Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
poniedziałek, 30 listopada 2009
Krzysztof Beśka: Fabryka frajerów
Na rozkaz
Gloryfikacja przeszłości? Bildungsroman? Zbiór anegdot, zespolonych sprawną narracją w jedną całość? Powieść „Fabryka frajerów” Krzysztofa Beśki nie daje się łatwo zaklasyfikować, chociaż z pozoru nie należy do lektur trudnych. Oscyluje jednak między beletrystyką a literaturą rozrachunkową, przesiąknięta jest – poza lekko sentymentalnymi wynurzeniami – także ostrą oceną dawnych czasów. Na pytanie po co Krzysztof Beśka nie udziela jednoznacznej odpowiedzi. Tym lepiej, szereg niewyszukanych rozwiązań niespodziewanie otwiera przed czytelnikami nowe możliwości interpretacji. Znakomite czytadło zyskuje przez to głębię.
Do liceum wojskowego (które przygotowuje uczniów do kontynuowania nauki w wyższym szkolnictwie wojskowym) zapisują się chłopcy spragnieni przygody, samodzielności (mieszkać trzeba przecież w internacie) i swobód. Szkoła wojskowa zapewnia na pozór wszystko to, co urzeka nastolatków – jak się jednak okaże, pełna jest również absurdalnych rozkazów, bezsensownych przepisów i głupoty. U schyłku lat 80. XX wieku placówka ta przypomina siedlisko najbardziej idiotycznych pomysłów rodem z M.A.S.H.a, „Paragrafu 22” czy historii Szwejka w wersji młodzieżowej (chociaż Krzysztof Beśka nie tworzy w konwencji literatury czwartej, współczesne publikacje z tego zakresu przewyższają „Fabrykę frajerów” pod względem poziomu brutalności). Okazją do dokonania bilansu zysków i strat staje się przypadkowe spotkanie po latach. Zbiór skrupulatnie odnotowanych wspomnień (bohater Beśki sprawia wrażenie, jakby czytał własny pamiętnik a nie – snuł gawędę, tak idealnie jest tu wszystko skomponowane i dopracowane) przerywa pełne goryczy pytanie o sens dawnych wysiłków. Wyobrażenia o sukcesie sprowadzone zostały do ponurej rzeczywistości – udziału w misjach pokojowych, w najlepszym razie. Nie wszystkim uczniom liceum wojskowego się powiodło, nie wszyscy mogą mówić o szczęściu, A przecież byli kiedyś młodzi, radośni i pełni ideałów.
Krzysztof Beśka bardzo ładnie przeprowadza swoich bohaterów przez kolejne etapy dojrzewania. Pokazuje, jak z młodych chłopców wyrastają inteligentni ludzie, odmalowuje kształtowanie się systemu wartości i próbę wejścia w dorosłość. Nie zajmuje się wyłącznie głównym bohaterem-narratorem, Krzyśkiem Bekiem, także jego kolegów portretuje w rozmaitych sytuacjach. Mamy tu więc cały szereg dziecinnych wręcz psot, niewinnych zabaw dobrych w gruncie rzeczy chłopaków – aż po walkę o prawo do własnych poglądów (tu na pierwszy plan wysuwa się protest przeciwko zbyt daleko posuniętej sekularyzacji). Pojawia się historia pięknej miłości i świadomie podjęta decyzja o „pierwszym razie”. Do zamkniętego przecież świata bohaterów przenikają coraz częściej informacje społeczno-polityczne. Ich wpływ na dorastanie postaci również Beśka przedstawia interesująco. Kształtowanie się charakterów młodych ludzi w specyficznych warunkach stanowi jeden z ładniejszych punktów powieści.
Beśka nadaje swojemu narratorowi cechy humanisty – z czasem Krzysiek będzie bardziej skłonny do filozofowania, zacznie szukać literackich powiązań i intertekstualnych skojarzeń, a co najważniejsze – zrodzi się w nim pytanie o sens. Chłopak nie będzie bezkrytycznie traktować otoczenia, nauczy się wyciągać wnioski z doświadczeń. Nie zabije w sobie idealizmu, chociaż zlikwiduje naiwność. W „Fabryce frajerów” proces dojrzewania i kształtowania się charakteru – tak przecież w literaturze częsty – jest zrealizowany znakomicie, przez co książkę dobrze się czyta. Krzysztof Beśka płynnie prowadzi narrację, umiejętnie buduje dramaturgię tekstu i sprawia, że jego najnowszą powieść można odbierać, przykładając do niej różne schematy interpretacyjne – każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Brzechwa
1. Bałamucił się poezją…
A zresztą – piszę dla igraszki,
By przez chorobę nie wyjść z wprawy,
By nie nastąpił zastój czaszki,
Gdy umysł staje się niemrawy,
Więc z rymów, tak jak z „drobnej kaszki”
Czerpię pobudkę do zabawy.
- napisał na dwa miesiące przed śmiercią Jan Brzechwa córce Stefanii Grodzieńskiej. W tych słowach mieści się przecież nie tylko próba usprawiedliwienia się z rymów i dziecięcych wierszyków, ale także – filozofia twórcza autora. Brzechwa wielokrotnie, przy różnych okazjach podkreślał, że pisanie jest dla niego zabawą. Kreowanie równoległych światów, w których nie dziwi niewytłumaczalne przeobrażenie kaczki w zająca a rzeki w górę, musiało przynosić bajkopisarzowi przyjemność, podobną do radości, jaką podczas lektury odczuwali jego młodzi czytelnicy. Mało komu udawało się osiągać w lingwistycznych igraszkach równie olśniewające efekty. Być może tajemnica sukcesów leżała w odpowiednim podejściu do dzieci i w pewnym szacunku dla młodych odbiorców.
[całość tekstu dostępna będzie w późniejszym terminie]
niedziela, 29 listopada 2009
Olga Lipińska: Mój pamiętnik potoczny
Codzienność szeptem
W zasadzie to aż dziwne, że „Mój pamiętnik potoczny” Olgi Lipińskiej przeszedł niemalże bez echa – o opublikowanej przed czterema laty książce pamięta dziś niewielu. Być może za sprawą zwodniczego tytułu – dość potężny tom nie należy przecież do literatury stricte memuarowej, genologicznie rzecz ujmując, to po prostu zbiór felietonów. Ich lektura jednak nakazuje zweryfikowanie poglądów i przyznanie tekstom Lipińskiej prawa do „pamiętnikowości”. Felietony zakładają subiektywny punkt widzenia – u Olgi Lipińskiej tworzywem krótkich refleksji stają się prywatne doznania, przeżycia jednostkowe i wydarzenia, których nie można przekuć na kabaretowe scenki.
Autorka wprowadza swoich czytelników – niekoniecznie wielbicieli Kabareciku – we własny świat, trochę podlany Gałczyńskim. Zdradza szczegóły codziennego życia, cytuje przekomarzania z mężem Piotrem, oraz troski o suczkę Julkę. Spowiada się ze zwykłych problemów i słabości, zwierza się i próbuje usprawiedliwiać. Rozlicza się z nierzetelnymi dziennikarzami, wystawia rachunek władzom, które już w XXI wieku zdjęły jej program z anteny. Nie ma zamiaru natomiast wykorzystywać modnego i poczytnego przecież stylu plotkarskiego, nie zdradza cudzych sekretów. Chętnie zresztą porusza się w obszarze relacji, woli opowieść niż analizę, w puentach felietonów bardzo często umieszcza dialogi, z pozoru zwyczajne, a przecież ostatnią kwestią świetnie podsumowujące także ukryty sens tekstów. W zapiskach Olga Lipińska odnosi się niemal bez przerwy do relacji z najbliższymi – portretuje wciąż niezadowoloną i narzekającą matkę, wyrozumiałego mimo że czasem nieobecnego duchem męża oraz całe grono bliższych i dalszych przyjaciół. Prywatne wymiany opinii służą właściwie w „Moim pamiętniku potocznym” do komentowania spraw społecznych – celnego, chociaż przeważnie gorzkiego.
Olga Lipińska także w tych drobnych, diariuszowo-publicystycznych utworach daje się poznać jako przenikliwa obserwatorka. Tym razem jednak nie decyduje się na ostrze satyry (co najwyżej – ironii, ale i z tej otoczki często rezygnuje), stawia raczej na retorykę przemieszaną z konfesyjnością, oddala niemal całkowicie śmiech. Więcej tu rozczarowania i zmęczenia niż anegdoty, więcej przygnębienia niż radości, a przecież książkę i tak czyta się błyskawicznie. Trudno żeby było inaczej, teksty nie liczą więcej niż po trzy strony, wykorzystują silne zaangażowanie emocjonalne, w dodatku nasycone są zwierzeniami o dość wysokim stopniu prywatności, a to zawsze stanowi wabik na część czytelników – tę część, która spragniona jest wynurzeń celebrytów.
Sporo tu będzie tematów niewygodnych, których poruszania Lipińska się nie boi – na przykład spełnienia, do którego nie jest potrzebne kobiecie macierzyństwo – ale i przyjemnych wspomnień, choćby przyjaźni z Agnieszką Osiecką. Zagadnieniom o większym stopniu ogólności nadaje autorka także rysów indywidualnych, przez doświadczanie kolejnych wydarzeń – czy chodzi o agresję i wulgarność szerzącą się wśród młodych ludzi, czy o modę na gimnastykowanie się.
Felietony zgromadzone w „Moim pamiętniku potocznym” powstawały na przestrzeni dwunastu lat, od lutego 1993 do stycznia 2005. Daje się w nich zauważyć, obok naturalnej w obliczu społeczno-politycznych przemian zmiany tematyki także zmianę stylu i języka – jedyną ostoją wobec zmieniającej się rzeczywistości okazuje się rodzina. Książkę ilustrują zdjęcia z archiwum autorki – część przypominająca zwykłe fotografie każdego z odbiorców tej publikacji, część to zdjęcia z planu, niekiedy dość humorystyczne (jak te z serii „reżyser umie pokazać wszystko” – na których autorka demonstruje aktorom, jak mają odgadywać poszczególne sceny.
A najbardziej w tym wszystkim podoba mi się krytyka nienawiści. Krytyka ponad podziałami, wolna od polityki, wyrastająca z niechęci do głupoty. Krytyka mająca swoje źródło w satyrze, tym razem nastawiona wyłącznie na likwidację nieuzasadnionych uprzedzeń i złośliwej agresji. I chociaż także tym razem głos Lipińskiej zginął w ogólnym wrzasku – miło było przekonać się, że nie wszyscy tę retorykę krzyku akceptują.
czwartek, 26 listopada 2009
Jerzy Stuhr: Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce
Nie każdy może pisać
Właściwie „Sercową chorobę” przeczytałam tylko ze względu na moje zamiłowanie do literatury autobiograficznej i wspomnieniowej. Właściwe przebrnąć przez nią kazała mi nadzieja na to, że po wstępnych ustaleniach będzie lepiej i ciekawiej. Właściwie mogłam odłożyć tę publikację po kilkudziesięciu stronach, a z jakichś niezrozumiałych powodów doczytałam do końca, wciąż z tymi samymi zastrzeżeniami, które wykluły się na początku.
„Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce” Jerzego Stuhra to swoista spowiedź, jaką autor-aktor zrealizował po przebytym zawale. Od początku widać tu próbę ocalenia przeszłości, zamknięcia pewnego etapu życia – i wytłumaczenia tego, co już wkrótce może okazać się niezrozumiałe. Takie przynajmniej cele z lektury wyprowadziłam. Problemy są dwa: pierwszy to styl narracji. Drugi – walka z wrogami w postaci krytyków i „dorobkiewiczów”, specyficznych odbiorców, o których za moment.
Podczas czytania „Sercowej choroby” dokładnie widać te momenty, które wbrew zaleceniom lekarzy (i zdrowemu rozsądkowi, czy choćby instynktowi samozachowawczemu) podnoszą autorowi ciśnienie. Spisywanie wspomnień wiąże się tu z rozliczeniami, te z kolei budzą źle skrywany gniew. Gniew przekłada się na tekst pisany i automatycznie zmienia styl narracji. Pojawiają się szatkowane frazy, kolokwializmy nielicujące z tematami wywodu, przeskoki myślowe, dygresje, a nade wszystko – emocje, które praktycznie przyćmiewają erystyczne chwyty. Nagromadzenie frustracji, wylewanie żalu na karty książki – to pewna forma autoterapii, która jednak nie wszystkim przypadnie do gustu. Zwłaszcza że gawędziarski styl Stuhra to również nonszalancja w stosowaniu form gramatycznych, mieszanie czasów, mieszanie odbiorców (tu trzy rodzaje zwrotów do czytelnika – 1) do pojedynczego czytelnika per „ty”, 2) do zbiorowości – „Szanowni Państwo”, 3) do zbiorowości z pewną dozą spoufalania się, co dziś już stało się uzusem – przez połączenie zwrotu „Szanowni Państwo” z drugą, a nie trzecią osobą liczby mnogiej. Czwarty zwrot, do Inżyniera, zaraz). Na początku raczej trudno wyplątać się z chaosu, jaki autor serwuje – to tryb dobry na gawędę, monolog na spotkaniu z fanami, ale raczej nie na książkę. I tu pojawia się jeszcze jeden problem – problem wprojektowanego w tekst czytelnika.
W zasadzie znienawidzone są dwa gatunki potencjalnych odbiorców – i te dwa gatunki zostały tu wdeptane w ziemię, zmieszane z błotem i odsądzone od czci i wiary. Pierwszy gatunek – krytycy. Naprawdę niewiele w literaturze tego rodzaju znalazłam przykładów tak ogromnej agresji kierowanej w to środowisko. Dostaje się prawie wszystkim: za nieoczytanie, marnej jakości teksty (tu akurat się nie dziwię), nieznajomość fachu, zasad zawodu, stosunków w teatrach… listę można by wydłużać. To krytycy są odpowiedzialni za to, że publiczność się nie zna, nie lubi, nie przychodzi. Całe zło tego świata w krytykach się kumuluje. Być może ze sceny wygląda to inaczej – ale niewątpliwie przeceniał Stuhr opiniotwórczą rolę tego grona. Drugą wstawkę rozbijającą tok lektury zapewniają ironiczne zwroty do Inżyniera – niewykształconego, bogatego cwaniaczka. Nie wątpię, że spotkał się aktor z takimi na swojej drodze – jednak wrzucanie kompletnie nieuzasadnionych uszczypliwości pod adresem tego, który kupił książkę dla szpanu są tu zwyczajnie zbędne, nie mówiąc już o tym, że prawdziwy „Inżynier” i tak tych słów nie przeczyta. Stuhr pisze jakby nie pamiętał o właściwych odbiorcach, niechcący tych właśnie wiernych i oddanych krzywdzi.
„Przepraszam, Czytelniku, za jeszcze jeden chaotyczny zwrot tej opowieści, wybacz, ale spraw, przeżyć do opisania tak wiele, a umiejętności kompozycyjno-literackie niewielkie” – kaja się autor na stronie 311 i mogłaby to być skrótowa recenzja całej książki. Wykonanie momentami przysłania wspomnienia i przeżycia z pracy w teatrze i grania w filmach, przydałby się tu ghost-writer, który wygładziłby opowieść, uporządkował i nadał właściwy ton. Takiego opracowania, redakcji wspomnień zabrakło, przez co „Sercowa choroba” staje się lekturą dla cierpliwych. Mimo że treść, którą oddala forma, jest przecież bardzo ciekawa.
Porażka wieczorów kabaretowych
Ostatnia (miejmy nadzieję) noc kabaretowa Anno Domini 2009 za nami – jeśli współczesne grupy estradowe mają teraz jakichś wielbicieli, to najprawdopodobniej działa tu jeszcze siła sentymentu i pamięć osiągnięć sprzed lat. Uznani artyści spoczęli na laurach, uważając zapewne, że nie ma znaczenia, co i na jakim poziomie zaprezentują, bo i tak splendor i pochwały należą im się za sam fakt istnienia.
Co niepokojące – zawodzą starzy mistrzowie, którzy osiągnęli już sporo i teraz odcinają kupony od dawnej sławy, ale też młode zespoły, które przedarły się właśnie na kabaretowy Parnas i zamiast pokazać się z jak najlepszej strony sięgają po najprostsze sposoby rozbawiania masowego odbiorcy – wulgarność, agresję i krzykliwość.
[całość tekstu dostępna będzie w późniejszym terminie]
środa, 25 listopada 2009
Patricia Higsmith: Siedemnaście miłych pań
Która najmilsza?
Pierwsza miła pani straciła rękę na skutek zbyt dosłownego potraktowania oświadczyn pewnego młodzieńca. Druga miła pani żyła w czasach jaskiniowców i służyła wszystkim członkom plemienia do rozładowywania napięć seksualnych. Trzecia miła pani wykazywała się niezwykłą kreatywnością żeby pozbyć się niechcianego wielbiciela. Wyliczać można do siedemnastu, bo tyle właśnie opowiadań mieści się w najnowszym zbiorze Patricii Highsmith. „Siedemnaście miłych pań” to skrótowy (lapidarność wymusza niewielka objętość tomu, a i kształt samych utworów) przegląd sylwetek i postaci kobiecych – czasem najzupełniej zwyczajnych, innym razem skarykaturalizowanych, doprowadzonych niemal do absurdu. Czasem typowych przedstawicielek płci pięknej, to znów niebezpiecznych i niepoczytalnych intrygantek i uwodzicielek, kur domowych i kokot.
Opowiadania Patricii Highsmith są zbliżone do siebie formą (bardzo krótkie teksty z wyraźną osią konstrukcyjną, rozpoczynane przeważnie w punkcie przełomowym dla egzystencji bohaterek, pozbawione dygresji, wątków mniej istotnych, skondensowane i szybkie, przeważnie z naddatkiem opisu), maksymalnie natomiast różnią się treścią – chociaż wszystkie są pomyślane i zestawione tak, by jak najpełniej ukazać zmienność charakterów pań. Autorka chętnie bawi się konwencjami, wyostrza pewne cechy i na ich bazie nabudowuje całą kryminalną przeważnie fabułę. Intrygi zwykle kończą się śmiercią głównych bohaterek lub osób z ich grona – niezbyt optymistyczne klauzule opowiadań nadają całości specyficznej dynamiki. Patricia Highsmith lubuje się w „Siedemnastu miłych paniach” w nagłych i niespodziewanych zwrotach akcji, sytuację, która całkowicie zmieni egzystencję postaci potrafi zamknąć w jednym, zamaszystym zdaniu. Jest zdecydowana i prześmiewcza, w żadnym wypadku nie: sentymentalna. Pozwala odbiorcom na odczucie pewnego rodzaju sympatii do szkicowanych kobiet – ale błyskawicznie przecina więzi ostrą puentą, krwawym finałem czy tragicznym przypadkiem. Historie w tym tomie toczą się bardzo szybko, ale ich tempo i zminimalizowanie tekstu do kilku stron nie oznacza zmniejszonego zainteresowania czy uwagi poświęcanej kolejnym paniom.
Zbiorem opowiadań Highsmith nie da się znudzić czy zmęczyć – raz ze względu na ilość poruszanych w nim zagadnień, dwa – za sprawą sprawnego grania na emocjach czytelników. Mimo koniecznych skrótów i uproszczeń fabularnych udaje się autorce wpłynąć na wyobraźnię i uczucia odbiorców. Śmiech pociąga tu za sobą rozpacz, melancholia miesza się z fascynacją, a zirytowanie zapowiada spokój. Rzadko spotkać można tak wiele uaktywnionych wykluczających się schematów, które istniałyby w pewnej zaskakującej harmonii. Tom „Siedemnaście miłych pań” przynosi lekturę burzliwą, bazującą na stereotypach, ale i obalającą je. Co ciekawe, portrety pań wyrastają w książce z cech przeważnie zwyczajnych, uznanych za przeciętne i naturalne – ale rozdmuchanych do niezwykłych rozmiarów.
Niebezpieczne intrygantki, ofiary, kusicielki, morderczynie – wachlarz prezentowanych przez Highsmith osobowości jest naprawdę szeroki. Poszczególne fabuły niejednemu twórcy mogłyby posłużyć do napisania całych powieści z analizami psychologicznymi. Ale Patricia Highsmith wybiera tym razem pozostawienie wniosków czytelnikom, prezentuje sytuacje pozbawione komentarza i pozwala na prawdziwą zabawę z tekstem. W tej publikacji fabuły są równie ważne jak portrety, te – jak pomysły na kolejne utwory. Wszystko razem składa się na intrygującą całość.
wtorek, 24 listopada 2009
Miron Białoszewski: Chamowo
Poezja mrówkowca
Dwa co najmniej są elementy, które do „Chamowa” Mirona Białoszewskiego przyciągają, które uwodzą i zamieniają zwykłe codzienne zapiski w lekturę pasjonującą. Jeden z tych elementów to przeniesiona z wierszy idea obrotów rzeczy – Białoszewski najzwyklejsze wydarzenia i przedmioty oświetla z wielu stron, co wpływa na jakość jego obserwacji i wydobywanie z mroku szczegółów, które normalnemu poznaniu umykają. Tendencję do uważnego spoglądania w „Chamowie” przekazują proste dialogi, drobne i nieistotne odkrycia, a nawet sposób prowadzenia narracji. Drugim elementem – zachętą do przeczytania książki – są metatekstowe i autotematyczne wstawki, komentarze dotyczące literatury, języka i materii utworów. Miron Białoszewski odsłania tajniki warsztatu powoli i ostrożnie, poglądy na literaturę trzeba po kawałku odbudowywać, łącząc w jedną całość porozrzucane po diariuszowej opowieści fragmenty zdań i akapitów. Uderza w publikacji prostota i oczywistość nagle wyrażonych prawd, myśl, która stanowi zagadkę dopóki nie zostanie wypowiedziana. Kojarzy Białoszewski podczas spaceru po lesie: „Ileś lat temu chciałem pisać wiersz o lesie. Wydało mi się to wtedy trudne. Nie napisałem. Te układy kroplowe, poziome, korytarzowe. Teraz wydało mi się to łatwe. Więc też nie napisałem”.
„Chamowo” udaje zwyczajne codzienne notatki, tymczasem szkielet książki Mirona Białoszewskiego tworzy właśnie specyficzna poetycka wyobraźnia, a może też – metoda oglądania świata. Nie przypadek rządzi uwagami z dziennika, tylko przekonanie o słuszności poetyckiego credo. Swoiste porządkowanie najbliższej przestrzeni, a w konsekwencji i przyzwyczajanie się do niej, oznacza w „Chamowie” odmienność stylu i narrację swojsko-egzotyczną, pozornie zbliżającą autora i czytelników (za sprawą całej serii pobocznych doświadczeń, szkicu życia w blokowisku w czasach PRL), w rzeczywistości zdradzającą przenikliwość umysłu poety. W „Chamowie” sporo jest chwytów z „Pamiętnika z powstania warszawskiego”, choć za zmianą tematyki podąża uspokojenie „rwanego” dawniej rytmu opowieści, zdarzają się i tu partie tekstu bezlitośnie poszatkowanego, imitującego zmienność, ruch czy chaos poznawczy. Białoszewski dyktuje rodzaj i sposób lektury, rządzi i steruje odbiorem, a przecież nie odwołuje się do wymyślnych metafor czy stylistycznych ozdobników – wręcz przeciwnie: ucieka od kwiecistości w kierunku prostoty. W „Chamowie” nie ma odstępstwa od pisarskiej filozofii realizowanej w innych utworach.
Szczególnie przypadło mi tu do gustu odkrywanie zamaskowanych puent. Lapidarność przytaczanych rozmów i przecinanie relacji w (niby) zwykłym miejscu otwiera czytelnikom drogę do lekturowej zabawy. Okazuje się bowiem, że większość przypominanych przez twórcę dialogów kryje drugie dno – interpretacja odpowiednich partii książki prowadzi natomiast do odszyfrowania celu konkretnego zabiegu. Pytanie, czemu służą banalne na pierwszy rzut oka rozmowy i notatki to klucz do przyjemności lekturowej. Dopiero odczytywanie głębszych warstw dzieła pozwoli się rozsmakować w „Chamowie”.
Tworzą tę książkę także – i w dużym stopniu – ludzie. Białoszewski odsłania odrobinę prywatności, pisze o codziennych spotkaniach, wizytach i kontaktach – bez sentymentu i, jak się wydaje, bez większych emocji. Dopiero dystans umożliwia autorowi stawianie diagnoz czy docieranie do sedna międzyludzkich relacji: „Na ulicy nieraz wpadnięcie na siebie zdań, słów, trzask i rozlecenie. Albo przelecenie przez siebie – dwa powietrza. W kiosku ja kogoś. Ktoś mnie o coś. Brak sposobu. Ludzie z innych planet”. Mało kto tak jak Białoszewski potrafi wydobywać na światło dzienne specyfikę rzeczy istotnych przez przedstawienie ich w stylu, który sugerowałby błahostkę. Urok „Chamowa” wiąże się między innymi z próbą uchwycenia sensu – i zakodowania go na powrót w formie, która może zwodzić, mimo zewnętrznej prostoty. „Chamowo” ma wiele faktur – chropowatość życia w mrówkowcu (opisana potocznym językiem), trudy przystosowania się do nowego środowiska – wszystko z czasem zostaje wygładzone i obłaskawione.
Czytam Mirona Białoszewskiego zawsze z tym samym uczuciem olśnienia, z zachwytem nad celnymi ujęciami nieuchwytnego. W „Chamowie” pojawia się więcej gotowych do zanalizowania czy choćby omówienia płaszczyzn, dziś jednak wymienione tu wydają mi się najważniejsze.
poniedziałek, 23 listopada 2009
Leonard Niedźwiecki: Listy wybrane z lat 1832–1839
Polaków portret własny
„>>Dziady<< nowe Mickiewicza poszły z rąk do rąk i rozbiegły się już nie w drukowanych kopiach, ale w nieskończonych kopiach późno w noc odpisanych […]. I oto człowiek, który jest dzisiaj bożyszczem młodzieży, który nie w jednym sercu zapalił i rozwiał boski ogień miłości do ojczyzny i poświęceń niesłychanych dla niej, który odrodził Polskę literacką, który został kapłanem narodowym strzegącym najdroższych świętości narodowych, człowiek tak wielki i potrzebny dla Polski tuła się dziś po świecie opuszczony. Jest to gorzki wyrzut dla Polski, że zaniedbuje kapłana swego […]”. Tak pisał w jednym ze swoich emigracyjnych listów Leonard Niedźwiecki, którego wybraną korespondencję opublikował niedawno Czytelnik. Przytaczam ten długi przecież cytat, bo on najlepiej chyba obrazuje retoryczny styl autora. Niedźwiecki, obserwując życie emigrantów w Londynie, z przejęciem przypominał o poczuciu misji, o wzniosłych zadaniach, jakie Polacy na obczyźnie muszą przed sobą stawiać. Odwoływał się bez przerwy niemal do narodowej wspólnoty, podkreślał, jak ważną rolę mogą Pielgrzymi i Tułacze odegrać w odbudowywaniu ojczyzny. Wznosił się na wyżyny perswazji i dawał się ponosić emocjom, chcąc rozpalić serca swoich odbiorców – przyjaciół, adresatów listów. W narracji, kiedy Niedźwiecki poruszał strunę patriotyzmu, usłyszeć żarliwość graniczącą z przesadą (przesada jednak dźwięczy dopiero w uwspółcześnionym odbiorze, wcześniej był to zabieg wolny od prześmiewczych intencji!), daje się usłyszeć głębokie przekonanie o drzemiącej w rodakach mocy. Niedźwiecki budował sobie w wyobraźni wizję Polski silnej i zjednoczonej – dawał temu wyraz w kolejnych listach.
Bez względu na idee wyznawane przez Niedźwieckiego, obraz emigracji w „Listach wybranych” nie wygląda wcale tak kolorowo. Kiedy autor rezygnował z misyjności i przechodził do informacji bardziej poufnych, a przynajmniej prywatnych, wychodził na jaw cały szereg problemów i chorób trawiących emigracyjne społeczeństwo. To nie tylko sygnalizowany już problem Mickiewicza, ale wewnętrzne spory, obłuda, pieniactwo, chciwość, skłonność do kłótni, chamstwo, kompleksy przekuwane na przynoszące wstyd zachowanie, kombinatorstwo, korupcja… lista zarzutów, jakie pod adresem Polonii kierował Leonard Niedźwiecki zdaje się nie mieć końca. Przykłady niechlubnych postaw wypływają samoistnie – Niedźwiecki zwyczajnie relacjonował wydarzenia, których był świadkiem – wnioski dotyczące towarzystwa z Londynu wyciągać mogą dzisiaj sami czytelnicy. Kontrast między rzeczywistością a nadziejami jest jednym z efektów uważnej lektury.
W grę wchodzi także poetyka plotki. Chociaż tom zbiera korespondencję z lat 1832 – 1839, Niedźwiecki jest w przekazywaniu prywatnych wiadomości całkiem współczesny. Daje się ponosić emocjom, skupia się na małych sensacjach, bez wahania wymienia bohaterów niechlubnych wydarzeń – przybliża odbiorcom ciemną stronę środowiska. Z czasem też decyduje się na wplatanie do listów anegdot i humorystycznych opowiastek.
Chciał Leonard Niedźwiecki pisać ku pokrzepieniu serc i w kontrolowanych partiach korespondencji faktycznie takie wartości przemycał. Nie stronił od tematów mniej wygodnych (zapewne przekonany był, że jego listy nie ujrzą światła dziennego i nie trafią do szerszego grona odbiorców). Co w listach wybranych powraca w stylu i bezpośrednio w treści to satysfakcja z pisania. Autor kilkakrotnie przyznawał, że lubi przelewać swoje myśli i spostrzeżenia na papier, czynił to z chęcią – co widać w lekturze. Prawie dwa wieki później „Listy wybrane” Niedźwieckiego stanowią pasjonującą pozycję, której nie powinni pominąć wielbiciele sztuki epistolarnej, literatury faktu ani – obyczajowości czasów romantyzmu.
W publikacji Czytelnika znajdują się materiały przydatne dla badaczy literatury, ale i przypisy, z których skorzystać mogą zwyczajni odbiorcy. Chociaż autor odnosił się do czasów sobie współczesnych i odnotowywał na bieżąco co bardziej istotne aktualności, dziś tom jego korespondencji ma także wymiar ponadczasowy, przede wszystkim, kiedy mówi się tu o cechach charakteru i reakcjach Polaków na określone wydarzenia. Da się więc „Listy wybrane” czytać na wielu płaszczyznach.
niedziela, 22 listopada 2009
Joanna Chmielewska: Porwanie
Porwanie Chmielewskiej
W twórczości Joanny Chmielewskiej spotykamy się z dwiema podstawowymi strategiami narracyjnymi. W pierwszej trzecioosobowy, wszystkowiedzący narrator spoza galerii postaci prezentuje kolejne wydarzenia, druga strategia narracyjna polega na pierwszoosobowych opowieściach jednej z bohaterek, przeważnie – Joanny, alter ego pisarki. W ostatnich książkach autorki humorystycznych kryminałów przeważa obecność relacjonującej przebieg akcji starszej już pani. Pierwszoosobowa narratorka starzeje się uczciwie razem z pisarką, a co za tym idzie – chociaż wciąż stara się być w centrum wydarzeń, to jednak ma coraz mniejsze możliwości nadążania za przestępcami. W efekcie najnowsze powieści Joanny Chmielewskiej to przede wszystkim śledztwa gadane i mocno rozbudowana dedukcja. Przypuszczalnie stąd biorą się zarzuty o braku dynamiki: nawet przy najszczerszych chęciach Joanna nie dorówna już młodzieży, pozostaje jej rozmowa z przyjaciółmi i wysnuwanie wniosków przy dobrym alkoholu (notabene, jedno z przyzwyczajeń pisarskich zaczyna tu być denerwujące – jeśli pojawia się kieliszek wódki, to zawsze, za każdym absolutnie razem „uczciwej czystej”. O ile czystą da się jeszcze wytłumaczyć, o tyle już uczciwość wódki wydaje się być podkreślana zupełnie niepotrzebnie). Jeśli trzeba kogoś pośledzić, pozdobywać materiały, czy zwyczajnie powęszyć, oddaje Chmielewska te zajęcia młodym, energicznym bohaterkom. Siłą rzeczy takie rozwiązanie powoduje rozdźwięk w fabule.
„Porwanie” wykorzystuje właśnie ten sposób omówienia akcji. Czego nie wykryje Joanna, tego dowiaduje się stopniowo Natalka – przedsiębiorcza dziewczyna, przypominająca Joannę z młodych lat. Joanna za to przyjmuje we własnym domu grono znajomych i przyjaciół i wraz z byłą prokurator, Anią, a także przedstawicielami władz śledczych próbuje odkryć tajemnicę seryjnych porwań dla okupu. Początek „Porwania” to powrót do znanej i lubianej Chmielewskiej – dom sławnej pisarki staje się areną działań brygady antyterrorystycznej. Z właściwym sobie humorem Joanna Chmielewska przedstawia zdarzenie, które zapoczątkowało nową intrygę kryminalną. Od policji dowiaduje się, że została porwana, a bandyci żądają za nią okupu, grożąc uszkodzeniami ciała. Absurd sięga zenitu przy telefonicznych konwersacjach z porywaczami (tu przychodzi na myśl „Krowa niebiańska”). Tyle że powieść traci tempo, kiedy retrospektywne relacje zaczynają dominować nad sprawami bieżącymi – potem już akcja rozpływa się w rozważaniach i dyskusjach, które mają popchnąć śledztwo do przodu i choć czasem Chmielewska do ukochanego przez czytelników stylu powraca, to jednak widać, że koncentruje się przede wszystkim na rozplątywaniu skomplikowanych intryg i odsłanianiu meandrów dedukcji.
Wydaje mi się że „Porwanie” to kryminał potraktowany bardzo poważnie. Kiedyś Chmielewska bawiła się konwencjami, zauważało się w jej powieściach niewymuszoną radość pisania. Tu momentami brakuje tej lekkości, uwaga autorki przesunęła się ze stylu narracji na fabułę – a kiedy koncentruje się na budowaniu akcji, nie ma już ochoty na dopieszczanie warstwy opisu. Dochodzi do głosu być może sentyment dla gatunku, być może – rutyna.
Daleka jestem jednak od tego, żeby „Porwanie” krytykować. Podobała mi się ta książka, kilka razy mnie rozśmieszyła, miejscami przypomniała dobre powieści Chmielewskiej, zapewniła przyjemny powrót do przeszłości. Świetny początek rozbudza po prostu apetyt, daje nadzieję na smaczną historię, mocno humorystyczną, odważną i szybką. Tymczasem czytało się przyjemnie, ale niektórym może to nie wystarczyć.
Joanna Chmielewska utkała „Porwanie” z mikrofabuł, poszczególne przypadki ofiar porywaczy sklejają się ze sobą i tworzą mozaikę. Spoiwem jest natomiast komentarz grona, które w poprzednich książkach (zarówno powieściach jak i autobiografii) zostało już odbiorcom bardzo dokładnie przedstawione. Pisarka udowodniła „Porwaniem”, że potrafi wrócić do dawnej formy – wielbicielom optymistycznych powieści kryminalnych najnowsza książka Chmielewskiej powinna wystarczyć, mimo że do bestsellerów sprzed dekad jej daleko.
Uśmiech Broniewskiego
Cień uśmiechu w poezji Władysława Broniewskiego
„Ty jesteś taka Konopnicka tylko z większym talentem” – mawiał Jan Lechoń do Władysława Broniewskiego, twórcy, który z uśmiechem – z poczuciem humoru – nie jest w zasadzie kojarzony. W świadomości literackiej odbiorców istnieje jako poeta rewolucyjny, zdeklarowany komunista (autor poematu Słowo o Stalinie), twórca wierszy żołnierskich i następca Kochanowskiego (przez cykl współczesnych trenów pisanych po śmierci córki). W opracowaniach próżno by szukać analiz tekstów dowcipnych, poetyckich zabaw-żartów czy po prostu śladów uśmiechu. Mało tego – nawet w dwóch tomach zbierających wspomnienia o Władysławie Broniewskim dość rzadko pojawiają się komentarze dotyczące poczucia humoru poety. Tak niepopularne stwierdzenia przedstawiające Broniewskiego-kompana i kawalarza przegrywają zwykle z wizerunkiem twórcy-alkoholika czy – melancholika. Obrazy Broniewskiego-dowcipnisia stoją przecież w sprzeczności z pomnikiem, legendą, portretem utrwalonym przez podręczniki i akademie. Zgrabnie ujął ową tendencję do kreowania mitów Antoni Słonimski, kiedy w rubasznym stylu notował:
[całość tekstu dostępna będzie w późniejszym terminie]
sobota, 21 listopada 2009
Marcin Pałasz: Heca nie z tej Ziemi
UFO w porzeczkach
Swoją przygodę lekturową z książkami Marcina Pałasza zaczynałam od środka – od „Ptasia i Miałgosi”. Zaskoczona ilością i jakością żartów zgrabnie wplecionych w fabułę, powracam do wcześniejszych powieści, również zasługujących na recenzencką uwagę.
„Heca nie z tej Ziemi” opowiada o przygodach dwójki przyjaciół, Gucia i Lutki – historię kontynuuje potem Marcin Pałasz w „Ko(s)micznej awanturze” i „Licencji na zakochanie” (choć w tej ostatniej rezygnuje z motywów fantastycznych, rozbudowanych za to w „Ko(s)micznej…”). Powieść ta powinna przypaść do gustu młodszym i starszym – młodszym ze względu na dynamiczną fabułę z bajkowym wątkiem, zabawne sytuacje i przyjaźń łączącą przybysza z kosmosu z dziećmi z Ziemi. Starszych Pałasz urzec może dzięki humorowi wysokiej jakości i konsekwentnie budowanej fabule. Świat przedstawiony jest w „Hecy nie z tej Ziemi” niemal wolny od przyziemnych trosk (za to pełen zmartwień absurdalnych i przerysowanych), spójny i wciągający. U Pałasza nie ma przegadania, mimo że przecież sporo dowcipów mieści się w warstwie narracyjnej (służą one wspomaganiu komizmu sytuacyjnego i na pewno przypadną do gustu starszym czytelnikom – wymuszą też uważną lekturę: nie warto czytać „Hecy…” pobieżnie, bo grozi to niedostrzeżeniem drobnych śmiesznostek). Książka – jak i pozostałe powieści tego autora – jest króciutka. Jej niewielka objętość stanowi zachętę dla małych odbiorców: Pałasz nie chce nudzić, pouczać czy gadać o niczym. Ma coś ciekawego do powiedzenia i swoją historię przedstawia w formie skondensowanej. Tu cały czas coś się dzieje, atrakcyjna fabuła sprawia, że nie chce się przerywać lektury.
A co właściwie dzieje się w „Hecy nie z tej Ziemi”? W ogródku Gucia rozbija się statek kosmiczny – to ufoludek, Dumpifrogomuxogrrring (Dumpi), korzystając z przerwy wakacyjnej na swojej planecie, wybrał się w międzygalaktyczną podróż. Babcia Gucia przeżywa drugą młodość u boku tajemniczego milionera, a Lutka ma zamiar zostać sławną murzyńską piosenkarką. Na domiar złego emerytowany pułkownik Wścibejko próbuje zainteresować kosmitą policję. Gucio i Lutka, żeby poradzić sobie z sytuacją, będą musieli zdobyć zwolnienie ze szkoły. Nie co dzień przecież ma się do czynienia z ufoludkami…
Marcin Pałasz rozwija fabułę w sposób odważny i absolutnie zaskakujący. Racjonalizm zastępuje bajkową logiką, nie odwołuje się do stereotypów czy schematów, które ułatwiłyby egzystencję bohaterom – prowadzi ich ku nieznanemu, kolejne przeciwności losu wykorzystując jako źródło śmiechu. Czytelnicy mogą mieć wrażenie (i chyba nie jest to wrażenie pozbawione słuszności), że sam autor dobrze się bawił, prezentując przygody Gucia, Lutki i Dumpiego.
Kreacje postaci także wabią. W „Hecy nie z tej Ziemi” (a i przecież w innych powieściach) Marcin Pałasz pozwala bohaterom na popełnianie błędów. Spryt i pomysłowość nie są traktowane jako pewne i niepodważalne źródło sukcesu. Omylność przybliża Gucia (a także jego babcię), Lutkę czy Dumpiego do zwyczajnych czytelników. Dzięki temu bohaterowie budzą niekłamaną sympatię i ciekawość. Marcin Pałasz nie chce wychowywać na siłę, chociaż pewne przesłania w książce bardzo zgrabnie przemyca.
Motto pisarskie autora, „słowa niosą uśmiech”, trzeba chyba przy „Hecy nie z tej Ziemi” przekształcić na „słowa niosą śmiech”. Czysty, radosny, oczyszczający śmiech. Jeśli coś ma dzieci oderwać od gier komputerowych i telewizji, a zachęcić do czytania – to „Heca nie z tej Ziemi” będzie wprost idealną propozycją.
piątek, 20 listopada 2009
CV
Informacje poważne
Informacje niepoważne
Teksty: recenzje, teksty naukowe i eseje, udział w konferencjach naukowych, teksty satyryczne i występy estradowe,
Inne: nagrody i wyróżnienia, spotkania autorskie, realizacja światła, osiągnięcia satyryczne
Informacje poważne
ur. 22.04.1983, satyryk, humorolog, bajkopisarka, tekściarz, ghostwriter, copywriter, recenzentka. Publikowała m.in. w "Śląsku", "Toposie", "Guliwerze", "Stylach". W latach 2006-2009 redaktor działu recenzji jednego z wortali literackich. Na swoim koncie ma przeszło 6000 tekstów recenzenckich a także wiele artykułów naukowych i popularnonaukowych z zakresu humorologii.
Zajmuje się promocją marek w portalach społecznościowych, korektą i redakcją tekstów.
Współpracuje (jako tekściarz i wykonawca) z Kabaretową Sceną Trójki w Katowicach oraz Bielską Sceną Kabaretową. Interesuje się satyrą polską XX wieku, kabaretem XX wieku, teatrem i siatkówką. Od 2010 roku próbuje swoich sił jako oświetleniowiec w teatrze.
W 2011 roku uzyskała stopień doktora nauk humanistycznych.
---
Informacje niepoważne
wiek: w 2008 roku ćwierć wieku i ciągle się starzeje. Optymistycznie nastawiona do życia. Biegle czyta i pisze, niechętnie biega. Uwielbia siatkówkę, lenistwo i zwierzęta futerkowe. Z okna fotografuje zachody słońca (bo ze wschodami za dużo zachodu, a zresztą ma okno nie od tej strony). Lubi dostawać nagrody i wyróżnienia. Czasami się zamyśla. Od 2010 roku świeci ze środka, kiedy może świecić na zewnątrz.
Wydane książki dla dzieci:
Co dziś zjadło abecadło? (Impuls 2011, wg pomysłu Marcina Pałasza)
Strasznie trudne wierszyki (Skrzat 2012)
Słonie na pontonie (WAM 2012)
Zabawa w morzu. Kolorowanka (Wilga 2012)
Świat zabawek. Kolorowanka (Wilga 2012)
Przyjaciele z rafy (Dodo4story, Fundacja Drabina Rozwoju, 2013)
Co się zdarzyło w piórniku? (Nasza Księgarnia, Warszawa 2014)
A moja ciotka (Muza SA, Warszawa 2015)
Opowiem ci, mamo... co robią narzędzia (Nasza Księgarnia 2016)
Wierszyki 2-latka na dzień dobry (Ameet, 2018)
Opowiem ci, mamo... co robią konie (Nasza Księgarnia 2021)
Traktor Stasia (Nasza Księgarnia 2021)
Maluch w przedszkolu (Nasza Księgarnia 2024)
Wydane e-booki dla dzieci (wydawnictwo e-bookowo):
Co to znaczy?
Stada nie lada
Przebieranki Anki i kolorowanki
Niespodzianki Anki i kolorowanki
Eseje i teksty naukowe (wybór):
Otuchy leśne. Pierwsza książka Tadeusza Różewicza. „Śląsk” 2007, nr 2.
Duch Astrid [podsumowanie Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren na książkę dla dzieci i młodzieży]. „Guliwer” 2007, nr 3.
Kontrasty. Genologia „Głosów” [tekst pokonferencyjny]. „Niepodległość i Pamięć” 2007, nr 26.
Słaba płeć? Kabaret literacki [o recitalu M. Meyer Nie żałuję. Kobieta w polskim kabarecie]. „Śląsk” 2008, nr 2.
Sentymentalizm rozświetlony humorem. O zabiegach komizmotwórczych w „Ani z Zielonego Wzgórza” w przekładzie Rozalii Bernsteinowej. „Guliwer” 2008, nr 2.
Tadeusz Różewicz – nie zawsze zabawny niesatyryk (cykl: Przymrużonym okiem. Czytanie satyryków). „Topos” 2008, nr 4.
Zapomniany mistrz. Słowo o Marianie Załuckim (cykl: Przymrużonym okiem. Czytanie satyryków). „Topos” 2008, nr 5. [w druku].
Od Jesiennej Dziewczyny po Herbatkę. Pragnienia Starszych Panów w kabarecie Jeremiego Przybory. „Melee” 2008, nr 2–3.
Humor konkretny (o wierszach wizualnych Pawła Majerskiego). „Raptularz Kulturalny” 2008, nr 1.
Kawiarniany genius loci (w międzywojniu). W: Literatura i przestrzeń. Postacie autobiografizmu w literaturze polskiej XX i XXI wieku. Red. B. Gutkowska, B. Nowacka. Katowice 2008.
O harcerzach niebanalnie – trzy obrazki z literatury dla dzieci i młodzieży. „Guliwer” 2008, nr 3.
Pierwsza Dama Różnych Rzeczy. Stefania Grodzieńska. „Topos” 2009, nr 1-2.
Ciemna strona humoru – Maciej Zembaty („Topos” 2009, nr 3).
Rewers nadredaktora. Marcin Wolski lirycznie („Topos” 2009, nr 4).
Fascynacja i groza. Wybrane sposoby mówienia o drugiej wojnie światowej w literaturze dla dzieci i młodzieży („Guliwer” 2009, nr 1).
Kawał dobrej muzyki („ArtPapier”, z dn. 1.10.2009).
Pop prostu zrób kabaret. „ArtPapier”, z dn. 1.09.2009.
Wrzesień w anegdocie. Przypadek Grodzieńskiej. „ArtPapier”, z dn. 1.09.2009.
Siła stereotypu czyli Śląsk w młodym kabarecie. W: Czytanie Śląska i Zagłębia. Materiały I studenckiej konferencji Koła Naukowego Polonistów. Red. E. Dutka, …, A. Szczepanek. Katowice 2009.
Zuchwałe rzemiosło. W: „Nie byłem sam”. Księga jubileuszowa na siedemdziesięciolecie urodzin Feliksa Netza. Red. M. Kisiel. T. Sierny. Katowice 2009.
Uśmiech bez kota. Tadeusz Różewicz jako satyryk i humorysta. W: Czytanie Różewicza. Red. E. Dutka, ..., A. Szczepanek. Katowice 2010.
Sztuka wieloznaku. Humor w poezji konkretnej. "Polisemia" 2010, nr 4.
[tekst o humorze WP] "Oblicza Humoru. Tom IV". Red. W. Świątkiewicz, M. Świątkiewicz-Mośny, W. Ślęzak-Tazbir. Katowice 2010.
Sposób na smoka. "Guliwer" 2010, nr 1.
Satyra polityczna. Prolegomena. W: Literatura i polityka. Szkice o literaturze XX i XXI wieku. Red. B. Gutkowska, A. Nęcka. Katowice 2010.
Pokaż język. Satyrycy o IV RP. W: Język IV Rzeczypospolitej. Red. M. Czerwiński, P. Nowak, R. Przybylska. Lublin 2010.
Umierać z humorem. O "Śmierci" Jana Brzechwy. W: Liryka polska XX wieku. Analizy i interpretacje. Seria piąta. Red. D. Opacka-Walasek, przy współudziale P. Majerskiego. Katowice 2010.
"Ja mam żonę i dzieci". Humorystyczne obrazy rodzin w satyrach Mariana Załuckiego. W: Rodzina w czasach przełomów. Literackie diagnozy od XIX do XXI wieku. Red. K. Kralkowska-Gątkowska, B. Nowacka. Katowice 2011.
Satire and satirists in twentieth-century Poland (tłum. Piotr Rybka). W: Polish Humour. Humour and Culture 2. Red. D. Brzozowska, W. Chłopicki. Tertium, Kraków 2012.
The cabaret song (współautor: Łukasz Błąd, tłumaczenie: Piotr Rybka). W: Polish Humour. Humour and Culture 2. Red. D. Brzozowska, W. Chłopicki. Tertium, Kraków 2012.
Kierunki rozwoju współczesnego kabaretu. W: Jaki jest kabaret? Red. D. Fox, J. Mikołajczyk. Katowice 2012.
Polska satyra współczesna. W: Humor polski. Monografia pod red. D. Brzozowskiej i W. Chłopickiego. Tertium, Kraków 2014.
Polska piosenka kabaretowa - zarys wybranych nurtów i zjawisk (współautor: Łukasz Błąd). W: Humor polski. Monografia pod red. D. Brzozowskiej i W. Chłopickiego. Tertium, Kraków 2014.
Wystąpienia na konferencjach (wybór):
„Lecz na cóż kpiarzom sentymenty”. Obraz starości we fraszkach Jana Sztaudyngera (Starość raz jeszcze. UŚ, Katowice, 2006).
Otuchy leśne (UŚ i GTL, Katowice 2006).
Motyw krwi w satyrze polskiej XX wieku (III Interdyscyplinarna Konferencja KREW, UŚ, Katowice, 6.03.2008).
Granice wstrętu w satyrze – czarny humor w piosenkach Macieja Zembatego i Władysława Sikory (Granice wstrętu: przekraczane czy przekroczone?, UJ, Kraków, 3.04.2008).
Od Jesiennej Dziewczyny po Herbatkę. Pragnienia Starszych Panów w kabarecie Jeremiego Przybory (Kultura i pragnienie, UJ, Kraków, 28.03.2008).
Sztuka (wielo)znaku. Humor w poezji konkretnej (na przykładzie utworów Pawła Majerskiego i Piotra Majdanika) („Eksperyment na archiwum”. Polska awangarda poetycka po 1989 roku, UJ, Kraków, 16.05.2008). Tekst ukaże się w tomie pokonferencyjnym.
Siła stereotypu czyli Śląsk w młodym kabarecie (Czytanie Śląska i Zagłębia, UŚ, Katowice, 26.05.2008).
Śmieszyć śmiercią. Komizmotwórcza myśl eschatologiczna w twórczości Jeremiego Przybory (Język – Teatr – Literatura V, AJD, Częstochowa, 28.05.2008). Tekst ukaże się w tomie pokonferencyjnym.
Pokaż język. Satyrycy o IV RP. (UJ, UMCS, Język IV RP. Kraków 10-11.07.2008). Tekst ukaże się w tomie pokonferencyjnym.
Cień uśmiechu. Ślady humoru w poezji Władysława Broniewskiego. (UŚ, Władysław Broniewski. Katowice 15-17.10.2008).
Śląsk w kabarecie – kabaret na Śląsku [wykład w ramach spotkań Kawiarenki Kulturalno-Literackiej przy BŚ].
Przesada przesądu. Zabobony u Jeremiego Przybory oraz w kabarecie Potem. (UŚ, Jak się mają zabobony? Dawniej i teraz. Katowice, 27.02.2009).
Gombrowicz „okrążony Dowcipem”. Teoria komizmu w Dzienniku. (UJ, Gombrowicz dzieckiem podszyty. Kraków, 8-10.05.2009).
„Obce jej łzy i udręki”. Oblicza miłości w kabarecie Jeremiego Przybory. (AJD, Język – teatr – literatura VI. Częstochowa, 21-22.05.2009).
Dogłąbny żal kapusty i inne smuteczki w twórczości Jeremiego Przybory. (UŚ, Człowiek w świecie doznań – zmysły, uczucia, emocje w języku. Katowice, 27.05.2009) .
Różne odcienie czarnego humoru. Śmierć w satyrze polskiej XX wieku. „Polonistyczne Junioralia”, Katowice, 15.10.2009.
Humor prawdoziarnistej fikcji. Techniki komizmotwórcze na blogu Wawrzyńca Prusky’ego. „V Międzynarodowe Sympozjum Humorologiczne Festiwal Humoru”, Katowice, 22.10.2009.
Uśmiech bez kota. Tadeusz Różewicz jako satyryk i humorysta. „Czytanie Różewicza. Wokół książki Kup kota w worku (work in progress)”, Katowice, 11.01.2010.
Komizm rymu. Dowcip zamknięty w formie - satyry Artura Andrusa. "Język - teatr - literatura VII", Częstochowa, 27.05.2010.
Osiągnięcia satyryczne:
Współpraca literacka i satyryczna z programem „Spotkanie z Balladą”,
Autorka tekstu satyrycznych Jasełek wystawionych przez młodzież ILO w Bytomiu,
Laureatka konkursu wydawnictwa Indigo „Ad Absurdum” w edycji 2007/2008, teksty zostały opublikowane w tomie "Śmiertelnie absurdalne zebranie". Warszawa 2008,
Wyróżnienie w konkursie Radia Łódź i Uniwersytetu Łódzkiego na balladę (2007), tekst został opublikowany w tomie "Oto właśnie ballada, która o tym opowiada. Ballady". Red. J. Brzozowski, J. Sikorzanka. Łódź 2008,
Laureatka w konkursie "Limerykowa mapa powiatu" (nagrodzone teksty zostały opublikowane w tomie "Limerykowy atlas powiatu przasnyskiego". Red. B. Kruszewski. Przasnysz 2008,
Autorka trzech tomów "Wielkiej Rewii Satyrycznej" [Wielka Rewia Satyryczna. Bytom 2007 (współaut. M. Piechota, R. Wieliczko); Rewia na wodzie. Wielkiej rewii satyrycznej tom II. Katowice 2008 (współaut. M. Piechota); Rewia cudzoZiemska. Wielkiej rewii satyrycznej tom III i ostatni. Katowice 2009 (współaut. M. Piechota, K. Czaja),
Laureatka konkursu "Gwiezdny wiersz" z 19.05.2009.,
Współpraca literacka i satyryczna z Kabaretową Sceną Trójki (Katowice) oraz Bielską Sceną Kabaretową (Bielsko-Biała),
Limeryki, pastisze publikowane w czasopiśmie "Śląsk" (2006, nr 6, 7, 8, 9, 11, 12; 2007, nr 1, 2, 3, 4, 5, 7, 9, 11; 2008, nr 4, 5; 2009, nr 1),
Tekst jasełek dla wykładowców Wydziału Prawa i Administracji UŚ (Katowice 2010)
Publikacja tekstów w tomie "Igraszki literackie polonistów" pod red. H. Markiewicza i M. Rusinka (Universitas 2012)
Nagrody i wyróżnienia:
Stypendium naukowe w Uniwersytecie Śląskim (lata 2003-2010),
Studia magisterskie ukończone z wynikiem celującym (2007),
wyróżnienie w konkursie literackim na esej, zorganizowanym z okazji 15-lecia GTL (2007),
stypendystka Urzędu Marszałkowskiego (stypendium w dziedzinie kultury, I edycja w roku 2009)
stypendystka programu Kultura w sieci (2020)
stypendystka Urzędu Marszałkowskiego (stypendium w dziedzinie kultury, II edycja w 2020 roku)
laureatka konkursu Lokata w kulturę (2021)
Występy estradowe i teksty:
2006 redutki (KST)
16.12.2009, Katowice, Kabaretowa Scena Trójki (List na trzydziestolecie kabaretu Długi)
tekst: Starsi Panowie (wyk. Agnieszka Czapi Trzepizur), Katowice, KST, 16.12.2009.
26.01.2010, Bielsko-Biała, Bielska Scena Kabaretowa (Sponsor)
tekst: Komisja (wyk. Jacek Łapot, Piotr Skucha, Katowice, KST, 27.01.2010)
27.01.2010, Katowice, KST (Sponsor)
22.02.2010, Katowice, KST (Intelektualista)
23.02.2010, BSK (Intelektualista)
23.03.2010, BSK (Kochajcie akustyków)
24.03.2010, Katowice, KST (Kochajcie akustyków)
25.05.2010, 26.05.2010 - Kabareciarz (pomysł i wykonanie: Jacek Łapot)
25.05.2010, Katowice, KST (Kat)
26.05.2010, BSK (Kat)
15.06.2010, BSK (Starzeję się)
16.06.2010, KST (Starzeję się)
1.08.2010, KST na LOT (Tycie tycie)
22.09.2010, KST (Bileterka)
25.10.2010. KST (Zaproszenie na wieczór)
26.10.2010. Pszczyna, Pszczyńskie Centrum Kabaretowe (Tycie tycie)
26.10.2010. BSK (Zaproszenie na wieczór)
14.12.2010. BSK (Szatniarka)
15.12.2010. KST (Szatniarka)
29.03.2011. BSK (Oświetleniowiec)
30.03.2011. KST (Oświetleniowiec)
26.04.2011. BSK (Gadanie)
27.04.2011. KST (Gadanie)
27.04.2011. KST (Gadanie) (dwie Kabaretowe w ciągu dnia)
24.05.2011. BSK (Stróż)
25.05.2011. KST (Stróż)
27.09.2011. BSK (Taniec brzucha)
28.09.2011. KST (Taniec brzucha)
25.10.2011 BSK (Skandal)
26.10.2011. KST (Skandal)
22.11.2011. BSK (Prawa)
23.11.2011. KST (Prawa)
13.12.2011. BSK (List do Świętego Mikołaja)
28.02.2012. BSK (Incognito)
29.02.2012 KST (Incognito)
20.03.2012 BSK (Szczęście)
21.03.2012 KST (Szczęście)
22.05.2012 - BSK (Gość w szafie- tekst od 2013 roku wykorzystywany w programie Zenona Laskowika "Chity dla Prosperity")
23.05.2012 - KST x2 (Facet w szafie)
26.08.2012 (Bogdan) - tekst na benefis Bogdana Kalusa (wyk. Sylwester Maciejewski)
19.03.2013 (Szewc) - BSK
O stronie
Wśród omawianych tytułów znajdują się między innymi propozycje z zakresu:
- literatury rozrywkowej,
- literatury czwartej (książki dla dzieci i młodzieży),
- literatury faktu,
- tekstów naukowych i popularnonaukowych.
Na tu-czytam znajdują się wyłącznie teksty oryginalne i stworzone na potrzeby strony. Recenzje nie mają charakteru komercyjnego i stanowią subiektywne odczucia autorki. Dla ułatwienia lektury tu-czytam charakteryzuje się brakiem reklam i przejrzystym rozkładem treści.
W 2010 roku strona znalazła się wśród dwudziestu nominowanych do nagrody Papierowy Ekran.
Uwaga: nie zajmuję się prowadzeniem recenzji w social mediach ani dodawaniem tekstów do sklepów internetowych! Nie zgadzam się na wykorzystywanie tekstów z tu-czytam ani fragmentów tekstów w takich celach.
Zainteresowanych współpracą recenzencką proszę o BEZPOŚREDNI kontakt.
*Ze względu na sporą liczbę spamerów możliwość dodawania komentarzy od 6 grudnia 2013 została ograniczona!
czwartek, 19 listopada 2009
Obraz czy tysiąc słów?
Wiesław Fuglewicz: Słownik wyrazów obcych w obrazkach. Iskry, Warszawa 1987.
Kto widział rysunki Wiesława Fuglewicza, ten z pewnością kojarzy charakterystyczne zdeformowania ludzkich sylwetek, konturowość postaci i przedmiotów, wyrazistą i pewną kreskę jednej grubości i rezygnację z umieszczania na obrazkach szczegółów, które zaciemniałyby odbiór. Fuglewicz w swoich pracach często odwoływał się do symbolu, a jego jednoklatkowe rysunki opowiadały konkretne historie – choć na pierwszy rzut oka nie cechowały się zbyt dużym zdynamizowaniem.
Wydany w 1987 roku w rysunkowej serii „Biblioteki Stańczyka” tomik „Słownik wyrazów obcych w obrazkach” to zjawisko jak na satyrę schyłku XX wieku niezwykłe, a dziś już praktycznie niemożliwe do powtórzenia. Wymaga bowiem od odbiorców pewnego wysiłku intelektualnego, więc, co za tym idzie, wiąże się z ryzykiem niezrozumienia dowcipu. Pomysł na cały zbiorek zdominował (a być może po prostu wymusił) mechanizmy komizmotwórcze: siłą zestawu staje się więc realizacja konkretnych przykładów.
Wiesław Fuglewicz gromadzi wyrazy obce, obcobrzmiące lub po prostu – trudne – a potem komentuje je rysunkami. Tworzy ilustrowane definicje haseł, dokonując często semantycznych dekonstrukcji. Pokazuje, jak można rozumieć poszczególne terminy, uruchamiając szeroki wachlarz skojarzeń. Stosuje naiwne odczytania i bardziej skomplikowane, asocjacyjne procesy myślowe, żeby dotrzeć do znaczenia wyrazu. Konotacje humorystyczne uaktywniają się przede wszystkim wówczas, gdy odbiorca musi odkryć sieć powiązań między słownikowym wyjaśnieniem terminu, a definicją obrazkową, zaproponowaną przez Fuglewicza. W tej niewielkiej książeczce śmiech nie jest reakcją oczywistą i naturalną – poprzedza go, momentami utrudnia, konieczność zrekonstruowania idei twórcy. Odczytywanie pomysłów Fuglewicza rozkłada się na kilka etapów: po pierwsze – zrozumienie przywołanego słówka, po drugie – interpretacja rysunku, po trzecie – odkrycie płaszczyzny wspólnej dla obu kanałów przekazu, po czwarte wreszcie deszyfrowanie skojarzeń twórcy. Znajdują się w tomiku rysunki lżejsze, w których ów proces nie będzie aż tak wyraźny, lecz sporo i prac ambitnych. Te ostatnie dziś zaskakują: satyra w pierwszej dekadzie XXI wieku oceniana jest przede wszystkim przez pryzmat wątpliwej jakości dokonań kabaretów medialnych. Ocena dowcipu w takim ujęciu staje się – rzecz jasna – zniekształcona; mimo to na żart wyrafinowany nie ma ostatnio miejsca. Propozycja Wiesława Fuglewicza spotkałaby się zapewne z co najmniej nieprzychylnym odbiorem przyzwyczajonych do łatwej rozrywki odbiorców.
„Słownik wyrazów obcych w obrazkach” to propozycja kierowana przede wszystkim do czytelników myślących. Odkrywa nieznane satyrze rejony – Fuglewicz odważył się podjąć ryzyko i zaproponował tomik dla inteligentnych. Tym samym zadał kłam opiniom, jakoby satyra miała być literaturą niższą czy sztuką drugiej kategorii. Niewątpliwie zaletą książki ObWiesia (takim pseudonimem podpisywał się Wiesław Fuglewicz) jest jej uniwersalność. Zamiłowanie do symboli sprawia, że w wielu rysunkach autor nie posługuje się – poza, oczywiście, tytułem obrazka – słowami. Nie odwołuje się też raczej do frazeologizmów, źródła humoru upatruje raczej w skojarzeniach tematycznych: rysunki opiera na zestawieniach motywów, nie sięga za to po narodową „mitologię” i satyrę polityczną (w postaci nawiązań do bieżących trosk rodaków) – przez co przedłuża jeszcze egzystencję zbiorku.
Dziś odbiór „Słownika wyrazów obcych w obrazkach” wiąże się z pewnym podziwem dla twórcy. Obrazki jak spod igły, odważne przeskoki myślowe, elegancja wygrywająca z wulgarnością, a jeszcze przy tym można się czegoś nauczyć… Takich tomików w polskiej satyrze XX wieku nie było zbyt wiele – i nie zanosi się na to, by miały się wkrótce pojawić.
Izabela Mikrut