Opracowania lektur szkolnych to prawdziwa zmora – nie tylko dla polonistów, którzy chcieliby (a nie wszyscy chcą) nauczyć młodych ludzi wrażliwości na słowo i miłości do literatury – ale też całego społeczeństwa, które praktyki przygotowywania bryków coraz bardziej zubożają. W rozpędzonym świecie liczy się każdy sposób zaoszczędzenia czasu. Uczniom nie chce się czytać lektur – wolą sięgać po ich streszczenia. Rynek wydawniczy odpowiada na to zapotrzebowanie, wypuszczając wciąż nowe serie ściąg, opracowań, bryków i komentarzy. Najsłynniejsze są chyba produkcje Grega – ale kolejne wydawnictwa dostrzegają w seriach „wzbogaconych” lektur szansę na odniesienie finansowego sukcesu. Eliminowanie opracowań byłoby walką z wiatrakami, zresztą streszczenia też się przydają, pod warunkiem, że nie zastępują książki, a stanowią jej uzupełnienie. Lepsze od kioskowych bryków są zatem wydania, w których opracowanie pojawia się razem z pełnym tekstem dzieła. Na taki cykl postawił niedawno Skrzat, proponując uczniom zestaw „Lektura dobrze opracowana”.
Zastanawiam się, od czego w tym komentarzu zacząć. Najchętniej przyczepiłabym się od razu do czcionki, bo nie rozumiem, dlaczego składacze tego wydawnictwa tak upodobali sobie krój najgorszy z możliwych, to jest czcionkę bezszeryfową, podczas gdy maluchy uczą się czytać pismo drukowane na szeryfowej (litery są w niej zróżnicowane, składają się z kresek różnej grubości i dodatkowych małych „kreseczek” – ograniczników). Więcej: nawet dorosłym łatwiej i szybciej przebiegać wzrokiem po tekście złożonym czcionką szeryfową, a nie taką przeznaczoną do tytułów rozdziałów. Druga rzecz, do której przyczepię się bezlitośnie, to fatalna interpunkcja. Oddzielanie przecinkiem podmiotu i orzeczenia, nieoddzielanie wtrąceń czy zdań podrzędnych to błędy niewybaczalne w ogóle, a co dopiero w lekturach dla najmłodszych. Nie można utrwalać w dzieciach złych nawyków z powodu nonszalancji korekty. Trzeci zarzut ortograficzno-składowy jest konsekwencją wcześniejszych wyborów. Wyrazy i zwroty z języków obcych trzeba zapisywać kursywą. Tu krój czcionki jest prosty – ale przy bezszeryfowej kursywa i tak nie rzucałaby się w oczy, nie zmienia to faktu, że mimo wszystko jest niezbędna. Inny błąd ortograficzny pojawia się w przypisach, zaczynanych małą literą i niekończonych kropką. Rozumiem, że liczy się konsekwencja serii, ale nie rozumiem, dlaczego filary „techniczne” tej serii mają być tak kruche.
Przejdźmy jednak do rzeczy ważniejszych – komentarza do opracowania. W dwóch pozycjach dla młodszych dzieci – „Tajemniczym ogrodzie” oraz „W pustyni i w puszczy” rozpoczyna się komentarz krótką notką biograficzną o autorze. W przypadku Frances Hodgson Burnett to raczej „dorosła” notka, ze wskazaniem debiutu i sukcesów wydawniczych – może trzeba by się jeszcze bardziej skupić na opowieściach o klasyce literatury dziecięcej, tak, by zachęcić dzieci do lektury. Przy Sienkiewiczu daje się natomiast zauważyć próby dostosowywania języka notki do małych odbiorców, choć kompletnie nie przekonuje mnie stwierdzenie (też kulejące interpunkcyjnie i stylistycznie): „jak widać przyszły pisarz nie był kujonem, a szkolne stopnie były odzwierciedleniem jego autentycznych zainteresowań i pasji” – troszkę to stereotypowe i krzywdzące zwyczajnie utalentowane dzieci.
Po notce o autorze pojawia się plan wydarzeń. W książce „W pustyni i w puszczy” jest to plan równoważnikowy (taki, jakiego uczy się maluchy w pierwszych klasach), w „Tajemniczym ogrodzie” wygodniejszy, bo pełnozdaniowy, choć i tak nie zawsze sensowny – u Burnett jeden z punktów to „Dorośli nic nie wiedzą, ale czują, że coś się dzieje”. Trochę zabrakło wyczucia, co jest wydarzeniem i co naprawdę się liczy. Streszczenie właściwe – rozdział po rozdziale – także nie będzie wolne od tego błędu. Mocno akcentuje się w nim (w obu pozycjach) emocje i wrażenia, mniejszy nacisk kładzie na fakty, zupełnie jakby autorzy streszczeń próbowali własnymi słowami opowiedzieć książkę, a nie wyłuskać z niej najważniejsze rzeczy. Dałoby się te streszczenia bardziej skondensować, chociaż wiadomo, że każdy inaczej odbiera książkę i wyłapać może inne elementy. Po streszczeniu pojawiają się punkty standardowe przy omawianiu lektury: czas i miejsce akcji, wykaz bohaterów, charakterystyka bohaterów (z wytłuszczonymi ważniejszymi informacjami) i dodatkowe wiadomości o gatunku, symbolice, miejscach itp. Opracowanie zamyka wykaz ważnych fragmentów – z numerami stron – coś w rodzaju szybkiego odsyłacza.
Z reguły na lekcjach trzeba pracować z tekstem, przywoływać określone cytaty i umieć poruszać się po książce. W serii „Lektura dobrze opracowana” na marginesach pojawiają się belki z sygnałami ważnych treści – to właśnie spis owych belek zamyka opracowanie. Pełnią one rolę fiszek, ale zostały przygotowane nieco inaczej niż w dostępnych już wydawnictwach. Po pierwsze, obok typowo „streszczeniowych” podpowiedzi („oswoiliśmy afrykańskiego słonia”) są i takie, które wymagają wczytania się w treść strony („chroniłem Nel”). Oczywiście najbardziej widoczną zmianą jest wprowadzenie bohaterów jako przewodników – u Sienkiewicza to Staś, ale już w „Tajemniczym ogrodzie” Mary i Dickon (dawniej Dick) – co czasem może dezorientować.
Jednak to rozwiązanie nawet przeciwnikom opracowań musi się wydać dobre – nie pozwala bowiem całkowicie zrezygnować z lektury, ale skłania dzieci do pracy z książką. Nie rozleniwia i nie uczy kombinowania, a pomaga. To plus serii.
H. Sienkiewicz: W pustyni i w puszczy. Skrzat 2009.
F. H. Burnett: Tajemniczy ogród. Skrzat 2009.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
niedziela, 28 lutego 2010
sobota, 27 lutego 2010
Gayle Forman: Jeśli zostanę
Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.
Brama śmierci
Autorzy książek dla młodzieży przyzwyczaili już odbiorców, że tak naprawdę nie ma dzisiaj tematów tabu i wszystko może się stać kanwą fabuły – w dodatku wcale nie trzeba uciekać w przygodowość i atrakcyjność kolejnych wydarzeń, równie dobrze tekst może osnuwać się na emocjach. Niby wiadomo to wszystko, a jednak raz na jakiś czas pojawia się książka wstrząsająca, powieść, która nie daje o sobie zapomnieć – z różnych względów. „Jeśli zostanę” autorstwa Gayle Forman to jedna z takich publikacji. Mogłaby zrobić karierę podobną do „Oskara i pani Róży” – jest zresztą zdecydowanie lepsza, choć ścierają się w niej tendencje literatury wysokoartystycznej i popu. Nie da się ukryć, to historia obliczona na wywołanie silnych wrażeń, ale jednocześnie piękna i do końca trzymająca w napięciu. Nietypowa i wciągająca, a przy tym ładna od strony warsztatowej. Ale do rzeczy.
Pierwszy rozdział, pierwszy obrazek – szczęśliwa rodzina. Z powodu opadów śniegu w Oregonie zamknięto szkoły: siedemnastoletnia Mia i jej dużo młodszy braciszek, Teddy oraz ojciec – nauczyciel angielskiego – niespodziewanie otrzymali prezent w postaci wolnego dnia. Mama także bierze dzień urlopu, by móc spędzić czas z rodziną. Wszyscy są szczęśliwi i uśmiechnięci, nic nie zakłóca spokoju. Mia odnosi sukcesy, jej chłopak (którego rodzina akceptuje i lubi) także. Sielanka. Drugi rozdział – drugi obrazek: wypadek. Samochód zmiażdżony przez ciężarówkę. Martwi rodzice, zamykani w czarnych foliowych workach. Mia, bohaterka-narratorka widzi, co się wydarzyło. Ale widzi też swoje ciało, transportowane do szpitala. Nie wie, czy mały Teddy przeżył, ogląda sceny przy szpitalnym łóżku i zastanawia się nad sensem powrotu do ciała. Ma wybór: może zdecydować, że chce umrzeć – lub walczyć o życie. Na jednej szali utrata bliskich, na drugiej pasja (Mia grała na wiolonczeli) i miłość do Adama. Niewiarygodnie trudną decyzję dziewczyna musi podjąć sama, na razie trwa w dziwnym zawieszeniu i nie ma szans na otrzymanie duchowej pomocy, mimo że bardzo jej potrzebuje.
Akcja toczy się dwoma torami, wyświetla się czytelniom teraźniejszość – kolejne operacje, trudna praca pielęgniarza, walka o życie dziewczyny – sceny niczym z „Ostrego dyżuru”, zwykle w literaturze czwartej nieobecne – oraz zachowania dalszej rodziny i przyjaciół, czuwających przy Mii. Wyświetla się i przeszłość: niektóre postawy są dla bohaterki bodźcem do rozpamiętywania dawnych wydarzeń. Zwykłych, a przecież istotnych. To „klasyczna” część opowieści – odbiorcy poznają między innymi historię związku z Adamem, dojrzewanie do miłości zmysłowej, ale też perypetie rodziny, w której muzyka odgrywa ważną rolę. Wszystkie te obrazy mają pomóc w podjęciu decyzji – ale nie są jednoznaczne i tak naprawdę nie zawsze ułatwiają dziewczynie zadanie. Całą książkę przesyca też opowieść o wiolonczelowej pasji Mii – co stanowi trzecią płaszczyznę utworu.
Idealnie Gayle Forman tę książkę skomponowała: rozpoczyna się po krótkim wprowadzeniu tragedią, a na pytanie, co dalej, trzeba będzie poczekać do samego końca. Poszczególne rozdziały wyodrębnione są przez zapis godzin – to coś w rodzaju przyspieszonego dziennika. Sytuacje w szpitalu stanowią ramę dal retrospekcji, kolejne partie książki budowane są według tej zasady: przedstawienie migawek z sali operacyjnej, pooperacyjnej lub OIOM-u to punkt wyjścia dla opisywania dotychczasowego życia. Istnieje teraźniejszość i przeszłość, o przyszłości – poza decyzją, czy zostać, Mia nie rozmyśla, prawdopodobnie dlatego, że to prowadziłoby to do niepotrzebnego w tym momencie przepracowywania żałoby.
Z kreślonych przez Gayle opowieści trzy motywy przykuwają uwagę czytelników. Pierwszy to miłość do muzyki, która zdominuje całe życie nastolatki – i której trzeba będzie podporządkować inne wybory. Drugi to relacje między Mią i Adamem – ich związek wprawdzie daleki jest od doskonałości, ale jak na miłość nastolatków – bardzo dojrzały i piękny. Nie ma tu nadmiernej cukierkowości ani idylli, a przecież historia wzrusza. Trzeci wreszcie wątek, którego nie da się pominąć, to stosunek rodziców Mii do dzieci. Odpowiedzialni i rozsądni (choć nieco ekstrawaganccy) dorośli potrafią się bez trudu ze swoimi pociechami porozumieć – nie stawiają bezsensownych zakazów i nakazów, a starają się dobrze wychować potomstwo.
„Jeśli zostanę” to powieść oparta na dość prostym pomyśle, ale przez ładunek emocji oraz przez sposób realizacji założeń staje się naprawdę wartościową książką. Różni się znacznie od łzawych powieści obyczajowych dla nastolatek, chociaż przecież wiele tu powtarzalnych schematów. Mogłabym się jeszcze długo rozwodzić nad zaletami tej powieści, ale jestem pewna, że kto zdecyduje się na lekturę, nie będzie żałować.
Brama śmierci
Autorzy książek dla młodzieży przyzwyczaili już odbiorców, że tak naprawdę nie ma dzisiaj tematów tabu i wszystko może się stać kanwą fabuły – w dodatku wcale nie trzeba uciekać w przygodowość i atrakcyjność kolejnych wydarzeń, równie dobrze tekst może osnuwać się na emocjach. Niby wiadomo to wszystko, a jednak raz na jakiś czas pojawia się książka wstrząsająca, powieść, która nie daje o sobie zapomnieć – z różnych względów. „Jeśli zostanę” autorstwa Gayle Forman to jedna z takich publikacji. Mogłaby zrobić karierę podobną do „Oskara i pani Róży” – jest zresztą zdecydowanie lepsza, choć ścierają się w niej tendencje literatury wysokoartystycznej i popu. Nie da się ukryć, to historia obliczona na wywołanie silnych wrażeń, ale jednocześnie piękna i do końca trzymająca w napięciu. Nietypowa i wciągająca, a przy tym ładna od strony warsztatowej. Ale do rzeczy.
Pierwszy rozdział, pierwszy obrazek – szczęśliwa rodzina. Z powodu opadów śniegu w Oregonie zamknięto szkoły: siedemnastoletnia Mia i jej dużo młodszy braciszek, Teddy oraz ojciec – nauczyciel angielskiego – niespodziewanie otrzymali prezent w postaci wolnego dnia. Mama także bierze dzień urlopu, by móc spędzić czas z rodziną. Wszyscy są szczęśliwi i uśmiechnięci, nic nie zakłóca spokoju. Mia odnosi sukcesy, jej chłopak (którego rodzina akceptuje i lubi) także. Sielanka. Drugi rozdział – drugi obrazek: wypadek. Samochód zmiażdżony przez ciężarówkę. Martwi rodzice, zamykani w czarnych foliowych workach. Mia, bohaterka-narratorka widzi, co się wydarzyło. Ale widzi też swoje ciało, transportowane do szpitala. Nie wie, czy mały Teddy przeżył, ogląda sceny przy szpitalnym łóżku i zastanawia się nad sensem powrotu do ciała. Ma wybór: może zdecydować, że chce umrzeć – lub walczyć o życie. Na jednej szali utrata bliskich, na drugiej pasja (Mia grała na wiolonczeli) i miłość do Adama. Niewiarygodnie trudną decyzję dziewczyna musi podjąć sama, na razie trwa w dziwnym zawieszeniu i nie ma szans na otrzymanie duchowej pomocy, mimo że bardzo jej potrzebuje.
Akcja toczy się dwoma torami, wyświetla się czytelniom teraźniejszość – kolejne operacje, trudna praca pielęgniarza, walka o życie dziewczyny – sceny niczym z „Ostrego dyżuru”, zwykle w literaturze czwartej nieobecne – oraz zachowania dalszej rodziny i przyjaciół, czuwających przy Mii. Wyświetla się i przeszłość: niektóre postawy są dla bohaterki bodźcem do rozpamiętywania dawnych wydarzeń. Zwykłych, a przecież istotnych. To „klasyczna” część opowieści – odbiorcy poznają między innymi historię związku z Adamem, dojrzewanie do miłości zmysłowej, ale też perypetie rodziny, w której muzyka odgrywa ważną rolę. Wszystkie te obrazy mają pomóc w podjęciu decyzji – ale nie są jednoznaczne i tak naprawdę nie zawsze ułatwiają dziewczynie zadanie. Całą książkę przesyca też opowieść o wiolonczelowej pasji Mii – co stanowi trzecią płaszczyznę utworu.
Idealnie Gayle Forman tę książkę skomponowała: rozpoczyna się po krótkim wprowadzeniu tragedią, a na pytanie, co dalej, trzeba będzie poczekać do samego końca. Poszczególne rozdziały wyodrębnione są przez zapis godzin – to coś w rodzaju przyspieszonego dziennika. Sytuacje w szpitalu stanowią ramę dal retrospekcji, kolejne partie książki budowane są według tej zasady: przedstawienie migawek z sali operacyjnej, pooperacyjnej lub OIOM-u to punkt wyjścia dla opisywania dotychczasowego życia. Istnieje teraźniejszość i przeszłość, o przyszłości – poza decyzją, czy zostać, Mia nie rozmyśla, prawdopodobnie dlatego, że to prowadziłoby to do niepotrzebnego w tym momencie przepracowywania żałoby.
Z kreślonych przez Gayle opowieści trzy motywy przykuwają uwagę czytelników. Pierwszy to miłość do muzyki, która zdominuje całe życie nastolatki – i której trzeba będzie podporządkować inne wybory. Drugi to relacje między Mią i Adamem – ich związek wprawdzie daleki jest od doskonałości, ale jak na miłość nastolatków – bardzo dojrzały i piękny. Nie ma tu nadmiernej cukierkowości ani idylli, a przecież historia wzrusza. Trzeci wreszcie wątek, którego nie da się pominąć, to stosunek rodziców Mii do dzieci. Odpowiedzialni i rozsądni (choć nieco ekstrawaganccy) dorośli potrafią się bez trudu ze swoimi pociechami porozumieć – nie stawiają bezsensownych zakazów i nakazów, a starają się dobrze wychować potomstwo.
„Jeśli zostanę” to powieść oparta na dość prostym pomyśle, ale przez ładunek emocji oraz przez sposób realizacji założeń staje się naprawdę wartościową książką. Różni się znacznie od łzawych powieści obyczajowych dla nastolatek, chociaż przecież wiele tu powtarzalnych schematów. Mogłabym się jeszcze długo rozwodzić nad zaletami tej powieści, ale jestem pewna, że kto zdecyduje się na lekturę, nie będzie żałować.
piątek, 26 lutego 2010
Agnieszka Osiecka: Szpetni czterdziestoletni
Iskry, Warszawa 1987.
Zabawa w lustra
Po „Alfabecie wspomnień” Antoniego Słonimskiego moda na porządkowanie swoich doznań i obserwacji według krótkich opowiastek na wybrane tematy długo nie gasła (wśród satyryków natomiast znajdują się jeszcze dziś autorzy, którzy chętnie sięgają po ten właśnie sposób tworzenia atrakcyjnych dla odbiorców memuarów). O większości podobnych utworów najczęściej szybko się zapomina, bywają jednak i takie, które – czy to za sprawą niebanalnych treści, czy – autora o głośnym nazwisku – przez dziesięciolecia nie blakną i cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem kolejnych pokoleń odbiorców, mimo że wiadomości i plotki w nich zawarte dawno się zdezaktualizowały. Do wciąż czytanych „alfabetów” zaliczyć można bez wątpienia „Szpetnych czterdziestoletnich” Agnieszki Osieckiej – nie tylko przez zgrabne nawiązanie do Hłaski (formułę tytułową, prześmiewczą i zrytmizowaną, łatwo skojarzyć, zapamiętać i… wykorzystywać w odniesieniu do postmłodzieńczych doznań), ale i przez lekką, żartobliwą (choć nie zawsze wesołą) opowieść o tym, co minęło. Najtrafniej chyba określiła tę książkę sama autorka – jako spis tęsknot. „Bawmy się w lustra, piszmy jedni o drugich” – nawoływała. Dziś lustra zamieniły się w lekko nostalgiczne obrazy i fotografie, coraz bardziej dla współczesnych odbiorców – pokoleń internetu – egzotyczne, ale przecież wciąż cenne jako barwne świadectwo obyczajowości epoki.
W małym słowniczku odwilży Agnieszka Osiecka odwołuje się do tęsknot i marzeń jej oraz jej rówieśników. Ubarwia metafizyczne wzloty przyziemnymi i przeważnie wesołymi anegdotami, w teksty wplata fragmenty piosenek, które, zamienione przez układ wersów na prozę, stają się też dobrym komentarzem. „Spis bzików, żartów i zamyśleń” mieści w sobie mnóstwo zdekodowanych szyfrów, haseł, którymi porozumiewali się znajomi. Część danych utrwaliła się w świadomości publicznej – czerwone skarpetki, jazz, Eile – to przecież tematy stale powracające w okołoodwilżowych dyskusjach. Osiecka wzbudza zainteresowanie odbiorców, nadając wywodom wymiar humorystyczno-prześmiewczy, okraszając własnymi przemyśleniami i odczuciami. Szpetni czterdziestoletni są (byli) naiwni, wierni własnym ideałom. Tworzyli artystyczną i trochę siermiężną bohemę, liczyła się dla nich sztuka i dobra zabawa. Rytm wspomnieniom Osieckiej nadają relacje towarzyskie, kolorowe pomysły z czasów młodości.
W „Szpetnych czterdziestoletnich” historia uwidacznia się w wymiarze mikro. Wielka polityka pojawia się tylko wtedy, gdy znacząco wpływa na losy łaknącej zabawy i szczęścia młodzieży lub wówczas, gdy dezorganizuje codzienną egzystencję. Więcej tu jednak przemyśleń utrzymanych w poetyce plotki – to na przykład charakterystyki prywatek czy dylematy dziewczyn, które chcą iść do łóżka z dopiero co poznanym chłopcem. Mieści się w książce wiele ocen znajomych, ale też i mnóstwo autobiograficznych relacji. Fantastycznie zmienia się, w zależności od zaangażowania emocjonalnego autorki, sposób przedstawiania przyjaciół. Dystans uczuciowy objawia się lekką kpiną lub nawet drwiną (ta pierwsza chroni także od sentymentalizmu, ta druga podkreśla obcość zjawiska), w chwilach, gdy Osiecka koncentruje się na prezentacji bliskich (to jest nieobojętnych), tekst przesyca się wzruszeniem i delikatnością. Dzięki tym zabiegom książka przykuwa uwagę, zmienny rytm narracji to jej spory atut. Czyta się Osiecką tym lepiej, że na pierwszym planie mieści się obyczajowość – zwyczajna egzystencja młodych ludzi, ich nadzieje – niezmienne bez względu na okoliczności. Chociaż przedstawia Agnieszka Osiecka portret jednego tylko pokolenia, uchwyconego w pewnym momencie życia, część spostrzeżeń i myśli jest tu uniwersalna. Ta druga, doraźna część natomiast zaspokaja ciekawość i przeważnie budzi uśmiech.
„Szpetni czterdziestoletni” to nie tyle dokument obyczajowości PRL-u, ale jego zwierciadło, czasem – krzywe lustro. To rejestr wzruszeń i marzeń, wolny od memuarowej nostalgii.
Zabawa w lustra
Po „Alfabecie wspomnień” Antoniego Słonimskiego moda na porządkowanie swoich doznań i obserwacji według krótkich opowiastek na wybrane tematy długo nie gasła (wśród satyryków natomiast znajdują się jeszcze dziś autorzy, którzy chętnie sięgają po ten właśnie sposób tworzenia atrakcyjnych dla odbiorców memuarów). O większości podobnych utworów najczęściej szybko się zapomina, bywają jednak i takie, które – czy to za sprawą niebanalnych treści, czy – autora o głośnym nazwisku – przez dziesięciolecia nie blakną i cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem kolejnych pokoleń odbiorców, mimo że wiadomości i plotki w nich zawarte dawno się zdezaktualizowały. Do wciąż czytanych „alfabetów” zaliczyć można bez wątpienia „Szpetnych czterdziestoletnich” Agnieszki Osieckiej – nie tylko przez zgrabne nawiązanie do Hłaski (formułę tytułową, prześmiewczą i zrytmizowaną, łatwo skojarzyć, zapamiętać i… wykorzystywać w odniesieniu do postmłodzieńczych doznań), ale i przez lekką, żartobliwą (choć nie zawsze wesołą) opowieść o tym, co minęło. Najtrafniej chyba określiła tę książkę sama autorka – jako spis tęsknot. „Bawmy się w lustra, piszmy jedni o drugich” – nawoływała. Dziś lustra zamieniły się w lekko nostalgiczne obrazy i fotografie, coraz bardziej dla współczesnych odbiorców – pokoleń internetu – egzotyczne, ale przecież wciąż cenne jako barwne świadectwo obyczajowości epoki.
W małym słowniczku odwilży Agnieszka Osiecka odwołuje się do tęsknot i marzeń jej oraz jej rówieśników. Ubarwia metafizyczne wzloty przyziemnymi i przeważnie wesołymi anegdotami, w teksty wplata fragmenty piosenek, które, zamienione przez układ wersów na prozę, stają się też dobrym komentarzem. „Spis bzików, żartów i zamyśleń” mieści w sobie mnóstwo zdekodowanych szyfrów, haseł, którymi porozumiewali się znajomi. Część danych utrwaliła się w świadomości publicznej – czerwone skarpetki, jazz, Eile – to przecież tematy stale powracające w okołoodwilżowych dyskusjach. Osiecka wzbudza zainteresowanie odbiorców, nadając wywodom wymiar humorystyczno-prześmiewczy, okraszając własnymi przemyśleniami i odczuciami. Szpetni czterdziestoletni są (byli) naiwni, wierni własnym ideałom. Tworzyli artystyczną i trochę siermiężną bohemę, liczyła się dla nich sztuka i dobra zabawa. Rytm wspomnieniom Osieckiej nadają relacje towarzyskie, kolorowe pomysły z czasów młodości.
W „Szpetnych czterdziestoletnich” historia uwidacznia się w wymiarze mikro. Wielka polityka pojawia się tylko wtedy, gdy znacząco wpływa na losy łaknącej zabawy i szczęścia młodzieży lub wówczas, gdy dezorganizuje codzienną egzystencję. Więcej tu jednak przemyśleń utrzymanych w poetyce plotki – to na przykład charakterystyki prywatek czy dylematy dziewczyn, które chcą iść do łóżka z dopiero co poznanym chłopcem. Mieści się w książce wiele ocen znajomych, ale też i mnóstwo autobiograficznych relacji. Fantastycznie zmienia się, w zależności od zaangażowania emocjonalnego autorki, sposób przedstawiania przyjaciół. Dystans uczuciowy objawia się lekką kpiną lub nawet drwiną (ta pierwsza chroni także od sentymentalizmu, ta druga podkreśla obcość zjawiska), w chwilach, gdy Osiecka koncentruje się na prezentacji bliskich (to jest nieobojętnych), tekst przesyca się wzruszeniem i delikatnością. Dzięki tym zabiegom książka przykuwa uwagę, zmienny rytm narracji to jej spory atut. Czyta się Osiecką tym lepiej, że na pierwszym planie mieści się obyczajowość – zwyczajna egzystencja młodych ludzi, ich nadzieje – niezmienne bez względu na okoliczności. Chociaż przedstawia Agnieszka Osiecka portret jednego tylko pokolenia, uchwyconego w pewnym momencie życia, część spostrzeżeń i myśli jest tu uniwersalna. Ta druga, doraźna część natomiast zaspokaja ciekawość i przeważnie budzi uśmiech.
„Szpetni czterdziestoletni” to nie tyle dokument obyczajowości PRL-u, ale jego zwierciadło, czasem – krzywe lustro. To rejestr wzruszeń i marzeń, wolny od memuarowej nostalgii.
czwartek, 25 lutego 2010
Dave Eggers: Co to za Coś
Zysk i S-ka, Poznań 2010.
Wojna w Sudanie
Kiedy Dave Eggers do powieści wplata wątki autobiograficzne lub historie, które mogły stać się jego udziałem, bo należą do powtarzalnych, znanych większości ludzi wydarzeń, sięga po czarny humor w wersji lekko absurdalnej. Kiedy jednak opowiada cudze przeżycia, zamiast umożliwiającego ostry dowcip dystansu proponuje pełne zaangażowanie. Wówczas to nie wybiera nowatorskich czy oryginalnych sposobów prowadzenia narracji, jakby nie chciał formą przysłaniać przekazu opowieści: ukrywa się w cieniu swojego bohatera i tylko nazwisko na okładce tomu przypomina, kto jest autorem. Takie mniej więcej wrażenie można odnieść po lekturze „Co to za Coś” – opartej na faktach historii, zbeletryzowanej relacji Valentino Achaka Denga, Sudańczyka, który przez tę powieść pragnie zapobiec okrucieństwom i złu oraz zaapelować o pokój. „Ta książka jest formą walki i dodaje mi pasji do walki” – wyznaje bohater w krótkiej notce na skrzydełku publikacji. Pojawia się też Valentino Achak Deng na zdjęciu razem z autorem – informacje na temat Sudańczyka znajdują się na jego stronie internetowej. Dave Eggers przybiera tu podwójną rolę, raz przypomina ghost-writera, który ubiera w słowa gotową, przekazaną mu relację z trudnej egzystencji Denga, to znowu zamienia się w pisarza, który z gotowych elementów buduje wstrząsającą powieść. O autorze zapomina się dość szybko – Eggers przedstawia wydarzenia w formie pierwszoosobowej narracji, z punktu widzenia Achaka. Nie wyprzedza faktów i nie uzupełnia jego wiedzy, by zapiski brzmiały bardziej realistycznie.
Valentino Achaka Denga poznają czytelnicy w chwili napadu: do mieszkającego w Stanach emigranta z Afryki przybywa – z prośbą o pomoc – para nieznajomych. Pod pretekstem potrzeby skorzystania z telefonu przybysze unieszkodliwiają Denga, plądrują jego mieszkanie i zostawiają pobitego, bezbronnego mężczyznę pod okiem małego chłopca, którego Valentino nazywa TV-chłopakiem. Zachowanie kilkulatka staje się bodźcem do rozpoczęcia prawdziwej historii Denga: od tej pory migawki z teraźniejszości będą przerywnikiem dla ogromnej ilości retrospektywnych obrazów. Achak powraca pamięcią do chwili rozłąki z rodziną, do długiego i dramatycznego marszu tysięcy małych chłopców (zwanych Straconymi Chłopcami), którzy z Sudanu szli do wymarzonego raju – Etiopii. Kolejne sceny przynoszą pamięć o upokorzeniach i trudach tej wyprawy: walce o jedzenie, strachu przed dzikimi zwierzętami oraz – nalotami bombowymi. Valentino Achak przywołuje też motyw śmierci – był w końcu jednym z chłopców, którzy grzebali zmarłych. W opowieść o nękanym wojną Sudanie wplata Eggers zgrabnie bildungsroman – odkrywanie własnej seksualności, pierwsze zauroczenia – ale i prawdziwe przyjaźnie. Z małego, wystraszonego chłopca powoli wyrasta Achak na nieśmiałego, niepewnego siebie mężczyznę. Część młodości spędza w obozie dla uchodźców, a kiedy już dostaje się do Ameryki – znów musi się zmagać z nieżyczliwymi mu ludźmi.
Sporo miejsca w powieści zajmuje konflikt zbrojny w Sudanie. Przez szczegółowe prezentowanie tragedii i dramatów jednego dziecka, przez subiektywny filtr, Dave Eggers – wyrażając poglądy Denga – próbuje zwrócić uwagę na problem. Przybliża czytelnikom rozmiary klęsk w Afryce, pod koniec powieści ukazując także momenty historyczne znane na całym świecie – choć z nieco innej perspektywy. Tu liczy się przede wszystkim akcentowanie krzywdy ludzi i narodów, którymi na co dzień nikt się nie interesuje. Na pierwszy plan wysuwa się emocjonalna płaszczyzna – bohater opowiada o własnych doświadczeniach spokojnie i raczej chłodno, lecz nagromadzenie nieszczęść i niepowodzeń, jakie go spotykają, daje czytelnikom sporo do myślenia. To powieść obliczona na wstrząśnięcie odbiorcami, na wskazanie im problemów, które na co dzień nie trafiają do serwisów informacyjnych. Eggers zrobił wszystko, żeby czytelnicy nie pozostali obojętnie na losy Denga i jemu podobnych: to najkrótszy z możliwych komentarzy do „Co to za Coś”.
Wojna w Sudanie
Kiedy Dave Eggers do powieści wplata wątki autobiograficzne lub historie, które mogły stać się jego udziałem, bo należą do powtarzalnych, znanych większości ludzi wydarzeń, sięga po czarny humor w wersji lekko absurdalnej. Kiedy jednak opowiada cudze przeżycia, zamiast umożliwiającego ostry dowcip dystansu proponuje pełne zaangażowanie. Wówczas to nie wybiera nowatorskich czy oryginalnych sposobów prowadzenia narracji, jakby nie chciał formą przysłaniać przekazu opowieści: ukrywa się w cieniu swojego bohatera i tylko nazwisko na okładce tomu przypomina, kto jest autorem. Takie mniej więcej wrażenie można odnieść po lekturze „Co to za Coś” – opartej na faktach historii, zbeletryzowanej relacji Valentino Achaka Denga, Sudańczyka, który przez tę powieść pragnie zapobiec okrucieństwom i złu oraz zaapelować o pokój. „Ta książka jest formą walki i dodaje mi pasji do walki” – wyznaje bohater w krótkiej notce na skrzydełku publikacji. Pojawia się też Valentino Achak Deng na zdjęciu razem z autorem – informacje na temat Sudańczyka znajdują się na jego stronie internetowej. Dave Eggers przybiera tu podwójną rolę, raz przypomina ghost-writera, który ubiera w słowa gotową, przekazaną mu relację z trudnej egzystencji Denga, to znowu zamienia się w pisarza, który z gotowych elementów buduje wstrząsającą powieść. O autorze zapomina się dość szybko – Eggers przedstawia wydarzenia w formie pierwszoosobowej narracji, z punktu widzenia Achaka. Nie wyprzedza faktów i nie uzupełnia jego wiedzy, by zapiski brzmiały bardziej realistycznie.
Valentino Achaka Denga poznają czytelnicy w chwili napadu: do mieszkającego w Stanach emigranta z Afryki przybywa – z prośbą o pomoc – para nieznajomych. Pod pretekstem potrzeby skorzystania z telefonu przybysze unieszkodliwiają Denga, plądrują jego mieszkanie i zostawiają pobitego, bezbronnego mężczyznę pod okiem małego chłopca, którego Valentino nazywa TV-chłopakiem. Zachowanie kilkulatka staje się bodźcem do rozpoczęcia prawdziwej historii Denga: od tej pory migawki z teraźniejszości będą przerywnikiem dla ogromnej ilości retrospektywnych obrazów. Achak powraca pamięcią do chwili rozłąki z rodziną, do długiego i dramatycznego marszu tysięcy małych chłopców (zwanych Straconymi Chłopcami), którzy z Sudanu szli do wymarzonego raju – Etiopii. Kolejne sceny przynoszą pamięć o upokorzeniach i trudach tej wyprawy: walce o jedzenie, strachu przed dzikimi zwierzętami oraz – nalotami bombowymi. Valentino Achak przywołuje też motyw śmierci – był w końcu jednym z chłopców, którzy grzebali zmarłych. W opowieść o nękanym wojną Sudanie wplata Eggers zgrabnie bildungsroman – odkrywanie własnej seksualności, pierwsze zauroczenia – ale i prawdziwe przyjaźnie. Z małego, wystraszonego chłopca powoli wyrasta Achak na nieśmiałego, niepewnego siebie mężczyznę. Część młodości spędza w obozie dla uchodźców, a kiedy już dostaje się do Ameryki – znów musi się zmagać z nieżyczliwymi mu ludźmi.
Sporo miejsca w powieści zajmuje konflikt zbrojny w Sudanie. Przez szczegółowe prezentowanie tragedii i dramatów jednego dziecka, przez subiektywny filtr, Dave Eggers – wyrażając poglądy Denga – próbuje zwrócić uwagę na problem. Przybliża czytelnikom rozmiary klęsk w Afryce, pod koniec powieści ukazując także momenty historyczne znane na całym świecie – choć z nieco innej perspektywy. Tu liczy się przede wszystkim akcentowanie krzywdy ludzi i narodów, którymi na co dzień nikt się nie interesuje. Na pierwszy plan wysuwa się emocjonalna płaszczyzna – bohater opowiada o własnych doświadczeniach spokojnie i raczej chłodno, lecz nagromadzenie nieszczęść i niepowodzeń, jakie go spotykają, daje czytelnikom sporo do myślenia. To powieść obliczona na wstrząśnięcie odbiorcami, na wskazanie im problemów, które na co dzień nie trafiają do serwisów informacyjnych. Eggers zrobił wszystko, żeby czytelnicy nie pozostali obojętnie na losy Denga i jemu podobnych: to najkrótszy z możliwych komentarzy do „Co to za Coś”.
środa, 24 lutego 2010
Rosie Rushton: Miłość, kłamstwa i Lizzie
Akapit Press, Łódź 2010.
Współczesna Jane Austen
Rosie Rushton próbuje zaskakiwać. Jedno z dwojga: albo uznała, że schematycznymi seriami nie podbije serc nastoletnich czytelniczek – i że formuła cykli już się wyczerpała – albo wierzy, że przeniesienie dziewiętnastowiecznych rozwiązań i intryg z powieści romansowych zda egzamin i odbiorczynie także – jak ona sama – zakochają się w rytmie prozy Jane Austen. Zarzuciła więc Rushton dotychczasowe pomysły (szybka akcja – prosta narracja – nagromadzenie problemów – cztery postacie, prezentowane naprzemiennie) na rzecz mówienia językiem Austen. Pastiszowość wychodzi tej prozie na dobre – austenowe w duchu powieści są o wiele bardziej literackie niż wcześniejsze produkcje Rosie Rushton – mogą też obudzić zainteresowanie czytelniczek klasyką powieści dla pań. Czasem jednak autorka, zbyt zapatrzona w dziewiętnastowieczne wzorce narracyjne, wpada w pułapki opowiadania i nieco gubi się w czasie.
Pięć sióstr – każda ma inny temperament, inne zdolności i inne marzenia – musi zmienić dotychczasowe otoczenie. Wszystko za sprawą ogromnego spadku dla pani Bennet, matki dziewcząt. Alice Bennet może nagle zrealizować swoje pragnienia i przedrzeć się do dotąd niedostępnych wyższych sfer. Kupuje wspaniałą posiadłość i usiłuje zasłużyć na łaski zamożnych sąsiadów – jak się łatwo domyślić, jej wysiłki są mocno przesadzone, zaślepiona kobieta nie zdaje sobie sprawy z niewłaściwości swojego zachowania. Jej rozpaczliwe pomysły są jednak tylko tłem dla sercowych i towarzyskich przygód pięciu sióstr. Bohaterowie są przeniesieni z „Dumy i uprzedzenia” i wtrąceni w nową rzeczywistość. Meredith – maniaczka ekologicznego stylu życia – usuwa się w książce w cień i nie odgrywa istotnej roli, podobnie jak Katie, niepewna własnej wartości, wiecznie zamartwiająca się o wszystko piętnastolatka. Jane to wrażliwa i delikatna romantyczka, Lydia – siostra bliźniaczka Katie – lubi się bawić i bez przerwy zmienia chłopaków, a Lizzie pięknie śpiewa i marzy o pracy z muzykoterapią. Kiedy dziewczyny poznają swoich rówieśników z wyższych sfer, Rosie Rushton zaczyna pleść całą sieć intryg i wzajemnych relacji. Pojawiają się pierwsze zauroczenia i „życzliwi”, którzy próbują nie dopuścić do kompromitujących klasowo związków. Na pierwszy plan wysuwają się sekrety i plotki, obmowy i kłamstwa – Rushton komplikuje sytuacje, manipuluje bohaterkami i czytelniczkami, stara się, by odróżnienie prawdy od złośliwego przeinaczania faktów nie było możliwe – buduje całą powieść na gmatwaninie uczuć. Głównym motorem napędowym fabuły są tu klasowe uprzedzenia – świat dzieli się na dobrych-bogatych i biednych-parweniuszy, dorobkiewiczów, których wyższe sfery z góry przekreślają i oceniają stereotypowo. W tym miejscu może wystarczyłoby poprzestać na różnicach wynikających z uczęszczania do szkół prywatnych lub publicznych – moim zdaniem za bardzo zapatrzyła się Rushton na Jane Austen – nie wydaje mi się, żeby kwestia dorobkiewiczów tak silnie zaprzątała umysły współczesnych nastolatków, nawet tych o snobistycznym usposobieniu.
W związku z naśladowaniem Jane Austen, Rushton każe swoim bohaterkom porozumiewać się językiem literackim. Mamy tu więc mocno rozbudowane i staranne wypowiedzi, odejście od tak modnego ostatnio ekspresyjnego stylu czy przytaczania młodzieżowego żargonu. To pewna odskocznia od typowych historii dla młodzieży, pokazująca, że wcale nie trzeba podlizywać się odbiorcom przez cytowanie niezwykle przecież efemerycznego slangu, żeby wzbudzić ich ciekawość. Rosie Rushton stawia zatem na literackość stylu, czym też oddala si od pierwszych swoich serii powieści. Radzi sobie z tym zadaniem całkiem nieźle, narracja od strony technicznej może się podobać, nawet mimo tego, że autorka nie próbuje uprawdopodobnić rozmów nastolatków. Mankamentem dziś może być natomiast przesunięcie części opisów do dialogów. Wzorem Austen, Rushton chce, by o części wydarzeń z przeszłości odbiorczynie dowiedziały się nie za sprawą statycznej opowieści, ale dzięki dynamicznym rozmowom. Bywa jednak, że te brzmią niezbyt naturalnie, zwłaszcza kiedy informacjami przerzucają się dwie uczestniczki danego wydarzenia: kiedy jedna z sióstr opowiada drugiej, co obie widziały, chciałoby się, żeby Rushton na moment porzuciła styl dziewiętnastowieczny.
Okazuje się że przeszczepienie klasycznego schematu do literatury czwartej XXI wieku ma sens: nastoletnie czytelniczki otrzymają dzięki temu ponadczasową historię, która ze względu na ilość „romansowych” wątków przypadnie im do gustu. Rushton w tej książce nie archaizuje, a korzysta ze sprawdzonych wzorców, wykorzystuje do tego swą umiejętność równoczesnego rozgrywania kilku różnych opowieści, dzięki czemu jest tom „Miłość, kłamstwa i Lizzie” pełen wzruszeń i emocji. To powieść nie tylko dla wielbicielek prozy Jane Austen.
Współczesna Jane Austen
Rosie Rushton próbuje zaskakiwać. Jedno z dwojga: albo uznała, że schematycznymi seriami nie podbije serc nastoletnich czytelniczek – i że formuła cykli już się wyczerpała – albo wierzy, że przeniesienie dziewiętnastowiecznych rozwiązań i intryg z powieści romansowych zda egzamin i odbiorczynie także – jak ona sama – zakochają się w rytmie prozy Jane Austen. Zarzuciła więc Rushton dotychczasowe pomysły (szybka akcja – prosta narracja – nagromadzenie problemów – cztery postacie, prezentowane naprzemiennie) na rzecz mówienia językiem Austen. Pastiszowość wychodzi tej prozie na dobre – austenowe w duchu powieści są o wiele bardziej literackie niż wcześniejsze produkcje Rosie Rushton – mogą też obudzić zainteresowanie czytelniczek klasyką powieści dla pań. Czasem jednak autorka, zbyt zapatrzona w dziewiętnastowieczne wzorce narracyjne, wpada w pułapki opowiadania i nieco gubi się w czasie.
Pięć sióstr – każda ma inny temperament, inne zdolności i inne marzenia – musi zmienić dotychczasowe otoczenie. Wszystko za sprawą ogromnego spadku dla pani Bennet, matki dziewcząt. Alice Bennet może nagle zrealizować swoje pragnienia i przedrzeć się do dotąd niedostępnych wyższych sfer. Kupuje wspaniałą posiadłość i usiłuje zasłużyć na łaski zamożnych sąsiadów – jak się łatwo domyślić, jej wysiłki są mocno przesadzone, zaślepiona kobieta nie zdaje sobie sprawy z niewłaściwości swojego zachowania. Jej rozpaczliwe pomysły są jednak tylko tłem dla sercowych i towarzyskich przygód pięciu sióstr. Bohaterowie są przeniesieni z „Dumy i uprzedzenia” i wtrąceni w nową rzeczywistość. Meredith – maniaczka ekologicznego stylu życia – usuwa się w książce w cień i nie odgrywa istotnej roli, podobnie jak Katie, niepewna własnej wartości, wiecznie zamartwiająca się o wszystko piętnastolatka. Jane to wrażliwa i delikatna romantyczka, Lydia – siostra bliźniaczka Katie – lubi się bawić i bez przerwy zmienia chłopaków, a Lizzie pięknie śpiewa i marzy o pracy z muzykoterapią. Kiedy dziewczyny poznają swoich rówieśników z wyższych sfer, Rosie Rushton zaczyna pleść całą sieć intryg i wzajemnych relacji. Pojawiają się pierwsze zauroczenia i „życzliwi”, którzy próbują nie dopuścić do kompromitujących klasowo związków. Na pierwszy plan wysuwają się sekrety i plotki, obmowy i kłamstwa – Rushton komplikuje sytuacje, manipuluje bohaterkami i czytelniczkami, stara się, by odróżnienie prawdy od złośliwego przeinaczania faktów nie było możliwe – buduje całą powieść na gmatwaninie uczuć. Głównym motorem napędowym fabuły są tu klasowe uprzedzenia – świat dzieli się na dobrych-bogatych i biednych-parweniuszy, dorobkiewiczów, których wyższe sfery z góry przekreślają i oceniają stereotypowo. W tym miejscu może wystarczyłoby poprzestać na różnicach wynikających z uczęszczania do szkół prywatnych lub publicznych – moim zdaniem za bardzo zapatrzyła się Rushton na Jane Austen – nie wydaje mi się, żeby kwestia dorobkiewiczów tak silnie zaprzątała umysły współczesnych nastolatków, nawet tych o snobistycznym usposobieniu.
W związku z naśladowaniem Jane Austen, Rushton każe swoim bohaterkom porozumiewać się językiem literackim. Mamy tu więc mocno rozbudowane i staranne wypowiedzi, odejście od tak modnego ostatnio ekspresyjnego stylu czy przytaczania młodzieżowego żargonu. To pewna odskocznia od typowych historii dla młodzieży, pokazująca, że wcale nie trzeba podlizywać się odbiorcom przez cytowanie niezwykle przecież efemerycznego slangu, żeby wzbudzić ich ciekawość. Rosie Rushton stawia zatem na literackość stylu, czym też oddala si od pierwszych swoich serii powieści. Radzi sobie z tym zadaniem całkiem nieźle, narracja od strony technicznej może się podobać, nawet mimo tego, że autorka nie próbuje uprawdopodobnić rozmów nastolatków. Mankamentem dziś może być natomiast przesunięcie części opisów do dialogów. Wzorem Austen, Rushton chce, by o części wydarzeń z przeszłości odbiorczynie dowiedziały się nie za sprawą statycznej opowieści, ale dzięki dynamicznym rozmowom. Bywa jednak, że te brzmią niezbyt naturalnie, zwłaszcza kiedy informacjami przerzucają się dwie uczestniczki danego wydarzenia: kiedy jedna z sióstr opowiada drugiej, co obie widziały, chciałoby się, żeby Rushton na moment porzuciła styl dziewiętnastowieczny.
Okazuje się że przeszczepienie klasycznego schematu do literatury czwartej XXI wieku ma sens: nastoletnie czytelniczki otrzymają dzięki temu ponadczasową historię, która ze względu na ilość „romansowych” wątków przypadnie im do gustu. Rushton w tej książce nie archaizuje, a korzysta ze sprawdzonych wzorców, wykorzystuje do tego swą umiejętność równoczesnego rozgrywania kilku różnych opowieści, dzięki czemu jest tom „Miłość, kłamstwa i Lizzie” pełen wzruszeń i emocji. To powieść nie tylko dla wielbicielek prozy Jane Austen.
wtorek, 23 lutego 2010
Krystyna Lubelska: Wyspa bez dostępu do morza
Nowy Świat, Warszawa 2010.
Pisarz w wersji luksusowej
„Wyspa bez dostępu do morza” Krystyny Lubelskiej to literacki kolaż. Jest tu trochę z thrillera, trochę z dziewiętnastowiecznego romansu, trochę z satyry, trochę z s-f i sporo z powieści obyczajowej. Wszystkie rozwiązania, pomysły i inspiracje autorka składa w spójną całość o niespiesznym rytmie, tak, że powieść czyta się w gruncie rzeczy jak klasyczną obyczajówkę, chociaż kolejne motywy w niej zawarte kierują uwagę odbiorców w stronę jasno określonych konwencji literackich. Nie można o „Wyspie…” powiedzieć, że stworzona została z narracyjnym rozmachem, na pewno jest to jednak kawałek ciekawej prozy.
Fabuła osnuwa się wokół dwóch postaci: Aleksandra Santora, laureata literackiej Nagrody Nobla, niestarzejącego się seniora rodu, który pragnie czuwać nad doskonałością całego klanu – oraz jego wnuczki, Klary, najmniej idealnej z rodziny. Skupiona w imponującej posiadłości familia nie tworzy jednak zgodnego stadła. Nikt nie orientuje się w problemach bliskich, samotność to stały składnik egzystencji każdego członka klanu Santorów. Dokładnie zaplanowane życie nie przypomina sielanki i misterna konstrukcja zaczyna się rozsypywać, kiedy swoje plany próbuje zrealizować Karol Agat – dotąd wydawca i opiekun Ala. Utopijne wizje Santora przeciwstawia się antyutopii, totalitarnym zapędom agenta – następuje też w tym momencie przełamanie rytmu powieści obyczajowej przez wprowadzenie elementów thrillera (i) s-f. Konflikt na linii Al – Agat przecina również dość złudne nadzieje Klary, która właśnie odkrywa blaski i cienie miłości. Jej wybranek, jak ona sama, daleki jest od doskonałości, a Krystyna Lubelska wyraźnie nie chce powielać schematów z romansów, woli prezentować związek, który ma zadatki toksyczności – lecz który i tak stanie się katalizatorem akcji. W grę wejdzie potem planowanie genetyczne, a całość, choć futurystyczna, niebezpiecznie zbliża się do znanych z historii faktów.
Dla Krystyny Lubelskiej ważniejsza niż walory literackie jest sama fabuła – miejscami także opis, niepodporządkowany estetycznym wymogom. Dość długo kreśli autorka sylwetki kolejnych bohaterów, wprowadza ich na scenę powoli, jakby obawiała się, że późniejsze wydarzenia nie pozwolą na odszyfrowanie wzajemnych relacji. Włącza od początku element tajemnicy i niepewności – na jego wyjaśnienie przyjdzie czekać dość długo. Lubelska wybiera rozsmakowywanie się w akcji, nie widzi potrzeby, by zmieniać jej tempo czy modyfikować brzmienie – narracja jest płynna, ale i jednostajna, co sprawia, że powieść bardziej kieruje się w stronę obyczajową niż fantastyczną, a dylematy głównej bohaterki nie udzielają się czytelnikom.
Nie chcę czytać „Wyspy…” jak to proponuje w blurbie wydawca – jako „groteskowej satyry na świat owładnięty dążeniem do perfekcji”. Jeśli satyra, to raczej na status współczesnego pisarza (laureat Nagrody Nobla okazuje się tu przecież niemal równy bogom, z pisania od początku może utrzymać siebie i całą rodzinę, staje się też prawie celebrytą, jego życie, bardziej niż poczynania aktorów i piosenkarzy, rozpala opinię publiczną – to pisarz trafia na okładki tabloidów i budzi zainteresowanie mediów). Drugim elementem satyrycznym byłby motyw agentów i managementu – ich rzeczywistej władzy. To satyryczne spojrzenie funkcjonuje niejako na marginesie właściwej opowieści, uzupełnia rozwój akcji i ma ją – jak mi się wydaje – ubarwiać, nie wiem, czy zostanie to zauważone przez odbiorców, dla których ważniejsze okażą się raczej perypetie rodu.
Zdarzyło się Krystynie Lubelskiej kilka ładnych i rzeczywiście dość ciekawych obrazków – między innymi świat widziany i rozpoznawany tylko dzięki lustrom – znikają one jednak w całości nastawionej dość mocno na konkret. Autorka nie tworzy całkiem nowej rzeczywistości, woli modyfikować tę znaną, wprowadzając do niej kilka pomysłów, wyraźnie też wybiera skupianie się na międzyludzkich, nie zawsze skomplikowanych, relacjach – łączy swoich bohaterów określonymi i często niezmienianymi aż do końca emocjami, a kolejne wydarzenia mają jedynie podkreślać ich (emocji) charakter.
Siłą tej powieści jest jej zwyczajność. Najbardziej nieprawdopodobne wydarzenia przybierają tu postać naturalnych, nic nie może zaskoczyć. Świat fikcji, budowany na przemian z realistycznych (ludzie) i fantastycznych (wydarzenia) klocków, przyjmuje się bez większych zastrzeżeń. I to prawdziwy atut „Wyspy”.
Pisarz w wersji luksusowej
„Wyspa bez dostępu do morza” Krystyny Lubelskiej to literacki kolaż. Jest tu trochę z thrillera, trochę z dziewiętnastowiecznego romansu, trochę z satyry, trochę z s-f i sporo z powieści obyczajowej. Wszystkie rozwiązania, pomysły i inspiracje autorka składa w spójną całość o niespiesznym rytmie, tak, że powieść czyta się w gruncie rzeczy jak klasyczną obyczajówkę, chociaż kolejne motywy w niej zawarte kierują uwagę odbiorców w stronę jasno określonych konwencji literackich. Nie można o „Wyspie…” powiedzieć, że stworzona została z narracyjnym rozmachem, na pewno jest to jednak kawałek ciekawej prozy.
Fabuła osnuwa się wokół dwóch postaci: Aleksandra Santora, laureata literackiej Nagrody Nobla, niestarzejącego się seniora rodu, który pragnie czuwać nad doskonałością całego klanu – oraz jego wnuczki, Klary, najmniej idealnej z rodziny. Skupiona w imponującej posiadłości familia nie tworzy jednak zgodnego stadła. Nikt nie orientuje się w problemach bliskich, samotność to stały składnik egzystencji każdego członka klanu Santorów. Dokładnie zaplanowane życie nie przypomina sielanki i misterna konstrukcja zaczyna się rozsypywać, kiedy swoje plany próbuje zrealizować Karol Agat – dotąd wydawca i opiekun Ala. Utopijne wizje Santora przeciwstawia się antyutopii, totalitarnym zapędom agenta – następuje też w tym momencie przełamanie rytmu powieści obyczajowej przez wprowadzenie elementów thrillera (i) s-f. Konflikt na linii Al – Agat przecina również dość złudne nadzieje Klary, która właśnie odkrywa blaski i cienie miłości. Jej wybranek, jak ona sama, daleki jest od doskonałości, a Krystyna Lubelska wyraźnie nie chce powielać schematów z romansów, woli prezentować związek, który ma zadatki toksyczności – lecz który i tak stanie się katalizatorem akcji. W grę wejdzie potem planowanie genetyczne, a całość, choć futurystyczna, niebezpiecznie zbliża się do znanych z historii faktów.
Dla Krystyny Lubelskiej ważniejsza niż walory literackie jest sama fabuła – miejscami także opis, niepodporządkowany estetycznym wymogom. Dość długo kreśli autorka sylwetki kolejnych bohaterów, wprowadza ich na scenę powoli, jakby obawiała się, że późniejsze wydarzenia nie pozwolą na odszyfrowanie wzajemnych relacji. Włącza od początku element tajemnicy i niepewności – na jego wyjaśnienie przyjdzie czekać dość długo. Lubelska wybiera rozsmakowywanie się w akcji, nie widzi potrzeby, by zmieniać jej tempo czy modyfikować brzmienie – narracja jest płynna, ale i jednostajna, co sprawia, że powieść bardziej kieruje się w stronę obyczajową niż fantastyczną, a dylematy głównej bohaterki nie udzielają się czytelnikom.
Nie chcę czytać „Wyspy…” jak to proponuje w blurbie wydawca – jako „groteskowej satyry na świat owładnięty dążeniem do perfekcji”. Jeśli satyra, to raczej na status współczesnego pisarza (laureat Nagrody Nobla okazuje się tu przecież niemal równy bogom, z pisania od początku może utrzymać siebie i całą rodzinę, staje się też prawie celebrytą, jego życie, bardziej niż poczynania aktorów i piosenkarzy, rozpala opinię publiczną – to pisarz trafia na okładki tabloidów i budzi zainteresowanie mediów). Drugim elementem satyrycznym byłby motyw agentów i managementu – ich rzeczywistej władzy. To satyryczne spojrzenie funkcjonuje niejako na marginesie właściwej opowieści, uzupełnia rozwój akcji i ma ją – jak mi się wydaje – ubarwiać, nie wiem, czy zostanie to zauważone przez odbiorców, dla których ważniejsze okażą się raczej perypetie rodu.
Zdarzyło się Krystynie Lubelskiej kilka ładnych i rzeczywiście dość ciekawych obrazków – między innymi świat widziany i rozpoznawany tylko dzięki lustrom – znikają one jednak w całości nastawionej dość mocno na konkret. Autorka nie tworzy całkiem nowej rzeczywistości, woli modyfikować tę znaną, wprowadzając do niej kilka pomysłów, wyraźnie też wybiera skupianie się na międzyludzkich, nie zawsze skomplikowanych, relacjach – łączy swoich bohaterów określonymi i często niezmienianymi aż do końca emocjami, a kolejne wydarzenia mają jedynie podkreślać ich (emocji) charakter.
Siłą tej powieści jest jej zwyczajność. Najbardziej nieprawdopodobne wydarzenia przybierają tu postać naturalnych, nic nie może zaskoczyć. Świat fikcji, budowany na przemian z realistycznych (ludzie) i fantastycznych (wydarzenia) klocków, przyjmuje się bez większych zastrzeżeń. I to prawdziwy atut „Wyspy”.
poniedziałek, 22 lutego 2010
Christina Björk, Lena Anderson: Rok z Linneą
Zakamarki, Poznań 2010.
Co każde dziecko wiedzieć powinno
Nie tak dawno Linnea oprowadzała małych odbiorców po muzeach i prezentowała najciekawsze wiadomości o Monecie. Tym razem Christina Björk i Lena Anderson zdecydowały się odejść od sztuki i zająć się zwyczajnym życiem. Wyszedł z tego naprawdę ciekawy przewodnik po świecie natury: Linnea przedstawia pomysły na zajęcia w kolejnych miesiącach roku. Uczy tego, co każde dziecko wiedzieć powinno – a przy okazji przemyca także wiele ciekawostek, o których coraz częściej w skomputeryzowanej codzienności się zapomina. „Rok z Linneą” to w zasadzie zbiór porad i pomysłów, zgromadzonych w króciutkich tekstach (i ozdobionych dużymi rysunkami) – ale treść publikacji Zakamarków odbiega wyraźnie od standardowych dzisiaj historyjek.
Linnea bowiem żyje w zgodzie z przyrodą – a właściwie do natury przez cały rok powraca. W styczniu karmi ptaki, w lutym przesadza kwiaty doniczkowe. W marcu uczy się, czego nie wolno robić podczas wiosennych spacerów. W kwietniu wysiewa nasiona na metalowej tacce, w maju suszy kwiaty i gotuje zupę z pokrzyw, przygotowuje też latawiec. Czerwiec jest czasem plecenia wianków i zapiekania rabarbaru. Lipiec oznacza szukanie skarbów na plaży i robienie soku z czarnego bzu. Wrzesień – rozpoznawanie drzew (po liściach) i gwiazd, w listopadzie i grudniu można zająć się pracami ręcznymi. To oczywiście tylko część zajęć przedstawianych przez Linneę, w książce ciekawych propozycji na spędzanie czasu znajduje się znacznie więcej. Są one w dodatku przetykane informacjami na temat – zwierząt i ptaków, które można spotkać podczas zabawy na świeżym powietrzu. Linnea dowie się, jak wygląda rok z życia trzmiela i jak sadzi się drzewa, a także skąd się biorą orzechy. Nauczy się przygotowywać dzwonek dla sikorek i koronę z liści – autorki są tu bardzo pomysłowe, ale też sięgają do tradycji, ucząc maluchy rzeczy, na których wyjaśnianie zabiegani rodzice nie zawsze mają czas. Linnea, która poznaje wszystko od życzliwych sąsiadów, przyjaciół – emerytów – pana Blomkvista i pana Kallego, tłumaczy dzieciom, co mogą robić przez cały rok.
Historyjki Linnei mają silne walory edukacyjne. Autorka (Christina Björk) i ilustratorka (Lena Anderson) dobrze przygotowały się do stworzenia tego tomiku, zasięgając porad między innymi w Muzeum Historii Naturalnej, u pracowników parków, ogrodów botanicznych i sklepów z nasionami. Nie prezentują więc wiedzy obiegowej, lecz rzetelne i sprawdzone wiadomości, dzięki czemu książka „Rok z Linneą” przyda się każdemu maluchowi. Linnea – mała Martha Stewart – przekazuje swoje doświadczenia rówieśnikom (choć zastrzeżenia można mieć do decylitrów w przepisie), a czyni to przystępnie i prosto. Żeby odejść od nudnego i szkolnego stylu, Linnea używa dużej ilości wykrzykników, nacechowanie emocjonalne sprawia, że tekst jawi się jako pełen ciekawostek i powodów do zaskoczenia. W kilku miejscach problemem może być rozplanowanie tekstu. Układ kolumn sugeruje lekturę ciągłą, łamanie ich natomiast maskuje właściwą kolejność. Pomocą w wykonywaniu kolejnych prac będą szczegółowe rysunki. Wszystko, co jest w tej książce zaprezentowane da się szybko wykorzystać w praktyce, a dzieci mogą być pewne, że z Linneą dobrze poznają najbliższe otoczenie.
W książeczkach o Linnei cieszy bardzo dyskretny humor. Na jednej z ilustracji, prezentującej zasuszony kwiatek, pojawia się też malutki owad i dopisek „przez pomyłkę zasuszyłam też mszycę”. Bohaterka opowiada o zupie z pokrzyw, dziwiąc się „że pokrzywy wcale nie parzą, jeśli się z nich ugotuje zupę. No, chyba że zupa jest bardzo gorąca”. Zachowania dziewczynki komentowane są co jakiś czas cytatami z najbardziej znanych klasycznych pozycji z literatury czwartej. Autorki dokładają wszelkich starań, by książka „Rok z Linneą” nie znudziła się małym odbiorcom zbyt szybko – zwłaszcza że kolejne pomysły i podpowiedzi da się zrealizować bez większego wysiłku.
Dla ciekawych świata małych odkrywców przygotowana została bibliografia – zestawienie polskich tytułów, pomocnych przy tworzeniu zielnika i uprawianiu ogródka, spis wybranych książek o roślinach, zwierzętach, przyrodzie czy gwiazdach. Są nawet ciekawe strony internetowe, śledzenie odkryć Linnei nie kończy się zatem na lekturze samego tomiku Zakamarków, świetnie wydanego – ale to przecież w przypadku tego wydawnictwa standard.
Co każde dziecko wiedzieć powinno
Nie tak dawno Linnea oprowadzała małych odbiorców po muzeach i prezentowała najciekawsze wiadomości o Monecie. Tym razem Christina Björk i Lena Anderson zdecydowały się odejść od sztuki i zająć się zwyczajnym życiem. Wyszedł z tego naprawdę ciekawy przewodnik po świecie natury: Linnea przedstawia pomysły na zajęcia w kolejnych miesiącach roku. Uczy tego, co każde dziecko wiedzieć powinno – a przy okazji przemyca także wiele ciekawostek, o których coraz częściej w skomputeryzowanej codzienności się zapomina. „Rok z Linneą” to w zasadzie zbiór porad i pomysłów, zgromadzonych w króciutkich tekstach (i ozdobionych dużymi rysunkami) – ale treść publikacji Zakamarków odbiega wyraźnie od standardowych dzisiaj historyjek.
Linnea bowiem żyje w zgodzie z przyrodą – a właściwie do natury przez cały rok powraca. W styczniu karmi ptaki, w lutym przesadza kwiaty doniczkowe. W marcu uczy się, czego nie wolno robić podczas wiosennych spacerów. W kwietniu wysiewa nasiona na metalowej tacce, w maju suszy kwiaty i gotuje zupę z pokrzyw, przygotowuje też latawiec. Czerwiec jest czasem plecenia wianków i zapiekania rabarbaru. Lipiec oznacza szukanie skarbów na plaży i robienie soku z czarnego bzu. Wrzesień – rozpoznawanie drzew (po liściach) i gwiazd, w listopadzie i grudniu można zająć się pracami ręcznymi. To oczywiście tylko część zajęć przedstawianych przez Linneę, w książce ciekawych propozycji na spędzanie czasu znajduje się znacznie więcej. Są one w dodatku przetykane informacjami na temat – zwierząt i ptaków, które można spotkać podczas zabawy na świeżym powietrzu. Linnea dowie się, jak wygląda rok z życia trzmiela i jak sadzi się drzewa, a także skąd się biorą orzechy. Nauczy się przygotowywać dzwonek dla sikorek i koronę z liści – autorki są tu bardzo pomysłowe, ale też sięgają do tradycji, ucząc maluchy rzeczy, na których wyjaśnianie zabiegani rodzice nie zawsze mają czas. Linnea, która poznaje wszystko od życzliwych sąsiadów, przyjaciół – emerytów – pana Blomkvista i pana Kallego, tłumaczy dzieciom, co mogą robić przez cały rok.
Historyjki Linnei mają silne walory edukacyjne. Autorka (Christina Björk) i ilustratorka (Lena Anderson) dobrze przygotowały się do stworzenia tego tomiku, zasięgając porad między innymi w Muzeum Historii Naturalnej, u pracowników parków, ogrodów botanicznych i sklepów z nasionami. Nie prezentują więc wiedzy obiegowej, lecz rzetelne i sprawdzone wiadomości, dzięki czemu książka „Rok z Linneą” przyda się każdemu maluchowi. Linnea – mała Martha Stewart – przekazuje swoje doświadczenia rówieśnikom (choć zastrzeżenia można mieć do decylitrów w przepisie), a czyni to przystępnie i prosto. Żeby odejść od nudnego i szkolnego stylu, Linnea używa dużej ilości wykrzykników, nacechowanie emocjonalne sprawia, że tekst jawi się jako pełen ciekawostek i powodów do zaskoczenia. W kilku miejscach problemem może być rozplanowanie tekstu. Układ kolumn sugeruje lekturę ciągłą, łamanie ich natomiast maskuje właściwą kolejność. Pomocą w wykonywaniu kolejnych prac będą szczegółowe rysunki. Wszystko, co jest w tej książce zaprezentowane da się szybko wykorzystać w praktyce, a dzieci mogą być pewne, że z Linneą dobrze poznają najbliższe otoczenie.
W książeczkach o Linnei cieszy bardzo dyskretny humor. Na jednej z ilustracji, prezentującej zasuszony kwiatek, pojawia się też malutki owad i dopisek „przez pomyłkę zasuszyłam też mszycę”. Bohaterka opowiada o zupie z pokrzyw, dziwiąc się „że pokrzywy wcale nie parzą, jeśli się z nich ugotuje zupę. No, chyba że zupa jest bardzo gorąca”. Zachowania dziewczynki komentowane są co jakiś czas cytatami z najbardziej znanych klasycznych pozycji z literatury czwartej. Autorki dokładają wszelkich starań, by książka „Rok z Linneą” nie znudziła się małym odbiorcom zbyt szybko – zwłaszcza że kolejne pomysły i podpowiedzi da się zrealizować bez większego wysiłku.
Dla ciekawych świata małych odkrywców przygotowana została bibliografia – zestawienie polskich tytułów, pomocnych przy tworzeniu zielnika i uprawianiu ogródka, spis wybranych książek o roślinach, zwierzętach, przyrodzie czy gwiazdach. Są nawet ciekawe strony internetowe, śledzenie odkryć Linnei nie kończy się zatem na lekturze samego tomiku Zakamarków, świetnie wydanego – ale to przecież w przypadku tego wydawnictwa standard.
niedziela, 21 lutego 2010
Wojciech Cejrowski: Gringo wśród dzikich plemion
Zysk i S-ka, Poznań 2006 (wyd. V)
Przez dżunglę
Młodsi odbiorcy będą chyba coraz rzadziej kojarzyć Wojciecha Cejrowskiego z bezpardonowo wyrażanymi poglądami politycznymi, bo działalność tę w ostatnich latach przysłaniać zaczynają barwne programy podróżnicze. W nich Cejrowski prezentuje się nie tylko jako podróżnik-odkrywca i nietuzinkowy prezenter, ale też jako satyryk i showman – dowcipne relacje z różnych stron świata wyznaczają nowy standard produkcji telewizyjnych i cieszą się olbrzymią popularnością – podobnie zresztą jak wielokrotnie wznawiane książki z serii „Poznaj świat” – „Gringo wśród dzikich plemion” oraz „Rio Anaconda”.
„Gringo wśród dzikich plemion” to publikacja dla niecierpliwych – zestaw opowiadań, anegdot i migawek z co bardziej interesujących wypraw. Cejrowski z rozmachem przedstawia kolejne przygody, niekiedy ubarwiając je fantazją – zachowuje przy tym naturalny, niewymuszony dowcip i gawędziarski styl, który nikogo raczej nie pozostawi obojętnym na prezentowane opowieści. Opowiada Cejrowski o tym, co nie śniło się przeciętnemu zjadaczowi chleba – o pierwszych kontaktach z dzikimi plemionami, o mentalności Indian i różnicach w sposobie życia, o misjonarzach, których praca w dżungli zupełnie nie przypomina stereotypowych wyobrażeń na ten temat, o niebezpieczeństwach i przygodach, które miały szczęśliwy finał, o ryzyku i zagrożeniach. Większość rozdziałów-opowieści przesyca Cejrowski humorem, nawet w przypadku wydarzeń, które mogły skończyć się tragicznie, gdyby nie tupet jak taran (czym jest tupet jak taran gringo też brawurowo wyjaśnia) – ale pojawi się w tomie również parę przestróg i prób ratowania „dzikiego” świata – jest krótki rozdziałek ekologiczny (o ty, jakie szkody spowoduje w środowisku zwierząt porzucona plastikowa zakrętka czy woreczek), ale też komentarz do bezmyślnego i szkodliwego „nawracania” Indian.
Różnice w kulturze i mentalności są jednym ze źródeł dowcipu tej książki. Cejrowski z przymrużeniem oka relacjonuje swoje przygody i doznania wśród „dzikich plemion”, starając się przez śmiech i żart w dobrym gatunku dotrzeć do jak największej liczby odbiorców (sądząc po wysokościach kolejnych nakładów i dodruków – udaje mu się tego dokonać). Mniejszą wagę przywiązuje natomiast do partii informacyjnych, jest chętniej tłumaczem (dokonuje międzykulturowego przekładu) niż przewodnikiem, zamiast zwyczajnej turystyki proponuje wnikanie w obce środowisko i oswajanie go przez anegdoty. Sięga Cejrowski także po zdobycze poezji konkretnej, by odwzorować niektóre sytuacje i sceny także przez graficzne rozplanowanie elementów relacji – wpływa to na rytm lektury i uprzyjemnia ją. Autor bawi się również motywami autotematycznymi, zderzając odczucia podczas wędrówki przez dżunglę z kształtem, jaki przybierze relacja, gdy przy kominku w „cywilizowanym” świecie zamieni się w Opowieść. Czasem bywa okrutnie dosłowny (choć nie przekracza granic dobrego smaku) – zawsze za to mocno intrygujący. Potrafi dobrze prezentować humorystyczne sceny, stroni od przegadania, eksponuje puenty – co w połączeniu z egzotycznymi dla większości czytelników sytuacjami oznacza niebanalną lekturę.
Osobnym, wartym omówienia, zagadnieniem stają się sprzeczki Autora i Tłumacza w przypisach. Przypisy służą Cejrowskiemu nie do podbudowywania warstwy edukacyjnej książki, a do uwypuklenia komizmu i absurdów. Dygresje, zgryźliwe autokomentarze i wyjaśnienia najprostsze z możliwych dominują – i warto do nich także zaglądać.
Typowo informacyjne partie zostały wyeksponowane na przedrozdziałowych, wyodrębnionych graficznie, stronach i stanowią wprowadzenie do poszczególnych Opowieści – tak, by analizami zwyczajów nie rozbijać gawędziarskiego wywodu. Dodatkowo w „Gringo” pełno jest ciekawych fotografii z podróży.
Tom „Gringo wśród dzikich plemion” nie jest ciągłą historią – to zbiór fragmentów, najciekawszych partii konkretnych wypraw – pod tym względem znacznie różni się od książki „Rio Anaconda”. Zapewnia doskonałą rozrywkę nie tylko wielbicielom literatury podróżniczej i programów z cyklu „Boso przez świat” – ale wszystkim, którzy szukają ciekawej, zabawnej i mądrej lektury. Wystarczy zajrzeć do tej pozycji, by stać się uzależnionym od podróżniczych gawęd Cejrowskiego.
Przez dżunglę
Młodsi odbiorcy będą chyba coraz rzadziej kojarzyć Wojciecha Cejrowskiego z bezpardonowo wyrażanymi poglądami politycznymi, bo działalność tę w ostatnich latach przysłaniać zaczynają barwne programy podróżnicze. W nich Cejrowski prezentuje się nie tylko jako podróżnik-odkrywca i nietuzinkowy prezenter, ale też jako satyryk i showman – dowcipne relacje z różnych stron świata wyznaczają nowy standard produkcji telewizyjnych i cieszą się olbrzymią popularnością – podobnie zresztą jak wielokrotnie wznawiane książki z serii „Poznaj świat” – „Gringo wśród dzikich plemion” oraz „Rio Anaconda”.
„Gringo wśród dzikich plemion” to publikacja dla niecierpliwych – zestaw opowiadań, anegdot i migawek z co bardziej interesujących wypraw. Cejrowski z rozmachem przedstawia kolejne przygody, niekiedy ubarwiając je fantazją – zachowuje przy tym naturalny, niewymuszony dowcip i gawędziarski styl, który nikogo raczej nie pozostawi obojętnym na prezentowane opowieści. Opowiada Cejrowski o tym, co nie śniło się przeciętnemu zjadaczowi chleba – o pierwszych kontaktach z dzikimi plemionami, o mentalności Indian i różnicach w sposobie życia, o misjonarzach, których praca w dżungli zupełnie nie przypomina stereotypowych wyobrażeń na ten temat, o niebezpieczeństwach i przygodach, które miały szczęśliwy finał, o ryzyku i zagrożeniach. Większość rozdziałów-opowieści przesyca Cejrowski humorem, nawet w przypadku wydarzeń, które mogły skończyć się tragicznie, gdyby nie tupet jak taran (czym jest tupet jak taran gringo też brawurowo wyjaśnia) – ale pojawi się w tomie również parę przestróg i prób ratowania „dzikiego” świata – jest krótki rozdziałek ekologiczny (o ty, jakie szkody spowoduje w środowisku zwierząt porzucona plastikowa zakrętka czy woreczek), ale też komentarz do bezmyślnego i szkodliwego „nawracania” Indian.
Różnice w kulturze i mentalności są jednym ze źródeł dowcipu tej książki. Cejrowski z przymrużeniem oka relacjonuje swoje przygody i doznania wśród „dzikich plemion”, starając się przez śmiech i żart w dobrym gatunku dotrzeć do jak największej liczby odbiorców (sądząc po wysokościach kolejnych nakładów i dodruków – udaje mu się tego dokonać). Mniejszą wagę przywiązuje natomiast do partii informacyjnych, jest chętniej tłumaczem (dokonuje międzykulturowego przekładu) niż przewodnikiem, zamiast zwyczajnej turystyki proponuje wnikanie w obce środowisko i oswajanie go przez anegdoty. Sięga Cejrowski także po zdobycze poezji konkretnej, by odwzorować niektóre sytuacje i sceny także przez graficzne rozplanowanie elementów relacji – wpływa to na rytm lektury i uprzyjemnia ją. Autor bawi się również motywami autotematycznymi, zderzając odczucia podczas wędrówki przez dżunglę z kształtem, jaki przybierze relacja, gdy przy kominku w „cywilizowanym” świecie zamieni się w Opowieść. Czasem bywa okrutnie dosłowny (choć nie przekracza granic dobrego smaku) – zawsze za to mocno intrygujący. Potrafi dobrze prezentować humorystyczne sceny, stroni od przegadania, eksponuje puenty – co w połączeniu z egzotycznymi dla większości czytelników sytuacjami oznacza niebanalną lekturę.
Osobnym, wartym omówienia, zagadnieniem stają się sprzeczki Autora i Tłumacza w przypisach. Przypisy służą Cejrowskiemu nie do podbudowywania warstwy edukacyjnej książki, a do uwypuklenia komizmu i absurdów. Dygresje, zgryźliwe autokomentarze i wyjaśnienia najprostsze z możliwych dominują – i warto do nich także zaglądać.
Typowo informacyjne partie zostały wyeksponowane na przedrozdziałowych, wyodrębnionych graficznie, stronach i stanowią wprowadzenie do poszczególnych Opowieści – tak, by analizami zwyczajów nie rozbijać gawędziarskiego wywodu. Dodatkowo w „Gringo” pełno jest ciekawych fotografii z podróży.
Tom „Gringo wśród dzikich plemion” nie jest ciągłą historią – to zbiór fragmentów, najciekawszych partii konkretnych wypraw – pod tym względem znacznie różni się od książki „Rio Anaconda”. Zapewnia doskonałą rozrywkę nie tylko wielbicielom literatury podróżniczej i programów z cyklu „Boso przez świat” – ale wszystkim, którzy szukają ciekawej, zabawnej i mądrej lektury. Wystarczy zajrzeć do tej pozycji, by stać się uzależnionym od podróżniczych gawęd Cejrowskiego.
sobota, 20 lutego 2010
Anonim: Oko Księżyca
Świat Książki, Warszawa 2010.
Krew i łzy
„Księga bez tytułu to w zasadzie miszmasz rozmaitych historii i rzekomych faktów skleconych w jeden tom. W większości jest zupełnie bez sensu […] natomiast autor to niewątpliwie idiota, co być może tłumaczy, dlaczego się nie podpisał pod tekstem” – taki komentarz do „Księgi bez tytułu” znajduje się w środku „Oka Księżyca”, kontynuacji „Księgi bez tytułu”. W zasadzie w niezmienionej formie mógłby ów komentarz funkcjonować jako trafna ocena „Oka Księżyca” – druga część historii właściwie okazuje się marnowaniem papieru i trudno mi wskazać grupę docelową – niewielu będzie bowiem czytelników zadowolonych z tego typu lektury.
Rozmaici bohaterowie padają ofiarami wampirów. Tłem działania nienasyconych potworów są klimaty Halloween. Akcja toczy się w dość monotonnym rytmie: knajpa – atak wampirów – zakochana para – atak wampirów – obraz bliskich – atak wampirów – wampir – atak wampirów. Pojawienie się wampirów oznacza w tej książce dość proste zachlapanie wszystkiego krwią (i zestaw wymyślnych okaleczeń, przeplatanych trywialnymi poderżnięciami gardeł). Krwi jest mnóstwo, mnóstwo jest też seksu, głównie orgii i gwałtów (nie ma natomiast w tym przypadku naturalistycznych opisów, jakby autorowi zabrakło inwencji – zamyka on zwykle „sceny” spółkowania w krótkich i niewymyślnych informacyjnych zdaniach – powstaje przez to zabawny kontrast między szczegółowymi obrazami śmierci a przedstawianiem seksu). Wampiry chyba mają być w przeważającej części groźne, podobnie jak żywe trupy, od których się tu roi (i wilkołaki, których jest nieco mniej) – są natomiast zwyczajnie niestrawne, i kto po czterdziestu stronach będzie czytał dalej, zasługuje na medal.
Odpycha nie tylko fabuła, tworzona na siłę i bez pomysłu, i antyplastyczność w podjętej tematyce, ukatrupiająca kolejne wątki. Do niczego jest też język tej książki. Początkowo przypomina on produkcyjniaki dla dzieci (w dzisiejszym świecie termin wyjęty z socrealistycznej rzeczywistości literackiej jak ulał pasuje do tworzonych seryjnie i pozbawionych ambicji oraz wartości estetycznych dziełek, także – kreskówkowych), potem już tylko nudzi. Głównie dlatego, że podstawowym pomysłem stylistycznym jest zarzucenie czytelników stekiem mało wyszukanych przekleństw i kolokwializmów. Przeklinają wszyscy bohaterowie (wydaje się, że tracą oni zdolność zwyczajnej i bezemocjonalnej komunikacji), ale też narrator próbuje zasugerować własne wyluzowanie, prowadząc opowieść językiem rynsztokowym. Zwykle podobne operacje są jakoś w książkach umotywowane – tu jednak skrywają pustkę i bezradność. Zwłaszcza że wielbiciele tego rodzaju porozumiewania się nie czytają książek. Nie chodzi mi tu o nadmiar wulgaryzmów – a o manifestowanie postawy pełnej pogardy wobec odbiorców.
Napis na okładce głosi, że ta powieść jest pełna czarnego humoru. Czarnego owszem, humoru niekoniecznie (bo nawet pojawiające się w tekście słowa „humor” czy „śmiech” nie zmienią złego wrażenia). Są w tej książce może trzy zabawne sceny – zabawne, to znaczy wywołujące zaledwie uśmiech, w niektórych miejscach widać wysiłki autora, by rozbawić odbiorców – będą to jednak wysiłki raczej bezcelowe. Mogła ta książka być w założeniu parodią thrillerów – jeśli tak, to jest parodią bardzo nieudaną. Zabrakło warsztatu, zabrakło finezji (wystarczy przywołać choćby Christophera Moore’a jako przeciwwagę), zabrakło pomysłów. Całość wygląda tak, jakby przypadkowy miłośnik telewizyjnych horrorów dorwał się do kartek i długopisu i bez przygotowania próbował stworzyć dzieło wybitne.
Jedyne, co zasługuje tu na uwagę, to forma promowania książki. Patroni medialni na okładce zaklejeni ciemną taśmą. Autor podpisuje się jako „Anonim” (dla zabawy – tłumacz jako „Nemo”, nie zdziwiłabym się zresztą, gdyby była to jedna osoba). Na płycie z materiałami promocyjnymi cała sesja zdjęciowa z bohaterami z książki, nierzadko tuż po „śmierci” – artystyczne ujęcia zasztyletowanej bohaterki i mnóstwo czerwonej farby. Akcja reklamowa w odróżnieniu od samej książki – budzi ciekawość i dostarcza wrażeń estetycznych. W samej powieści tego zabrakło. No chyba że ktoś lubi, jak wampiry wgryzają mu się w kolejne strony bez wyraźnego celu.
Krew i łzy
„Księga bez tytułu to w zasadzie miszmasz rozmaitych historii i rzekomych faktów skleconych w jeden tom. W większości jest zupełnie bez sensu […] natomiast autor to niewątpliwie idiota, co być może tłumaczy, dlaczego się nie podpisał pod tekstem” – taki komentarz do „Księgi bez tytułu” znajduje się w środku „Oka Księżyca”, kontynuacji „Księgi bez tytułu”. W zasadzie w niezmienionej formie mógłby ów komentarz funkcjonować jako trafna ocena „Oka Księżyca” – druga część historii właściwie okazuje się marnowaniem papieru i trudno mi wskazać grupę docelową – niewielu będzie bowiem czytelników zadowolonych z tego typu lektury.
Rozmaici bohaterowie padają ofiarami wampirów. Tłem działania nienasyconych potworów są klimaty Halloween. Akcja toczy się w dość monotonnym rytmie: knajpa – atak wampirów – zakochana para – atak wampirów – obraz bliskich – atak wampirów – wampir – atak wampirów. Pojawienie się wampirów oznacza w tej książce dość proste zachlapanie wszystkiego krwią (i zestaw wymyślnych okaleczeń, przeplatanych trywialnymi poderżnięciami gardeł). Krwi jest mnóstwo, mnóstwo jest też seksu, głównie orgii i gwałtów (nie ma natomiast w tym przypadku naturalistycznych opisów, jakby autorowi zabrakło inwencji – zamyka on zwykle „sceny” spółkowania w krótkich i niewymyślnych informacyjnych zdaniach – powstaje przez to zabawny kontrast między szczegółowymi obrazami śmierci a przedstawianiem seksu). Wampiry chyba mają być w przeważającej części groźne, podobnie jak żywe trupy, od których się tu roi (i wilkołaki, których jest nieco mniej) – są natomiast zwyczajnie niestrawne, i kto po czterdziestu stronach będzie czytał dalej, zasługuje na medal.
Odpycha nie tylko fabuła, tworzona na siłę i bez pomysłu, i antyplastyczność w podjętej tematyce, ukatrupiająca kolejne wątki. Do niczego jest też język tej książki. Początkowo przypomina on produkcyjniaki dla dzieci (w dzisiejszym świecie termin wyjęty z socrealistycznej rzeczywistości literackiej jak ulał pasuje do tworzonych seryjnie i pozbawionych ambicji oraz wartości estetycznych dziełek, także – kreskówkowych), potem już tylko nudzi. Głównie dlatego, że podstawowym pomysłem stylistycznym jest zarzucenie czytelników stekiem mało wyszukanych przekleństw i kolokwializmów. Przeklinają wszyscy bohaterowie (wydaje się, że tracą oni zdolność zwyczajnej i bezemocjonalnej komunikacji), ale też narrator próbuje zasugerować własne wyluzowanie, prowadząc opowieść językiem rynsztokowym. Zwykle podobne operacje są jakoś w książkach umotywowane – tu jednak skrywają pustkę i bezradność. Zwłaszcza że wielbiciele tego rodzaju porozumiewania się nie czytają książek. Nie chodzi mi tu o nadmiar wulgaryzmów – a o manifestowanie postawy pełnej pogardy wobec odbiorców.
Napis na okładce głosi, że ta powieść jest pełna czarnego humoru. Czarnego owszem, humoru niekoniecznie (bo nawet pojawiające się w tekście słowa „humor” czy „śmiech” nie zmienią złego wrażenia). Są w tej książce może trzy zabawne sceny – zabawne, to znaczy wywołujące zaledwie uśmiech, w niektórych miejscach widać wysiłki autora, by rozbawić odbiorców – będą to jednak wysiłki raczej bezcelowe. Mogła ta książka być w założeniu parodią thrillerów – jeśli tak, to jest parodią bardzo nieudaną. Zabrakło warsztatu, zabrakło finezji (wystarczy przywołać choćby Christophera Moore’a jako przeciwwagę), zabrakło pomysłów. Całość wygląda tak, jakby przypadkowy miłośnik telewizyjnych horrorów dorwał się do kartek i długopisu i bez przygotowania próbował stworzyć dzieło wybitne.
Jedyne, co zasługuje tu na uwagę, to forma promowania książki. Patroni medialni na okładce zaklejeni ciemną taśmą. Autor podpisuje się jako „Anonim” (dla zabawy – tłumacz jako „Nemo”, nie zdziwiłabym się zresztą, gdyby była to jedna osoba). Na płycie z materiałami promocyjnymi cała sesja zdjęciowa z bohaterami z książki, nierzadko tuż po „śmierci” – artystyczne ujęcia zasztyletowanej bohaterki i mnóstwo czerwonej farby. Akcja reklamowa w odróżnieniu od samej książki – budzi ciekawość i dostarcza wrażeń estetycznych. W samej powieści tego zabrakło. No chyba że ktoś lubi, jak wampiry wgryzają mu się w kolejne strony bez wyraźnego celu.
piątek, 19 lutego 2010
Ingelin Angerborn: Gdybym nie zrobiła z taty astronauty
Zakamarki, Poznań 2010.
Krótkie nóżki
Tilda, bohaterka serii książeczek autorstwa Ingelin Angerborn, cierpi przeważnie z powodu zbyt bujnej wyobraźni i typowo dziecięcej skłonności do przeinaczania świata. Dziewczynka wychowuje się bez ojca i wstydzi się tego przed rówieśnikami – wymyśla zatem kolejne nieprawdopodobne zajęcia, jakimi para się jej rodzic, by usprawiedliwić go (i przy okazji siebie) w oczach innych maluchów. W tomie „Gdybym nie pomyliła psów” Tilda utrzymywała, że ma tatę cyrkowca. W „Gdybym nie zrobiła z taty astronauty” szuka następnego egzotycznego zawodu – taki pomysł mógłby się zrodzić tylko w umysłach kilkulatków. Ale wizja taty astronauty kolegom Tildy wydaje się niezbyt prawdziwa: dzieci żądają więc dowodów, a Tilda, która nie potrafi przyznać się do ubarwiania rzeczywistości, musi ów dowód spreparować.
Tak jak w poprzedniej książce Ingelin Angerborn, fabuła w „Gdybym nie zrobiła z taty astronauty” jest utkana z przyczynowo-skutkowego ciągu wydarzeń. Pierwsze kłamstwo uruchamia całą lawinę trudności, niejeden raz Tilda uciekać się będzie do drobnych łgarstw – choć świadomość, że wszystkich wokół oszukuje, zacznie w końcu bohaterce ciążyć. Świat zbudowany na oszustwach coraz bardziej się komplikuje – ponad siły małej dziewczynki, w efekcie Tilda będzie musiała włożyć w odkręcanie całej sprawy znacznie więcej pracy.
Ingelin Angerborn dobrze zna mentalność dzieci – jej książka pełna jest znakomitych portretów kilkulatków. Zauważą to nie tylko odbiorcy, do których pozycja Zakamarków została skierowana, ale także rodzice, towarzyszący pociechom podczas lektury. Mało tego: to właśnie rodzice mogą odegrać tu ważną rolę, tłumacząc dzieciom motywy zachowań ich rówieśników: sprawca całego zamieszania, Marus, kolega Tildy z klasy, żąda od dziewczynki dowodu na to, że jej tata jest astronautą. Sam wymyśla dla swojego rodzica bardziej normalny zawód – wmawia wszystkim (a w natrętnym podkreślaniu faktu dorośli dopatrzą się nuty fałszu), że jego ojciec to policjant – i wstydzi się prawdziwego oblicza swojego taty. Rozgrywki w dziecięcym świecie toczą się u Ingelin Angerborn bez udziału starszych. Pełnoletni bohaterowie (mama Tildy, sąsiadki, dentystka) nie pojmują pomysłów, jakie rodzą się w głowach kilkulatków, nie rozumieją też, jakie dramaty rozgrywają się wśród dzieci. Młodzi i starzy nie rozmawiają ze sobą – a już na pewno nie rozmawiają szczerze. To prowadzi do braku porozumienia i do kolejnych niezbyt miłych doświadczeń. W „Gdybym nie zrobiła z taty astronauty” to, co dla dorosłych nie miałoby większego znaczenia, dzieci doprowadza do kolejnych nieprzemyślanych kroków.
Tilda to bohaterka, którą dzieci z pewnością polubią. Jest odważna i trochę roztrzepana, działa szybko i bez zastanowienia, nie myśli racjonalnie, a po dziecięcemu. Angerborn może przekonać do siebie małych odbiorców nie tylko bliskością problemów, ale i dynamiką kolejnych rozdziałów. Każdy z nich rozpoczyna się od skrótowej informacji o tym, jak poprzednie wydarzenie wpłynęło na życie Tildy – i jakie zmiany spowodowało. To budzi ciekawość i sprawia, że zaintrygowane dzieci z chęcią przeczytają o następnej przygodzie. Autorka opisuje je bez rozwlekłości, przyjmując punkt widzenia głównej postaci – mamy tu więc do czynienia z opisem faktów i ich jednostronną interpretacją. Dzięki takim rozwiązaniom książka zyskuje na wiarygodności (szczególnie że Angerborn nie popełnia błędów w kreowaniu świata). Oddalenie ingerencji dorosłych jest także magnesem dla małych czytelników – oznacza przecież istnienie przygód nieskrępowane nakazami i zakazami. Ingelin Angerborn wprawdzie nie wykracza poza realistyczne i prawdopodobne motywy, lecz przez tempo akcji wyklucza nudę.
W publikacji tej widać wyraźnie problemy współczesnych maluchów, zwłaszcza tych, które wychowywane są przez jednego rodzica. Angerborn proponuje zatem nie prostą czytankę, a książkę, która skłania też do zastanowienia i może wskazać dzieciom, do czego prowadzi zniekształcanie rzeczywistości.
Krótkie nóżki
Tilda, bohaterka serii książeczek autorstwa Ingelin Angerborn, cierpi przeważnie z powodu zbyt bujnej wyobraźni i typowo dziecięcej skłonności do przeinaczania świata. Dziewczynka wychowuje się bez ojca i wstydzi się tego przed rówieśnikami – wymyśla zatem kolejne nieprawdopodobne zajęcia, jakimi para się jej rodzic, by usprawiedliwić go (i przy okazji siebie) w oczach innych maluchów. W tomie „Gdybym nie pomyliła psów” Tilda utrzymywała, że ma tatę cyrkowca. W „Gdybym nie zrobiła z taty astronauty” szuka następnego egzotycznego zawodu – taki pomysł mógłby się zrodzić tylko w umysłach kilkulatków. Ale wizja taty astronauty kolegom Tildy wydaje się niezbyt prawdziwa: dzieci żądają więc dowodów, a Tilda, która nie potrafi przyznać się do ubarwiania rzeczywistości, musi ów dowód spreparować.
Tak jak w poprzedniej książce Ingelin Angerborn, fabuła w „Gdybym nie zrobiła z taty astronauty” jest utkana z przyczynowo-skutkowego ciągu wydarzeń. Pierwsze kłamstwo uruchamia całą lawinę trudności, niejeden raz Tilda uciekać się będzie do drobnych łgarstw – choć świadomość, że wszystkich wokół oszukuje, zacznie w końcu bohaterce ciążyć. Świat zbudowany na oszustwach coraz bardziej się komplikuje – ponad siły małej dziewczynki, w efekcie Tilda będzie musiała włożyć w odkręcanie całej sprawy znacznie więcej pracy.
Ingelin Angerborn dobrze zna mentalność dzieci – jej książka pełna jest znakomitych portretów kilkulatków. Zauważą to nie tylko odbiorcy, do których pozycja Zakamarków została skierowana, ale także rodzice, towarzyszący pociechom podczas lektury. Mało tego: to właśnie rodzice mogą odegrać tu ważną rolę, tłumacząc dzieciom motywy zachowań ich rówieśników: sprawca całego zamieszania, Marus, kolega Tildy z klasy, żąda od dziewczynki dowodu na to, że jej tata jest astronautą. Sam wymyśla dla swojego rodzica bardziej normalny zawód – wmawia wszystkim (a w natrętnym podkreślaniu faktu dorośli dopatrzą się nuty fałszu), że jego ojciec to policjant – i wstydzi się prawdziwego oblicza swojego taty. Rozgrywki w dziecięcym świecie toczą się u Ingelin Angerborn bez udziału starszych. Pełnoletni bohaterowie (mama Tildy, sąsiadki, dentystka) nie pojmują pomysłów, jakie rodzą się w głowach kilkulatków, nie rozumieją też, jakie dramaty rozgrywają się wśród dzieci. Młodzi i starzy nie rozmawiają ze sobą – a już na pewno nie rozmawiają szczerze. To prowadzi do braku porozumienia i do kolejnych niezbyt miłych doświadczeń. W „Gdybym nie zrobiła z taty astronauty” to, co dla dorosłych nie miałoby większego znaczenia, dzieci doprowadza do kolejnych nieprzemyślanych kroków.
Tilda to bohaterka, którą dzieci z pewnością polubią. Jest odważna i trochę roztrzepana, działa szybko i bez zastanowienia, nie myśli racjonalnie, a po dziecięcemu. Angerborn może przekonać do siebie małych odbiorców nie tylko bliskością problemów, ale i dynamiką kolejnych rozdziałów. Każdy z nich rozpoczyna się od skrótowej informacji o tym, jak poprzednie wydarzenie wpłynęło na życie Tildy – i jakie zmiany spowodowało. To budzi ciekawość i sprawia, że zaintrygowane dzieci z chęcią przeczytają o następnej przygodzie. Autorka opisuje je bez rozwlekłości, przyjmując punkt widzenia głównej postaci – mamy tu więc do czynienia z opisem faktów i ich jednostronną interpretacją. Dzięki takim rozwiązaniom książka zyskuje na wiarygodności (szczególnie że Angerborn nie popełnia błędów w kreowaniu świata). Oddalenie ingerencji dorosłych jest także magnesem dla małych czytelników – oznacza przecież istnienie przygód nieskrępowane nakazami i zakazami. Ingelin Angerborn wprawdzie nie wykracza poza realistyczne i prawdopodobne motywy, lecz przez tempo akcji wyklucza nudę.
W publikacji tej widać wyraźnie problemy współczesnych maluchów, zwłaszcza tych, które wychowywane są przez jednego rodzica. Angerborn proponuje zatem nie prostą czytankę, a książkę, która skłania też do zastanowienia i może wskazać dzieciom, do czego prowadzi zniekształcanie rzeczywistości.
czwartek, 18 lutego 2010
Gail Jones: Sorry, przepraszam
Muza SA, Warszawa 2010.
Samotność
W „Sorry, przepraszam” australijskiej pisarki Gail Jones chodzi o coś więcej niż psychologiczne rozterki i dramaty, jakie spotykają rodzinę głównej bohaterki, Perdity. O tym jednak czytelnicy, którzy nie wychwycą subtelnych, zgrabnie wplecionych w tekst aluzji, przekonają się dopiero w krótkim posłowiu, wyjaśnieniu głębszego sensu przeprosin w kulturze Australii. Powieść uzyskuje przez to drugie dno i nabiera dodatkowych znaczeń – krystalizuje się to, co wcześniej było raczej nieuchwytne, ledwie migotliwe – i na fabułę można spojrzeć z innej strony.
Perdita jest dzieckiem, żyjącym na granicy świata rzeczywistego i wyobraźniowego – w tym drugim znajduje ucieczkę od zagrożeń i smutków z pierwszego. Jej rodzice nie tworzą zgodnego stadła: chora psychicznie matka interesuje się wyłącznie Szekspirem (fragmenty dzieł w przekładzie Barańczaka zdobią całą powieść), ojciec, okaleczony podczas pierwszej wojny światowej, bada obyczaje Aborygenów – lecz odczuwa w stosunku do nich pogardę. Perdita znajduje przyjaciółkę w młodej służącej, Aborygence, dogaduje się także z głuchoniemym i uznawanym za opóźnionego w rozwoju chłopakiem z sąsiedztwa. Kiedy już wydawałoby się, że dziewczynka, mimo braku zainteresowania ze strony rodziców, doświadczy szczęśliwego dzieciństwa, tajemnicza tragedia przekreśla możliwości porozumienia się bliskich: jej efektem stają się zaburzenia mowy skrytej przecież dotąd bohaterki.
Gail Jones prowadzi tu narrację z dwóch punktów widzenia. Obiektywny i neutralny obserwator przedstawia większą część opowieści – chłodno i bez emocji, jedynym ozdobnikiem czyniąc sam język historii. Od czasu do czasu jego wywody przecina relacja dorosłej już Perdity, która zna swoją przeszłość i powraca pamięcią do chwil z dzieciństwa – i która także skłania się do snucia ogólnych, uniwersalnych refleksji na temat życia, rodziny czy przyjaźni – sporo w jej historii akapitowych przeważnie rozmyślań i prób usystematyzowania skomplikowanego świata – to w „Sorry, przepraszam” warstwa, która najbardziej będzie przyciągać. Lekko filozoficzne dygresje nie dominują nad fabułą, ale uzupełniają ją, nadając książce smaku.
Skupiła się autorka na zgłębianiu odrębnych doświadczeń, wynaturzonych przez choroby i przykre przeżycia charakterów – co dla tej powieści szczególne, ludzie traktowani są jak byty osobne, każdy z bohaterów żyje w swoim własnym świecie, do którego reszta nie ma wstępu, nawet jeśli czasami wydaje się, że jest inaczej. Także przyczyny dramatów nie należą do oczywistych, na większość zachowań patologicznych składają się rozmaite traumy. Gail Jones nie chce jednak obrazować międzyludzkich relacji – jeżeli dobrze odczytuję jej powieść, to relacje obnażają jedynie słabości charakterów i dusz, międzyludzkie kontakty mają być tylko tłem do pokazania przerażającej samotności. Rzecz jasna to interpretacja dodatkowa, budowana obok właściwego przesłania książki, którego nie chcę tu zdradzać.
Jest „Sorry, przepraszam” książką wstrząsającą, jeśli brać pod uwagę rozwój akcji i stopień nasycenia jej trudnościami. Ale poza tym, poza społecznymi uwarunkowaniami, poza psychologiczną warstwą i zbrodnią w tle – jest to powieść, którą zaliczyć można do literatury pięknej ze względu na sposób przedstawiania całości. To lektura niespieszna, czerpiąca nieco z bildungsroman, ale niedająca się zbyt łatwo zaklasyfikować i cenić. Historia rozwija się tu powoli, lecz konsekwentnie, Gail Jones rozsądnie operuje atmosferą tajemniczości i niedomówieniami. Jest w tej książce urzekająca inność, która nie bierze się wcale z prostego przemycenia kolorytu lokalnego, jest także umiejętne dobieranie proporcji w fabule – powieść zachowuje dzięki temu swoistą równowagę.
Na uznanie zasługują tu wątki autotematyczne i okołoliterackie, kwestie związane z rodzeniem się słów oraz azylem, jaki zapewnia literatura. Te wyrażane wprost zagadnienia towarzyszą niezwykle plastycznemu opisowi, opisowi, który przez swoją materialność będzie do lektury przyciągać. Gail Jones potrafi nakreślać słowami namacalne przestrzenie – to w „Sorry, przepraszam” wyraźnie da się dostrzec. W blurbie czytamy: „powieść o przyjaźni, lojalności, poświęceniu i sztuce wybaczania” – to nie pusty slogan, realizacja tych założeń zaskoczy niejednego odbiorcę.
Samotność
W „Sorry, przepraszam” australijskiej pisarki Gail Jones chodzi o coś więcej niż psychologiczne rozterki i dramaty, jakie spotykają rodzinę głównej bohaterki, Perdity. O tym jednak czytelnicy, którzy nie wychwycą subtelnych, zgrabnie wplecionych w tekst aluzji, przekonają się dopiero w krótkim posłowiu, wyjaśnieniu głębszego sensu przeprosin w kulturze Australii. Powieść uzyskuje przez to drugie dno i nabiera dodatkowych znaczeń – krystalizuje się to, co wcześniej było raczej nieuchwytne, ledwie migotliwe – i na fabułę można spojrzeć z innej strony.
Perdita jest dzieckiem, żyjącym na granicy świata rzeczywistego i wyobraźniowego – w tym drugim znajduje ucieczkę od zagrożeń i smutków z pierwszego. Jej rodzice nie tworzą zgodnego stadła: chora psychicznie matka interesuje się wyłącznie Szekspirem (fragmenty dzieł w przekładzie Barańczaka zdobią całą powieść), ojciec, okaleczony podczas pierwszej wojny światowej, bada obyczaje Aborygenów – lecz odczuwa w stosunku do nich pogardę. Perdita znajduje przyjaciółkę w młodej służącej, Aborygence, dogaduje się także z głuchoniemym i uznawanym za opóźnionego w rozwoju chłopakiem z sąsiedztwa. Kiedy już wydawałoby się, że dziewczynka, mimo braku zainteresowania ze strony rodziców, doświadczy szczęśliwego dzieciństwa, tajemnicza tragedia przekreśla możliwości porozumienia się bliskich: jej efektem stają się zaburzenia mowy skrytej przecież dotąd bohaterki.
Gail Jones prowadzi tu narrację z dwóch punktów widzenia. Obiektywny i neutralny obserwator przedstawia większą część opowieści – chłodno i bez emocji, jedynym ozdobnikiem czyniąc sam język historii. Od czasu do czasu jego wywody przecina relacja dorosłej już Perdity, która zna swoją przeszłość i powraca pamięcią do chwil z dzieciństwa – i która także skłania się do snucia ogólnych, uniwersalnych refleksji na temat życia, rodziny czy przyjaźni – sporo w jej historii akapitowych przeważnie rozmyślań i prób usystematyzowania skomplikowanego świata – to w „Sorry, przepraszam” warstwa, która najbardziej będzie przyciągać. Lekko filozoficzne dygresje nie dominują nad fabułą, ale uzupełniają ją, nadając książce smaku.
Skupiła się autorka na zgłębianiu odrębnych doświadczeń, wynaturzonych przez choroby i przykre przeżycia charakterów – co dla tej powieści szczególne, ludzie traktowani są jak byty osobne, każdy z bohaterów żyje w swoim własnym świecie, do którego reszta nie ma wstępu, nawet jeśli czasami wydaje się, że jest inaczej. Także przyczyny dramatów nie należą do oczywistych, na większość zachowań patologicznych składają się rozmaite traumy. Gail Jones nie chce jednak obrazować międzyludzkich relacji – jeżeli dobrze odczytuję jej powieść, to relacje obnażają jedynie słabości charakterów i dusz, międzyludzkie kontakty mają być tylko tłem do pokazania przerażającej samotności. Rzecz jasna to interpretacja dodatkowa, budowana obok właściwego przesłania książki, którego nie chcę tu zdradzać.
Jest „Sorry, przepraszam” książką wstrząsającą, jeśli brać pod uwagę rozwój akcji i stopień nasycenia jej trudnościami. Ale poza tym, poza społecznymi uwarunkowaniami, poza psychologiczną warstwą i zbrodnią w tle – jest to powieść, którą zaliczyć można do literatury pięknej ze względu na sposób przedstawiania całości. To lektura niespieszna, czerpiąca nieco z bildungsroman, ale niedająca się zbyt łatwo zaklasyfikować i cenić. Historia rozwija się tu powoli, lecz konsekwentnie, Gail Jones rozsądnie operuje atmosferą tajemniczości i niedomówieniami. Jest w tej książce urzekająca inność, która nie bierze się wcale z prostego przemycenia kolorytu lokalnego, jest także umiejętne dobieranie proporcji w fabule – powieść zachowuje dzięki temu swoistą równowagę.
Na uznanie zasługują tu wątki autotematyczne i okołoliterackie, kwestie związane z rodzeniem się słów oraz azylem, jaki zapewnia literatura. Te wyrażane wprost zagadnienia towarzyszą niezwykle plastycznemu opisowi, opisowi, który przez swoją materialność będzie do lektury przyciągać. Gail Jones potrafi nakreślać słowami namacalne przestrzenie – to w „Sorry, przepraszam” wyraźnie da się dostrzec. W blurbie czytamy: „powieść o przyjaźni, lojalności, poświęceniu i sztuce wybaczania” – to nie pusty slogan, realizacja tych założeń zaskoczy niejednego odbiorcę.
środa, 17 lutego 2010
Clare Grogan: Megagwiazdy (cykl: Przygody Talluli)
Akapit Press, Łódź 2010.
Sen o sławie
Marzenie o byciu piosenkarką staje się w dzieciństwie udziałem niejednej dziewczynki. Kuszący sen o sławie dominuje w pragnieniach kilkulatek (a czasem jeszcze i młodszych nastolatek) – później większość potencjalnych gwiazd estrady wyrasta z dziecięcych mrzonek, a te najbardziej utalentowane (lub – zdeterminowane) zabierają się do ciężkiej pracy. W ciągu ostatniej dekady motyw kariery muzycznej jako pragnienia młodych dziewczyn przedostał się do powieści obyczajowych i w różnych realizacjach powraca w kolejnych czytelniczych seriach. Cykl książek „Przygody Talluli” wyróżnia się na rynku wydawniczym, choć przecież przygotowywana jest według charakterystycznego (także w kinie familijnym) schematu. Wyróżnia się za sprawą autorki: Clare Grogan to aktorka i piosenkarka. Zna więc od podszewki blaski i cienie życia artystki i może pewne przestrogi i porady przemycić w swoich minipowieściach.
„Megagwiazdy” to tom, który rozpoczyna się tak, jak się rozpocząć musi: zwykła dziewczyna, Teresa Gordon, żyje w zwykłej rodzinie i chodzi do zwykłej szkoły. Nie wiedzie prymu wśród koleżanek, nie należy do szkolnej elity. Ale ma pasję: potrafi grać na gitarze (kupiła ją za własne pieniądze) i umie pisać piosenki. To staje się podstawą marzeń o karierze. Drugim żelaznym punktem schematu będzie motyw wyzwania: szkolny konkurs talentów to szansa, by zaprezentować swoje umiejętności, ale też i okazja do sprawdzenia się: Teresa – liderka nieistniejącego jeszcze zespołu Tallula i Megagwiazdy może pokazać niedowiarkom, ile jest warta. Resztę zajmą przygotowania do występu i ciągłe utarczki z rodzicami. Talluli niezbyt dobrze idzie przewidywanie reakcji mamy – wciąż więc wybuchają konflikty. Pokonywanie trudności przygotowuje dziewczynę i jej przyjaciółki do pracy w show-businessie. Fakt, że basistą w zespole zostaje najprzystojniejszy w całej szkole chłopak, dodaje tylko próbom smaczku.
Clare Grogan postawiła na dynamicznie rozwijającą się fabułę. Cała powieść liczy nieco ponad dziewięćdziesiąt stron, objętość tekstu zmniejsza jeszcze duży druk (tak, że po historię mogłyby sięgnąć nawet młodsze dzieci, choć to typowa publikacja dla nastolatek) i obecność dużej ilości lekko naiwnych w kresce, zbliżonych do młodzieżowych rysunków, ilustracji. Nie ma zatem w tak zaprojektowanym tomie miejsca na nabieranie gawędziarskiego rozpędu, wszystko musi trafiać w punkt – tak się też dzieje. Grogan skupia się na wydarzeniach, a nie na ich literackim opisywaniu, stawia na obrazy, nie na słowa. Prezentuje drogę kopciuszka, przez samą możliwość osiągnięcia sukcesu przez zwyczajną dziewczynę skupiając na książce uwagę nastolatek. W „Megagwiazdach” trafia do przekonania młodym czytelniczkom także dzięki skoncentrowaniu się na typowych dla nich zainteresowaniach: Elizabeth, przyjaciółka Talluli, marzy o pracy w zawodzie stylistki – wymyśla image dla każdej z Megagwiazd. Teresa realizuje się, pisząc piosenki. Bohaterka ma jednak problemy nie tylko z rodzicami, ale i ze starszą siostrą, Patti. Patti potrafi być tak złośliwa, jak złośliwe mogą być starsze siostry – czasami jednak może zakończyć, przychodząc Teresie z pomocą.
Na drodze kandydatkom do sławy stanie wielu nieżyczliwych ludzi, lec znajdą się też prawdziwi przyjaciele, ludzie, którzy potrafią docenić prawdziwy talent i determinację w dążeniu do zrealizowania marzeń. Bo w „Megagwiazdach” o to przede wszystkim chodzi: o upór i siłę w spełnianiu własnych pragnień. Clare Grogan mówi czytelniczkom, że prawdopodobnie zetkną się z wieloma trudnościami – muszą być zatem pewne siebie, asertywne i wierne własnym ideałom. Podpowiada nawet, jak znaleźć swoje miejsce w świecie, podkreśla, że należy robić to, co sprawia, że czujemy się szczęśliwi. Być może dzięki nieskomplikowanej fabułce odbiorczynie łatwo odkryją receptę na sukces i zadowolenie. Clare Grogan sama nie zamierza nikogo pouczać, sprytnie natomiast przemyca w książce subtelne wskazówki, wplatając je w akcję i życiorysy bohaterek.
„Megagwiazdy” warto czytać jako książkę-podpowiedź, a nie banalną powiastkę o szkolnym konkursie. Pozorna prostota historii jest zwodnicza, Clare Grogan, w odróżnieniu od licznych podobnych twórczyń, przesyca powieść znajomością „branży” (nawet w wymiarze dziecięcym). Nie kreuje się na specjalistkę i nie udaje, że jest wszystkowiedząca – lecz szczerością i pewnością siebie budzi zaufanie.
Sen o sławie
Marzenie o byciu piosenkarką staje się w dzieciństwie udziałem niejednej dziewczynki. Kuszący sen o sławie dominuje w pragnieniach kilkulatek (a czasem jeszcze i młodszych nastolatek) – później większość potencjalnych gwiazd estrady wyrasta z dziecięcych mrzonek, a te najbardziej utalentowane (lub – zdeterminowane) zabierają się do ciężkiej pracy. W ciągu ostatniej dekady motyw kariery muzycznej jako pragnienia młodych dziewczyn przedostał się do powieści obyczajowych i w różnych realizacjach powraca w kolejnych czytelniczych seriach. Cykl książek „Przygody Talluli” wyróżnia się na rynku wydawniczym, choć przecież przygotowywana jest według charakterystycznego (także w kinie familijnym) schematu. Wyróżnia się za sprawą autorki: Clare Grogan to aktorka i piosenkarka. Zna więc od podszewki blaski i cienie życia artystki i może pewne przestrogi i porady przemycić w swoich minipowieściach.
„Megagwiazdy” to tom, który rozpoczyna się tak, jak się rozpocząć musi: zwykła dziewczyna, Teresa Gordon, żyje w zwykłej rodzinie i chodzi do zwykłej szkoły. Nie wiedzie prymu wśród koleżanek, nie należy do szkolnej elity. Ale ma pasję: potrafi grać na gitarze (kupiła ją za własne pieniądze) i umie pisać piosenki. To staje się podstawą marzeń o karierze. Drugim żelaznym punktem schematu będzie motyw wyzwania: szkolny konkurs talentów to szansa, by zaprezentować swoje umiejętności, ale też i okazja do sprawdzenia się: Teresa – liderka nieistniejącego jeszcze zespołu Tallula i Megagwiazdy może pokazać niedowiarkom, ile jest warta. Resztę zajmą przygotowania do występu i ciągłe utarczki z rodzicami. Talluli niezbyt dobrze idzie przewidywanie reakcji mamy – wciąż więc wybuchają konflikty. Pokonywanie trudności przygotowuje dziewczynę i jej przyjaciółki do pracy w show-businessie. Fakt, że basistą w zespole zostaje najprzystojniejszy w całej szkole chłopak, dodaje tylko próbom smaczku.
Clare Grogan postawiła na dynamicznie rozwijającą się fabułę. Cała powieść liczy nieco ponad dziewięćdziesiąt stron, objętość tekstu zmniejsza jeszcze duży druk (tak, że po historię mogłyby sięgnąć nawet młodsze dzieci, choć to typowa publikacja dla nastolatek) i obecność dużej ilości lekko naiwnych w kresce, zbliżonych do młodzieżowych rysunków, ilustracji. Nie ma zatem w tak zaprojektowanym tomie miejsca na nabieranie gawędziarskiego rozpędu, wszystko musi trafiać w punkt – tak się też dzieje. Grogan skupia się na wydarzeniach, a nie na ich literackim opisywaniu, stawia na obrazy, nie na słowa. Prezentuje drogę kopciuszka, przez samą możliwość osiągnięcia sukcesu przez zwyczajną dziewczynę skupiając na książce uwagę nastolatek. W „Megagwiazdach” trafia do przekonania młodym czytelniczkom także dzięki skoncentrowaniu się na typowych dla nich zainteresowaniach: Elizabeth, przyjaciółka Talluli, marzy o pracy w zawodzie stylistki – wymyśla image dla każdej z Megagwiazd. Teresa realizuje się, pisząc piosenki. Bohaterka ma jednak problemy nie tylko z rodzicami, ale i ze starszą siostrą, Patti. Patti potrafi być tak złośliwa, jak złośliwe mogą być starsze siostry – czasami jednak może zakończyć, przychodząc Teresie z pomocą.
Na drodze kandydatkom do sławy stanie wielu nieżyczliwych ludzi, lec znajdą się też prawdziwi przyjaciele, ludzie, którzy potrafią docenić prawdziwy talent i determinację w dążeniu do zrealizowania marzeń. Bo w „Megagwiazdach” o to przede wszystkim chodzi: o upór i siłę w spełnianiu własnych pragnień. Clare Grogan mówi czytelniczkom, że prawdopodobnie zetkną się z wieloma trudnościami – muszą być zatem pewne siebie, asertywne i wierne własnym ideałom. Podpowiada nawet, jak znaleźć swoje miejsce w świecie, podkreśla, że należy robić to, co sprawia, że czujemy się szczęśliwi. Być może dzięki nieskomplikowanej fabułce odbiorczynie łatwo odkryją receptę na sukces i zadowolenie. Clare Grogan sama nie zamierza nikogo pouczać, sprytnie natomiast przemyca w książce subtelne wskazówki, wplatając je w akcję i życiorysy bohaterek.
„Megagwiazdy” warto czytać jako książkę-podpowiedź, a nie banalną powiastkę o szkolnym konkursie. Pozorna prostota historii jest zwodnicza, Clare Grogan, w odróżnieniu od licznych podobnych twórczyń, przesyca powieść znajomością „branży” (nawet w wymiarze dziecięcym). Nie kreuje się na specjalistkę i nie udaje, że jest wszystkowiedząca – lecz szczerością i pewnością siebie budzi zaufanie.
wtorek, 16 lutego 2010
Dave Eggers: Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza
Zysk i S-ka, Poznań 2010.
Życie bez upiększeń
Na pytanie, czym jest „Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza” najłatwiej odpowiedzieć, powielając tytuł: to po prostu wstrząsające dzieło kulejącego geniusza, i tyle. Czytając książkę Eggersa trudno wyzbyć się przekonania, że tak nie powinno się pisać. A skoro nie powinno – tym bardziej atrakcyjna okazuje się wznowiona publikacja wydawnictwa Zysk i S-ka. Ta nominowana do nagrody Pulitzera historia naprawdę robi wrażenie – jeszcze zanim się zacznie. Treść można by zamknąć w kilku zdaniach: bohater-narrator w wieku dwudziestu paru lat traci rodziców (oboje umierają na raka w przeciągu pięciu tygodni): odtąd będzie się opiekował bratem – Toph jest uczniem podstawówki, a jego nowy opiekun próbuje zapewnić mu normalne dzieciństwo, przy okazji odkrywając w sobie pokłady infantylności. Główny bohater próbuje też zapanować nad własnym życiem: wraz z przyjaciółmi zakłada pismo, które pomaga wyrażać ideowy bunt. W tle pobrzmiewa niewyjaśniona sprawa związana z pochówkiem rodziców, którzy zapisali swe ciała dla celów naukowych. Życie toczy się w miarę zwyczajnie, lecz pisarz przedstawia je w sposób daleki od banału.
Początek właściwej historii (o początku rzeczywistym zaraz, choć kusi) może czytelników szokować. W tym kontekście niespodziewany wstęp ma zamortyzować uderzenie scenami otwierającymi książkę. Oto bowiem bohater przedstawia dość szczegółowo umieranie matki. Naturalistyczne obrazy (wielogodzinny krwotok z nosa, wydzieliny z ciała) i strach kobiety zostają tu zderzone z lekkim i bezemocjonalnym tonem. Właśnie na granicy dwóch światów, między życiem a śmiercią, rozgrywa się prawdziwa tragedia. Przeraża nie ogrom cierpienia, ale drobiazgowość w przedstawieniu fizjologicznych szczegółów, brak upiększeń i to, że mimo wszystko ton Eggersa daleki jest od konwencjonalnego. Czarny humor w jego wydaniu, praktycznie nieznanym w naszej kulturze, odpycha i fascynuje jednocześnie – przejście przez pierwsze sceny powieści stanowi jednak dla odbiorców spore wyzwanie.
Nowe jest też podejście w ilustrowaniu braterskich uczuć. Choć Dave ma zastąpić młodszemu o dziesięć lat bratu rodziców, nie chce rezygnować z roli starszego brata-kumpla. Wybiera więc szorstką przyjaźń, bezustanne wygłupy i sprzeczki, Toph odwzajemnia się oddaniem, ale i złośliwą pomysłowością. Obrazy z udziałem tych postaci są najbardziej chyba przesycone humorem czystym, który powinien przypaść do gustu większości odbiorców. Zwraca także uwagę styl historii. Wydaje się surowy i zupełnie nieliteracki. Dave Eggers lubuje się w dialogach złożonych z całej serii krótkich fraz, pozbawionych dodatkowego komentarza – rozmowy wyglądają wówczas jak gra w ping-ponga. Przy rozlewności opisów (a właściwie relacji, książka zachowuje rytm zwykłej egzystencji)) robią jeszcze większe wrażenie – zwłaszcza ze autor chętnie wplata w nie puenty. Zabawę konwencją widać na każdej stronie, zresztą w rozbudowanym „wywiadzie”, zamieszczonym w środku tomu, bohater przyznaje się do niektórych sztuczek. Całość imituje zwyczajne życie, prezentowane w zgodzie ze stylistyczną ascezą – to jednak sprytny gest autora, któremu trudno dać wiarę, zwłaszcza po obszernej i zupełnie nietypowej pierwszej części książki.
Fakt, że spis treści (który ma przecież w publikacjach tego typu marginalne znaczenie) umieszczony został w środku wstępu, to jeszcze nic. Zabawa zaczyna się zaraz za stroną tytułową – już przy charakterystyce (czy muszę dodawać, że nieoczekiwanej?) wydawnictwa, zaraz potem – przy takim opisie autora. Przedmowę rozpoczyna Eggers od zasad i sugestii, które mają ułatwić korzystanie z książki, potem próbuje wyręczyć krytyków, tłumacząc przeplatanie się fikcji i rzeczywistości, włącza fragmenty usunięte z edycji, analizuje motywy z książki i rozczytuje metafory. W narracji tej partii jest prześmiewczy i autoironiczny, demaskuje wiele literackich stereotypów, jawnie kpi sobie z powielanych do znudzenia rozwiązań i sprawia, że w czytelnikach budzi się nagła ciekawość co do dalszej części lektury. Dave Eggers okazuje się tu odkrywczy i niebanalny.
„Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza” to książka, od której trudno się oderwać. To powieść-niespodzianka (autor utrzymuje, że powinno się ją nazywać pamiętnikiem), świeża i ożywcza, przypomina odwróconą bildungsroman, a przy okazji przedstawia wzruszającą historię. Bezkompromisowemu Eggersowi nie chodzi przecież o prosty szok i bunt.
Życie bez upiększeń
Na pytanie, czym jest „Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza” najłatwiej odpowiedzieć, powielając tytuł: to po prostu wstrząsające dzieło kulejącego geniusza, i tyle. Czytając książkę Eggersa trudno wyzbyć się przekonania, że tak nie powinno się pisać. A skoro nie powinno – tym bardziej atrakcyjna okazuje się wznowiona publikacja wydawnictwa Zysk i S-ka. Ta nominowana do nagrody Pulitzera historia naprawdę robi wrażenie – jeszcze zanim się zacznie. Treść można by zamknąć w kilku zdaniach: bohater-narrator w wieku dwudziestu paru lat traci rodziców (oboje umierają na raka w przeciągu pięciu tygodni): odtąd będzie się opiekował bratem – Toph jest uczniem podstawówki, a jego nowy opiekun próbuje zapewnić mu normalne dzieciństwo, przy okazji odkrywając w sobie pokłady infantylności. Główny bohater próbuje też zapanować nad własnym życiem: wraz z przyjaciółmi zakłada pismo, które pomaga wyrażać ideowy bunt. W tle pobrzmiewa niewyjaśniona sprawa związana z pochówkiem rodziców, którzy zapisali swe ciała dla celów naukowych. Życie toczy się w miarę zwyczajnie, lecz pisarz przedstawia je w sposób daleki od banału.
Początek właściwej historii (o początku rzeczywistym zaraz, choć kusi) może czytelników szokować. W tym kontekście niespodziewany wstęp ma zamortyzować uderzenie scenami otwierającymi książkę. Oto bowiem bohater przedstawia dość szczegółowo umieranie matki. Naturalistyczne obrazy (wielogodzinny krwotok z nosa, wydzieliny z ciała) i strach kobiety zostają tu zderzone z lekkim i bezemocjonalnym tonem. Właśnie na granicy dwóch światów, między życiem a śmiercią, rozgrywa się prawdziwa tragedia. Przeraża nie ogrom cierpienia, ale drobiazgowość w przedstawieniu fizjologicznych szczegółów, brak upiększeń i to, że mimo wszystko ton Eggersa daleki jest od konwencjonalnego. Czarny humor w jego wydaniu, praktycznie nieznanym w naszej kulturze, odpycha i fascynuje jednocześnie – przejście przez pierwsze sceny powieści stanowi jednak dla odbiorców spore wyzwanie.
Nowe jest też podejście w ilustrowaniu braterskich uczuć. Choć Dave ma zastąpić młodszemu o dziesięć lat bratu rodziców, nie chce rezygnować z roli starszego brata-kumpla. Wybiera więc szorstką przyjaźń, bezustanne wygłupy i sprzeczki, Toph odwzajemnia się oddaniem, ale i złośliwą pomysłowością. Obrazy z udziałem tych postaci są najbardziej chyba przesycone humorem czystym, który powinien przypaść do gustu większości odbiorców. Zwraca także uwagę styl historii. Wydaje się surowy i zupełnie nieliteracki. Dave Eggers lubuje się w dialogach złożonych z całej serii krótkich fraz, pozbawionych dodatkowego komentarza – rozmowy wyglądają wówczas jak gra w ping-ponga. Przy rozlewności opisów (a właściwie relacji, książka zachowuje rytm zwykłej egzystencji)) robią jeszcze większe wrażenie – zwłaszcza ze autor chętnie wplata w nie puenty. Zabawę konwencją widać na każdej stronie, zresztą w rozbudowanym „wywiadzie”, zamieszczonym w środku tomu, bohater przyznaje się do niektórych sztuczek. Całość imituje zwyczajne życie, prezentowane w zgodzie ze stylistyczną ascezą – to jednak sprytny gest autora, któremu trudno dać wiarę, zwłaszcza po obszernej i zupełnie nietypowej pierwszej części książki.
Fakt, że spis treści (który ma przecież w publikacjach tego typu marginalne znaczenie) umieszczony został w środku wstępu, to jeszcze nic. Zabawa zaczyna się zaraz za stroną tytułową – już przy charakterystyce (czy muszę dodawać, że nieoczekiwanej?) wydawnictwa, zaraz potem – przy takim opisie autora. Przedmowę rozpoczyna Eggers od zasad i sugestii, które mają ułatwić korzystanie z książki, potem próbuje wyręczyć krytyków, tłumacząc przeplatanie się fikcji i rzeczywistości, włącza fragmenty usunięte z edycji, analizuje motywy z książki i rozczytuje metafory. W narracji tej partii jest prześmiewczy i autoironiczny, demaskuje wiele literackich stereotypów, jawnie kpi sobie z powielanych do znudzenia rozwiązań i sprawia, że w czytelnikach budzi się nagła ciekawość co do dalszej części lektury. Dave Eggers okazuje się tu odkrywczy i niebanalny.
„Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza” to książka, od której trudno się oderwać. To powieść-niespodzianka (autor utrzymuje, że powinno się ją nazywać pamiętnikiem), świeża i ożywcza, przypomina odwróconą bildungsroman, a przy okazji przedstawia wzruszającą historię. Bezkompromisowemu Eggersowi nie chodzi przecież o prosty szok i bunt.
poniedziałek, 15 lutego 2010
Rozmowa z Romkiem Pawlakiem
Bez patrzenia z góry
Izabela Mikrut: „Czapka Holmesa” to ukłon w stronę klasycznych już młodzieżowych powieści detektywistycznych. Których autorów w ramach tego gatunku cenił Pan w młodości najbardziej?
Romek Pawlak: Pewno Panią zadziwię: kryminał, czy to w wersji dla dorosłych, czy młodzieżowy, nie jest moim ulubionym gatunkiem literackim. Znam oczywiście klasykę gatunku w wersji dla dorosłych, tu najbliżej mi do nieśmiertelnego Chandlera i tych wszystkich twórców, którzy stawiają na silne tło obyczajowe. W dziale dla młodzieży nie ma wielkiego wyboru, dwa nazwiska wybijają się w sposób naturalny, kłaniają się Nienacki oraz Niziurski, chociaż w mojej powieści pewno tego nie widać. Niemniej, takie połączenie akcji z wymową wydaje się atrakcyjne dla czytelnika. Uczyć bawiąc – o ile to możliwe, chociaż to dziś niemodne hasło, prawda? Natomiast zbrodnią byłoby nie wspomnieć o detektywie Kajetanie Chrumpsie i jego przeciwniku, słynnym kocie Makawitym, chociaż mam pretensje do Macieja Wojtyszki, że nie poświęcił im całej książki. Kajetan oraz inna postać z jego książki „Bromba i inni”, Gluś, na pewno mają wpływ na to, co i w jaki sposób piszę.
IM: Powiedział mi Pan, że sporo na polskim rynku wydawniczym literatury dla dzieci i młodzieży pisanej z kobiecej perspektywy. Czym charakteryzuje się więc „męski” punkt widzenia w książkach dla młodego odbiorcy?
RP: Na polu literatury dziecięcej i młodzieżowej jestem niemal debiutantem, no i nie znam wszystkiego, co zostało opublikowane, nie odważę się więc na jakieś generalne oceny. Niemniej, daje się zauważyć fakt, że większość literatury dla dzieci i młodzieży piszą kobiety. Czasem genialnie, jednak bywa, że z pełnym niezrozumieniem młodej męskiej duszy. Mężczyźni postrzegają świat inaczej – młodzi chłopcy także. Myślę o nieco innym typie wrażliwości, o mniejszym zainteresowaniu tajnikami psychiki, za to większym nacisku na narrację, na fabularność, powiedziałbym, nieco upraszczając, że większym oczekiwaniu na zagadki oraz fajerwerki niż emocji.
Chodzi o to, że kiedy w książce dla dwunastolatków znajdzie się zajmujący stronę opis pokoju bohatera, to znacznie większe są szanse, że przeczyta go dziewczynka, chcąca sobie wyobrazić ten pokój, niż chłopak, który mruknie: – Pokój, aha. I zajrzy od razu kartkę dalej, aby sprawdzić, czy bohater coś już zrobił, zamiast wciąż się przyglądać wzorkom na tapecie.
Próbuję balansować gdzieś pośrodku, ale przyznaję, że to niełatwe. Staram się nie rezygnować z opisów, zarówno tła, jak i psychologii bohaterów, zastawiam jednak fabularne sieci na chłopców oczekujących akcji.
IM: W „Czapce Holmesa” spory nacisk kładzie Pan na problemy współczesności (emigracja zarobkowa, prowadząca do rozpadu rodziny) i uniwersalne dziecięce troski (znęcanie się starszych nad młodszymi). Jaka jest tu rola literatury? Czy przez powieści można pomóc nastoletnim odbiorcom uporać się z codziennymi kłopotami?
RP: Nie jestem idealistą, wobec tego nie wiem, czy można „aż” pomóc. Na pewno można próbować zwrócić uwagę, że ich problemy są w jakiś sposób typowe, zdarzają się innym. A więc są do pokonania. W „Czapce Holmesa” starałem się podsunąć recepty – właściwie bohaterowie dopiero w grupie, w rozmowach pomiędzy sobą i z dorosłymi, którym trochę zaufali, zaczynają sobie radzić z problemami, a więc jest to apel o szukanie pomocy, zamiast duszenia się w sobie, co rodzi jeszcze większą frustrację i depresję, czasem doprowadzając do znacznie większych problemów w szkole czy domu albo nawet do jakiejś tragedii.
IM: Jak, Pana zdaniem, literatura może dzisiaj wygrać z rozrywkami, które zapewnia telewizja czy internet?
RP: Nie może wygrać. Natomiast może być czymś równorzędnym. Alternatywą. To strasznie trudne, ale trzeba próbować. Ja dlatego nie odsądzam od czci i wiary książek Rowling czy Mayer, zdaję sobie bowiem dobrze sprawę, że literatura też się zmienia, sposób pisania podlega ewolucji. Weźmy „Anię z Zielonego Wzgórza” albo „Tajemniczy ogród”. Dziś wydają się archaicznie napisane, chociaż w sferze treści są to nadal bardzo dobre i ważne książki. Żeby jednak dzieci chciały sięgnąć po książkę, ona powinna być pisana raczej tak, jak swój cykl pisze Rafał Kosik czy Rowling. Autor nie może kurczowo trzymać się cennej, ale nieco zmurszałej formy sprzed wielu dekad.
Zresztą, ja nie jestem krytykiem internetu. To też jest medium „czytane”, dla dzieci i młodzieży ważne. Wolę wybór od przymusu. Do literatury można tylko zachęcać, właśnie ciekawie napisanymi tekstami. Zmuszanie rodzi odwrotną reakcję.
IM: Widzę w „Czapce Holmesa” pewną tęsknotę za dawnymi, być może tylko literackimi, kodeksami wartości czy honorem u młodych ludzi. Ciekawa jestem, jak wyobraża Pan sobie odbiorcę tej książki.
RP: Nie wydaje mi się, aby młodzież była dziś zupełnie pozbawiona kodeksów. Jak myślę, media przerysowują sytuację. Wszystko zależy od rodziców i nauczycieli. Od środowiska. Zdarzają się dzieci, a często np. całe klasy, w których jakiś kodeks obowiązuje. Jeśli jest łamany, to jednak ze świadomością, że to brzydkie.
Rzeczywiście, w swojej książce odwołuję się do pewnych wartości, takich jak przyjaźń, honor czy współdziałanie. Ale też obserwuję dzieci, które tych wartości szukają w życiu, przestrzegają ich. Zatem czytelnik mojej książki to wcale nie jest istota z Marsa, nie, to taki uczeń klasy czwartej, piątej czy szóstej, który może i lubi komputer, ale chciałby czasem wyjść na podwórko i mieć tam prawdziwego przyjaciela czy przyjaciółkę, z którymi można pograć w piłkę albo w klasy. Chciałby, aby jego życie było ciekawe, ale jednak nie zrobi wszystkiego, żeby je sobie uatrakcyjnić. A kiedy widzi zło, to chociaż nie zawsze będzie chciał czy umiał mu zapobiec, to przynajmniej będzie umiał nazwać je złem.
Czy to jest od razu idealizm? Nie, chyba nie. Natomiast literatura dla dzieci i młodzieży powinna jednak nieść pozytywne przesłanie i pokazywać pewne wzorce. Nie każda to robi, i ja nie ganię nikogo, kto pisze dla czystej rozrywki dzieci, ale moim wyborem jest jednak gdzieś w tle poruszać sprawy ważne. Jak to czynili moi mistrzowie, w tym nieodżałowana Marta Tomaszewska.
IM: Stara się Pan nakreślać w tej powieści wielowymiarowe charaktery postaci z drugiego planu, odchodząc od stereotypów i uproszczeń. Co w pisaniu takiej książki jest najtrudniejsze?
RP: Tak, starałem się, aby bohaterowie byli wiarygodni, mieli swoje życie. Najtrudniejsze było więc z jednej strony uzyskanie tej wiarygodności, a zarazem uniwersalności poruszanych problemów, z drugiej – uniknięcie pokusy opisywania prawdziwych osób. Tło jest tu ważne, bo uważam, że wiele problemów dzieci mieszkających we współczesnych blokowiskach wciąż czeka na poruszenie. Szczególnie dzieci mieszkających na prowincji. Mam wrażenie, że z warszawskiej perspektywy wiele rzeczy wygląda inaczej niż z mojej, autora osiadłego w mniejszym mieście.
Ale prawdę mówiąc, wszystko tu było trudne, bo to pierwsza taka moja książka dla młodego czytelnika. Niby kryminał, ale z próbą przemycenia kilku ważnych spraw. Boję się odbioru tej książki…
IM: Zadedykował Pan „Czapkę Holmesa” Marcie Tomaszewskiej. Jaki był wpływ tej autorki na Pana twórczość?
RP: Bardzo duży. I jako czytelnika, którym najpierw byłem, i jako autora. Marta Tomaszewska tak długo popychała mnie w stronę literatury dziecięcej, aż posłuchałem. Teraz żałuję, że tak późno.
IM: Co w pisaniu dla młodych ludzi jest najważniejsze?
RP: To zależy, co się chce osiągnąć. Jeśli wysoki nakład, to ważne są smoki, czarodzieje i wampiry, tak jest dziś, a nie wiadomo co jutro, bo mody się zmieniają. Natomiast jeśli chce się młodzieży coś powiedzieć, to myślę, że najważniejsza jest obserwacja. Rozmowa z nimi. Próba zrozumienia ich.
„Czapka Holmesa” wzięła się z artykułu dr Sylwii Jakubiec, który miałem okazję czytać, a który dotyczył eurosieroctwa, problemów dzieci, których rodzice wyjechali za pracą. To mi uświadomiło, że jest jakaś bolesna rana, której literatura dotąd nie dotknęła albo uczyniła to co najwyżej powierzchownie. Później zobaczyłem, jak to wygląda w praktyce. Znam dzieci, których rodzice wyjechali. Nawet jeśli dziecko nie opuszcza się w nauce, to jednak problemy emocjonalne nadal istnieją.
Zatem myślę, że w pisaniu dla młodych ludzi bardzo ważne, o ile nie najważniejsze, jest udane spojrzenie na świat ich oczyma, a nie naszymi, ludzi dorosłych, z całym tym naszym bagażem doświadczeń. Często coś bagatelizujemy, uważając, że dzieci mają małe problemy, nie takie, jakie my… Nieprawda! Z ich perspektywy problemy, przed którymi stają, potrafią być bardzo wielkie, choć my uważamy, że to są sprawy błahe, nieważne. O tym też opowiada „Czapka Holmesa”. O traktowaniu serio dzieci i ich świata.
IM: Czy napisanie „Czapki Holmesa” poprzedzały jakieś studia, poszukiwania istotnych dla dzieci zagadnień?
RP: Jak wspomniałem, pomysł napisania książki o tej problematyce podsunął mi pewien artykuł. Jego autorka była dla mnie tym cenniejszym źródłem wiedzy, że choć jest wykładowcą uniwersyteckim, to uczy także w szkole podstawowej, jej poglądy nie są konstrukcjami teoretycznymi. Sporo dowiedziałem się o prawdziwych problemach dzieci, o tym, jak naprawdę postrzegają świat.
Oczywiście, dotarłem do innych źródeł, w tym raportu Fundacji Prawo Europejskie.
A równolegle przyglądałem się dzieciom, bo mądre artykuły i książki to cenna wiedza, ale nie tylko one stanowią o jakości tekstu. Dzieci z zaprzyjaźnionej szkoły pozwoliły mi zrozumieć, jak powinien wyglądać mój bohater. A obserwacja jednego ze stworzeń, którego tu nie mogę ujawnić ze względu na zagadkę ukrytą w książce, dało mi podstawę do pisania nie tylko o ludziach.
IM: Jak zaczęła się Pana przygoda z pisaniem dla młodzieży?
RP: To dziwne, bo ta przygoda ma kilka odsłon ze szczęśliwym finałem. Od samego początku, przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, czyli odkąd zacząłem pisać fantastykę, namawiała mnie na pisanie dla dzieci Marta Tomaszewska, twórczości której byłem wielkim fanem. Przy okazji różnych jej spotkań autorskich widywaliśmy się co parę lat i nieodmiennie słyszałem pytanie, czy już coś zacząłem, a ja zawsze odpowiadałem, że nie, bo chyba nie umiem. Ale pani Marta miała przekonanie, że powinienem pisać dla dzieci - nie wiem, skąd, może trochę znając moje teksty widziała w nich odpowiedni typ wrażliwości (tak myślę)? W każdym razie opierałem się. Aż któregoś dnia moja bratanica opowiedziała mi zdarzenie z udziałem jej koleżanki. „Oho, to jest niezły motyw do wykorzystania” – pomyślałem i zanotowałem ten pomysł. Nim jednak zacząłem pisać tę pierwszą książkę, czyli „Miłka z Czarnego Lasu”, minęły jeszcze niemal dwa lata.
W końcu jednak rzecz napisałem, szybko opublikował ją Powergraph, za co jestem wydawnictwu niezmiernie wdzięczny, bo w pewnym sensie to wydarzenie zmieniło kierunek mojego pisarstwa. Bowiem ku mojej radości, po roku książka najpierw została nominowana do nagrody IBBY, a następnie zdobyła ją w kategorii literatury dla dzieci.
A na rozdaniu nagród pojawiła się pani Marta i gratulując mi, powiedziała z uśmiechem: – A nie mówiłam, panie Romku?
Można więc powiedzieć, że zawsze towarzyszyła mi jej wiara, a ja dziś próbuję nie zawieść tego zaufania, również kolejne książki starając się pisać w podobny sposób jak „Miłka…” czy tę nową powieść.
Myślę zresztą, że w „Czapce Holmesa” widać pewne podobieństwa do twórczości Marty Tomaszewskiej - nie tyle może w treści, ile w samym zamyśle, aby starać się uczynić tekst atrakcyjnym dla czytelnika, jednak nie kosztem treści, jak to dziś czasem bywa, kiedy książka dla dzieci kojarzy się tylko z przygodą, z rozrywką.
Moja przygoda z pisaniem dla dzieci i młodzieży dopiero się rozpoczyna, ale chciałbym, żeby ktoś kiedyś powiedział, że lektura moich książek coś mu dała, pozwoliła zrozumieć coś ważnego. Nie wiem, czy to się uda, ale ta wiara mnie napędza, chociaż mam świadomość, że to trochę niemodne myślenie.
Izabela Mikrut: „Czapka Holmesa” to ukłon w stronę klasycznych już młodzieżowych powieści detektywistycznych. Których autorów w ramach tego gatunku cenił Pan w młodości najbardziej?
Romek Pawlak: Pewno Panią zadziwię: kryminał, czy to w wersji dla dorosłych, czy młodzieżowy, nie jest moim ulubionym gatunkiem literackim. Znam oczywiście klasykę gatunku w wersji dla dorosłych, tu najbliżej mi do nieśmiertelnego Chandlera i tych wszystkich twórców, którzy stawiają na silne tło obyczajowe. W dziale dla młodzieży nie ma wielkiego wyboru, dwa nazwiska wybijają się w sposób naturalny, kłaniają się Nienacki oraz Niziurski, chociaż w mojej powieści pewno tego nie widać. Niemniej, takie połączenie akcji z wymową wydaje się atrakcyjne dla czytelnika. Uczyć bawiąc – o ile to możliwe, chociaż to dziś niemodne hasło, prawda? Natomiast zbrodnią byłoby nie wspomnieć o detektywie Kajetanie Chrumpsie i jego przeciwniku, słynnym kocie Makawitym, chociaż mam pretensje do Macieja Wojtyszki, że nie poświęcił im całej książki. Kajetan oraz inna postać z jego książki „Bromba i inni”, Gluś, na pewno mają wpływ na to, co i w jaki sposób piszę.
IM: Powiedział mi Pan, że sporo na polskim rynku wydawniczym literatury dla dzieci i młodzieży pisanej z kobiecej perspektywy. Czym charakteryzuje się więc „męski” punkt widzenia w książkach dla młodego odbiorcy?
RP: Na polu literatury dziecięcej i młodzieżowej jestem niemal debiutantem, no i nie znam wszystkiego, co zostało opublikowane, nie odważę się więc na jakieś generalne oceny. Niemniej, daje się zauważyć fakt, że większość literatury dla dzieci i młodzieży piszą kobiety. Czasem genialnie, jednak bywa, że z pełnym niezrozumieniem młodej męskiej duszy. Mężczyźni postrzegają świat inaczej – młodzi chłopcy także. Myślę o nieco innym typie wrażliwości, o mniejszym zainteresowaniu tajnikami psychiki, za to większym nacisku na narrację, na fabularność, powiedziałbym, nieco upraszczając, że większym oczekiwaniu na zagadki oraz fajerwerki niż emocji.
Chodzi o to, że kiedy w książce dla dwunastolatków znajdzie się zajmujący stronę opis pokoju bohatera, to znacznie większe są szanse, że przeczyta go dziewczynka, chcąca sobie wyobrazić ten pokój, niż chłopak, który mruknie: – Pokój, aha. I zajrzy od razu kartkę dalej, aby sprawdzić, czy bohater coś już zrobił, zamiast wciąż się przyglądać wzorkom na tapecie.
Próbuję balansować gdzieś pośrodku, ale przyznaję, że to niełatwe. Staram się nie rezygnować z opisów, zarówno tła, jak i psychologii bohaterów, zastawiam jednak fabularne sieci na chłopców oczekujących akcji.
IM: W „Czapce Holmesa” spory nacisk kładzie Pan na problemy współczesności (emigracja zarobkowa, prowadząca do rozpadu rodziny) i uniwersalne dziecięce troski (znęcanie się starszych nad młodszymi). Jaka jest tu rola literatury? Czy przez powieści można pomóc nastoletnim odbiorcom uporać się z codziennymi kłopotami?
RP: Nie jestem idealistą, wobec tego nie wiem, czy można „aż” pomóc. Na pewno można próbować zwrócić uwagę, że ich problemy są w jakiś sposób typowe, zdarzają się innym. A więc są do pokonania. W „Czapce Holmesa” starałem się podsunąć recepty – właściwie bohaterowie dopiero w grupie, w rozmowach pomiędzy sobą i z dorosłymi, którym trochę zaufali, zaczynają sobie radzić z problemami, a więc jest to apel o szukanie pomocy, zamiast duszenia się w sobie, co rodzi jeszcze większą frustrację i depresję, czasem doprowadzając do znacznie większych problemów w szkole czy domu albo nawet do jakiejś tragedii.
IM: Jak, Pana zdaniem, literatura może dzisiaj wygrać z rozrywkami, które zapewnia telewizja czy internet?
RP: Nie może wygrać. Natomiast może być czymś równorzędnym. Alternatywą. To strasznie trudne, ale trzeba próbować. Ja dlatego nie odsądzam od czci i wiary książek Rowling czy Mayer, zdaję sobie bowiem dobrze sprawę, że literatura też się zmienia, sposób pisania podlega ewolucji. Weźmy „Anię z Zielonego Wzgórza” albo „Tajemniczy ogród”. Dziś wydają się archaicznie napisane, chociaż w sferze treści są to nadal bardzo dobre i ważne książki. Żeby jednak dzieci chciały sięgnąć po książkę, ona powinna być pisana raczej tak, jak swój cykl pisze Rafał Kosik czy Rowling. Autor nie może kurczowo trzymać się cennej, ale nieco zmurszałej formy sprzed wielu dekad.
Zresztą, ja nie jestem krytykiem internetu. To też jest medium „czytane”, dla dzieci i młodzieży ważne. Wolę wybór od przymusu. Do literatury można tylko zachęcać, właśnie ciekawie napisanymi tekstami. Zmuszanie rodzi odwrotną reakcję.
IM: Widzę w „Czapce Holmesa” pewną tęsknotę za dawnymi, być może tylko literackimi, kodeksami wartości czy honorem u młodych ludzi. Ciekawa jestem, jak wyobraża Pan sobie odbiorcę tej książki.
RP: Nie wydaje mi się, aby młodzież była dziś zupełnie pozbawiona kodeksów. Jak myślę, media przerysowują sytuację. Wszystko zależy od rodziców i nauczycieli. Od środowiska. Zdarzają się dzieci, a często np. całe klasy, w których jakiś kodeks obowiązuje. Jeśli jest łamany, to jednak ze świadomością, że to brzydkie.
Rzeczywiście, w swojej książce odwołuję się do pewnych wartości, takich jak przyjaźń, honor czy współdziałanie. Ale też obserwuję dzieci, które tych wartości szukają w życiu, przestrzegają ich. Zatem czytelnik mojej książki to wcale nie jest istota z Marsa, nie, to taki uczeń klasy czwartej, piątej czy szóstej, który może i lubi komputer, ale chciałby czasem wyjść na podwórko i mieć tam prawdziwego przyjaciela czy przyjaciółkę, z którymi można pograć w piłkę albo w klasy. Chciałby, aby jego życie było ciekawe, ale jednak nie zrobi wszystkiego, żeby je sobie uatrakcyjnić. A kiedy widzi zło, to chociaż nie zawsze będzie chciał czy umiał mu zapobiec, to przynajmniej będzie umiał nazwać je złem.
Czy to jest od razu idealizm? Nie, chyba nie. Natomiast literatura dla dzieci i młodzieży powinna jednak nieść pozytywne przesłanie i pokazywać pewne wzorce. Nie każda to robi, i ja nie ganię nikogo, kto pisze dla czystej rozrywki dzieci, ale moim wyborem jest jednak gdzieś w tle poruszać sprawy ważne. Jak to czynili moi mistrzowie, w tym nieodżałowana Marta Tomaszewska.
IM: Stara się Pan nakreślać w tej powieści wielowymiarowe charaktery postaci z drugiego planu, odchodząc od stereotypów i uproszczeń. Co w pisaniu takiej książki jest najtrudniejsze?
RP: Tak, starałem się, aby bohaterowie byli wiarygodni, mieli swoje życie. Najtrudniejsze było więc z jednej strony uzyskanie tej wiarygodności, a zarazem uniwersalności poruszanych problemów, z drugiej – uniknięcie pokusy opisywania prawdziwych osób. Tło jest tu ważne, bo uważam, że wiele problemów dzieci mieszkających we współczesnych blokowiskach wciąż czeka na poruszenie. Szczególnie dzieci mieszkających na prowincji. Mam wrażenie, że z warszawskiej perspektywy wiele rzeczy wygląda inaczej niż z mojej, autora osiadłego w mniejszym mieście.
Ale prawdę mówiąc, wszystko tu było trudne, bo to pierwsza taka moja książka dla młodego czytelnika. Niby kryminał, ale z próbą przemycenia kilku ważnych spraw. Boję się odbioru tej książki…
IM: Zadedykował Pan „Czapkę Holmesa” Marcie Tomaszewskiej. Jaki był wpływ tej autorki na Pana twórczość?
RP: Bardzo duży. I jako czytelnika, którym najpierw byłem, i jako autora. Marta Tomaszewska tak długo popychała mnie w stronę literatury dziecięcej, aż posłuchałem. Teraz żałuję, że tak późno.
IM: Co w pisaniu dla młodych ludzi jest najważniejsze?
RP: To zależy, co się chce osiągnąć. Jeśli wysoki nakład, to ważne są smoki, czarodzieje i wampiry, tak jest dziś, a nie wiadomo co jutro, bo mody się zmieniają. Natomiast jeśli chce się młodzieży coś powiedzieć, to myślę, że najważniejsza jest obserwacja. Rozmowa z nimi. Próba zrozumienia ich.
„Czapka Holmesa” wzięła się z artykułu dr Sylwii Jakubiec, który miałem okazję czytać, a który dotyczył eurosieroctwa, problemów dzieci, których rodzice wyjechali za pracą. To mi uświadomiło, że jest jakaś bolesna rana, której literatura dotąd nie dotknęła albo uczyniła to co najwyżej powierzchownie. Później zobaczyłem, jak to wygląda w praktyce. Znam dzieci, których rodzice wyjechali. Nawet jeśli dziecko nie opuszcza się w nauce, to jednak problemy emocjonalne nadal istnieją.
Zatem myślę, że w pisaniu dla młodych ludzi bardzo ważne, o ile nie najważniejsze, jest udane spojrzenie na świat ich oczyma, a nie naszymi, ludzi dorosłych, z całym tym naszym bagażem doświadczeń. Często coś bagatelizujemy, uważając, że dzieci mają małe problemy, nie takie, jakie my… Nieprawda! Z ich perspektywy problemy, przed którymi stają, potrafią być bardzo wielkie, choć my uważamy, że to są sprawy błahe, nieważne. O tym też opowiada „Czapka Holmesa”. O traktowaniu serio dzieci i ich świata.
IM: Czy napisanie „Czapki Holmesa” poprzedzały jakieś studia, poszukiwania istotnych dla dzieci zagadnień?
RP: Jak wspomniałem, pomysł napisania książki o tej problematyce podsunął mi pewien artykuł. Jego autorka była dla mnie tym cenniejszym źródłem wiedzy, że choć jest wykładowcą uniwersyteckim, to uczy także w szkole podstawowej, jej poglądy nie są konstrukcjami teoretycznymi. Sporo dowiedziałem się o prawdziwych problemach dzieci, o tym, jak naprawdę postrzegają świat.
Oczywiście, dotarłem do innych źródeł, w tym raportu Fundacji Prawo Europejskie.
A równolegle przyglądałem się dzieciom, bo mądre artykuły i książki to cenna wiedza, ale nie tylko one stanowią o jakości tekstu. Dzieci z zaprzyjaźnionej szkoły pozwoliły mi zrozumieć, jak powinien wyglądać mój bohater. A obserwacja jednego ze stworzeń, którego tu nie mogę ujawnić ze względu na zagadkę ukrytą w książce, dało mi podstawę do pisania nie tylko o ludziach.
IM: Jak zaczęła się Pana przygoda z pisaniem dla młodzieży?
RP: To dziwne, bo ta przygoda ma kilka odsłon ze szczęśliwym finałem. Od samego początku, przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, czyli odkąd zacząłem pisać fantastykę, namawiała mnie na pisanie dla dzieci Marta Tomaszewska, twórczości której byłem wielkim fanem. Przy okazji różnych jej spotkań autorskich widywaliśmy się co parę lat i nieodmiennie słyszałem pytanie, czy już coś zacząłem, a ja zawsze odpowiadałem, że nie, bo chyba nie umiem. Ale pani Marta miała przekonanie, że powinienem pisać dla dzieci - nie wiem, skąd, może trochę znając moje teksty widziała w nich odpowiedni typ wrażliwości (tak myślę)? W każdym razie opierałem się. Aż któregoś dnia moja bratanica opowiedziała mi zdarzenie z udziałem jej koleżanki. „Oho, to jest niezły motyw do wykorzystania” – pomyślałem i zanotowałem ten pomysł. Nim jednak zacząłem pisać tę pierwszą książkę, czyli „Miłka z Czarnego Lasu”, minęły jeszcze niemal dwa lata.
W końcu jednak rzecz napisałem, szybko opublikował ją Powergraph, za co jestem wydawnictwu niezmiernie wdzięczny, bo w pewnym sensie to wydarzenie zmieniło kierunek mojego pisarstwa. Bowiem ku mojej radości, po roku książka najpierw została nominowana do nagrody IBBY, a następnie zdobyła ją w kategorii literatury dla dzieci.
A na rozdaniu nagród pojawiła się pani Marta i gratulując mi, powiedziała z uśmiechem: – A nie mówiłam, panie Romku?
Można więc powiedzieć, że zawsze towarzyszyła mi jej wiara, a ja dziś próbuję nie zawieść tego zaufania, również kolejne książki starając się pisać w podobny sposób jak „Miłka…” czy tę nową powieść.
Myślę zresztą, że w „Czapce Holmesa” widać pewne podobieństwa do twórczości Marty Tomaszewskiej - nie tyle może w treści, ile w samym zamyśle, aby starać się uczynić tekst atrakcyjnym dla czytelnika, jednak nie kosztem treści, jak to dziś czasem bywa, kiedy książka dla dzieci kojarzy się tylko z przygodą, z rozrywką.
Moja przygoda z pisaniem dla dzieci i młodzieży dopiero się rozpoczyna, ale chciałbym, żeby ktoś kiedyś powiedział, że lektura moich książek coś mu dała, pozwoliła zrozumieć coś ważnego. Nie wiem, czy to się uda, ale ta wiara mnie napędza, chociaż mam świadomość, że to trochę niemodne myślenie.
niedziela, 14 lutego 2010
Meg Harper: Moja mama i zielonooki potwór
Akapit Press, Łódź 2010.
Złośnica
Meg Harper w tytułach serii „Moja mama i…” stawia na tajemniczość oraz wrażenie przenikania się codzienności ze światem fantazji – lecz proponuje młodym odbiorczyniom nieschematyczne powieści obyczajowe, w których zwykłe problemy wysuwają się na pierwszy plan. Po „psie z piekła rodem” przyszedł czas na „zielonookiego potwora” – i chociaż kandydatów do tej roli będzie w historii dość sporo, rozwiązanie do oczywistych nie należy. W tomie „Moja mama i zielonooki potwór” Meg Harper mnoży wątki i komplikuje fabułę po to, by pokazać trudy i kłopoty wieku dojrzewania.
Kate, główna bohaterka i narratorka, to dziewczyna impulsywna. Najpierw działa, potem zastanawia się nad sobą, w atakach wściekłości najpierw krzyczy, potem myśli – takie zachowanie nie pomaga jej w rozwiązywaniu problemów, sprawia za to, że nastolatka oddala się od bliskich. W podły nastrój wprawia ją seria konfliktów: nowa opiekunka do dzieci nie wywiązuje się dobrze ze swoich obowiązków, mama po urodzeniu bliźniaczek wpada w depresję, a Chas, najlepszy przyjaciel, przyłącza się do grupy skejtów i całymi dniami jeździ na deskorolce. Na domiar złego umiera babcia Kate, a rodzice Chasa zmagają się z jakimś tajemniczym problemem. Kate nie umie poradzić sobie z codziennymi smutkami, nie ma się też komu zwierzyć ze swych zmartwień – kolejne przykrości traktuje więc jako okazję do awantur.
Nowa powieść Meg Harper jest aż gęsta od emocji – przede wszystkim autorka podkreśla gniew, zazdrość i rozczarowanie. Uchwyciła swoją bohaterkę w fazie buntu: przeczulona na punkcie sprawiedliwości Kate traci zdolność rzeczowego oceniania sytuacji, a to pcha ją do wydawania pospiesznych i krzywdzących sądów. Harper pokazuje, jak brak cierpliwości i wyrozumiałości może zrujnować międzyludzkie relacje, udowadnia, że gniew nie pozwoli odbudować przyjaźni – i nie jest dobrym argumentem w dyskusjach. Kate wylewa swoje żale w dzienniku internetowym (lecz tak naprawdę jedynym sygnałem diariuszowości staje się pierwszoosobowa narracja, rozdziały są tu bowiem zupełnie klasyczne i pozbawione dat, nie ma też innych elementów charakterystycznych dla gatunku). Dziewczyna, wzorem nastolatek, reaguje na wszystko przesadnie, a momentami histerycznie – wydaje się więc, że powieść „Moja mama i zielonooki potwór” będzie swoistą prośbą o opamiętanie. Autorka pokazuje w niej, jak wiele można stracić przez bezsensowne kłótnie i jak złość zaślepia.
Tym razem więc to warstwa psychologiczna dominuje – ale przecież Meg Harper dba również o to, by nasycić fabułę barwnymi wydarzeniami. Pojawia się zatem impreza, która nie dla wszystkich uczestników kończy się dobrze, bójka (w jej trakcie mama-pastor będzie miała szansę udowodnić przydatność kursów samoobrony), będzie niechciany i narzucający się chłopak, będą krótkie chwile porozumienia z au pair i różne spojrzenia na życie nastolatków. Meg Harper postarała się, by jej książka była dynamiczna i by czytelniczki znalazły w niej odbicie swoich doświadczeń.
Tematem, na który warto – po raz kolejny – zwrócić uwagę jest kwestia przyjaźni z Chasem. Autorka w poprzednim tomie nakreśliła bardzo silną więź pomiędzy Kate i synem pani Uroczej Peterson – tym razem zmieniła jednak sytuację, przedstawiając Chasa obcego i dalekiego – i jednocześnie zaskoczenie Kate, która nie spodziewała się, że przegra konkurencję z deskorolką i kilkoma nieciekawymi nastolatkami. Chas-opoka sam potrzebuje pomocy, ale jako introwertyk, nie potrafi wyjaśnić dziewczynie przyczyn swojego zachowania. Meg Harper świetnie nakreśliła w tej powieści zmieniające się bez przerwy stosunki między bohaterami: choć odnosi się do poważnych – i stresujących także dorosłych – spraw, specyfikę zależności na linii Kate-Chas szkicuje bardzo subtelnie. Innym tematem wartym zauważenia jest kwestia żalu i emocji po śmierci babci – autorka stara się trochę pomóc młodym ludziom, zagubionym w procesie żałoby, pokazuje odejście od schematów i wyjaśnia uczucie odrętwienia, które często prowadzi do wyrzutów sumienia jako niezgodne z funeralnymi konwencjami. Śmierć bliskiej osoby nie została tu potraktowana zdawkowo a z należytą uwagą. Stara się więc Meg Harper być pomocna dla odbiorczyń.
Po raz kolejny Emilia Kiereś sprawdza się tu jako tłumaczka. Zwykle seryjne i „szybkie” powieści dla młodzieży mają maksymalnie uproszczoną narrację – w książce „Moja mama i zielonooki potwór” mimo ekspresywnego charakteru historii i mimo dużej ilości rozbudowanych dialogów zwraca uwagę ładny język i styl opisów. Kolokwialne zwroty, wplatane od czasu do czasu w relację, uwiarygodnią tę opowieść, lecz do rytmu tej prozy nie można mieć zastrzeżeń. Czytelniczki otrzymają nie produkt – a ładnie napisaną (przełożoną) książkę. Jedyne, co mnie zastanawia, to konsekwentna forma „chłopacy” – ale w ustach nastolatki (bo to przede wszystkim Kate się nią posługuje) nie brzmi ona zbyt dziwnie.
Meg Harper uczy nastoletnie odbiorczynie, że warto czasem stłumić gniew i poczucie krzywdy i dać dojść do głosu drugiej stronie. Nakłania do wyrozumiałości i spokoju – w książce o żywej, szybko zmieniającej się akcji i bogatej galerii postaci.
Złośnica
Meg Harper w tytułach serii „Moja mama i…” stawia na tajemniczość oraz wrażenie przenikania się codzienności ze światem fantazji – lecz proponuje młodym odbiorczyniom nieschematyczne powieści obyczajowe, w których zwykłe problemy wysuwają się na pierwszy plan. Po „psie z piekła rodem” przyszedł czas na „zielonookiego potwora” – i chociaż kandydatów do tej roli będzie w historii dość sporo, rozwiązanie do oczywistych nie należy. W tomie „Moja mama i zielonooki potwór” Meg Harper mnoży wątki i komplikuje fabułę po to, by pokazać trudy i kłopoty wieku dojrzewania.
Kate, główna bohaterka i narratorka, to dziewczyna impulsywna. Najpierw działa, potem zastanawia się nad sobą, w atakach wściekłości najpierw krzyczy, potem myśli – takie zachowanie nie pomaga jej w rozwiązywaniu problemów, sprawia za to, że nastolatka oddala się od bliskich. W podły nastrój wprawia ją seria konfliktów: nowa opiekunka do dzieci nie wywiązuje się dobrze ze swoich obowiązków, mama po urodzeniu bliźniaczek wpada w depresję, a Chas, najlepszy przyjaciel, przyłącza się do grupy skejtów i całymi dniami jeździ na deskorolce. Na domiar złego umiera babcia Kate, a rodzice Chasa zmagają się z jakimś tajemniczym problemem. Kate nie umie poradzić sobie z codziennymi smutkami, nie ma się też komu zwierzyć ze swych zmartwień – kolejne przykrości traktuje więc jako okazję do awantur.
Nowa powieść Meg Harper jest aż gęsta od emocji – przede wszystkim autorka podkreśla gniew, zazdrość i rozczarowanie. Uchwyciła swoją bohaterkę w fazie buntu: przeczulona na punkcie sprawiedliwości Kate traci zdolność rzeczowego oceniania sytuacji, a to pcha ją do wydawania pospiesznych i krzywdzących sądów. Harper pokazuje, jak brak cierpliwości i wyrozumiałości może zrujnować międzyludzkie relacje, udowadnia, że gniew nie pozwoli odbudować przyjaźni – i nie jest dobrym argumentem w dyskusjach. Kate wylewa swoje żale w dzienniku internetowym (lecz tak naprawdę jedynym sygnałem diariuszowości staje się pierwszoosobowa narracja, rozdziały są tu bowiem zupełnie klasyczne i pozbawione dat, nie ma też innych elementów charakterystycznych dla gatunku). Dziewczyna, wzorem nastolatek, reaguje na wszystko przesadnie, a momentami histerycznie – wydaje się więc, że powieść „Moja mama i zielonooki potwór” będzie swoistą prośbą o opamiętanie. Autorka pokazuje w niej, jak wiele można stracić przez bezsensowne kłótnie i jak złość zaślepia.
Tym razem więc to warstwa psychologiczna dominuje – ale przecież Meg Harper dba również o to, by nasycić fabułę barwnymi wydarzeniami. Pojawia się zatem impreza, która nie dla wszystkich uczestników kończy się dobrze, bójka (w jej trakcie mama-pastor będzie miała szansę udowodnić przydatność kursów samoobrony), będzie niechciany i narzucający się chłopak, będą krótkie chwile porozumienia z au pair i różne spojrzenia na życie nastolatków. Meg Harper postarała się, by jej książka była dynamiczna i by czytelniczki znalazły w niej odbicie swoich doświadczeń.
Tematem, na który warto – po raz kolejny – zwrócić uwagę jest kwestia przyjaźni z Chasem. Autorka w poprzednim tomie nakreśliła bardzo silną więź pomiędzy Kate i synem pani Uroczej Peterson – tym razem zmieniła jednak sytuację, przedstawiając Chasa obcego i dalekiego – i jednocześnie zaskoczenie Kate, która nie spodziewała się, że przegra konkurencję z deskorolką i kilkoma nieciekawymi nastolatkami. Chas-opoka sam potrzebuje pomocy, ale jako introwertyk, nie potrafi wyjaśnić dziewczynie przyczyn swojego zachowania. Meg Harper świetnie nakreśliła w tej powieści zmieniające się bez przerwy stosunki między bohaterami: choć odnosi się do poważnych – i stresujących także dorosłych – spraw, specyfikę zależności na linii Kate-Chas szkicuje bardzo subtelnie. Innym tematem wartym zauważenia jest kwestia żalu i emocji po śmierci babci – autorka stara się trochę pomóc młodym ludziom, zagubionym w procesie żałoby, pokazuje odejście od schematów i wyjaśnia uczucie odrętwienia, które często prowadzi do wyrzutów sumienia jako niezgodne z funeralnymi konwencjami. Śmierć bliskiej osoby nie została tu potraktowana zdawkowo a z należytą uwagą. Stara się więc Meg Harper być pomocna dla odbiorczyń.
Po raz kolejny Emilia Kiereś sprawdza się tu jako tłumaczka. Zwykle seryjne i „szybkie” powieści dla młodzieży mają maksymalnie uproszczoną narrację – w książce „Moja mama i zielonooki potwór” mimo ekspresywnego charakteru historii i mimo dużej ilości rozbudowanych dialogów zwraca uwagę ładny język i styl opisów. Kolokwialne zwroty, wplatane od czasu do czasu w relację, uwiarygodnią tę opowieść, lecz do rytmu tej prozy nie można mieć zastrzeżeń. Czytelniczki otrzymają nie produkt – a ładnie napisaną (przełożoną) książkę. Jedyne, co mnie zastanawia, to konsekwentna forma „chłopacy” – ale w ustach nastolatki (bo to przede wszystkim Kate się nią posługuje) nie brzmi ona zbyt dziwnie.
Meg Harper uczy nastoletnie odbiorczynie, że warto czasem stłumić gniew i poczucie krzywdy i dać dojść do głosu drugiej stronie. Nakłania do wyrozumiałości i spokoju – w książce o żywej, szybko zmieniającej się akcji i bogatej galerii postaci.
sobota, 13 lutego 2010
Paweł Beręsewicz: Jak zakochałem Kaśkę Kwiatek
Skrzat, Kraków 2010.
Miłość na wesoło
Paweł Beręsewicz ma dar prowadzenia szybkiej i dowcipnej narracji. Prawie każda jego książka zostaje nagrodzona bądź wyróżniona w jednym z prestiżowych konkursów, mających wyłonić najlepsze pozycje literatury czwartej na rodzimym rynku wydawniczym. Historia „Jak zakochałem Kaśkę Kwiatek” jest chyba jednym z lepszych dowodów na gawędziarski talent autora. Ta wydana w 2005 roku powieść otrzymała wyróżnienie w konkursie Nagroda Literacka imienia Kornela Makuszyńskiego – a teraz doczekała się wznowienia w nieco „poważniejszym” formacie i dwóch wersjach kolorystycznych – niebieskiej i fioletowej. Warto po nią sięgnąć i pośmiać się z pomysłów Pawła Beręsewicza – w krótkiej, stustronicowej opowiastce zawarł on bowiem mnóstwo żartów i zwrotów akcji, które rozbawią każde dziecko.
Zwykle temat miłości i zakochania w literaturze czwartej pojawia się w książkach dla dziewczynek, jeśli funkcjonuje w „męskich” powieściach, spychany jest na margines i maskowany seriami przygód. Paweł Beręsewicz proponuje historię, przy której świetnie będą się bawić zarówno chłopcy jak i dziewczynki, mało tego – z „Jak zakochałem Kaśkę Kwiatek” ma szansę dotrzeć do starszych i młodszych. To jedna z tych publikacji, które szybko klasycznieją i wyznaczają wzorce pisania dla dzieci i młodzieży – a jej plusem będzie, poza humorem, szczerość twórcy. Beręsewicza właściwie nie można przyłapać na kłamstwie – oczywiście wyolbrzymia sytuacje i bawi się konwencjami – musi to robić, jeśli pragnie rozbawić odbiorców. Ale wcielając się w Jacka Karasia będzie autor także autentyczny – co uprzyjemni maluchom lekturę i pozwoli identyfikować się z głównym bohaterem.
Nieco enigmatyczny tytuł zdradza jedynie cząstkę fabularnej konstrukcji. Mowa tu będzie o zakochaniu – lecz już modyfikowanie łączliwości wyrazów zapowiada nietypowe rozwiązania. Zakochanie się w Kaśce Kwiatek to nic atrakcyjnego ani intrygującego. Ale zakochanie Kaśki to już obietnica niebanalnej historii, nawet jeśli owa historia osnuwać się będzie na schematach dalekich od oryginalności. Paweł Beręsewicz uaktywnia kolejne klisze powieściowo-bajkowe. Do klasy Jacka Karasia dołącza nowa dziewczynka, Kaśka Kwiatek. Zachwycony koleżanką bohater ma niemały problem: musi zwrócić na siebie uwagę Kaśki, pokonać konkurencję w postaci dowcipniejszych, wygadanych i bardziej przystojnych kolegów z klasy, a jednocześnie nie stracić u nich reputacji. Jeśli do tego dołożyć zmagania z rodzinnym przezwiskiem (która dziewczyna chciałaby się umawiać z Pikusiem?) widać, że zadanie do prostych nie należy. Jacek snuje plany, w których ma okazję zaimponować Kaśce i sprawić, by obdarzyła go uczuciem – rzeczywistość jednak wciąż te plany weryfikuje i doprowadza do groteski. Jacek przeżyje niejedno komiczne (dla czytelników) upokorzenie, a Paweł Beręsewicz daleki jest od układania ckliwej miłosnej historyjki: w zamian za to daje odbiorcom przezabawną i pełną przygód powieść.
Narrator – sprawca całego zamieszania – ma ogromny dystans do siebie, może zatem relacjonować kolejne niepowodzenia z przymrużeniem oka. Bawi autor nie tylko przez humor sytuacyjny, ale i swoistą, charakterystyczną wylewność , gadatliwość Jacka – także w celnych opisach kryje się mnóstwo drobiazgów, które wywołują uśmiech na twarzach małych (i większych) czytelników. Całkowicie odświeżony, lekko potraktowany temat ujawnia swoje komizmotwórcze moce – przy tomiku „Jak zakochałem Kaśkę Kwiatek” nudzić się nie sposób. Beręsewicz na świat młodych ludzi spogląda ze zrozumieniem, ale i z ciepłym uśmiechem – co także staje się czynnikiem zachęcającym do lektury.
Do tego dochodzą jeszcze rewelacyjne ilustracje Surena Vardaniana – w duchu młodzieżowe, w kresce satyryczne, perfekcyjne w wykonaniu – niby to tylko dodatek do naprawdę dobrej powieści, a przecież ów dodatek sprawia, że chętniej się po tę publikację sięga. Wciąż za mało jest wśród autorów twórców z dużym poczuciem humoru i faktycznym literackim talentem – Paweł Beręsewicz jest jednym z tych pisarzy, po których książki sięgać można bez wahania i które idealnie nadają się dla dzieci.
Miłość na wesoło
Paweł Beręsewicz ma dar prowadzenia szybkiej i dowcipnej narracji. Prawie każda jego książka zostaje nagrodzona bądź wyróżniona w jednym z prestiżowych konkursów, mających wyłonić najlepsze pozycje literatury czwartej na rodzimym rynku wydawniczym. Historia „Jak zakochałem Kaśkę Kwiatek” jest chyba jednym z lepszych dowodów na gawędziarski talent autora. Ta wydana w 2005 roku powieść otrzymała wyróżnienie w konkursie Nagroda Literacka imienia Kornela Makuszyńskiego – a teraz doczekała się wznowienia w nieco „poważniejszym” formacie i dwóch wersjach kolorystycznych – niebieskiej i fioletowej. Warto po nią sięgnąć i pośmiać się z pomysłów Pawła Beręsewicza – w krótkiej, stustronicowej opowiastce zawarł on bowiem mnóstwo żartów i zwrotów akcji, które rozbawią każde dziecko.
Zwykle temat miłości i zakochania w literaturze czwartej pojawia się w książkach dla dziewczynek, jeśli funkcjonuje w „męskich” powieściach, spychany jest na margines i maskowany seriami przygód. Paweł Beręsewicz proponuje historię, przy której świetnie będą się bawić zarówno chłopcy jak i dziewczynki, mało tego – z „Jak zakochałem Kaśkę Kwiatek” ma szansę dotrzeć do starszych i młodszych. To jedna z tych publikacji, które szybko klasycznieją i wyznaczają wzorce pisania dla dzieci i młodzieży – a jej plusem będzie, poza humorem, szczerość twórcy. Beręsewicza właściwie nie można przyłapać na kłamstwie – oczywiście wyolbrzymia sytuacje i bawi się konwencjami – musi to robić, jeśli pragnie rozbawić odbiorców. Ale wcielając się w Jacka Karasia będzie autor także autentyczny – co uprzyjemni maluchom lekturę i pozwoli identyfikować się z głównym bohaterem.
Nieco enigmatyczny tytuł zdradza jedynie cząstkę fabularnej konstrukcji. Mowa tu będzie o zakochaniu – lecz już modyfikowanie łączliwości wyrazów zapowiada nietypowe rozwiązania. Zakochanie się w Kaśce Kwiatek to nic atrakcyjnego ani intrygującego. Ale zakochanie Kaśki to już obietnica niebanalnej historii, nawet jeśli owa historia osnuwać się będzie na schematach dalekich od oryginalności. Paweł Beręsewicz uaktywnia kolejne klisze powieściowo-bajkowe. Do klasy Jacka Karasia dołącza nowa dziewczynka, Kaśka Kwiatek. Zachwycony koleżanką bohater ma niemały problem: musi zwrócić na siebie uwagę Kaśki, pokonać konkurencję w postaci dowcipniejszych, wygadanych i bardziej przystojnych kolegów z klasy, a jednocześnie nie stracić u nich reputacji. Jeśli do tego dołożyć zmagania z rodzinnym przezwiskiem (która dziewczyna chciałaby się umawiać z Pikusiem?) widać, że zadanie do prostych nie należy. Jacek snuje plany, w których ma okazję zaimponować Kaśce i sprawić, by obdarzyła go uczuciem – rzeczywistość jednak wciąż te plany weryfikuje i doprowadza do groteski. Jacek przeżyje niejedno komiczne (dla czytelników) upokorzenie, a Paweł Beręsewicz daleki jest od układania ckliwej miłosnej historyjki: w zamian za to daje odbiorcom przezabawną i pełną przygód powieść.
Narrator – sprawca całego zamieszania – ma ogromny dystans do siebie, może zatem relacjonować kolejne niepowodzenia z przymrużeniem oka. Bawi autor nie tylko przez humor sytuacyjny, ale i swoistą, charakterystyczną wylewność , gadatliwość Jacka – także w celnych opisach kryje się mnóstwo drobiazgów, które wywołują uśmiech na twarzach małych (i większych) czytelników. Całkowicie odświeżony, lekko potraktowany temat ujawnia swoje komizmotwórcze moce – przy tomiku „Jak zakochałem Kaśkę Kwiatek” nudzić się nie sposób. Beręsewicz na świat młodych ludzi spogląda ze zrozumieniem, ale i z ciepłym uśmiechem – co także staje się czynnikiem zachęcającym do lektury.
Do tego dochodzą jeszcze rewelacyjne ilustracje Surena Vardaniana – w duchu młodzieżowe, w kresce satyryczne, perfekcyjne w wykonaniu – niby to tylko dodatek do naprawdę dobrej powieści, a przecież ów dodatek sprawia, że chętniej się po tę publikację sięga. Wciąż za mało jest wśród autorów twórców z dużym poczuciem humoru i faktycznym literackim talentem – Paweł Beręsewicz jest jednym z tych pisarzy, po których książki sięgać można bez wahania i które idealnie nadają się dla dzieci.
piątek, 12 lutego 2010
Dariusz Michalski: Piosenka przypomni ci... Historia polskiej muzyki rozrywkowej. Lata 1945-1958
Iskry, Warszawa 2009.
Historia piosenki
Nareszcie – to jedno słówko mogłoby zastąpić całą recenzję. Nareszcie bowiem, po prawie trzech latach oczekiwania, pojawiła się druga część monumentalnej „Historii polskiej muzyki rozrywkowej” Dariusza Michalskiego. Drugi tom, zatytułowany „Piosenka przypomni ci…” obejmuje lata 1945-1958 i stanie się – podobnie zresztą jak pierwszy – przewodnikiem po dziejach piosenek z różnych kręgów. Kompozycja tomu jest zbliżona do tej z „Powróćmy jak za dawnych lat” – to dwadzieścia pięć szkiców, które Michalski nazywa „portretami” i które mają porządkować dokonania w dziedzinie muzyki rozrywkowej powojnia. Zbliżona okaże się też objętość – „Piosenka przypomni ci” liczy z bibliografią i indeksami 824 strony. Również w tej publikacji znajduje się sporo zdjęć i fragmentów piosenek – a Dariusz Michalski wykazuje się dużą sprawnością w lawirowaniu między kolejnymi osiągnięciami uwielbianych przez naród twórców. Na tym kończą się techniczne podobieństwa (zostaje jeszcze kwestia charakterystycznego przedstawienia materiału, o czym później) i można spokojnie przejść do omawiania zawartości. A jest co omawiać…
Żeby nie pozostawiać luki czasowej (pierwsza część „Historii…” zamyka się na roku 1939, druga rozpoczyna się po wojnie), Michalski zdecydował się na skrótowe ujęcie zagadnienia piosenki wojennej. W błyskawicznym przeglądzie rzucił garść tytułów, odniósł się do roli muzyki w latach okupacji, zasugerował kierunki poszukiwań. Szybko jednak wyszło na jaw (co zresztą było chyba od początku do przewidzenia), że materiał jest tu obfitszy niż w przypadku pierwszych lat XX wieku, przemysł fonograficzny zaczął prężnie działać, przybyło wykonawców i twórców – Dariusz Michalski musiał poradzić sobie z rozrastającymi się tematami. Pomogła mu w tym zadaniu decyzja o zarzuceniu konwencji „portretów” – w książce „Piosenka przypomni ci” więcej jest haseł, odnoszących się do muzyczno-rozrywkowej machiny, uogólniających lub gromadzących grupy piosenkarzy. Owe tematy „zbiorcze” dotyczą między innymi powojennych orkiestr, radia, kompozytorów, działalności wytwórni płytowych (stawia tu Michalski na bardziej techniczne wiadomości, jakby przygotowując grunt do wyjaśniania rozwoju piosenki), jeszcze raz powraca do rewelersów, tym razem – następców Chóru Dana. Ciekawym pod względem historycznym rozdziałem będzie część poświęcona „show-businessowi po polsku” – tu skupia się Michalski na wydawnictwach muzycznych czy organizacjach pomagających artystom – w syntetycznym ujęciu próbuje nakreślić specyfikę całej machiny rozrywkowej, ponownie zatrzymując się nad tym, o czym przeciętny słuchacz już nie wie – bądź – czego nie pamięta. Nie koniec na tym portretów – partii zbiorowych. Pojawia się w książce oczywiście opowieść o pieśniach masowych – i chyba najbardziej mnie ta akurat część (cząstka) rozczarowała. Michalski zajął się bowiem najbardziej propagandowymi elementami tej twórczości, zupełnie pomijając socrealistyczne „przeboje” z całą ich komiczną dzisiaj siłą („praca w hucie będzie się paliła jak miliony rozpalonych serc” okazała się deklaracją mniej ważną niż antyimperialistyczne zawołanie Ficowskiego „tara bam, tara bam / wróg nie wydrze pieśni nam”). Odnoszę wrażenie, że ten temat, temat, który w zasadzie zapełniłby całą książkę, został potraktowany pobieżnie i jakby ze wstydem. Zabrakło mi charakterystyki stylu melodii i wykonań piosenek – czy schematów poetyk – czyli w zasadzie całej strony warsztatowej, która może nawet lepiej pozwoliłaby zrozumieć ów styl w muzyce quasi-rozrywkowej. Nad tym motywem chciał Michalski przemknąć szybko – i, moim zdaniem, szkoda.
Naturalną konsekwencją analizowania przebojów było przejście do tematyki kabaretowej. Także tu Dariusz Michalski nieco odchodzi od głównego zagadnienia, z konieczności i za Ryszardem Markiem Grońskim (w bibliografii niewymienionym!), skupiając się na opisywaniu zapomnianych dziś grup satyrycznych – pojedyncze piosenki służą tu raczej ilustrowaniu wywodów: zresztą dokładne przedstawienie utworów kabaretowych tamtych lat nie byłoby możliwe ze względu na ograniczoną objętość szkicu. Dobrze natomiast, że znalazł autor miejsce na wyszczególnienie satyrycznego duetu Gozdawa-Stępień i pokazanie fenomenu tych „literackich bliźniaków”. Sporo miejsca poświęca Michalski na prezentację różnych odmian jazzu – oraz, w osobnej partii, sylwetki Leopolda Tyrmanda, głównego „komentatora” tego rodzaju muzyki. Przemiany w sztuce rozrywkowej ma sygnalizować Festiwal Młodzieży i Studentów. Ale Michalski nie zapomina też o muzyce ludowej, którą dość barwnie przedstawia. Cenne wydaje mi się także rozróżnienie między śpiewakiem, wokalistą a piosenkarzem – podbudowane odpowiednimi przykładami.
Nie zabrakło, tym razem już w osobnych portretach – opowieści o ludziach, którzy zmieniali oblicze polskiej muzyki. Jest tu Władysław Szpilman, Kazimierz Winkler, Marta Mirska, Maria Koterbska, Janusz Gniatkowski czy Natasza Zylska. Część nazwisk znana jest i utrwalona dotąd w świadomości odbiorców, ale Dariusz Michalski nie zapomina i o tych, którzy mają decydujący wpływ na piosenko – tekściarzach i kompozytorach. Wszystko to składa się na obraz muzyki rozrywkowej połowy XX wieku. Autor tej publikacji tym razem nie syntetyzuje wiadomości, raczej usiłuje z fragmentów złożyć spójną całość – zadanie to wydaje się mimo wszystko niemożliwe, da się jednak z powodzeniem traktować monumentalny tom jako przewodnik po historii muzyki.
Ciekawie wybrzmiewa Dariusz Michalski czytany równolegle z zapiskami autobiograficznymi ludzi sztuki z lat 50. XX wieku, choćby ze „Szpetnymi czterdziestoletnimi” Agnieszki Osieckiej. Michalski mimochodem przemyca dodatkowe ciekawostki, jak na przykład informację o tym, kiedy po raz pierwszy ze sceny padło słowo „kociak”, które zrobiło potem zawrotną karierę. Mnóstwo jest w książce takich smaczków, Michalski stara się, by jego szkice nie były nudne, urozmaica je i ciągle wzbogaca. Nie zmienia przy tym swojego charakterystycznego popularyzatorskiego stylu, kolażowego i reportażowego. Od strony technicznej to element, który może najbardziej cieszyć albo najbardziej przeszkadzać. Michalski na szczęście nie doprowadza opowieści do stanu znanego z „dużych” biografii, sporą część narracji prowadzi samodzielnie, krótsze są też cytaty. Jak zawsze, nie zawraca sobie autor głowy lokalizacją wypowiedzi. Cytuje pamiętniki, wywiady i zwykłe rozmowy – lecz poza zaznaczeniem granic cytatu i autora nie można dowiedzieć się nic o kontekście, z którego pochodzą frazy.
Jedno tylko w książce mi się nie podoba – to… przedmowa Jerzego Eislera. W pierwszej części było to wprowadzenie gawędziarskie, Stefanii Grodzieńskiej. Porównanie z nią mało który opowiadacz wytrzymuje. Ale Jerzy Eisler z niewiadomych dla mnie powodów wpadł w dyskurs zaczepno-obronny. Nie przygotowuje na to, czego można i należy spodziewać się po książce, ale… uprzedza ewentualne ataki tych, którzy nie rozumieją, że o muzyce można mówić w pewnym oderwaniu od historii. Eisler próbuje usprawiedliwić Michalskiego – ale zupełnie niepotrzebnie, w końcu raczej odbiorcy tej publikacji nie wpadliby na takie zarzuty. W efekcie kieruje uwagę czytelników w rejony dalekie od wiodących w „Piosenka przypomni ci” motywów.
Dariusz Michalski dba o to, by nie zanudzić odbiorców. Konwencja portretowania twórców i wydarzeń wyklucza podawanie wyczerpujących i pełnych informacji, pozwala jedynie na szkicowanie historii muzyki – lecz już samo to umożliwi rozeznanie w dawnej twórczości piosenkowej. Pozostaje nam czekać na kolejny tom.
Historia piosenki
Nareszcie – to jedno słówko mogłoby zastąpić całą recenzję. Nareszcie bowiem, po prawie trzech latach oczekiwania, pojawiła się druga część monumentalnej „Historii polskiej muzyki rozrywkowej” Dariusza Michalskiego. Drugi tom, zatytułowany „Piosenka przypomni ci…” obejmuje lata 1945-1958 i stanie się – podobnie zresztą jak pierwszy – przewodnikiem po dziejach piosenek z różnych kręgów. Kompozycja tomu jest zbliżona do tej z „Powróćmy jak za dawnych lat” – to dwadzieścia pięć szkiców, które Michalski nazywa „portretami” i które mają porządkować dokonania w dziedzinie muzyki rozrywkowej powojnia. Zbliżona okaże się też objętość – „Piosenka przypomni ci” liczy z bibliografią i indeksami 824 strony. Również w tej publikacji znajduje się sporo zdjęć i fragmentów piosenek – a Dariusz Michalski wykazuje się dużą sprawnością w lawirowaniu między kolejnymi osiągnięciami uwielbianych przez naród twórców. Na tym kończą się techniczne podobieństwa (zostaje jeszcze kwestia charakterystycznego przedstawienia materiału, o czym później) i można spokojnie przejść do omawiania zawartości. A jest co omawiać…
Żeby nie pozostawiać luki czasowej (pierwsza część „Historii…” zamyka się na roku 1939, druga rozpoczyna się po wojnie), Michalski zdecydował się na skrótowe ujęcie zagadnienia piosenki wojennej. W błyskawicznym przeglądzie rzucił garść tytułów, odniósł się do roli muzyki w latach okupacji, zasugerował kierunki poszukiwań. Szybko jednak wyszło na jaw (co zresztą było chyba od początku do przewidzenia), że materiał jest tu obfitszy niż w przypadku pierwszych lat XX wieku, przemysł fonograficzny zaczął prężnie działać, przybyło wykonawców i twórców – Dariusz Michalski musiał poradzić sobie z rozrastającymi się tematami. Pomogła mu w tym zadaniu decyzja o zarzuceniu konwencji „portretów” – w książce „Piosenka przypomni ci” więcej jest haseł, odnoszących się do muzyczno-rozrywkowej machiny, uogólniających lub gromadzących grupy piosenkarzy. Owe tematy „zbiorcze” dotyczą między innymi powojennych orkiestr, radia, kompozytorów, działalności wytwórni płytowych (stawia tu Michalski na bardziej techniczne wiadomości, jakby przygotowując grunt do wyjaśniania rozwoju piosenki), jeszcze raz powraca do rewelersów, tym razem – następców Chóru Dana. Ciekawym pod względem historycznym rozdziałem będzie część poświęcona „show-businessowi po polsku” – tu skupia się Michalski na wydawnictwach muzycznych czy organizacjach pomagających artystom – w syntetycznym ujęciu próbuje nakreślić specyfikę całej machiny rozrywkowej, ponownie zatrzymując się nad tym, o czym przeciętny słuchacz już nie wie – bądź – czego nie pamięta. Nie koniec na tym portretów – partii zbiorowych. Pojawia się w książce oczywiście opowieść o pieśniach masowych – i chyba najbardziej mnie ta akurat część (cząstka) rozczarowała. Michalski zajął się bowiem najbardziej propagandowymi elementami tej twórczości, zupełnie pomijając socrealistyczne „przeboje” z całą ich komiczną dzisiaj siłą („praca w hucie będzie się paliła jak miliony rozpalonych serc” okazała się deklaracją mniej ważną niż antyimperialistyczne zawołanie Ficowskiego „tara bam, tara bam / wróg nie wydrze pieśni nam”). Odnoszę wrażenie, że ten temat, temat, który w zasadzie zapełniłby całą książkę, został potraktowany pobieżnie i jakby ze wstydem. Zabrakło mi charakterystyki stylu melodii i wykonań piosenek – czy schematów poetyk – czyli w zasadzie całej strony warsztatowej, która może nawet lepiej pozwoliłaby zrozumieć ów styl w muzyce quasi-rozrywkowej. Nad tym motywem chciał Michalski przemknąć szybko – i, moim zdaniem, szkoda.
Naturalną konsekwencją analizowania przebojów było przejście do tematyki kabaretowej. Także tu Dariusz Michalski nieco odchodzi od głównego zagadnienia, z konieczności i za Ryszardem Markiem Grońskim (w bibliografii niewymienionym!), skupiając się na opisywaniu zapomnianych dziś grup satyrycznych – pojedyncze piosenki służą tu raczej ilustrowaniu wywodów: zresztą dokładne przedstawienie utworów kabaretowych tamtych lat nie byłoby możliwe ze względu na ograniczoną objętość szkicu. Dobrze natomiast, że znalazł autor miejsce na wyszczególnienie satyrycznego duetu Gozdawa-Stępień i pokazanie fenomenu tych „literackich bliźniaków”. Sporo miejsca poświęca Michalski na prezentację różnych odmian jazzu – oraz, w osobnej partii, sylwetki Leopolda Tyrmanda, głównego „komentatora” tego rodzaju muzyki. Przemiany w sztuce rozrywkowej ma sygnalizować Festiwal Młodzieży i Studentów. Ale Michalski nie zapomina też o muzyce ludowej, którą dość barwnie przedstawia. Cenne wydaje mi się także rozróżnienie między śpiewakiem, wokalistą a piosenkarzem – podbudowane odpowiednimi przykładami.
Nie zabrakło, tym razem już w osobnych portretach – opowieści o ludziach, którzy zmieniali oblicze polskiej muzyki. Jest tu Władysław Szpilman, Kazimierz Winkler, Marta Mirska, Maria Koterbska, Janusz Gniatkowski czy Natasza Zylska. Część nazwisk znana jest i utrwalona dotąd w świadomości odbiorców, ale Dariusz Michalski nie zapomina i o tych, którzy mają decydujący wpływ na piosenko – tekściarzach i kompozytorach. Wszystko to składa się na obraz muzyki rozrywkowej połowy XX wieku. Autor tej publikacji tym razem nie syntetyzuje wiadomości, raczej usiłuje z fragmentów złożyć spójną całość – zadanie to wydaje się mimo wszystko niemożliwe, da się jednak z powodzeniem traktować monumentalny tom jako przewodnik po historii muzyki.
Ciekawie wybrzmiewa Dariusz Michalski czytany równolegle z zapiskami autobiograficznymi ludzi sztuki z lat 50. XX wieku, choćby ze „Szpetnymi czterdziestoletnimi” Agnieszki Osieckiej. Michalski mimochodem przemyca dodatkowe ciekawostki, jak na przykład informację o tym, kiedy po raz pierwszy ze sceny padło słowo „kociak”, które zrobiło potem zawrotną karierę. Mnóstwo jest w książce takich smaczków, Michalski stara się, by jego szkice nie były nudne, urozmaica je i ciągle wzbogaca. Nie zmienia przy tym swojego charakterystycznego popularyzatorskiego stylu, kolażowego i reportażowego. Od strony technicznej to element, który może najbardziej cieszyć albo najbardziej przeszkadzać. Michalski na szczęście nie doprowadza opowieści do stanu znanego z „dużych” biografii, sporą część narracji prowadzi samodzielnie, krótsze są też cytaty. Jak zawsze, nie zawraca sobie autor głowy lokalizacją wypowiedzi. Cytuje pamiętniki, wywiady i zwykłe rozmowy – lecz poza zaznaczeniem granic cytatu i autora nie można dowiedzieć się nic o kontekście, z którego pochodzą frazy.
Jedno tylko w książce mi się nie podoba – to… przedmowa Jerzego Eislera. W pierwszej części było to wprowadzenie gawędziarskie, Stefanii Grodzieńskiej. Porównanie z nią mało który opowiadacz wytrzymuje. Ale Jerzy Eisler z niewiadomych dla mnie powodów wpadł w dyskurs zaczepno-obronny. Nie przygotowuje na to, czego można i należy spodziewać się po książce, ale… uprzedza ewentualne ataki tych, którzy nie rozumieją, że o muzyce można mówić w pewnym oderwaniu od historii. Eisler próbuje usprawiedliwić Michalskiego – ale zupełnie niepotrzebnie, w końcu raczej odbiorcy tej publikacji nie wpadliby na takie zarzuty. W efekcie kieruje uwagę czytelników w rejony dalekie od wiodących w „Piosenka przypomni ci” motywów.
Dariusz Michalski dba o to, by nie zanudzić odbiorców. Konwencja portretowania twórców i wydarzeń wyklucza podawanie wyczerpujących i pełnych informacji, pozwala jedynie na szkicowanie historii muzyki – lecz już samo to umożliwi rozeznanie w dawnej twórczości piosenkowej. Pozostaje nam czekać na kolejny tom.
czwartek, 11 lutego 2010
Agata Mańczyk: Jajecznica na deszczówce
Nasza Księgarnia, Warszawa 2009.
Na koloniach
Na wakacje wyjeżdżają dzieci z różnych rodzin. Danka, która ma sporo rodzeństwa i ojca pijaka, Witek zwany Zygą (Witek nie chce martwić chorego na serce ojca i razem z mamą odsuwa od niego wszystkie przykre wiadomości), Kajtek, którego rodzice posyłają bez przerwy na dodatkowe zajęcia – chłopiec musi sprostać ich wygórowanym wymaganiom. Jest tu i dbająca wyłącznie o własną urodę Marita, Klementyna, wychowywana przez dwóch dziadków-bliźniaków, Franek, który ma nadopiekuńczych rodziców, Maks, chodzący tylko w firmowych ubraniach i Wanda, dziewczyna z domu dziecka. Kiedy cała gromadka spotka się w autokarze jadącym na kolonie, oznaczać to będzie tylko jedno: zapowiedź świetnej przygody. Wszyscy znaleźli się tu, by odpocząć i nabrać sił do nauki – ale część młodzieży będzie też chciała odreagować stres, powetować sobie codzienny lęk i ciężką pracę: ci młodzi ludzie nie mają żadnych zahamowań, chcą się wyszaleć. Mają przy tym niezwykle rozwinięte poczucie sprawiedliwości, cenią sobie honor oraz godność – nie tolerują oskarżeń o donosicielstwo i obłudę – a takie właśnie oskarżenie zapoczątkuje pewien kolonijny zakład.
Tło akcji jest najzupełniej typowe dla klasycznych powieści młodzieżowych. Wydarzenia – przechwycone z panujących na koloniach zwyczajów i zabaw, przystosowane jednak do tradycyjnego, wręcz modelowego schematu zachowań bohaterów literatury czwartej z dawnych lat. Drużyna Danki, ukształtowana jeszcze podczas wyprawy, musi stawić czoła kompanom Zygi – udowodnić swoją wartość i przy okazji zwyciężyć nad trudnym przeciwnikiem. Młodzi ludzie starają się pokazać swoją odwagę, ale nie brawurę, sprawa jest honorowa, co oznacza między innymi całkowity zakaz wtajemniczania w nią wychowawczyni. Do barwnych pomysłów znudzonej młodzieży dochodzą jeszcze perypetie sercowe, pierwsze obozowe zauroczenia, przystojni żeglarze i nieporozumienia w związkach – okaże się więc szybko, że „Jajecznica na deszczówce” to doskonała powieść nie tylko na wakacje.
Jaka jest ta historia? Ciepła, pełna humoru i najrozmaitszych przygód. Obejmuje odkrywanie tajemnicy, do której wskazówki zawiera przypadkiem znaleziona książka (co jest nieco doroślejszą wersją poszukiwania skarbu), nocne eskapady i całodzienne wybryki, intrygi, ale też poważne problemy nastolatków. To interesujące studium charakterów i postaw wobec krzywdy innych, osierocenia, głupoty czy chorób bliskich. Każdy z bohaterów – a przecież jest ich wielu – prezentuje inne podejście do życia. Wszystkich łączy jedynie podejście do spraw honoru. Dodatkowym intrygującym punktem jest postać wychowawczyni – niby neutralnej i dającej się łatwo zwodzić, w rzeczywistości rozsądnej i sprawiedliwej, doświadczonej opiekunki. Złożona osobowość pani Leokadii stanowi także źródło dobrej zabawy czytelników.
Agata Mańczyk w swoich powieściach dla młodzieży stawia na błyskawicznie zmieniającą się akcję, barwne postacie i sporą dozę humoru. „Jajecznica na deszczówce” realizuje te założenia bezbłędnie, przez co można by ją spokojnie wpisać do kanonu literatury czwartej. To idealna lektura, mądra i wartościowa, a przy tym interesująca.
Na koloniach
Na wakacje wyjeżdżają dzieci z różnych rodzin. Danka, która ma sporo rodzeństwa i ojca pijaka, Witek zwany Zygą (Witek nie chce martwić chorego na serce ojca i razem z mamą odsuwa od niego wszystkie przykre wiadomości), Kajtek, którego rodzice posyłają bez przerwy na dodatkowe zajęcia – chłopiec musi sprostać ich wygórowanym wymaganiom. Jest tu i dbająca wyłącznie o własną urodę Marita, Klementyna, wychowywana przez dwóch dziadków-bliźniaków, Franek, który ma nadopiekuńczych rodziców, Maks, chodzący tylko w firmowych ubraniach i Wanda, dziewczyna z domu dziecka. Kiedy cała gromadka spotka się w autokarze jadącym na kolonie, oznaczać to będzie tylko jedno: zapowiedź świetnej przygody. Wszyscy znaleźli się tu, by odpocząć i nabrać sił do nauki – ale część młodzieży będzie też chciała odreagować stres, powetować sobie codzienny lęk i ciężką pracę: ci młodzi ludzie nie mają żadnych zahamowań, chcą się wyszaleć. Mają przy tym niezwykle rozwinięte poczucie sprawiedliwości, cenią sobie honor oraz godność – nie tolerują oskarżeń o donosicielstwo i obłudę – a takie właśnie oskarżenie zapoczątkuje pewien kolonijny zakład.
Tło akcji jest najzupełniej typowe dla klasycznych powieści młodzieżowych. Wydarzenia – przechwycone z panujących na koloniach zwyczajów i zabaw, przystosowane jednak do tradycyjnego, wręcz modelowego schematu zachowań bohaterów literatury czwartej z dawnych lat. Drużyna Danki, ukształtowana jeszcze podczas wyprawy, musi stawić czoła kompanom Zygi – udowodnić swoją wartość i przy okazji zwyciężyć nad trudnym przeciwnikiem. Młodzi ludzie starają się pokazać swoją odwagę, ale nie brawurę, sprawa jest honorowa, co oznacza między innymi całkowity zakaz wtajemniczania w nią wychowawczyni. Do barwnych pomysłów znudzonej młodzieży dochodzą jeszcze perypetie sercowe, pierwsze obozowe zauroczenia, przystojni żeglarze i nieporozumienia w związkach – okaże się więc szybko, że „Jajecznica na deszczówce” to doskonała powieść nie tylko na wakacje.
Jaka jest ta historia? Ciepła, pełna humoru i najrozmaitszych przygód. Obejmuje odkrywanie tajemnicy, do której wskazówki zawiera przypadkiem znaleziona książka (co jest nieco doroślejszą wersją poszukiwania skarbu), nocne eskapady i całodzienne wybryki, intrygi, ale też poważne problemy nastolatków. To interesujące studium charakterów i postaw wobec krzywdy innych, osierocenia, głupoty czy chorób bliskich. Każdy z bohaterów – a przecież jest ich wielu – prezentuje inne podejście do życia. Wszystkich łączy jedynie podejście do spraw honoru. Dodatkowym intrygującym punktem jest postać wychowawczyni – niby neutralnej i dającej się łatwo zwodzić, w rzeczywistości rozsądnej i sprawiedliwej, doświadczonej opiekunki. Złożona osobowość pani Leokadii stanowi także źródło dobrej zabawy czytelników.
Agata Mańczyk w swoich powieściach dla młodzieży stawia na błyskawicznie zmieniającą się akcję, barwne postacie i sporą dozę humoru. „Jajecznica na deszczówce” realizuje te założenia bezbłędnie, przez co można by ją spokojnie wpisać do kanonu literatury czwartej. To idealna lektura, mądra i wartościowa, a przy tym interesująca.
środa, 10 lutego 2010
Federico Moccia: Amore 14
Muza SA, Warszawa 2010.
Cóż wiemy o miłości?
Książek o miłości dla nastolatek są już całe biblioteki. W zasadzie informacje o kolejnych pozycjach tego typu mogłyby być kwitowane wzruszeniem ramion – co jakiś czas zdarza się jednak autor, który banalne codzienne wydarzenia przekuć potrafi na historię, która poruszy odbiorczynie. Uważam, że Federico Moccia ma wszelkie szanse na to, by stać się uwielbianym przez nastoletnie dziewczyny twórcą, a jego „Amore 14” powinna prześcignąć w rankingach książki modnych dotąd pisarzy. Nawet jeśli tak nie będzie, odbiorczynie, które sięgną po apetyczną, prawie pięćsetstronicową powieść, nie poczują się zawiedzione, a za to sięgną chętnie po poprzednie tomy włoskiego autora.
Carolina, główna bohaterka „Amore 14” ma prawie czternaście lat. Bezgranicznie uwielbia swojego starszego brata, którego traktuje jak chodzący ideał. Podobnych uczuć nie żywi natomiast do złośliwej siostry. Kocha matkę, za to nie umie porozumieć się z despotycznym ojcem. Lubi spędzać czas ze swoimi przyjaciółkami – bogatą Alis, pełną zwariowanych i odważnych pomysłów oraz spokojną Clod, której największą wadą jest bezustanne podjadanie. Moccia robi zatem wszystko, by jego bohaterka była typową nastolatką, by mogły się z nią identyfikować czytelniczki. Głównym jednak tematem powieści ma być miłość – pierwsza, nastoletnia i niedojrzała, ale przecież piękna i uskrzydlająca. Tu zaczyna się oryginalność w podejściu autora do zagadnienia, widzianego oczami młodej dziewczyny.
Książkę rozpoczyna wyznanie Caro: nastolatka chce uczynić dzień wyjątkowym, bo ma zamiar po raz pierwszy kochać się ze swoim chłopakiem (tak właśnie przedstawia się to w książce – nie jako uprawianie seksu czy dowód miłości, ale kochanie się, co też daje pewien obraz atmosfery powieści). Caro świadomie zdecydowała się na ten krok, przepełnia ją szczęście i radosne oczekiwanie. Znajduje jeszcze czas, by po kolei opowiedzieć całą historię, wracając do pierwszego spotkania z ukochanym. I tak Moccia lekko tonuje początkowe napięcie, prowadząc odbiorczynie przez dylematy i rozterki Caro, która wpadła na chłopaka z marzeń, lecz straciła możliwość ponownego spotkania się z nim, podczas gdy przyjaciele bohaterki coraz częściej zabiegają o jej względy – i kradną pocałunki. Równolegle rozwija się opowieść o domownikach – przy czym Federico Moccia temperamentu głowy rodziny nie wyjaśnia wcale – jak to się często zdarza – uwarunkowaniami kulturowymi, stara się za to przedstawić historię uniwersalną. Na pierwszym planie znajdują się sercowe rozterki Caro – drugi plan natomiast przeładowany jest zgoła inną treścią. Konflikty między rodzicami i dziećmi nie ograniczają się do banalnych w gruncie rzeczy sporów o późniejsze powroty do domu: Moccia pokazuje dorosłych, którzy w trosce o potomstwo próbują zaplanować mu przyszłość. Zatrzymuje się nad sensem snucia marzeń. Chce przy okazji przemycić receptę na długi i udany związek, portretując kochających się dziadków Caro. Na drugim biegunie życia bohaterki rozwijają się przyjaźnie, sympatie i antypatie młodzieży. Tu delikatnie (będzie to odczuwane przez starszych odbiorców, ale raczej nie przez grupę docelową) przemyca Moccia schematy głupich zachowań, które nakręca jeszcze możliwość skorzystania z dobrodziejstw techniki i elektroniki, ale też bez moralizowania przedstawia autor uroki bycia nastolatkiem, podejmowania decyzji pod wpływem chwili, szaleństw i przygód, ceną których jest konieczność kłamstwa – dla uspokojenia rodziców i opiekunów.
Moccia odmalowuje młodość – piękną i beztroską. Drugi plan historii przesyca różnorodnymi relacjami i uczuciami, tak, że nie sposób się tu nudzić. Żeby jeszcze bardziej urozmaicić powieść, przetyka narrację Caro wyznaniami bądź po prostu krótkimi wypowiedziami jej bliskich. Czasami nic z nich nie wynika, czasami trzeba czytać między wierszami, by zrozumieć motywacje postaci – zawsze jednak ma Moccia zamiar przybliżyć czytelniczkom jeszcze kolejnych bohaterów. Pomysłowa jest autoreklama – sprzedawca poleca dziewczynie poprzednie książki autora. Równie dobrze do lektury zachęcić może sam tom „Amore 14” – inny niż masowo produkowane proste historyjki dla fanek seriali obyczajowych, choć przecież także nastawiony na odniesienie sukcesu rynkowego.
Dlaczego inny? Nie tylko za sprawą umiejętnego rozłożenia tematów i emocji, ale również dzięki świetnie prowadzonej narracji. Moccia proponuje książkę smaczną, maluje sceny słowem, nie stara się mówić językiem współczesnej młodzieży, rzadko wplata elementy kolokwialne (na początku trochę za dużo jest katalizującego „weź”, potem sytuacja się normuje), stawia na klasyczny, a miejscami nawet piękny język, nie wypadając z roli nastolatki – jest przez to dość przekonujący, na pewno natomiast udowadnia, że rozumie dorastające dziewczyny.
„Amore 14” ma wszystko to, czego młode czytelniczki w powieściach „romansowych” czy obyczajówkach szukają. Nie zniechęca, nie poucza, nie męczy, za to przynosi sporo emocji, niespodziewanych rozstrzygnięć i sercowych rozterek. Z pewnością dużo w tym kalkulacji – przypuszczam, że Federico Moccia chce przekonać do siebie odbiorczynie, ale jeśli oferuje im taką powieść – wiele można mu wybaczyć.
Cóż wiemy o miłości?
Książek o miłości dla nastolatek są już całe biblioteki. W zasadzie informacje o kolejnych pozycjach tego typu mogłyby być kwitowane wzruszeniem ramion – co jakiś czas zdarza się jednak autor, który banalne codzienne wydarzenia przekuć potrafi na historię, która poruszy odbiorczynie. Uważam, że Federico Moccia ma wszelkie szanse na to, by stać się uwielbianym przez nastoletnie dziewczyny twórcą, a jego „Amore 14” powinna prześcignąć w rankingach książki modnych dotąd pisarzy. Nawet jeśli tak nie będzie, odbiorczynie, które sięgną po apetyczną, prawie pięćsetstronicową powieść, nie poczują się zawiedzione, a za to sięgną chętnie po poprzednie tomy włoskiego autora.
Carolina, główna bohaterka „Amore 14” ma prawie czternaście lat. Bezgranicznie uwielbia swojego starszego brata, którego traktuje jak chodzący ideał. Podobnych uczuć nie żywi natomiast do złośliwej siostry. Kocha matkę, za to nie umie porozumieć się z despotycznym ojcem. Lubi spędzać czas ze swoimi przyjaciółkami – bogatą Alis, pełną zwariowanych i odważnych pomysłów oraz spokojną Clod, której największą wadą jest bezustanne podjadanie. Moccia robi zatem wszystko, by jego bohaterka była typową nastolatką, by mogły się z nią identyfikować czytelniczki. Głównym jednak tematem powieści ma być miłość – pierwsza, nastoletnia i niedojrzała, ale przecież piękna i uskrzydlająca. Tu zaczyna się oryginalność w podejściu autora do zagadnienia, widzianego oczami młodej dziewczyny.
Książkę rozpoczyna wyznanie Caro: nastolatka chce uczynić dzień wyjątkowym, bo ma zamiar po raz pierwszy kochać się ze swoim chłopakiem (tak właśnie przedstawia się to w książce – nie jako uprawianie seksu czy dowód miłości, ale kochanie się, co też daje pewien obraz atmosfery powieści). Caro świadomie zdecydowała się na ten krok, przepełnia ją szczęście i radosne oczekiwanie. Znajduje jeszcze czas, by po kolei opowiedzieć całą historię, wracając do pierwszego spotkania z ukochanym. I tak Moccia lekko tonuje początkowe napięcie, prowadząc odbiorczynie przez dylematy i rozterki Caro, która wpadła na chłopaka z marzeń, lecz straciła możliwość ponownego spotkania się z nim, podczas gdy przyjaciele bohaterki coraz częściej zabiegają o jej względy – i kradną pocałunki. Równolegle rozwija się opowieść o domownikach – przy czym Federico Moccia temperamentu głowy rodziny nie wyjaśnia wcale – jak to się często zdarza – uwarunkowaniami kulturowymi, stara się za to przedstawić historię uniwersalną. Na pierwszym planie znajdują się sercowe rozterki Caro – drugi plan natomiast przeładowany jest zgoła inną treścią. Konflikty między rodzicami i dziećmi nie ograniczają się do banalnych w gruncie rzeczy sporów o późniejsze powroty do domu: Moccia pokazuje dorosłych, którzy w trosce o potomstwo próbują zaplanować mu przyszłość. Zatrzymuje się nad sensem snucia marzeń. Chce przy okazji przemycić receptę na długi i udany związek, portretując kochających się dziadków Caro. Na drugim biegunie życia bohaterki rozwijają się przyjaźnie, sympatie i antypatie młodzieży. Tu delikatnie (będzie to odczuwane przez starszych odbiorców, ale raczej nie przez grupę docelową) przemyca Moccia schematy głupich zachowań, które nakręca jeszcze możliwość skorzystania z dobrodziejstw techniki i elektroniki, ale też bez moralizowania przedstawia autor uroki bycia nastolatkiem, podejmowania decyzji pod wpływem chwili, szaleństw i przygód, ceną których jest konieczność kłamstwa – dla uspokojenia rodziców i opiekunów.
Moccia odmalowuje młodość – piękną i beztroską. Drugi plan historii przesyca różnorodnymi relacjami i uczuciami, tak, że nie sposób się tu nudzić. Żeby jeszcze bardziej urozmaicić powieść, przetyka narrację Caro wyznaniami bądź po prostu krótkimi wypowiedziami jej bliskich. Czasami nic z nich nie wynika, czasami trzeba czytać między wierszami, by zrozumieć motywacje postaci – zawsze jednak ma Moccia zamiar przybliżyć czytelniczkom jeszcze kolejnych bohaterów. Pomysłowa jest autoreklama – sprzedawca poleca dziewczynie poprzednie książki autora. Równie dobrze do lektury zachęcić może sam tom „Amore 14” – inny niż masowo produkowane proste historyjki dla fanek seriali obyczajowych, choć przecież także nastawiony na odniesienie sukcesu rynkowego.
Dlaczego inny? Nie tylko za sprawą umiejętnego rozłożenia tematów i emocji, ale również dzięki świetnie prowadzonej narracji. Moccia proponuje książkę smaczną, maluje sceny słowem, nie stara się mówić językiem współczesnej młodzieży, rzadko wplata elementy kolokwialne (na początku trochę za dużo jest katalizującego „weź”, potem sytuacja się normuje), stawia na klasyczny, a miejscami nawet piękny język, nie wypadając z roli nastolatki – jest przez to dość przekonujący, na pewno natomiast udowadnia, że rozumie dorastające dziewczyny.
„Amore 14” ma wszystko to, czego młode czytelniczki w powieściach „romansowych” czy obyczajówkach szukają. Nie zniechęca, nie poucza, nie męczy, za to przynosi sporo emocji, niespodziewanych rozstrzygnięć i sercowych rozterek. Z pewnością dużo w tym kalkulacji – przypuszczam, że Federico Moccia chce przekonać do siebie odbiorczynie, ale jeśli oferuje im taką powieść – wiele można mu wybaczyć.
wtorek, 9 lutego 2010
Maciej Replewicz: Stanisław Bareja. Król krzywego zwierciadła
Zysk i S-ka, Poznań 2009.
Król komedii
Komedie Stanisława Barei, chociaż powtarzane regularnie w telewizji, a ostatnio także rozpowszechniane na dodawanych do kolorowych pisemek płytach dvd, nie znudzą się szybko odbiorcom. W czasie mody na PRL zostały przywrócone do łask – także dlatego, że współczesne produkcje komediopodobne wydają się przy dziełach Barei płaskie i bezbarwne. „Bareizm” zmienia już swoje znaczenie – z określenia prostej komedyjki dla mas staje się synonimem przenikliwej obserwacji, umiejętności przekucia socrealistycznych doświadczeń zwykłego człowieka na język filmu. Sam reżyser, dawniej krytykowany na wszelkie możliwe sposoby dziś odbierany jest jako geniusz gatunku – coraz częściej staje się obiektem popularnonaukowych lub biogaficzno-twórczych analiz; odbiorcom „kultowych” komedii, przerzucającym się cytatami z produkcji Barei, proponuje się publikacje, odsłaniające kulisy pracy twórcy. Do takich książek należy „Król krzywego zwierciadła” Macieja Replewicza.
Replewicz proponuje drugą opowieść o Stanisławie Barei – pierwszą była historia Macieja Łuczaka „Miś czyli rzecz o Stanisławie Barei” (2001), która doczekała się uzupełnionego wznowienia „Miś czyli świat według Barei (2007). W odróżnieniu od swojego poprzednika, mniej skupia się na anegdotach z planu i treści samych filmów, a więcej na scenach spoza kadru. W praktyce oznacza to nowe spojrzenie na komedie, które stały się już dobrem narodowym, więcej natomiast uwagi poświęca też autor samemu Barei i komplikacjom, z jakimi musiał się reżyser mierzyć. Macieja Replewicza interesuje historia powstawania filmów i najeżona przeciwnościami droga twórcy do sukcesu. Sukcesu gorzkiego, bo niewielu chce dziś pamiętać, że komedie, które podbiły serca widzów, spotykały się prawie zawsze z ostrą krytyką znawców – przez fachowców-teoretyków Bareja odsądzany był od czci i wiary – nie mógł więc naprawdę poznać rozmiarów swojego osiągnięcia.
Stara się Maciej Replewicz nie oskarżać – ale widoczny jest w książce ton goryczy. Urywki przesyconych jadem recenzji i komentarzy mogą dzisiaj śmieszyć, ale będzie to śmiech przesiąknięty goryczą. Reżyser, który obecnie wyniesiony byłby na piedestał, na co dzień spotykał się z niechęcią i niezrozumieniem. Czas pokazał – a w publikacji pokazuje to teraz Replewicz – jak Bareja wyprzedzał swoimi pomysłami rodzimą myśl filmową, jak przy ograniczonym budżecie i minimalizacji wysiłków osiągał efekty, które przeciętnym reżyserom trudno było sobie wyobrazić. Z opowieści Replewicza – jakby wbrew woli monografa – wyrasta obraz outsidera, samotnika, niedocenianego geniusza, tworzącego na przekór wszystkim. Wyłania się z książki wizerunek skromnego bohatera, nonkonformisty i specjalisty – w zasadzie do tak skonstruowanego portretu nie trzeba już nic dodawać.
To wszystko jednak funkcjonuje na marginesie mniej lub bardziej rozbudowanego relacjonowania historii w poszczególnych filmach i serialach. Większą część książki stanowią rozdziały poświęcone konkretnym dziełom – tylko kilka razy przetyka je autor wstawkami czysto biograficznymi. Życie Barei przedstawia Replewicz przez pracę nad filmami – właściwą opowieść o królu krzywego zwierciadła należy sobie zrekonstruować. Podkreślić należy, że mimo popularnonaukowego charakteru tej publikacji Maciej Replewicz starannie prowadzi relację. Sięganie do źródeł – recenzji czy omówień – nie ma na celu wywołania skandaliku obyczajowego czy ubarwiania książki, to raczej dobry komentarz do socrealistycznej codzienności. Cytaty nie stanowią miałkich ilustracji, są za to katalizatorem narracji. Udało się Replewiczowi złożenie monografii wciągającej dla przeciętnego czytelnika, ale i przydatnej dla badaczy. Fragmenty filmowych dialogów pojawiają się w tomie jako punkty odniesień, nie szafuje nimi autor i nie przypochlebia się czytelnikom – miłośnikom komedii Barei.
Od początku uderza w tej publikacji postawa autora, który chce być rzetelnym przewodnikiem i ma zamiar opatrzyć przypisami wiele sekwencji filmowych tak, by dobrze przygotować młodsze pokolenia odbiorców do treści dzieł Barei. Dopowiada i tłumaczy, szkicuje i nakreśla szerszą perspektywę, odwołując się do scen, które mogą okazać się dziś mniej zrozumiałe. Wiąże fragmenty z komedii ze zwykłą egzystencją, wskazuje zapożyczenia i inspiracje – dopiero te uwagi, podstawowe i najważniejsze, rozwija, zajmując się recepcją filmów czy charakterystycznymi dla Barei operacjami. Maciej Replewicz dostrzega więcej niż przeciętny czytelnik i odbiorca – więcej też wie, zatem lektura jego książki jest tym bardziej cenna.
Pomysłowa okazuje się oprawa graficzna książki i samo wydanie. Historia ma być lekko zgrzebna, stąd delikatnie pożółkły papier (ale dobrej jakości) – stąd też strony rozdziałowe, przypominające karty scenopisu, który zresztą został ocenzurowany. Ze względu na te rozwiązania można nawet wybaczyć korekcie kropkę, która przy łamaniu tytułu powinna zniknąć – to też element stylizacji na siermiężność.
Cieszy niezmiennie fakt, że Replewicz modzie na „Misia” nie uległ i traktuje dokonania Barei z należytą uwagą, unikając odniesień do najsłynniejszej komedii. Koneserom produkcji tego reżysera spodobają się zapewne opisy niezrealizowanych scenariuszy i bogata bibliografia z dobrymi przypisami, lokalizującymi cytaty. „Stanisław Bareja. Król krzywego zwierciadła” to pozycja obowiązkowa dla wielbicieli starych dobrych komedii – wartościowa, a przy tym nie nuży.
Król komedii
Komedie Stanisława Barei, chociaż powtarzane regularnie w telewizji, a ostatnio także rozpowszechniane na dodawanych do kolorowych pisemek płytach dvd, nie znudzą się szybko odbiorcom. W czasie mody na PRL zostały przywrócone do łask – także dlatego, że współczesne produkcje komediopodobne wydają się przy dziełach Barei płaskie i bezbarwne. „Bareizm” zmienia już swoje znaczenie – z określenia prostej komedyjki dla mas staje się synonimem przenikliwej obserwacji, umiejętności przekucia socrealistycznych doświadczeń zwykłego człowieka na język filmu. Sam reżyser, dawniej krytykowany na wszelkie możliwe sposoby dziś odbierany jest jako geniusz gatunku – coraz częściej staje się obiektem popularnonaukowych lub biogaficzno-twórczych analiz; odbiorcom „kultowych” komedii, przerzucającym się cytatami z produkcji Barei, proponuje się publikacje, odsłaniające kulisy pracy twórcy. Do takich książek należy „Król krzywego zwierciadła” Macieja Replewicza.
Replewicz proponuje drugą opowieść o Stanisławie Barei – pierwszą była historia Macieja Łuczaka „Miś czyli rzecz o Stanisławie Barei” (2001), która doczekała się uzupełnionego wznowienia „Miś czyli świat według Barei (2007). W odróżnieniu od swojego poprzednika, mniej skupia się na anegdotach z planu i treści samych filmów, a więcej na scenach spoza kadru. W praktyce oznacza to nowe spojrzenie na komedie, które stały się już dobrem narodowym, więcej natomiast uwagi poświęca też autor samemu Barei i komplikacjom, z jakimi musiał się reżyser mierzyć. Macieja Replewicza interesuje historia powstawania filmów i najeżona przeciwnościami droga twórcy do sukcesu. Sukcesu gorzkiego, bo niewielu chce dziś pamiętać, że komedie, które podbiły serca widzów, spotykały się prawie zawsze z ostrą krytyką znawców – przez fachowców-teoretyków Bareja odsądzany był od czci i wiary – nie mógł więc naprawdę poznać rozmiarów swojego osiągnięcia.
Stara się Maciej Replewicz nie oskarżać – ale widoczny jest w książce ton goryczy. Urywki przesyconych jadem recenzji i komentarzy mogą dzisiaj śmieszyć, ale będzie to śmiech przesiąknięty goryczą. Reżyser, który obecnie wyniesiony byłby na piedestał, na co dzień spotykał się z niechęcią i niezrozumieniem. Czas pokazał – a w publikacji pokazuje to teraz Replewicz – jak Bareja wyprzedzał swoimi pomysłami rodzimą myśl filmową, jak przy ograniczonym budżecie i minimalizacji wysiłków osiągał efekty, które przeciętnym reżyserom trudno było sobie wyobrazić. Z opowieści Replewicza – jakby wbrew woli monografa – wyrasta obraz outsidera, samotnika, niedocenianego geniusza, tworzącego na przekór wszystkim. Wyłania się z książki wizerunek skromnego bohatera, nonkonformisty i specjalisty – w zasadzie do tak skonstruowanego portretu nie trzeba już nic dodawać.
To wszystko jednak funkcjonuje na marginesie mniej lub bardziej rozbudowanego relacjonowania historii w poszczególnych filmach i serialach. Większą część książki stanowią rozdziały poświęcone konkretnym dziełom – tylko kilka razy przetyka je autor wstawkami czysto biograficznymi. Życie Barei przedstawia Replewicz przez pracę nad filmami – właściwą opowieść o królu krzywego zwierciadła należy sobie zrekonstruować. Podkreślić należy, że mimo popularnonaukowego charakteru tej publikacji Maciej Replewicz starannie prowadzi relację. Sięganie do źródeł – recenzji czy omówień – nie ma na celu wywołania skandaliku obyczajowego czy ubarwiania książki, to raczej dobry komentarz do socrealistycznej codzienności. Cytaty nie stanowią miałkich ilustracji, są za to katalizatorem narracji. Udało się Replewiczowi złożenie monografii wciągającej dla przeciętnego czytelnika, ale i przydatnej dla badaczy. Fragmenty filmowych dialogów pojawiają się w tomie jako punkty odniesień, nie szafuje nimi autor i nie przypochlebia się czytelnikom – miłośnikom komedii Barei.
Od początku uderza w tej publikacji postawa autora, który chce być rzetelnym przewodnikiem i ma zamiar opatrzyć przypisami wiele sekwencji filmowych tak, by dobrze przygotować młodsze pokolenia odbiorców do treści dzieł Barei. Dopowiada i tłumaczy, szkicuje i nakreśla szerszą perspektywę, odwołując się do scen, które mogą okazać się dziś mniej zrozumiałe. Wiąże fragmenty z komedii ze zwykłą egzystencją, wskazuje zapożyczenia i inspiracje – dopiero te uwagi, podstawowe i najważniejsze, rozwija, zajmując się recepcją filmów czy charakterystycznymi dla Barei operacjami. Maciej Replewicz dostrzega więcej niż przeciętny czytelnik i odbiorca – więcej też wie, zatem lektura jego książki jest tym bardziej cenna.
Pomysłowa okazuje się oprawa graficzna książki i samo wydanie. Historia ma być lekko zgrzebna, stąd delikatnie pożółkły papier (ale dobrej jakości) – stąd też strony rozdziałowe, przypominające karty scenopisu, który zresztą został ocenzurowany. Ze względu na te rozwiązania można nawet wybaczyć korekcie kropkę, która przy łamaniu tytułu powinna zniknąć – to też element stylizacji na siermiężność.
Cieszy niezmiennie fakt, że Replewicz modzie na „Misia” nie uległ i traktuje dokonania Barei z należytą uwagą, unikając odniesień do najsłynniejszej komedii. Koneserom produkcji tego reżysera spodobają się zapewne opisy niezrealizowanych scenariuszy i bogata bibliografia z dobrymi przypisami, lokalizującymi cytaty. „Stanisław Bareja. Król krzywego zwierciadła” to pozycja obowiązkowa dla wielbicieli starych dobrych komedii – wartościowa, a przy tym nie nuży.