na niepowodzenie. Nie odbiera nadziei, bo w końcu każdy przypadek tej choroby wygląda inaczej.
System pytań i odpowiedzi nadaje tej książce dynamiki. Rozdziały są krótkie i oparte bardziej na intuicji oraz samopoznaniu niż na opiniach lekarzy czy terapeutów. Higashida jest pogodzony ze swoją rzeczywistością, bo to jedyna „normalność”, jaką zna. Nie zawsze udaje mu się znaleźć trafne i przekonujące wyjaśnienie dla problemów nurtujących zdrowych ludzi – ale żadnego z pytań nie pozostawia bez osobistego i głębokiego komentarza. Imponuje samopoznaniem i umiejętnością szukania punktów wspólnych dla siebie i zwyczajnego otoczenia. „Dlaczego podskakuję” to tom, który mógł powstać na pograniczu chorobowych autobiografii i poradników – stanowi jednak nie świadectwo pokonywania własnych ograniczeń, a próbę walki o zrozumienie i wyrozumiałość. Higashida prowadzi wywody w sposób dojrzały i przemyślany, a do tego – prostoduszny. Jego książka przyda się nie tylko w oswajaniu autyzmu.
Zrozumieć chorobę
„Dlaczego podskakuję” to książka ważna w szczególności dla tych czytelników, którzy chcieliby zrozumieć autyzm i poznać odpowiedzi na szereg pytań z tą chorobą – i odczuciami chorych – związanych. Jest to publikacja cenna między innymi dlatego, że wyjaśnień udziela dotknięty autyzmem pisarz. Naoki Higashida miał trzynaście lat, kiedy postanowił zmierzyć się z istotnym nie tylko dla siebie tematem i podzielić się własnymi przemyśleniami z rodzicami chorych dzieci. Do tej pory publikacje traktujące o autyzmie – co celnie wskazuje David Mitchell we wstępie – pisane były z perspektywy ludzi dorosłych, którzy już uporali się z najważniejszymi problemami i nauczyli się żyć z chorobą. Higashida przez cały czas szuka swojej drogi, nie może jeszcze udzielać ostatecznych i prostych wyjaśnień. Czasem potrzebuje kilku podejść do jednego zagadnienia, żeby lepiej uchwycić jego istotę – ale nie poddaje się i z uporem stara się zrozumieć własne ograniczenia. Istotą „Dlaczego podskakuję” jest wskazanie przyczyn „inności” w zachowaniu dzieci dotkniętych autyzmem. Naoki Higashida sięga po obrazowe porównania, ale kiedy czuje, że nie uda mu się sprecyzować sedna problemu, odwołuje się do osobistych doświadczeń i przemyśleń. Co pewien czas przytacza też drobne wymyślane przez siebie historyjki, żeby w baśniowo-metaforycznym klimacie zyskać szansę na zrozumienie.
„Dlaczego podskakuję” to książka spisana w nietypowy sposób, ale nie technika pracy będzie się tu liczyć dla zwykłych odbiorców (chociaż osobom dotkniętym autyzmem może wskazać możliwość komunikowania się ze światem i funkcjonować jako narzędzie terapii). Autor wybiera tu wygodny system pytań i odpowiedzi, stara się rozwiewać wątpliwości i tłumaczyć niezrozumiałe zachowania osób z autyzmem – a jest tym bardziej wiarygodny, że doświadcza tego, o czym pisze – i potrafi analizować własne stany emocjonalne. Uwagę skupia przede wszystkim na wszelkiego rodzaju nawykach i natręctwach, które uznawane są przez otoczenie za dziwne lub nienaturalne. Komentuje napady płaczu, paniki lub wesołości, nakreśla działanie bodźców zmysłowych. Rozwiewa mylne przekonania na temat autystycznych dzieci – nie usprawiedliwia części zachowań, ale apeluje o zrozumienie. Podkreśla, że nie zawsze chory panuje nad swoimi reakcjami i pisze o tym, w jakie przygnębienie wprawić go może ciągłe upominanie. Rozdarcie między wiedzą o tym, jak powinno się postąpić, a tym, co podsuwa mózg, skutkuje często smutkiem. Higashida chce przybliżyć odbiorcom własne problemy w obrazowy sposób. Mówi, kiedy określony nawyk udało się zwalczyć przez regularne ćwiczenia – i kiedy taki wysiłek skazany jest z góry na niepowodzenie. Nie odbiera nadziei, bo w końcu każdy przypadek tej choroby wygląda inaczej.
System pytań i odpowiedzi nadaje tej książce dynamiki. Rozdziały są krótkie i oparte bardziej na intuicji oraz samopoznaniu niż na opiniach lekarzy czy terapeutów. Higashida jest pogodzony ze swoją rzeczywistością, bo to jedyna „normalność”, jaką zna. Nie zawsze udaje mu się znaleźć trafne i przekonujące wyjaśnienie dla problemów nurtujących zdrowych ludzi – ale żadnego z pytań nie pozostawia bez osobistego i głębokiego komentarza. Imponuje samopoznaniem i umiejętnością szukania punktów wspólnych dla siebie i zwyczajnego otoczenia. „Dlaczego podskakuję” to tom, który mógł powstać na pograniczu chorobowych autobiografii i poradników – stanowi jednak nie świadectwo pokonywania własnych ograniczeń, a próbę walki o zrozumienie i wyrozumiałość. Higashida prowadzi wywody w sposób dojrzały i przemyślany, a do tego – prostoduszny. Jego książka przyda się nie tylko w oswajaniu autyzmu.
A MOJA CIOTKA - wyniki konkursów
Mamy już wyniki konkursów "ciotkowych". Razem z Wydawnictwem Muza SA wybraliśmy najpiękniejsze i najciekawsze prace (sama bym nie wymyśliła lepszych zwierzątek i map dla mojej ciotki! Mało: sama ciotka by takich nie wymyśliła!)
A oto lista dzieci, do których wędrują "Ciotki":
Helenka
Marcelina
Łukaszek i Kasia
Natalka
Nadzieja i Łucja
Melania i Malwina
Julka
GRATULACJE!
11 lutego 2015 odbyła się premiera mojej książki - zbioru humorystycznych opowiadań - A MOJA CIOTKA. Tomik jest dostępny w wydawnictwie MUZA SA
A oto lista dzieci, do których wędrują "Ciotki":
Helenka
Marcelina
Łukaszek i Kasia
Natalka
Nadzieja i Łucja
Melania i Malwina
Julka
GRATULACJE!
11 lutego 2015 odbyła się premiera mojej książki - zbioru humorystycznych opowiadań - A MOJA CIOTKA. Tomik jest dostępny w wydawnictwie MUZA SA
wtorek, 17 lutego 2015
Megan McDonald: Hania Humorek i Smrodek. Poszukiwacze skarbów
Egmont, Warszawa 2015.
Współpraca
Młodszy brat Hani Humorek, Smrodek, też ma prawo do zabawy i przeżywania ciekawych przygód. Zwykle stanowi tło dla Hani i jej szkolnych kolegów, ale w podserii Hania Humorek i Smrodek wybija się na pierwszy plan, ku uciesze odbiorców, którzy najpierw polubią tę postać za imię, a w dalszej kolejności – za uczestnictwo w pomysłowych wydarzeniach. „Poszukiwacze skarbów” to dwunasty zeszyt z kolekcji. Megan McDonald sięga tu po wątek, który dzieci pasjonował od zawsze i należy właściwie do kanonu literatury czwartej, nawet jeśli dzisiaj przyćmiewany jest przez historyjki edukacyjne i ugrzeczniane. Temat pirackich skarbów to w końcu piękna pożywka dla wyobraźni, baśniowe spełnienie marzeń połączone z awanturniczą przygodą. Hania i Smrodek nie muszą uciekać w świat bajki. Mają to szczęście, że swoją przygodę mogą przeżyć naprawdę. Oni nie dostrzegają komercjalizacji świata i sztuczności tego, co wymyślili dla nich dorośli. Będą za to miło spędzać czas na beztroskiej zabawie. Zabawie w poszukiwanie skarbów – co dla odbiorców będzie mieć spore znaczenie.
Hania Humorek i Smrodek płyną z rodzicami promem na wyspę. Wraz z nimi zresztą płyną i inni uczestnicy gry. Na wyspie wszystkich wita „prawdziwy” pirat, który przedstawia maluchom zasady zabawy. Dzieci muszą wykazać się pomysłowością, spostrzegawczością i inteligencją. Rozszyfrowują kolejne wskazówki i przemierzają wyspę – to gra terenowa, a nie jej komputerowa (czy nawet książkowa) namiastka. Tu trzeba działać i nie dać się wyprzedzić innym. Hania i Smrodek uczą się również pracy zespołowej – w pojedynkę nie udałoby się im rozwiązać trudnych zagadek. To rodzeństwo, które z reguły było przedstawiane w opozycji do siebie, teraz zachowuje się zupełnie inaczej – budująco również dla odbiorców. Mało tego – Megan McDonald sugeruje, jak można podzielić się ekscytującą nagrodą. U jej kilkuletnich bohaterów taka postawa nie dziwi.
Dorośli zobaczyliby w tej mikropowieści komercję i próbę wyciągania pieniędzy od rodziców, kolejny park atrakcji nastawiony na zyski. Dzieci widzą szansę na spełnienie najdziwniejszych marzeń – dla nich pirat na wyspie jest jak najbardziej prawdziwy, podobnie jak sam skarb do zdobycia. Odpowiednio przygotowana gra sama w sobie jest nagrodą i sympatyczną niespodzianką – maluchy nie dostrzegą nawet pracy, którą muszą włożyć w rozwiązanie zagadki – a tym bardziej umiejętności, jakie w ten sposób nabywają.
Megan McDonald opisuje wydarzenia z perspektywy Hani i Smrodka. Będzie tu więc dużo emocji, a tekst zachęci odbiorców do aktywnego uczestnictwa w przygodzie: w końcu trzeba sięgnąć po alfabet Morse’a lub odgadnąć, jakie treści kryją wierszowane zagadki, żeby przejąć część uczuć bohaterów. Tym samym autorka zaprasza dzieci do wspólnej zabawy, tym ciekawszej – że możliwej do zrealizowania. Odbiorcy, śledząc przygody Hani i Smrodka, nie tylko otrzymają porcję rozrywki, ale przejmą też przynajmniej część pozytywnych – szlachetnych – lekturowych postaw. W „Poszukiwaczach skarbu” przygoda ma też wartość edukacyjną, ale zgrabnie ukrytą w ciekawej fabule. Najmłodsi, którzy lubią Hanię i Smrodka, będą usatysfakcjonowani taką lekturą. W niewielkiej objętościowo i ładnie ilustrowanej historyjce skrywa się istota współpracy i wzajemnego porozumienia. Dzieci intensywnie odbierają niespodzianki przygotowane na wyspie piratów – to uciecha porównywalna z pierwszą wizytą w wesołym miasteczku – w tomiku zyskuje jeszcze ładną fabularną oprawę i przekonujący kształt. Hania i Smrodek tym razem jednoczą siły, żeby dowiedzieć się, jak smakuje wygrana. „Poszukiwacze skarbu” to tomik, który rozbudzi wyobraźnię małych odbiorców.
Współpraca
Młodszy brat Hani Humorek, Smrodek, też ma prawo do zabawy i przeżywania ciekawych przygód. Zwykle stanowi tło dla Hani i jej szkolnych kolegów, ale w podserii Hania Humorek i Smrodek wybija się na pierwszy plan, ku uciesze odbiorców, którzy najpierw polubią tę postać za imię, a w dalszej kolejności – za uczestnictwo w pomysłowych wydarzeniach. „Poszukiwacze skarbów” to dwunasty zeszyt z kolekcji. Megan McDonald sięga tu po wątek, który dzieci pasjonował od zawsze i należy właściwie do kanonu literatury czwartej, nawet jeśli dzisiaj przyćmiewany jest przez historyjki edukacyjne i ugrzeczniane. Temat pirackich skarbów to w końcu piękna pożywka dla wyobraźni, baśniowe spełnienie marzeń połączone z awanturniczą przygodą. Hania i Smrodek nie muszą uciekać w świat bajki. Mają to szczęście, że swoją przygodę mogą przeżyć naprawdę. Oni nie dostrzegają komercjalizacji świata i sztuczności tego, co wymyślili dla nich dorośli. Będą za to miło spędzać czas na beztroskiej zabawie. Zabawie w poszukiwanie skarbów – co dla odbiorców będzie mieć spore znaczenie.
Hania Humorek i Smrodek płyną z rodzicami promem na wyspę. Wraz z nimi zresztą płyną i inni uczestnicy gry. Na wyspie wszystkich wita „prawdziwy” pirat, który przedstawia maluchom zasady zabawy. Dzieci muszą wykazać się pomysłowością, spostrzegawczością i inteligencją. Rozszyfrowują kolejne wskazówki i przemierzają wyspę – to gra terenowa, a nie jej komputerowa (czy nawet książkowa) namiastka. Tu trzeba działać i nie dać się wyprzedzić innym. Hania i Smrodek uczą się również pracy zespołowej – w pojedynkę nie udałoby się im rozwiązać trudnych zagadek. To rodzeństwo, które z reguły było przedstawiane w opozycji do siebie, teraz zachowuje się zupełnie inaczej – budująco również dla odbiorców. Mało tego – Megan McDonald sugeruje, jak można podzielić się ekscytującą nagrodą. U jej kilkuletnich bohaterów taka postawa nie dziwi.
Dorośli zobaczyliby w tej mikropowieści komercję i próbę wyciągania pieniędzy od rodziców, kolejny park atrakcji nastawiony na zyski. Dzieci widzą szansę na spełnienie najdziwniejszych marzeń – dla nich pirat na wyspie jest jak najbardziej prawdziwy, podobnie jak sam skarb do zdobycia. Odpowiednio przygotowana gra sama w sobie jest nagrodą i sympatyczną niespodzianką – maluchy nie dostrzegą nawet pracy, którą muszą włożyć w rozwiązanie zagadki – a tym bardziej umiejętności, jakie w ten sposób nabywają.
Megan McDonald opisuje wydarzenia z perspektywy Hani i Smrodka. Będzie tu więc dużo emocji, a tekst zachęci odbiorców do aktywnego uczestnictwa w przygodzie: w końcu trzeba sięgnąć po alfabet Morse’a lub odgadnąć, jakie treści kryją wierszowane zagadki, żeby przejąć część uczuć bohaterów. Tym samym autorka zaprasza dzieci do wspólnej zabawy, tym ciekawszej – że możliwej do zrealizowania. Odbiorcy, śledząc przygody Hani i Smrodka, nie tylko otrzymają porcję rozrywki, ale przejmą też przynajmniej część pozytywnych – szlachetnych – lekturowych postaw. W „Poszukiwaczach skarbu” przygoda ma też wartość edukacyjną, ale zgrabnie ukrytą w ciekawej fabule. Najmłodsi, którzy lubią Hanię i Smrodka, będą usatysfakcjonowani taką lekturą. W niewielkiej objętościowo i ładnie ilustrowanej historyjce skrywa się istota współpracy i wzajemnego porozumienia. Dzieci intensywnie odbierają niespodzianki przygotowane na wyspie piratów – to uciecha porównywalna z pierwszą wizytą w wesołym miasteczku – w tomiku zyskuje jeszcze ładną fabularną oprawę i przekonujący kształt. Hania i Smrodek tym razem jednoczą siły, żeby dowiedzieć się, jak smakuje wygrana. „Poszukiwacze skarbu” to tomik, który rozbudzi wyobraźnię małych odbiorców.
poniedziałek, 16 lutego 2015
Mark B. Mills: Psia story
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Przyjaźń przez smycz
Daniel nie opuściłby swojej dziewczyny, Klary. Może właśnie dlatego to on staje się stroną porzuconą. Nie może jednak – wzorem wszystkich opuszczanych – pozbyć się siedlisk wspomnień. A to dlatego, że Klara zostawia mu swojego psa. Bardzo brzydkiego kundla o imieniu Burek. Nie jest pozbawiona serca, wie, że Daniel i Burek nigdy się ze sobą nie dogadywali, zaleca więc byłemu ukochanemu oddanie psa z powrotem do schroniska. Ale tam Burka czekałaby kastracja… Daniel, wiedziony męską solidarnością, zabiera psa z powrotem do domu, a potem i do nowej pracy. Nieoczekiwanie Burek staje się psią gwiazdą. „Psia story” to lekka obyczajówka, w której obecność zwierzęcego bohatera zapewnia dowcip i oryginalność akcji. Mark B. Mills nie musi już silić się na fabularne eksperymenty – wystarczy mu szorstka przyjaźń człowieka i kundla – porzuconych przez jedną kobietę. Pieskie życie faceta to okazja do dobrodusznych kpin. Daniel nie jest ofiarą – nieźle sobie radzi, tyle że musi jeszcze uporać się z nieudaną przeszłością.
„Psia story” to w pierwszej kolejności komizm. Dramatu bohatera nikt nie potraktuje na serio, skoro całe przeżycie w groteskę zamienia najbrzydszy pies świata. Daniel nie rozczula się nad sobą i nie wiesza psów na niedawnej ukochanej – robi wszystko, żeby jak najszybciej wrócić do zwyczajnego życia. Dowcipowi sprzyjają również sceny biurowe – praca copywritera obfituje w przyjemności i niespodzianki, nawet jeśli nie wszyscy akceptują obecność Burka. Pojawia się tu oczywiście również piękna i wyrozumiała kobieta, tak, żeby Daniel nie musiał zbyt długo rozpamiętywać sercowej porażki. Sam Burek też odwraca uwagę od przeszłości – wykazuje się dużą inteligencją i urokiem mimo szpetoty. Mark B. Mills dba o dobre samopoczucie czytelniczek – tworzy optymistyczne czytadło dla śmiechu. Nieprzypadkowo w notkach okładkowych Daniel określany jest jako „inkarnacja ducha Bridget Jones w ciało mężczyzny”.
Ze względu na rozrywkę autor rezygnuje z kreślenia skomplikowanych portretów i międzyludzkich zawiłości. Daniel może odkryć prawdę o Klarze wtedy, gdy będzie na to gotowy – tak, żeby nie stanowiło to dla niego niepotrzebnego ciosu. Zresztą sama Klara, nieobecny czarny charakter, wydaje się miła i nie budzi niechęci. „Psia story” utrzymywana jest w pozytywnym tonie, to czytadło, które ma dodawać otuchy i zapewniać odbiorczyniom uśmiech. Autorowi nie chodzi o prawienie morałów czy szukanie tanich pocieszeń. Proponuje, by zaakceptować opowieść zgodnie z jej naturalnym rytmem. W ten sposób czytelniczki staną się częścią w miarę bezpiecznego i stabilnego świata, jaki buduje sobie Daniel dzięki obecności Burka.
„Psia story” jest powieścią dosyć krótką, ale nie znaczy to, że autor gna przez fabułę do oczywistego happy endu. Wprost przeciwnie: potrafi cieszyć się drobiazgami i włączać do historii wątki definiujące postacie w różnych okolicznościach. Nie ingeruje jednak przesadnie w bieg wydarzeń, pozwala akcji toczyć się swoim trybem. W „Psiej story” tanie zachwyty nad zwierzętami zastąpione zostały relacją niemal kumpelską, aż zabawną w międzygatunkowym porozumieniu. To powieść obliczona na poprawę humoru, bez sentymentów poruszająca znaczenie zwierzęcych przyjaciół w życiu człowieka. Mark B. Mills nie troszczy się o prawdopodobieństwo wydarzeń – wyzwala z nich za to ogromną energię i pokrzepiającą siłę. „Psia story” to krótka lektura na małe wytchnienie, zapewniająca dystans i śmiech. Niewymagająca, lekka i niemal błyskawiczna. Do tego skonstruowana z pomysłem i bogata w absurd. Nie tylko dla miłośników psów, chociaż tym spodoba się już sam pomysł na historię.
Przyjaźń przez smycz
Daniel nie opuściłby swojej dziewczyny, Klary. Może właśnie dlatego to on staje się stroną porzuconą. Nie może jednak – wzorem wszystkich opuszczanych – pozbyć się siedlisk wspomnień. A to dlatego, że Klara zostawia mu swojego psa. Bardzo brzydkiego kundla o imieniu Burek. Nie jest pozbawiona serca, wie, że Daniel i Burek nigdy się ze sobą nie dogadywali, zaleca więc byłemu ukochanemu oddanie psa z powrotem do schroniska. Ale tam Burka czekałaby kastracja… Daniel, wiedziony męską solidarnością, zabiera psa z powrotem do domu, a potem i do nowej pracy. Nieoczekiwanie Burek staje się psią gwiazdą. „Psia story” to lekka obyczajówka, w której obecność zwierzęcego bohatera zapewnia dowcip i oryginalność akcji. Mark B. Mills nie musi już silić się na fabularne eksperymenty – wystarczy mu szorstka przyjaźń człowieka i kundla – porzuconych przez jedną kobietę. Pieskie życie faceta to okazja do dobrodusznych kpin. Daniel nie jest ofiarą – nieźle sobie radzi, tyle że musi jeszcze uporać się z nieudaną przeszłością.
„Psia story” to w pierwszej kolejności komizm. Dramatu bohatera nikt nie potraktuje na serio, skoro całe przeżycie w groteskę zamienia najbrzydszy pies świata. Daniel nie rozczula się nad sobą i nie wiesza psów na niedawnej ukochanej – robi wszystko, żeby jak najszybciej wrócić do zwyczajnego życia. Dowcipowi sprzyjają również sceny biurowe – praca copywritera obfituje w przyjemności i niespodzianki, nawet jeśli nie wszyscy akceptują obecność Burka. Pojawia się tu oczywiście również piękna i wyrozumiała kobieta, tak, żeby Daniel nie musiał zbyt długo rozpamiętywać sercowej porażki. Sam Burek też odwraca uwagę od przeszłości – wykazuje się dużą inteligencją i urokiem mimo szpetoty. Mark B. Mills dba o dobre samopoczucie czytelniczek – tworzy optymistyczne czytadło dla śmiechu. Nieprzypadkowo w notkach okładkowych Daniel określany jest jako „inkarnacja ducha Bridget Jones w ciało mężczyzny”.
Ze względu na rozrywkę autor rezygnuje z kreślenia skomplikowanych portretów i międzyludzkich zawiłości. Daniel może odkryć prawdę o Klarze wtedy, gdy będzie na to gotowy – tak, żeby nie stanowiło to dla niego niepotrzebnego ciosu. Zresztą sama Klara, nieobecny czarny charakter, wydaje się miła i nie budzi niechęci. „Psia story” utrzymywana jest w pozytywnym tonie, to czytadło, które ma dodawać otuchy i zapewniać odbiorczyniom uśmiech. Autorowi nie chodzi o prawienie morałów czy szukanie tanich pocieszeń. Proponuje, by zaakceptować opowieść zgodnie z jej naturalnym rytmem. W ten sposób czytelniczki staną się częścią w miarę bezpiecznego i stabilnego świata, jaki buduje sobie Daniel dzięki obecności Burka.
„Psia story” jest powieścią dosyć krótką, ale nie znaczy to, że autor gna przez fabułę do oczywistego happy endu. Wprost przeciwnie: potrafi cieszyć się drobiazgami i włączać do historii wątki definiujące postacie w różnych okolicznościach. Nie ingeruje jednak przesadnie w bieg wydarzeń, pozwala akcji toczyć się swoim trybem. W „Psiej story” tanie zachwyty nad zwierzętami zastąpione zostały relacją niemal kumpelską, aż zabawną w międzygatunkowym porozumieniu. To powieść obliczona na poprawę humoru, bez sentymentów poruszająca znaczenie zwierzęcych przyjaciół w życiu człowieka. Mark B. Mills nie troszczy się o prawdopodobieństwo wydarzeń – wyzwala z nich za to ogromną energię i pokrzepiającą siłę. „Psia story” to krótka lektura na małe wytchnienie, zapewniająca dystans i śmiech. Niewymagająca, lekka i niemal błyskawiczna. Do tego skonstruowana z pomysłem i bogata w absurd. Nie tylko dla miłośników psów, chociaż tym spodoba się już sam pomysł na historię.
niedziela, 15 lutego 2015
Arturo Pérez-Reverte: Cierpliwy snajper
Znak, Kraków 2015.
Pościg
W „Cierpliwym snajperze” komercja walczy z prawdziwą artystyczną wolnością. To, co jest sztuką ulicy, nie nadaje się do zamknięcia na wystawach i w galeriach, nie może przetrwać jako twórczość dla bogatych. Amatorzy street artu za bardzo cenią sobie niezależność, żeby dać się skusić wielkim pieniądzom. Zresztą część tych mniej utalentowanych może rzuciłaby w kąt swoje zasady – ale nie na nich zależy kapryśnym mecenasom. Ci, z różnych pobudek, chcą oswoić króla ulicy, artystę uznawanego za geniusza i za guru grafficiarzy – Snipera. Sniper jest autorem najbardziej przenikliwych (i zarazem – bezkompromisowych) haseł i robiących największe wrażenie prac. Jego unikatowe dzieła zawsze niosą ze sobą ważne przesłania. Sam Sniper nadawałby się na gwiazdę, gdyby tylko zechciał się ujawnić. On jednak drwi sobie z kolejnych propozycji. Posiada ogromną charyzmę, dla ulicznych artystów jest niekwestionowanym mistrzem. Bez przerwy zwołuje grafficiarzy na ryzykowne akcje i dostarcza im adrenaliny. Problem polega jednak nie na niszczeniu mienia. Przez Snipera giną młodzi ludzie. To zmienia sens poszukiwań.
Arturo Pérez-Reverte w misterny sposób przygotowuje grunt pod samą intrygę. Długo wprowadza czytelników w świat graffiti, upewnia się, że zrozumieją motywacje postaci. Posługuje się specjalistycznym żargonem dotąd, aż stanie się on dla wszystkich przejrzysty. Wykazuje się wiadomościami w dziedzinie narzędzi grafficiarzy, rodzajów malunków, a nawet stosowanych przez nich czcionek, w pełni zanurza się w tę rzeczywistość, by zabrzmieć jak najbardziej przekonująco. Wprowadza nawet naukowe wyjaśnienia – nie mówiąc już o tym, że szuka informacji na temat psychiki grafficiarzy czy momentów dostarczających im adrenaliny. W „Cierpliwym snajperze” widać zainteresowanie tematem tak wielkie, że aż wykraczające poza ramy powieści, jest tak, jakby autor prezentował tylko wycinek swojej wiedzy, ale miał dostęp do tajemnic nieznanych odbiorcom, za to bliskich bohaterom.
Początkowo „Cierpliwy snajper” przypomina kurs dla grafficiarzy i swoisty przewodnik dla nich. Dopiero pełne zanurzenie w ten motyw umożliwia autorowi budowanie struktury akcji. Ton nadaje tym razem Lex, młoda dziewczyna, która próbuje dotrzeć do Snipera niekonwencjonalnymi sposobami. Nie ma w niej ani pazerności na wielkie pieniądze (a wielu jest w stanie zapłacić astronomiczne kwoty, byle tylko dostać w swoje ręce boga młodych), ani strachu – to ważne, bo Sniper broni dostępu do siebie i może liczyć na wsparcie ludzi oddanych oraz bezwzględnych. Lex stanowi łącznik między światami, jako jedyna może przeniknąć do mrocznej ulicy, zwłaszcza że ma swoje prywatne powody, żeby znaleźć Snipera. Tę postać, kobiecą narratorkę, autor składa z kilku wyróżników, sprawia, że Lex może zmieniać twarze i w trakcie historii przechodzić zaskakujące dla odbiorców metamorfozy. „Cierpliwy snajper” zyskuje na tym portrecie najwięcej – staje się nieprzewidywalny i nieoczywisty, zapewnia więcej niż tylko przewodnik po graffiti.
Ta powieść zawiera umiejętnie zestawione motywy kryminału i thrillera, ma też elementy tomów psychologicznych. Dostarcza czytelnikom wiedzy przefiltrowanej przez rozrywkę – aura tajemniczości tylko wzmaga ciekawość odbiorców. Autor unika sensacyjnego tonu, stawia za to na wysmakowaną literackość, na styl, który sam w sobie jest godny podziwu. Nie spłyca swojej intrygi, sprowadzając ją do tanich powieści sensacyjnych. „Cierpliwy snajper” byłby lekturą dla wytrwałych, gdyby nie fakt, że Arturo Pérez-Reverte jest mistrzem wciągającej narracji; bez względu na to, jaki temat podejmie, potrafi zachęcić odbiorców do śledzenia jego realizacji. Starannie dopasowany do treści język staje się dodatkowym bohaterem książki, budzi zainteresowanie w takim samym stopniu co fabuła i uczestnicy wydarzeń.
Pościg
W „Cierpliwym snajperze” komercja walczy z prawdziwą artystyczną wolnością. To, co jest sztuką ulicy, nie nadaje się do zamknięcia na wystawach i w galeriach, nie może przetrwać jako twórczość dla bogatych. Amatorzy street artu za bardzo cenią sobie niezależność, żeby dać się skusić wielkim pieniądzom. Zresztą część tych mniej utalentowanych może rzuciłaby w kąt swoje zasady – ale nie na nich zależy kapryśnym mecenasom. Ci, z różnych pobudek, chcą oswoić króla ulicy, artystę uznawanego za geniusza i za guru grafficiarzy – Snipera. Sniper jest autorem najbardziej przenikliwych (i zarazem – bezkompromisowych) haseł i robiących największe wrażenie prac. Jego unikatowe dzieła zawsze niosą ze sobą ważne przesłania. Sam Sniper nadawałby się na gwiazdę, gdyby tylko zechciał się ujawnić. On jednak drwi sobie z kolejnych propozycji. Posiada ogromną charyzmę, dla ulicznych artystów jest niekwestionowanym mistrzem. Bez przerwy zwołuje grafficiarzy na ryzykowne akcje i dostarcza im adrenaliny. Problem polega jednak nie na niszczeniu mienia. Przez Snipera giną młodzi ludzie. To zmienia sens poszukiwań.
Arturo Pérez-Reverte w misterny sposób przygotowuje grunt pod samą intrygę. Długo wprowadza czytelników w świat graffiti, upewnia się, że zrozumieją motywacje postaci. Posługuje się specjalistycznym żargonem dotąd, aż stanie się on dla wszystkich przejrzysty. Wykazuje się wiadomościami w dziedzinie narzędzi grafficiarzy, rodzajów malunków, a nawet stosowanych przez nich czcionek, w pełni zanurza się w tę rzeczywistość, by zabrzmieć jak najbardziej przekonująco. Wprowadza nawet naukowe wyjaśnienia – nie mówiąc już o tym, że szuka informacji na temat psychiki grafficiarzy czy momentów dostarczających im adrenaliny. W „Cierpliwym snajperze” widać zainteresowanie tematem tak wielkie, że aż wykraczające poza ramy powieści, jest tak, jakby autor prezentował tylko wycinek swojej wiedzy, ale miał dostęp do tajemnic nieznanych odbiorcom, za to bliskich bohaterom.
Początkowo „Cierpliwy snajper” przypomina kurs dla grafficiarzy i swoisty przewodnik dla nich. Dopiero pełne zanurzenie w ten motyw umożliwia autorowi budowanie struktury akcji. Ton nadaje tym razem Lex, młoda dziewczyna, która próbuje dotrzeć do Snipera niekonwencjonalnymi sposobami. Nie ma w niej ani pazerności na wielkie pieniądze (a wielu jest w stanie zapłacić astronomiczne kwoty, byle tylko dostać w swoje ręce boga młodych), ani strachu – to ważne, bo Sniper broni dostępu do siebie i może liczyć na wsparcie ludzi oddanych oraz bezwzględnych. Lex stanowi łącznik między światami, jako jedyna może przeniknąć do mrocznej ulicy, zwłaszcza że ma swoje prywatne powody, żeby znaleźć Snipera. Tę postać, kobiecą narratorkę, autor składa z kilku wyróżników, sprawia, że Lex może zmieniać twarze i w trakcie historii przechodzić zaskakujące dla odbiorców metamorfozy. „Cierpliwy snajper” zyskuje na tym portrecie najwięcej – staje się nieprzewidywalny i nieoczywisty, zapewnia więcej niż tylko przewodnik po graffiti.
Ta powieść zawiera umiejętnie zestawione motywy kryminału i thrillera, ma też elementy tomów psychologicznych. Dostarcza czytelnikom wiedzy przefiltrowanej przez rozrywkę – aura tajemniczości tylko wzmaga ciekawość odbiorców. Autor unika sensacyjnego tonu, stawia za to na wysmakowaną literackość, na styl, który sam w sobie jest godny podziwu. Nie spłyca swojej intrygi, sprowadzając ją do tanich powieści sensacyjnych. „Cierpliwy snajper” byłby lekturą dla wytrwałych, gdyby nie fakt, że Arturo Pérez-Reverte jest mistrzem wciągającej narracji; bez względu na to, jaki temat podejmie, potrafi zachęcić odbiorców do śledzenia jego realizacji. Starannie dopasowany do treści język staje się dodatkowym bohaterem książki, budzi zainteresowanie w takim samym stopniu co fabuła i uczestnicy wydarzeń.
sobota, 14 lutego 2015
Joanna Godecka: Szczęście w miłości. Jak mądrze kochać i rozumieć siebie
WNK, Warszawa 2015.
W związku
Coraz więcej na rynku wydawniczym jest poradników dotyczących budowania udanego związku. Do tego zestawu dołącza teraz „Szczęście w miłości” Joanny Godeckiej, tom, który z perspektywy psychologii i coachingu przedstawia najczęściej popełniane błędy oraz pułapki w relacjach z innymi. Autorka chce dla odbiorców być przewodnikiem po damsko-męskich nieporozumieniach. Uczy, jak unikać kryzysów i jak się zachować w obliczu oczekiwań partnera. Jej „Szczęście w miłości” w pewnym stopniu jest lekturą terapeutyczną – ma też pomóc w samorozwoju i ułatwiać uzdrawianie sercowych relacji.
Godecka wybiera bardzo czytelny system prowadzenia narracji. Zachęca odbiorców do założenia zeszytu ćwiczeń i co pewien czas na podsumowanie rozdziałów przywołuje zadanie, które pozwala lepiej poznać siebie lub wypracować rozwiązanie problemów różnego kalibru. Każde ćwiczenie od razu zyskuje przykładowy zestaw odpowiedzi – w ten sposób Godecka nie dopuszcza do powstawania nieporozumień i sugeruje czytelnikom temat do przemyśleń. Autorka sięga po chronologiczny obraz związku – rozpoczyna od wątku samoakceptacji, przechodzi drogę od pierwszych spotkań i randek aż po rozstanie i przygotowanie do kolejnej relacji: znajduje tu miejsce i na motyw seksu, i na zaangażowanie emocjonalne.
Odbiorcom szczególnie przypaść do gustu może forma. Godecka z reguły rozpoczyna rozważania od krótkiego wyrazistego przypadku zaczerpniętego z praktyki psychologicznej. Podaje konsekwentnie wiek i zawód opowiadającego, przywołuje jego zmartwienia i wprowadza kilka trafnych pytań, dzięki którym pacjenci samodzielnie dochodzą do odpowiednich wniosków. To zapewnia książce „życiowość” – łatwiej uwierzyć w wyostrzone nawet przypadki, łatwiej też potraktować je jak lustro i dopasować do własnych porażek. Godecka przy tym wszystkim pamięta o relacji idealnej – jeśli już taką wprowadza, to tylko jako niedostępny i nikomu niepotrzebny wzór, wizję niemożliwą do spełnienia, więc i daleką od prawdziwego szczęścia. Tym budzi zaufanie – nie teoretyzuje, ale jest blisko zwyczajnego życia. Płynnie przechodzi od zwierzenia do właściwych reakcji na określoną sytuację. Omawia przyczyny kłopotów i możliwości zaradzenia im. Wprowadza też szeregi pytań kontrolnych czy minitestów pomagających w samoocenie. Parę razy autorka nawiązuje do umiejętności zrelaksowania się lub zdystansowania od tematu, zachęca do tego w toku narracji – a i w ramach przygotowań do działania.
Częścią nowatorską w stosunku do innych poradników jest zagadnienie portali randkowych i kreowania swojego wizerunku. Joanna Godecka omawia kolejne punkty zakładanego w internecie profilu – zdjęcie czy opis – tłumaczy również, jak prowadzić mailową korespondencję, by nie stracić już na wstępie szansy na powodzenie. Zniechęca do fałszywej autopromocji, uczy za to, jak uwypuklić swoje osiągnięcia. Budowanie wizerunku na tego typu stronach okazuje się dla wielu wciąż jeszcze trudną sztuką, więc porady ze „Szczęścia w miłości” muszą się przydać.
Poradnik wydany przez Naszą Księgarnię cechuje się dobrym przygotowaniem i rzetelnym podejściem do tematu – przy języku, który nadaje się do mówienia do masowej publiczności. Godecka, wzorem piszących psychologów i terapeutów, zwraca się bezpośrednio do swoich czytelników, stara się sugerować im bliskość i zrozumienie, a przy tym zachowywać postawę stanowczą, kojarzoną z autorytetem. „Szczęście w miłości wybrzmiewa dzięki temu nie jak zestaw przypadkowych wskazówek, a jak dobrze przemyślany tekst do zastosowania w praktyce. Joanna Godecka budzi zaufanie odbiorców – nawet kiedy posiłkuje się zbyt czytelnymi czy wyjaskrawionymi przykładami. A, co najważniejsze, poza tematem miłości akcentuje też kwestię samoakceptacji i samorozwoju, może więc przydać się nie tylko tym, którzy chcą uzyskać sercowe porady.
W związku
Coraz więcej na rynku wydawniczym jest poradników dotyczących budowania udanego związku. Do tego zestawu dołącza teraz „Szczęście w miłości” Joanny Godeckiej, tom, który z perspektywy psychologii i coachingu przedstawia najczęściej popełniane błędy oraz pułapki w relacjach z innymi. Autorka chce dla odbiorców być przewodnikiem po damsko-męskich nieporozumieniach. Uczy, jak unikać kryzysów i jak się zachować w obliczu oczekiwań partnera. Jej „Szczęście w miłości” w pewnym stopniu jest lekturą terapeutyczną – ma też pomóc w samorozwoju i ułatwiać uzdrawianie sercowych relacji.
Godecka wybiera bardzo czytelny system prowadzenia narracji. Zachęca odbiorców do założenia zeszytu ćwiczeń i co pewien czas na podsumowanie rozdziałów przywołuje zadanie, które pozwala lepiej poznać siebie lub wypracować rozwiązanie problemów różnego kalibru. Każde ćwiczenie od razu zyskuje przykładowy zestaw odpowiedzi – w ten sposób Godecka nie dopuszcza do powstawania nieporozumień i sugeruje czytelnikom temat do przemyśleń. Autorka sięga po chronologiczny obraz związku – rozpoczyna od wątku samoakceptacji, przechodzi drogę od pierwszych spotkań i randek aż po rozstanie i przygotowanie do kolejnej relacji: znajduje tu miejsce i na motyw seksu, i na zaangażowanie emocjonalne.
Odbiorcom szczególnie przypaść do gustu może forma. Godecka z reguły rozpoczyna rozważania od krótkiego wyrazistego przypadku zaczerpniętego z praktyki psychologicznej. Podaje konsekwentnie wiek i zawód opowiadającego, przywołuje jego zmartwienia i wprowadza kilka trafnych pytań, dzięki którym pacjenci samodzielnie dochodzą do odpowiednich wniosków. To zapewnia książce „życiowość” – łatwiej uwierzyć w wyostrzone nawet przypadki, łatwiej też potraktować je jak lustro i dopasować do własnych porażek. Godecka przy tym wszystkim pamięta o relacji idealnej – jeśli już taką wprowadza, to tylko jako niedostępny i nikomu niepotrzebny wzór, wizję niemożliwą do spełnienia, więc i daleką od prawdziwego szczęścia. Tym budzi zaufanie – nie teoretyzuje, ale jest blisko zwyczajnego życia. Płynnie przechodzi od zwierzenia do właściwych reakcji na określoną sytuację. Omawia przyczyny kłopotów i możliwości zaradzenia im. Wprowadza też szeregi pytań kontrolnych czy minitestów pomagających w samoocenie. Parę razy autorka nawiązuje do umiejętności zrelaksowania się lub zdystansowania od tematu, zachęca do tego w toku narracji – a i w ramach przygotowań do działania.
Częścią nowatorską w stosunku do innych poradników jest zagadnienie portali randkowych i kreowania swojego wizerunku. Joanna Godecka omawia kolejne punkty zakładanego w internecie profilu – zdjęcie czy opis – tłumaczy również, jak prowadzić mailową korespondencję, by nie stracić już na wstępie szansy na powodzenie. Zniechęca do fałszywej autopromocji, uczy za to, jak uwypuklić swoje osiągnięcia. Budowanie wizerunku na tego typu stronach okazuje się dla wielu wciąż jeszcze trudną sztuką, więc porady ze „Szczęścia w miłości” muszą się przydać.
Poradnik wydany przez Naszą Księgarnię cechuje się dobrym przygotowaniem i rzetelnym podejściem do tematu – przy języku, który nadaje się do mówienia do masowej publiczności. Godecka, wzorem piszących psychologów i terapeutów, zwraca się bezpośrednio do swoich czytelników, stara się sugerować im bliskość i zrozumienie, a przy tym zachowywać postawę stanowczą, kojarzoną z autorytetem. „Szczęście w miłości wybrzmiewa dzięki temu nie jak zestaw przypadkowych wskazówek, a jak dobrze przemyślany tekst do zastosowania w praktyce. Joanna Godecka budzi zaufanie odbiorców – nawet kiedy posiłkuje się zbyt czytelnymi czy wyjaskrawionymi przykładami. A, co najważniejsze, poza tematem miłości akcentuje też kwestię samoakceptacji i samorozwoju, może więc przydać się nie tylko tym, którzy chcą uzyskać sercowe porady.
piątek, 13 lutego 2015
Tom Schamp: Otto jeździ tam i z powrotem
Wilga, Warszawa 2015.
Zabawa w drogę
Oto publikacja, która przede wszystkim małych chłopców zajmie na dłużej. „Otto jeździ tam i z powrotem” definiowany jest przez wydawnictwo Wilga jako „czytanka odwracanka”. Tekst zmusza małych odbiorców do kręcenia kartonową książką na różne strony – a ci, którzy jeszcze nie potrafią czytać, też będą podążać za bohaterem – w przeciwnym razie nie obejrzą dokładnie rysunku, bo część jego elementów umieszczona została do góry nogami lub skosem. Trzeba się więc trochę wysilić i pobawić tomikiem, żeby odkryć tajemnice Toma Schampa. „Otto jeździ tam i z powrotem” to szansa na przemierzanie ruchliwych ulic miasta i dokładne przyglądanie się kolejnym pojazdom (w tym – bardzo nietypowym, złożonym choćby z listu czy żółwia na kółkach). Im więcej niezwykłości, tym lepiej dla maluchów - bo w końcu kto chciałby oglądać coś do znudzenia przewidywalnego i monotonnego? Tymczasem Otto jest skazany na obserwowanie ulicy: jechał z tatą do domu, ale utknął w korku. Dla dziecka to męczarnia, więc bohater umila sobie czas. Podziwia nietypowych pasażerów w nietypowych pojazdach, może też zauważyć niezwykłości na samej drodze. Czasami ulicą przejedzie wynajęta do przeprowadzki ciężarówka, innym razem mija się stację paliw. Policja łapie piratów drogowych. Do tego dochodzą jeszcze tiry, taksówki, ronda i… roboty drogowe. Nic dziwnego, że Otto się nie nudzi.
Dzieci będą bez przerwy kręcić książeczką, co zachęci je może nawet do samodzielnej zabawy – sztywne kartonowe kartki (o zaokrąglonych rogach) sprawiają, że tomik nadawać się będzie między innymi na czas podróży – i nie zniszczy się tak łatwo przy oglądaniu. Pozwoli też ćwiczyć sprawność manualną maluchów. Kolejne obrazki sprawiają wrażenie dość chaotycznych. Tekst został tu zredukowany do minimum i nie zawiera tego, co najważniejsze – nie zdradza rysunkowych niespodzianek, których w tomiku niemało. Kiedy jednak dzieci poruszać się będą wzdłuż linii słów, z pewnością nie stracą z oczu najważniejszych obrazkowych żartów. Stopniowo też nauczą się ogarniać chaos ilustracyjny i skupiać uwagę na tym, co aktualnie je interesuje. Taki rytm lektury pomaga też w rozwijaniu nieszablonowego kreatywnego myślenia.
Ta książka-zabawka trafia w zainteresowania małych chłopców, ale jest też miejscami hołdem dla absurdu. Schamp będzie rozśmieszać najmłodszych wizją autobusu pełnego ryb czy samochodami w miejsce butów. Przygotowuje mnóstwo tego typu niespodzianek dla małych odkrywców. Tu nigdy nie wiadomo, kiedy i w jakim punkcie książki skończy się „lektura” – i co danym razem odkryje w niej kilkulatek. Otto nie przeżywa tu żadnych wielkich przygód (jeśli nie liczyć samego ekscytującego faktu jazdy samochodem z tatą), a tomik nie ma fabuły w klasycznym sensie. A jednak dostarczy dzieciom bez wątpienia rozrywki. Różne mogą być sposoby pracy z tą książką – można zostawić z nią dziecko lub poprosić, żeby relacjonowało zaobserwowane zjawiska (co wyćwiczy umiejętność opowiadania i spostrzegawczość). Można bawić się w zgadywanki lub wspólnie szukać dróg dla bohatera. Sam pomysł na obrazkowe zagęszczenie treści nie jest niczym nowym, ale urozmaicenie w postaci odwracanego druku to już dodatkowa wartość i wyróżnik publikacji. Z Ottonem czas spędza się bardzo przyjemnie – zwłaszcza że strona graficzna prawie wymusza na odbiorcach zaangażowanie w nieistniejącą tekstowo opowieść. Otto, mimo oszczędności słów, wydaje się inspirującym bohaterem dla ciekawych świata kilkulatków.
Zabawa w drogę
Oto publikacja, która przede wszystkim małych chłopców zajmie na dłużej. „Otto jeździ tam i z powrotem” definiowany jest przez wydawnictwo Wilga jako „czytanka odwracanka”. Tekst zmusza małych odbiorców do kręcenia kartonową książką na różne strony – a ci, którzy jeszcze nie potrafią czytać, też będą podążać za bohaterem – w przeciwnym razie nie obejrzą dokładnie rysunku, bo część jego elementów umieszczona została do góry nogami lub skosem. Trzeba się więc trochę wysilić i pobawić tomikiem, żeby odkryć tajemnice Toma Schampa. „Otto jeździ tam i z powrotem” to szansa na przemierzanie ruchliwych ulic miasta i dokładne przyglądanie się kolejnym pojazdom (w tym – bardzo nietypowym, złożonym choćby z listu czy żółwia na kółkach). Im więcej niezwykłości, tym lepiej dla maluchów - bo w końcu kto chciałby oglądać coś do znudzenia przewidywalnego i monotonnego? Tymczasem Otto jest skazany na obserwowanie ulicy: jechał z tatą do domu, ale utknął w korku. Dla dziecka to męczarnia, więc bohater umila sobie czas. Podziwia nietypowych pasażerów w nietypowych pojazdach, może też zauważyć niezwykłości na samej drodze. Czasami ulicą przejedzie wynajęta do przeprowadzki ciężarówka, innym razem mija się stację paliw. Policja łapie piratów drogowych. Do tego dochodzą jeszcze tiry, taksówki, ronda i… roboty drogowe. Nic dziwnego, że Otto się nie nudzi.
Dzieci będą bez przerwy kręcić książeczką, co zachęci je może nawet do samodzielnej zabawy – sztywne kartonowe kartki (o zaokrąglonych rogach) sprawiają, że tomik nadawać się będzie między innymi na czas podróży – i nie zniszczy się tak łatwo przy oglądaniu. Pozwoli też ćwiczyć sprawność manualną maluchów. Kolejne obrazki sprawiają wrażenie dość chaotycznych. Tekst został tu zredukowany do minimum i nie zawiera tego, co najważniejsze – nie zdradza rysunkowych niespodzianek, których w tomiku niemało. Kiedy jednak dzieci poruszać się będą wzdłuż linii słów, z pewnością nie stracą z oczu najważniejszych obrazkowych żartów. Stopniowo też nauczą się ogarniać chaos ilustracyjny i skupiać uwagę na tym, co aktualnie je interesuje. Taki rytm lektury pomaga też w rozwijaniu nieszablonowego kreatywnego myślenia.
Ta książka-zabawka trafia w zainteresowania małych chłopców, ale jest też miejscami hołdem dla absurdu. Schamp będzie rozśmieszać najmłodszych wizją autobusu pełnego ryb czy samochodami w miejsce butów. Przygotowuje mnóstwo tego typu niespodzianek dla małych odkrywców. Tu nigdy nie wiadomo, kiedy i w jakim punkcie książki skończy się „lektura” – i co danym razem odkryje w niej kilkulatek. Otto nie przeżywa tu żadnych wielkich przygód (jeśli nie liczyć samego ekscytującego faktu jazdy samochodem z tatą), a tomik nie ma fabuły w klasycznym sensie. A jednak dostarczy dzieciom bez wątpienia rozrywki. Różne mogą być sposoby pracy z tą książką – można zostawić z nią dziecko lub poprosić, żeby relacjonowało zaobserwowane zjawiska (co wyćwiczy umiejętność opowiadania i spostrzegawczość). Można bawić się w zgadywanki lub wspólnie szukać dróg dla bohatera. Sam pomysł na obrazkowe zagęszczenie treści nie jest niczym nowym, ale urozmaicenie w postaci odwracanego druku to już dodatkowa wartość i wyróżnik publikacji. Z Ottonem czas spędza się bardzo przyjemnie – zwłaszcza że strona graficzna prawie wymusza na odbiorcach zaangażowanie w nieistniejącą tekstowo opowieść. Otto, mimo oszczędności słów, wydaje się inspirującym bohaterem dla ciekawych świata kilkulatków.
czwartek, 12 lutego 2015
George Gilder: Bogactwo i ubóstwo
Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Rola pieniądza
Ta książka – a właściwie jej kolejne wydanie – pomogłaby poszerzyć horyzonty odbiorców i wyjaśniłaby sporo wątpliwości na temat finansowej polityki państw, gdyby zwykłych czytelników nie odstraszał jej język. „Bogactwo i ubóstwo” nie ma wprawdzie hermetycznego stylu nie do przejścia, ale George Gilder posługuje się językiem specjalistycznym, odwołuje się do pojęć z zakresu ekonomii i nie rozdrabnia w czytelnych przykładach czy felietonowych komentarzach. Do tematu podchodzi w sposób ścisły i rzetelny – a to stanowi tak duży kontrast między dzisiejszymi poppublikacjami a jego dziełem, że z „Bogactwa i ubóstwa” czyni niemal podręcznik. Kto jednak zdecyduje się na lekturę, otrzyma wywód rzeczowy i pełen rozbijanych mitów, a nawet niepopularnych ocen wybieranych przez kraje systemów gospodarczych. Stałym punktem odniesienia są dla autora Stany Zjednoczone, ale dzięki imponującej bibliografii może on sięgać i po interesujące porównania.
Tom został podzielony na trzy nierównomierne części, w których Gilder krok po kroku wykłada zasady kapitalizmu, przygląda się polityce państw oraz porusza (w najkrótszym fragmencie) temat roli przekonań (tu definiowanych nieco mylnie jako wiara) w budowaniu potencjalnej fortuny. Skupia się autor między innymi na roli inwestycji, wzajemnych zależnościach popytu i podaży, na polityce podatkowej – ten temat często będzie powracać w różnych wariantach, chodzi bowiem o to, żeby odbiorcy dobrze zrozumieli konsekwencje określonej wysokości stóp podatkowych. Porusza Gilder temat bogactwa i ubóstwa, przyglądając się zarówno drobnym przedsiębiorcom, jak i znaczeniu małżeństwa w szukaniu i utrzymywaniu pracy. Obala mity związane z ideologiami czy rasizmem, wykazując ich wygodę w stosowaniu oraz kompletne nieprzystawanie do rzeczywistości. Interesuje się między innymi motywem modnego skromnego pochodzenia, niemal obowiązkowym współczesnym mitem. Wykazuje wady istnienia państwa opiekuńczego, problemy z pracą, która nie wytwarza żadnych dóbr czy z systemem ubezpieczeń. Zwraca uwagę na społeczne oceny polityki państw i pisze o tym, co daje szansę na sukces w świecie biznesu. Ujmuje więc temat kompleksowo, analizując to, co najbardziej interesuje i ludzi przedsiębiorczych, i zwykłych, nawet przypadkowych czytelników. Po tę książkę sięga się, by z niej skorzystać i zrozumieć mechanizmy rządzące gospodarką. George Gilder obok geniuszu kapitalizmu akcentuje mocno znaczenie rodziny, odwołuje się też do kreatywności i olśnień. Nie zależy mu natomiast na bezdusznym ujmowaniu reguł pieniądza.
Jest „Bogactwo i ubóstwo” książką bardzo starannie przygotowaną. Gilder stawia czasem niepopularne tezy, których potrafi bronić. Jeśli odwołuje się do innych tematycznych publikacji, to nie ze względów ilustracyjnych a dla wskazania co ciekawszych spostrzeżeń – sam w końcu jawi się jako potężny autorytet. Nie stara się agitować czytelników, co okaże się ważne w toku lektury – wybiera wyjaśnianie. Na tej podstawie odbiorcy mogą zbudować sobie własny obraz zysków i strat i lepiej pojąć zasady wprowadzane przez rządzących. Gilder nie daje ani prostych przepisów na osiągnięcie sukcesu, ani recept na uzdrowienie krajów czy wyjście z kryzysu. Jego spostrzeżenia są cenne, gdy potrafi się dostrzec ich długofalowe działanie – rezultaty, których nie można osiągnąć natychmiast. „Bogactwo i ubóstwo” to lektura obowiązkowa dla każdego, kto zamierza zajmować się ekonomią i zrozumieć zasady regulujące gospodarkę. Można tę publikację także potraktować jako zbiór szczegółowych wyjaśnień. George Gilder staje się przewodnikiem po świecie finansów. Pisze ze znawstwem i pasją, a przy tym – w starym stylu, nie plamiąc erudycyjnego tonu felietonowymi hasłami. Z pewnością „Bogactwo i ubóstwo” dla wielu odbiorców będzie lekturą niewygodną – ale też i bardzo potrzebną, a na pewno wartościową. Mimo że minęły już ponad trzy dekady od zaistnienia tej książki na rynku, spostrzeżenia Gildera są wciąż aktualne.
Rola pieniądza
Ta książka – a właściwie jej kolejne wydanie – pomogłaby poszerzyć horyzonty odbiorców i wyjaśniłaby sporo wątpliwości na temat finansowej polityki państw, gdyby zwykłych czytelników nie odstraszał jej język. „Bogactwo i ubóstwo” nie ma wprawdzie hermetycznego stylu nie do przejścia, ale George Gilder posługuje się językiem specjalistycznym, odwołuje się do pojęć z zakresu ekonomii i nie rozdrabnia w czytelnych przykładach czy felietonowych komentarzach. Do tematu podchodzi w sposób ścisły i rzetelny – a to stanowi tak duży kontrast między dzisiejszymi poppublikacjami a jego dziełem, że z „Bogactwa i ubóstwa” czyni niemal podręcznik. Kto jednak zdecyduje się na lekturę, otrzyma wywód rzeczowy i pełen rozbijanych mitów, a nawet niepopularnych ocen wybieranych przez kraje systemów gospodarczych. Stałym punktem odniesienia są dla autora Stany Zjednoczone, ale dzięki imponującej bibliografii może on sięgać i po interesujące porównania.
Tom został podzielony na trzy nierównomierne części, w których Gilder krok po kroku wykłada zasady kapitalizmu, przygląda się polityce państw oraz porusza (w najkrótszym fragmencie) temat roli przekonań (tu definiowanych nieco mylnie jako wiara) w budowaniu potencjalnej fortuny. Skupia się autor między innymi na roli inwestycji, wzajemnych zależnościach popytu i podaży, na polityce podatkowej – ten temat często będzie powracać w różnych wariantach, chodzi bowiem o to, żeby odbiorcy dobrze zrozumieli konsekwencje określonej wysokości stóp podatkowych. Porusza Gilder temat bogactwa i ubóstwa, przyglądając się zarówno drobnym przedsiębiorcom, jak i znaczeniu małżeństwa w szukaniu i utrzymywaniu pracy. Obala mity związane z ideologiami czy rasizmem, wykazując ich wygodę w stosowaniu oraz kompletne nieprzystawanie do rzeczywistości. Interesuje się między innymi motywem modnego skromnego pochodzenia, niemal obowiązkowym współczesnym mitem. Wykazuje wady istnienia państwa opiekuńczego, problemy z pracą, która nie wytwarza żadnych dóbr czy z systemem ubezpieczeń. Zwraca uwagę na społeczne oceny polityki państw i pisze o tym, co daje szansę na sukces w świecie biznesu. Ujmuje więc temat kompleksowo, analizując to, co najbardziej interesuje i ludzi przedsiębiorczych, i zwykłych, nawet przypadkowych czytelników. Po tę książkę sięga się, by z niej skorzystać i zrozumieć mechanizmy rządzące gospodarką. George Gilder obok geniuszu kapitalizmu akcentuje mocno znaczenie rodziny, odwołuje się też do kreatywności i olśnień. Nie zależy mu natomiast na bezdusznym ujmowaniu reguł pieniądza.
Jest „Bogactwo i ubóstwo” książką bardzo starannie przygotowaną. Gilder stawia czasem niepopularne tezy, których potrafi bronić. Jeśli odwołuje się do innych tematycznych publikacji, to nie ze względów ilustracyjnych a dla wskazania co ciekawszych spostrzeżeń – sam w końcu jawi się jako potężny autorytet. Nie stara się agitować czytelników, co okaże się ważne w toku lektury – wybiera wyjaśnianie. Na tej podstawie odbiorcy mogą zbudować sobie własny obraz zysków i strat i lepiej pojąć zasady wprowadzane przez rządzących. Gilder nie daje ani prostych przepisów na osiągnięcie sukcesu, ani recept na uzdrowienie krajów czy wyjście z kryzysu. Jego spostrzeżenia są cenne, gdy potrafi się dostrzec ich długofalowe działanie – rezultaty, których nie można osiągnąć natychmiast. „Bogactwo i ubóstwo” to lektura obowiązkowa dla każdego, kto zamierza zajmować się ekonomią i zrozumieć zasady regulujące gospodarkę. Można tę publikację także potraktować jako zbiór szczegółowych wyjaśnień. George Gilder staje się przewodnikiem po świecie finansów. Pisze ze znawstwem i pasją, a przy tym – w starym stylu, nie plamiąc erudycyjnego tonu felietonowymi hasłami. Z pewnością „Bogactwo i ubóstwo” dla wielu odbiorców będzie lekturą niewygodną – ale też i bardzo potrzebną, a na pewno wartościową. Mimo że minęły już ponad trzy dekady od zaistnienia tej książki na rynku, spostrzeżenia Gildera są wciąż aktualne.
środa, 11 lutego 2015
Anna Łacina: Kradzione róże
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Zaufanie
„Kradzionym różom” Anny Łaciny daleko do beztroskich wakacyjnych narracji. To bardziej powieść-przestroga, historia o dojrzałości i zaufaniu, w dodatku prowadzona dwutorowo, tak, że młodzi odbiorcy czerpać będą z dwóch odrębnych doświadczeń. Autorka stawia pewną „kwiatową” rodzinę przed ogromnym wyzwaniem, a przy okazji odpowiada też na pytanie o motywy zachowań nastolatków. Tyle że jej bohaterki, Róża i Jaśmina, do typowych przedstawicielek młodzieży nie należą. Obie są mądre, dobrze wychowane, obie mają wpojony wyraźny system wartości. Nie ulegają owczemu pędowi – potrafią za to bronić własnego zdania. O te dziewczyny rodzice mogą być spokojni. I są, nawet gdy rodzina rozjeżdża się na wakacje. Jaśmina z paczką przyjaciół zwiedza Grecję. Róża udaje się na pielgrzymkę.
Od pierwszych stron tomu Anna Łacina wprowadza silnie niepokojące sygnały. Róża na pielgrzymce poznaje chłopaka, rozmodlonego i dobrego. Ariel wzruszająco przedstawia swoje losy i bardzo umiejętnie gra na emocjach. Czytelnicy równolegle poznają jego drugie oblicze: to niebezpieczny manipulant o nieznanych motywacjach. Owija sobie Różę wokół palca, wywozi na drugi koniec kraju i zrywa jej kontakty z rodzicami – a wszystko tak sprytnie, by dziewczyna wciąż była przekonana o jego dobroci i opiekuńczości. Przebłyski autorefleksji zdarzają się Róży coraz rzadziej, tłamszone przez gierki Ariela. Sytuacja nie ma jednak posmaku romantycznej przygody – Róży grozi coraz poważniejsze niebezpieczeństwo. Sama nie będzie walczyć o siebie, a bliscy nie mają pojęcia, co się z nią dzieje. Przystępują do działania, które z satysfakcją obserwuje Ariel.
Jaśmina za to mierzy się z własnymi uczuciami. Odrzuca deklaracje Romka, pamiętając jego dawną wiarołomność (i nie tylko). Nie chce być dla chłopaka łatwą zdobyczą, nie ma też ochoty na seks przed ślubem, co zaskoczonemu towarzyszowi dobitnie wyjaśnia (autorka być może próbuje w ten sposób podsunąć odpowiednie argumenty młodym odbiorczyniom). Jaśmina potrafi zapanować nad magią chwili, nie daje się złapać na rozmaite sztuczki. Jest w stanie przeczekać chwilę zauroczenia po to, by ewentualnemu narzeczonemu przyjrzeć się krytycznie w momencie jego słabości – i podjąć w pełni świadomą decyzję co do swojego związku. Jaśmina wydaje się bohaterką niezbyt wiarygodną: to wzór do naśladowania, nie postać z krwi i kości. Ta dziewczyna nie działa impulsywnie i nie właduje się w żadne kłopoty.
Anna Łacina sporo miejsca poświęca też rodzinie podejmującej desperacką walkę o odzyskanie córki i siostry. Nie ma tu mowy o psychologicznych konfliktach i próbie sił. Rodzice do poszukiwań umiejętnie włączają internet (i mierzą się z falą bezmyślnie wpisywanych komentarzy), zyskują wsparcie młodszych dzieci i sprawdzają każdy, nawet bezsensowny trop. To dla nich autorka wprowadza szereg wyjaśnień na końcu książki – nie zasługują na męczarnie, jakie – nieświadomie – zadała im Róża.
Ta powieść porusza trudny temat. Motyw zaginięcia Róży jest również pretekstem do zaprezentowania szeregu czarnych scenariuszy. Powinien dać do myślenia młodym ludziom – nawet ci najbardziej złaknieni przygód lub wolności mają swoje słabe punkty, które wykorzystać może uważny i niebezpieczny przeciwnik. Łacina nie wprowadza do swojej książki kazań – ale prowadzi akcję tak, by wyczulić czytelników na rozmaite zagrożenia. Pozwala im samodzielnie wyciągać wnioski, a przy tym przez cały czas lektury utrzymuje w napięciu i niepewności. „Kradzione róże” to książka o silnym wydźwięku, fabuła potrzebna nastolatkom i przełom w literaturze czwartej. Nieprzypadkowo po pięciu latach powraca na rynek wydawniczy.
Zaufanie
„Kradzionym różom” Anny Łaciny daleko do beztroskich wakacyjnych narracji. To bardziej powieść-przestroga, historia o dojrzałości i zaufaniu, w dodatku prowadzona dwutorowo, tak, że młodzi odbiorcy czerpać będą z dwóch odrębnych doświadczeń. Autorka stawia pewną „kwiatową” rodzinę przed ogromnym wyzwaniem, a przy okazji odpowiada też na pytanie o motywy zachowań nastolatków. Tyle że jej bohaterki, Róża i Jaśmina, do typowych przedstawicielek młodzieży nie należą. Obie są mądre, dobrze wychowane, obie mają wpojony wyraźny system wartości. Nie ulegają owczemu pędowi – potrafią za to bronić własnego zdania. O te dziewczyny rodzice mogą być spokojni. I są, nawet gdy rodzina rozjeżdża się na wakacje. Jaśmina z paczką przyjaciół zwiedza Grecję. Róża udaje się na pielgrzymkę.
Od pierwszych stron tomu Anna Łacina wprowadza silnie niepokojące sygnały. Róża na pielgrzymce poznaje chłopaka, rozmodlonego i dobrego. Ariel wzruszająco przedstawia swoje losy i bardzo umiejętnie gra na emocjach. Czytelnicy równolegle poznają jego drugie oblicze: to niebezpieczny manipulant o nieznanych motywacjach. Owija sobie Różę wokół palca, wywozi na drugi koniec kraju i zrywa jej kontakty z rodzicami – a wszystko tak sprytnie, by dziewczyna wciąż była przekonana o jego dobroci i opiekuńczości. Przebłyski autorefleksji zdarzają się Róży coraz rzadziej, tłamszone przez gierki Ariela. Sytuacja nie ma jednak posmaku romantycznej przygody – Róży grozi coraz poważniejsze niebezpieczeństwo. Sama nie będzie walczyć o siebie, a bliscy nie mają pojęcia, co się z nią dzieje. Przystępują do działania, które z satysfakcją obserwuje Ariel.
Jaśmina za to mierzy się z własnymi uczuciami. Odrzuca deklaracje Romka, pamiętając jego dawną wiarołomność (i nie tylko). Nie chce być dla chłopaka łatwą zdobyczą, nie ma też ochoty na seks przed ślubem, co zaskoczonemu towarzyszowi dobitnie wyjaśnia (autorka być może próbuje w ten sposób podsunąć odpowiednie argumenty młodym odbiorczyniom). Jaśmina potrafi zapanować nad magią chwili, nie daje się złapać na rozmaite sztuczki. Jest w stanie przeczekać chwilę zauroczenia po to, by ewentualnemu narzeczonemu przyjrzeć się krytycznie w momencie jego słabości – i podjąć w pełni świadomą decyzję co do swojego związku. Jaśmina wydaje się bohaterką niezbyt wiarygodną: to wzór do naśladowania, nie postać z krwi i kości. Ta dziewczyna nie działa impulsywnie i nie właduje się w żadne kłopoty.
Anna Łacina sporo miejsca poświęca też rodzinie podejmującej desperacką walkę o odzyskanie córki i siostry. Nie ma tu mowy o psychologicznych konfliktach i próbie sił. Rodzice do poszukiwań umiejętnie włączają internet (i mierzą się z falą bezmyślnie wpisywanych komentarzy), zyskują wsparcie młodszych dzieci i sprawdzają każdy, nawet bezsensowny trop. To dla nich autorka wprowadza szereg wyjaśnień na końcu książki – nie zasługują na męczarnie, jakie – nieświadomie – zadała im Róża.
Ta powieść porusza trudny temat. Motyw zaginięcia Róży jest również pretekstem do zaprezentowania szeregu czarnych scenariuszy. Powinien dać do myślenia młodym ludziom – nawet ci najbardziej złaknieni przygód lub wolności mają swoje słabe punkty, które wykorzystać może uważny i niebezpieczny przeciwnik. Łacina nie wprowadza do swojej książki kazań – ale prowadzi akcję tak, by wyczulić czytelników na rozmaite zagrożenia. Pozwala im samodzielnie wyciągać wnioski, a przy tym przez cały czas lektury utrzymuje w napięciu i niepewności. „Kradzione róże” to książka o silnym wydźwięku, fabuła potrzebna nastolatkom i przełom w literaturze czwartej. Nieprzypadkowo po pięciu latach powraca na rynek wydawniczy.
A MOJA CIOTKA - przedłużenie terminów
UWAGA - przedłużenie terminu konkursów z książką A MOJA CIOTKA: na prace Waszych dzieci czekamy do 15 lutego
konkurs pierwszy: na stworzenie mapy podróży MOJEJ CIOTKI
konkurs drugi: na przedstawienie ulubionego zwierzątka MOJEJ CIOTKI
W wydawnictwie MUZA SA 11 lutego 2015 premiera mojej książki - zbioru humorystycznych opowiadań - A MOJA CIOTKA:
konkurs pierwszy: na stworzenie mapy podróży MOJEJ CIOTKI
konkurs drugi: na przedstawienie ulubionego zwierzątka MOJEJ CIOTKI
W wydawnictwie MUZA SA 11 lutego 2015 premiera mojej książki - zbioru humorystycznych opowiadań - A MOJA CIOTKA:
wtorek, 10 lutego 2015
René Goscinny, Albert Uderzo: Przygody Asteriksa. Osiedle bogów
Egmont, Warszawa 2015.
Walka na pomysły
Rzymianie dostarczają Asteriksowi i Obeliksowi tak potrzebnej rozrywki. Nie mogą dopuścić do siebie choćby cienia myśli o porażce – a kiedy nie pomagają starcia zbrojne, próbują podstępów. Tym ciekawiej dla poczciwych Galów. W puszczy pełnej smakowitych dzików ma teraz powstać osiedle bogów. Tak Juliusz Cezar zamierza zmusić Galów do przyjęcia cywilizacji. Stary las zastąpi park naturalny, a ludziom zapewni się dobrobyt i szczęście, o jakim nawet nie śnili. „Osiedle bogów” to siedemnasty album ponadczasowego cyklu Goscinnego i Uderzo – rozrywka także dla dorosłych. To znakomicie narysowany komiks z wielopłaszczyznowym humorem i wyrazistymi bohaterami – oraz z refrenem, który czytelnicy (a nawet odbiorcy produkcji filmowych i kreskówek) znają na pamięć. Walka na sztuczki i pomysły obfituje w szereg niespodzianek, a autorom udało się w tomiku zawrzeć między innymi… satyrę na dwudziestowieczny konsumpcjonizm. Wiele odniesień z rzeczywistości Galów pasować będzie do dzisiejszych standardów. I w udanym połączeniu bajkowych sylwetek i motywów z czystą kpiną z aktualiów kryje się jedno ze źródeł sukcesu komiksu. „Osiedle bogów” to lektura o najwyższej jakości.
Mnóstwo tu drobnych smaczków w narracji, w portretach bohaterów – i w samych dialogach. Dla dzieci przeznaczony jest humor sytuacyjny, dla dorosłych – kolejne piętra zabaw słownych. Komizm pojawia się również dyskretnie na kolejnych rysunkach – odkrywanie dowcipów Uderzo to prawdziwa przyjemność. Nie wszystkie dają się wychwycić w pierwszej lekturze, tym większa będzie rozrywka. „Osiedle bogów” przedstawia cywilizacyjne zagrożenia starożytności z przymrużeniem oka. Tu dowcip wiąże się też z umiejętnością przenoszenia wątków między różnymi czasami. Ale Goscinny nie zamierza tworzyć satyry agitacyjnej: bawi się skojarzeniami, wyzwala absurd i sięga po czysty komizm, tak bardzo uwielbiany przez odbiorców. To dzięki rezygnacji z realnej agresji Asteriks staje się synonimem śmiechu.
To, co dzieje się w wiosce Galów, w obozie Rzymian czy w kręgu niewolników ma jasno określony cel – służy rozrywce. Goscinny i Uderzo poszukują wiąż nowych tematów na zobrazowanie jednego konfliktu i jednego zestawu charakterów. Dzięki powtarzalności w wizerunkach (oraz w ogólnych założeniach funkcjonowania Rzymian i Galów) mogą skoncentrować się na ciągłym zaskakiwaniu odbiorców. Ta tendencja nie słabnie z czasem: tu niemożliwe byłoby wskazanie pomysłów gorszych czy nietrafionych – takie po prostu nie istnieją, co „Osiedle bogów” potwierdza. Chociaż historia wydaje się krótka (48 stron), nie pozostawia niedosytu. Taka objętość pozwala w pełni i bez dłużyzn zaprezentować historię Asteriksa i Obeliksa. A wydarzy się tu sporo.
Amatorów komiksów zachwycą oczywiście niezwykle precyzyjne i bardzo bogate w detale kadry. Tu każdy, nawet najmniej ważny obrazek został starannie dopracowany. Doskonale widać nie tylko emocje postaci (zamieniające bohaterów w ich własne karykatury), ale i konstrukcję świata wymyślonego przez autorów: realizm miesza się z urokliwą bajkowością – to cieszy, bo poza radością z odkrywania ilustracyjnych zabaw ma się też przyjemność z oglądania książki.
Przeciwnicy komiksów wobec tej publikacji byliby bezradni. „Osiedlu bogów” nie można nic zarzucić, to wyjątkowa rozrywka dla całych rodzin. Asteriksa nikomu przedstawiać nie trzeba, więc cała seria powinna się cieszyć ogromnym uznaniem czytelników – w pełni zasłużenie. Te historie się nie starzeją, a za sprawą obfitości żartów – również i nie nudzą. Różnym (wiekowo) grupom odbiorców ujawniają różne pokłady sensów i intertekstualiów. Komiksy z tego cyklu to nie prosta kioskowa rozrywka dla najmłodszych, a klasyka, do której chce się wracać. Nie wierzę, że ktoś jeszcze nie słyszał o Asteriksie – ale gdyby jednak, czasu spędzonego nad „Osiedlem bogów” nie pożałuje.
Walka na pomysły
Rzymianie dostarczają Asteriksowi i Obeliksowi tak potrzebnej rozrywki. Nie mogą dopuścić do siebie choćby cienia myśli o porażce – a kiedy nie pomagają starcia zbrojne, próbują podstępów. Tym ciekawiej dla poczciwych Galów. W puszczy pełnej smakowitych dzików ma teraz powstać osiedle bogów. Tak Juliusz Cezar zamierza zmusić Galów do przyjęcia cywilizacji. Stary las zastąpi park naturalny, a ludziom zapewni się dobrobyt i szczęście, o jakim nawet nie śnili. „Osiedle bogów” to siedemnasty album ponadczasowego cyklu Goscinnego i Uderzo – rozrywka także dla dorosłych. To znakomicie narysowany komiks z wielopłaszczyznowym humorem i wyrazistymi bohaterami – oraz z refrenem, który czytelnicy (a nawet odbiorcy produkcji filmowych i kreskówek) znają na pamięć. Walka na sztuczki i pomysły obfituje w szereg niespodzianek, a autorom udało się w tomiku zawrzeć między innymi… satyrę na dwudziestowieczny konsumpcjonizm. Wiele odniesień z rzeczywistości Galów pasować będzie do dzisiejszych standardów. I w udanym połączeniu bajkowych sylwetek i motywów z czystą kpiną z aktualiów kryje się jedno ze źródeł sukcesu komiksu. „Osiedle bogów” to lektura o najwyższej jakości.
Mnóstwo tu drobnych smaczków w narracji, w portretach bohaterów – i w samych dialogach. Dla dzieci przeznaczony jest humor sytuacyjny, dla dorosłych – kolejne piętra zabaw słownych. Komizm pojawia się również dyskretnie na kolejnych rysunkach – odkrywanie dowcipów Uderzo to prawdziwa przyjemność. Nie wszystkie dają się wychwycić w pierwszej lekturze, tym większa będzie rozrywka. „Osiedle bogów” przedstawia cywilizacyjne zagrożenia starożytności z przymrużeniem oka. Tu dowcip wiąże się też z umiejętnością przenoszenia wątków między różnymi czasami. Ale Goscinny nie zamierza tworzyć satyry agitacyjnej: bawi się skojarzeniami, wyzwala absurd i sięga po czysty komizm, tak bardzo uwielbiany przez odbiorców. To dzięki rezygnacji z realnej agresji Asteriks staje się synonimem śmiechu.
To, co dzieje się w wiosce Galów, w obozie Rzymian czy w kręgu niewolników ma jasno określony cel – służy rozrywce. Goscinny i Uderzo poszukują wiąż nowych tematów na zobrazowanie jednego konfliktu i jednego zestawu charakterów. Dzięki powtarzalności w wizerunkach (oraz w ogólnych założeniach funkcjonowania Rzymian i Galów) mogą skoncentrować się na ciągłym zaskakiwaniu odbiorców. Ta tendencja nie słabnie z czasem: tu niemożliwe byłoby wskazanie pomysłów gorszych czy nietrafionych – takie po prostu nie istnieją, co „Osiedle bogów” potwierdza. Chociaż historia wydaje się krótka (48 stron), nie pozostawia niedosytu. Taka objętość pozwala w pełni i bez dłużyzn zaprezentować historię Asteriksa i Obeliksa. A wydarzy się tu sporo.
Amatorów komiksów zachwycą oczywiście niezwykle precyzyjne i bardzo bogate w detale kadry. Tu każdy, nawet najmniej ważny obrazek został starannie dopracowany. Doskonale widać nie tylko emocje postaci (zamieniające bohaterów w ich własne karykatury), ale i konstrukcję świata wymyślonego przez autorów: realizm miesza się z urokliwą bajkowością – to cieszy, bo poza radością z odkrywania ilustracyjnych zabaw ma się też przyjemność z oglądania książki.
Przeciwnicy komiksów wobec tej publikacji byliby bezradni. „Osiedlu bogów” nie można nic zarzucić, to wyjątkowa rozrywka dla całych rodzin. Asteriksa nikomu przedstawiać nie trzeba, więc cała seria powinna się cieszyć ogromnym uznaniem czytelników – w pełni zasłużenie. Te historie się nie starzeją, a za sprawą obfitości żartów – również i nie nudzą. Różnym (wiekowo) grupom odbiorców ujawniają różne pokłady sensów i intertekstualiów. Komiksy z tego cyklu to nie prosta kioskowa rozrywka dla najmłodszych, a klasyka, do której chce się wracać. Nie wierzę, że ktoś jeszcze nie słyszał o Asteriksie – ale gdyby jednak, czasu spędzonego nad „Osiedlem bogów” nie pożałuje.
poniedziałek, 9 lutego 2015
Agata Kołakowska: Zaciszny Zakątek
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Bez kompromisów
Agata Kołakowska zwraca uwagę na psychologiczne konstrukcje postaci. W „Zacisznym Zakątku” to właśnie motywacje poszczególnych bohaterów stają się ważniejsze od fabuły. Autorka rzuca też wyzwanie – nie pierwszy zresztą raz – optymistycznym i cukierkowym obyczajówkom. U niej tylko tytuł jest sielski, reszta to antyutopia. Równolegle w kilku sąsiadujących ze sobą domach na maleńkim ekskluzywnym osiedlu rozgrywają się wielkie małżeńskie dramaty. Kołakowska zmusza do życiowych konfrontacji kilka par i w zasadzie nie wychodzi poza obręb osiedla – przytulnego i spokojnego z nazwy.
Jedna z bohaterek straciła pracę i nie może znaleźć nowej, a frustrację pogłębia jeszcze zaciągnięty na kupno domu kredyt. Druga jest uosobieniem perfekcjonizmu – nie dopuszcza do siebie i do swoich bliskich nawet cienia słabości. Trzecia nie radzi sobie z życiem, a czwarta cierpi z powodu seksualnej oziębłości męża. Wśród mężczyzn wyróżnia się postaci zaciekłego krytyka literackiego – tu Agata Kołakowska wprowadza dość oczywisty i nawet schematyczny portret o znamionach satyry. Odpowiednio naszkicowani bohaterowie stają wobec coraz trudniejszych wyzwań – zwykłe problemy pęcznieją i prowadzą do całego szeregu katastrof, z którymi ciężko będzie się uporać bez profesjonalnego wsparcia. Kołakowska nie bawi się w subtelności – prowokuje sytuacje ekstremalne i sprawdza, jak poradzą sobie z nimi sąsiedzi. Przy okazji weryfikuje pogląd na przyjaźnie i szczęście. Próbuje też dawkować tajemnice – jeden z domów w Zacisznym Zakątku skrywa mroczny sekret, na horyzoncie pojawia się też terminarz z pesymistycznymi notatkami. Nie wszystkim nieszczęściom da się zapobiec, ale może ważna jest sama chęć działania? Mimo minorowych tonów w fabule, Agata Kołakowska nie przygnębia – angażuje za to w życiowe komplikacje postaci. Nie szuka baśniowych rozwiązań, stawia za to na prawdopodobieństwo (lub, przynajmniej, na konsekwencję w charakterologicznych wizerunkach).
Głębokie rozumienie dla postaci objawia się w fabule. Jeśli chodzi o partię narracyjną, Kołakowska poświęca jej mniej energii. Nie sili się na przekonujące opisy, a w dialogach bywa nienaturalna: zależy jej na przepływie informacji, nie na budowaniu językowego obrazu postaci. Wszyscy (łącznie z narratorem) posługują się językiem literackim łamanym przez potoczny. To w lekturze nie razi, bo Kołakowska dąży do kreślenia problemów, a nie do prawdziwości bohaterów. W „Zacisznym Zakątku” styl ma być przezroczysty, żeby nie odwracać uwagi od tego, co dla autorki istotne i warte podkreślenia. Dynamiki nadają fabule przejścia narracyjne od domu do domu – cały tom złożony jest z takich migawek.
Jest „Zaciszny Zakątek” odwróceniem modnych konwencji w literaturze kobiecej. Kołakowskiej nie kuszą wygodne tematy i proste relacje między bohaterami. Rezygnuje też z otoczki ochronnej: tu nieszczęścia mogą pojawić się w każdej chwili zamiast pozostać za powieściową rzeczywistością. Ta autorka wprost uwielbia testować wytrzymałość swoich postaci. Zmusza do konfrontacji, a odbiorczynie – do zastanowienia się nad skomplikowaną codziennością. Przy tym wszystkim zachowuje rytm obyczajówkowego czytadła, lekkiego i przyjemnego w zwyczajnej lekturze. Kołakowska wybiera silne doświadczenia, a do tego zawsze stara się dobrze poznać (i, co ważniejsze, zrozumieć) swoich bohaterów. Pozwala im popełniać błędy, ale przygląda się z życzliwością, mimo zachowanego do końca dystansu. „Zaciszny Zakątek” nie jest idylliczną gloryfikacją zwolnienia tempa życia – to zestaw dzisiejszych, ale też uniwersalnych zmartwień i problemów. Agata Kołakowska unika mówienia oczywistości i tworzenia scenariuszowych kolein, dostarcza za to czytelniczkom silnych przeżyć dzięki nastawieniu na interpersonalne kontakty.
Bez kompromisów
Agata Kołakowska zwraca uwagę na psychologiczne konstrukcje postaci. W „Zacisznym Zakątku” to właśnie motywacje poszczególnych bohaterów stają się ważniejsze od fabuły. Autorka rzuca też wyzwanie – nie pierwszy zresztą raz – optymistycznym i cukierkowym obyczajówkom. U niej tylko tytuł jest sielski, reszta to antyutopia. Równolegle w kilku sąsiadujących ze sobą domach na maleńkim ekskluzywnym osiedlu rozgrywają się wielkie małżeńskie dramaty. Kołakowska zmusza do życiowych konfrontacji kilka par i w zasadzie nie wychodzi poza obręb osiedla – przytulnego i spokojnego z nazwy.
Jedna z bohaterek straciła pracę i nie może znaleźć nowej, a frustrację pogłębia jeszcze zaciągnięty na kupno domu kredyt. Druga jest uosobieniem perfekcjonizmu – nie dopuszcza do siebie i do swoich bliskich nawet cienia słabości. Trzecia nie radzi sobie z życiem, a czwarta cierpi z powodu seksualnej oziębłości męża. Wśród mężczyzn wyróżnia się postaci zaciekłego krytyka literackiego – tu Agata Kołakowska wprowadza dość oczywisty i nawet schematyczny portret o znamionach satyry. Odpowiednio naszkicowani bohaterowie stają wobec coraz trudniejszych wyzwań – zwykłe problemy pęcznieją i prowadzą do całego szeregu katastrof, z którymi ciężko będzie się uporać bez profesjonalnego wsparcia. Kołakowska nie bawi się w subtelności – prowokuje sytuacje ekstremalne i sprawdza, jak poradzą sobie z nimi sąsiedzi. Przy okazji weryfikuje pogląd na przyjaźnie i szczęście. Próbuje też dawkować tajemnice – jeden z domów w Zacisznym Zakątku skrywa mroczny sekret, na horyzoncie pojawia się też terminarz z pesymistycznymi notatkami. Nie wszystkim nieszczęściom da się zapobiec, ale może ważna jest sama chęć działania? Mimo minorowych tonów w fabule, Agata Kołakowska nie przygnębia – angażuje za to w życiowe komplikacje postaci. Nie szuka baśniowych rozwiązań, stawia za to na prawdopodobieństwo (lub, przynajmniej, na konsekwencję w charakterologicznych wizerunkach).
Głębokie rozumienie dla postaci objawia się w fabule. Jeśli chodzi o partię narracyjną, Kołakowska poświęca jej mniej energii. Nie sili się na przekonujące opisy, a w dialogach bywa nienaturalna: zależy jej na przepływie informacji, nie na budowaniu językowego obrazu postaci. Wszyscy (łącznie z narratorem) posługują się językiem literackim łamanym przez potoczny. To w lekturze nie razi, bo Kołakowska dąży do kreślenia problemów, a nie do prawdziwości bohaterów. W „Zacisznym Zakątku” styl ma być przezroczysty, żeby nie odwracać uwagi od tego, co dla autorki istotne i warte podkreślenia. Dynamiki nadają fabule przejścia narracyjne od domu do domu – cały tom złożony jest z takich migawek.
Jest „Zaciszny Zakątek” odwróceniem modnych konwencji w literaturze kobiecej. Kołakowskiej nie kuszą wygodne tematy i proste relacje między bohaterami. Rezygnuje też z otoczki ochronnej: tu nieszczęścia mogą pojawić się w każdej chwili zamiast pozostać za powieściową rzeczywistością. Ta autorka wprost uwielbia testować wytrzymałość swoich postaci. Zmusza do konfrontacji, a odbiorczynie – do zastanowienia się nad skomplikowaną codziennością. Przy tym wszystkim zachowuje rytm obyczajówkowego czytadła, lekkiego i przyjemnego w zwyczajnej lekturze. Kołakowska wybiera silne doświadczenia, a do tego zawsze stara się dobrze poznać (i, co ważniejsze, zrozumieć) swoich bohaterów. Pozwala im popełniać błędy, ale przygląda się z życzliwością, mimo zachowanego do końca dystansu. „Zaciszny Zakątek” nie jest idylliczną gloryfikacją zwolnienia tempa życia – to zestaw dzisiejszych, ale też uniwersalnych zmartwień i problemów. Agata Kołakowska unika mówienia oczywistości i tworzenia scenariuszowych kolein, dostarcza za to czytelniczkom silnych przeżyć dzięki nastawieniu na interpersonalne kontakty.
niedziela, 8 lutego 2015
Christian Tielmann: Maks zimą
Media Rodzina, Poznań 2014.
Śnieg
Skoro każde dziecko uwielbia zimowe zabawy, nie mogło tego tematu zabraknąć i w przygodach Maksa. Tomik „Maks zimą”, kolejna publikacja w serii Mądra Mysz, stanowi zimą idealne dopełnienie codziennych rozrywek, a przez resztę roku przypomina maluchom, na co mogą czekać. Śnieg oznacza, że wszystko się zmienia: po ulicach jeżdżą pługi, a do przedszkola można wreszcie zabrać sanki. Dzieci wspólnie lepią bałwany, dorabiając im marchewkowe (obowiązkowo) nosy, zjeżdżają z górek i urządzają sobie szalone bitwy na śnieżki. Zresztą do różnych zadań chętnie przyłączają się też dorośli – choćby się nie przyznawali, lubią śnieg i zachowują się jak dzieci, kiedy mogą rzucić w kogoś śnieżką. Ale Maks i Paulina znają też inne ciekawe zajęcia: z chęcią odśnieżają ścieżki, ze zgarniętego śniegu usypują górkę, a potem… przerabiają ją na igloo. Po zabawach na śniegu przyjemnie jest ogrzać się w domu z kubkiem kakao. Zimą Maks najbardziej lubi zimę.
„Maks zimą” to książeczka, której nie trzeba reklamować. Wszystkie maluchy uwielbiają śnieg i czekają na niego z utęsknieniem. Bez większego wysiłku będą mogły skorzystać z podpowiedzi Maksa i naśladować swojego ulubionego bohatera w kolejnych sytuacjach. Maks nie robi wprawdzie nic odkrywczego, ale Christian Tielmann postarał się, żeby w książeczce przez cały czas działo się coś, czego mali odbiorcy nie przewidzą. W igloo nie można rozpalić ognia, ulepiony królik dostaje marchewkę do zjedzenia, a tata, który właśnie wrócił z pracy, chętnie przyłącza się do bitwy na śnieżki. Maks spędza czas z bliskimi, a do tego robi coś, czego przez resztę roku robić nie może. Jest bardzo szczęśliwy, jego euforię podzielać też będą mali odbiorcy – w końcu zimowe rozrywki w tej wersji dostępne są dla wszystkich, wystarczy tylko wyjść z domu. Christian Tielmann entuzjazmem zaraża też dzieci, które nie próbowały jeszcze zimowych zabaw. Razem z Maksem maluchy nauczą się szaleć na śniegu.
Tomik – tradycyjnie – jest napisany prostym językiem, ale autor w opisach stara się zmieścić jak najwięcej dodatkowych wiadomości (jak na przykład tę o jeżdżących pługach czy temperaturze w igloo). To poboczne ciekawostki, które nadają książeczce walorów edukacyjnych, a do tego przyciągną uwagę najmłodszych. W Mądrej Myszy nie infantylizuje się tematów – nawet najbardziej dziecięcych. Każda opowiastka to okazja, żeby powiedzieć dziecku coś nowego. Cenna jest i sama postać Maksa – to dla najmłodszych dzieci przewodnik, bohater, z którego można brać przykład i który bardzo dobrze sprawdza się w prostych fabułkach. Autor nadaje opowieści entuzjastyczny ton, co zawsze spotka się z uznaniem maluchów.
Dzięki Sabine Kraushaar ten tomik jest bardzo zimowy – utrzymany w lekko błękitnej tonacji, ukazuje czyste piękno śnieżnej pogody. Do tego kiedy ilustratorka zagląda do pokoju Maksa, dzieci otrzymają przegląd jego zabawek. Spostrzegawczym spodobają się sikorki, skubiące rozwieszane przed domem przysmaki. Maluchy szybko przekonają się, że warto uważnie śledzić przygody Maksa i oglądać każdą ilustrację. Zapraszają do tego sami bohaterowie, których radosne miny mówią same dla siebie. „Maks zimą” to książeczka, która prezentuje znane wszystkim i najbardziej cenione przez dzieci rozrywki. To publikacja oswajająca również dzieci z lekturami – dostarcza rozrywki, a i porcji interesujących maluchy wiadomości.
Śnieg
Skoro każde dziecko uwielbia zimowe zabawy, nie mogło tego tematu zabraknąć i w przygodach Maksa. Tomik „Maks zimą”, kolejna publikacja w serii Mądra Mysz, stanowi zimą idealne dopełnienie codziennych rozrywek, a przez resztę roku przypomina maluchom, na co mogą czekać. Śnieg oznacza, że wszystko się zmienia: po ulicach jeżdżą pługi, a do przedszkola można wreszcie zabrać sanki. Dzieci wspólnie lepią bałwany, dorabiając im marchewkowe (obowiązkowo) nosy, zjeżdżają z górek i urządzają sobie szalone bitwy na śnieżki. Zresztą do różnych zadań chętnie przyłączają się też dorośli – choćby się nie przyznawali, lubią śnieg i zachowują się jak dzieci, kiedy mogą rzucić w kogoś śnieżką. Ale Maks i Paulina znają też inne ciekawe zajęcia: z chęcią odśnieżają ścieżki, ze zgarniętego śniegu usypują górkę, a potem… przerabiają ją na igloo. Po zabawach na śniegu przyjemnie jest ogrzać się w domu z kubkiem kakao. Zimą Maks najbardziej lubi zimę.
„Maks zimą” to książeczka, której nie trzeba reklamować. Wszystkie maluchy uwielbiają śnieg i czekają na niego z utęsknieniem. Bez większego wysiłku będą mogły skorzystać z podpowiedzi Maksa i naśladować swojego ulubionego bohatera w kolejnych sytuacjach. Maks nie robi wprawdzie nic odkrywczego, ale Christian Tielmann postarał się, żeby w książeczce przez cały czas działo się coś, czego mali odbiorcy nie przewidzą. W igloo nie można rozpalić ognia, ulepiony królik dostaje marchewkę do zjedzenia, a tata, który właśnie wrócił z pracy, chętnie przyłącza się do bitwy na śnieżki. Maks spędza czas z bliskimi, a do tego robi coś, czego przez resztę roku robić nie może. Jest bardzo szczęśliwy, jego euforię podzielać też będą mali odbiorcy – w końcu zimowe rozrywki w tej wersji dostępne są dla wszystkich, wystarczy tylko wyjść z domu. Christian Tielmann entuzjazmem zaraża też dzieci, które nie próbowały jeszcze zimowych zabaw. Razem z Maksem maluchy nauczą się szaleć na śniegu.
Tomik – tradycyjnie – jest napisany prostym językiem, ale autor w opisach stara się zmieścić jak najwięcej dodatkowych wiadomości (jak na przykład tę o jeżdżących pługach czy temperaturze w igloo). To poboczne ciekawostki, które nadają książeczce walorów edukacyjnych, a do tego przyciągną uwagę najmłodszych. W Mądrej Myszy nie infantylizuje się tematów – nawet najbardziej dziecięcych. Każda opowiastka to okazja, żeby powiedzieć dziecku coś nowego. Cenna jest i sama postać Maksa – to dla najmłodszych dzieci przewodnik, bohater, z którego można brać przykład i który bardzo dobrze sprawdza się w prostych fabułkach. Autor nadaje opowieści entuzjastyczny ton, co zawsze spotka się z uznaniem maluchów.
Dzięki Sabine Kraushaar ten tomik jest bardzo zimowy – utrzymany w lekko błękitnej tonacji, ukazuje czyste piękno śnieżnej pogody. Do tego kiedy ilustratorka zagląda do pokoju Maksa, dzieci otrzymają przegląd jego zabawek. Spostrzegawczym spodobają się sikorki, skubiące rozwieszane przed domem przysmaki. Maluchy szybko przekonają się, że warto uważnie śledzić przygody Maksa i oglądać każdą ilustrację. Zapraszają do tego sami bohaterowie, których radosne miny mówią same dla siebie. „Maks zimą” to książeczka, która prezentuje znane wszystkim i najbardziej cenione przez dzieci rozrywki. To publikacja oswajająca również dzieci z lekturami – dostarcza rozrywki, a i porcji interesujących maluchy wiadomości.