wtorek, 29 czerwca 2010

Lechosław Herz: Wardęga. Opowieści z pobocza drogi

Iskry, Warszawa 2010.

Polskie drogi

Są takie doznania i emocje, które najlepiej wyrazili przed laty (a czasem nawet przed wiekami) ludzie pióra. Są frazy, które swoim wewnętrznym rytmem idealnie oddają nastrój miejsca, pozwalają budzić w wyobraźni – lub pamięci – charakterystyczne pejzaże, przynoszą, u wyczulonych na piękno otoczenia bądź sentymentalnych odbiorców silne wzruszenia. I chociaż we współczesnym świecie, nastawionym na pośpiech i przeliczanie czasu na pieniądze, opisy przyrody nie są najbardziej lubianym elementem lektur, istnieją przecież czytelnicy, którym statyczne literackie podróże wydają się szczególnie cenne. Dla takich właśnie koneserów przeznaczony jest tom „Wardęga. Opowieści z pobocza drogi” Lechosława Herza, zbiór krótkich esejów przepojonych z jednej strony zachwytem nad nieznanymi zakątkami kraju, z drugiej – erudycyjnymi wstawkami: fragmentami utworów literackich czy opisami dzieł malarstwa. Autor rozkoszuje się urokliwymi widokami i w odkrywanych przed czytelnikami krajobrazach naświetla Polskę, o jaką dziś nie tylko w tekstach coraz trudniej. Jest to wyprawa z daleka od miejsc opisywanych w przewodnikach, historia w wymiarze mikro, tak drobna, że niemal prywatna. Nieprzypadkowo w tytule zaakcentowane zostało pobocze drogi: Herz upomina się o rejony nieznane, a raczej dzieli się z odbiorcami własnym zachwytem. Mocno próbuje przekonać czytelników do sentymentalnych wzruszeń, choć zdaje sobie sprawę z tego, że nikogo nie można nauczyć wrażliwości – czy umiejętności odkrywania piękna nizinnych krajobrazów.

Interesująco wypada w tym zbiorze obraz autora. Z początku Lechosław Herz jawi się jako reportażysta z zacięciem badawczym. Ma ochotę utrwalać zasłyszane opowieści i anonimowych rozmówców unieśmiertelniać w tekstach. Z czasem kieruje się raczej ku już zapisanym komentarzom, tworząc glosy, dodatki na marginesach własnych lektur. Wreszcie odwraca się w stronę kronik, czerpie z zestawów danych – dat i faktów – które wprawdzie do ogólnopolskich podręczników wejść nie mogą, ale świadczą o tym, że nawet w najmniejszych miejscowościach da się znaleźć coś ciekawego – okruch przeszłości budujący genius loci. Teksty otwierające tom mają lekko felietonową konstrukcję, widać w nich ślady uśmiechu – lecz Lechosław Herz rezygnuje z lekkiego i dowcipnego stylu na rzecz rozwiniętego zaangażowania emocjonalnego. Stale konfrontuje to, co minęło i już nie wróci z aktualną rzeczywistością – bez większego trudu da się tu zauważyć nostalgię i żal za utraconą, odległą przeszłością.

„Wardęga” to książka składana z małych zachwytów, malowana światłem (na każdym kroku spotyka się tu rozsłonecznione pejzaże i charakterystyczne, niemal funkcjonujące na prawach symbolu elementy polskich krajobrazów). Herz ożywia postacie ze starych podań i wierzeń, przypomina dawno nieistniejące miejsca i zapomniane zwyczaje. Autor wie, że „każdy z nas nosi w sobie obraz Polski ukształtowany przez sztukę, malarstwo i literaturę” – jego zapisana w krótkich tekstach opowieść jest przywołaniem tego wspólnego obrazu, sprawdzeniem go w praktyce, ale i uzupełnieniem o prywatne doznania. U Herza odpust pełen jest nie chińskiej tandety a polskiego ludowego rękodzieła. Tu liczą się artyści, nawet jeśli nigdy ich sława nie wyszła poza granice rodzinnego miasteczka. To jednocześnie opowieść utkana z tęsknot, azyl – być może w świecie, który bezpowrotnie przemija, szuka Herz szansy na ucieczkę ze wciąż przyspieszającego życia.

Nie jest to publikacja dla każdego – jej powolny rytm, smakowanie poszczególnych krajobrazów, chłonięcie Polski zapomnianej i niepopularnej – to elementy, które niecierpliwych odbiorców odstraszą. Dla tych jednak czytelników, którzy chcieliby wybrać alternatywę wobec cepeliowskiej ludowości i odnaleźć swojskość, dla tych, którzy chcieliby ocalić odrobinę oryginalności i uroku pejzaży, dla tych, którzy pragną znów odnaleźć na kartach książek doznania przedstawione w arcydziełach polskiej literatury – dla tych właśnie jest „Wardęga”.


niedziela, 27 czerwca 2010

Robert Goolrick: Żona godna zaufania

WNK, Warszawa 2010.



Opowieść o pożądaniu

Dla powieści obyczajowych kierowanych do pań Fannie Flagg przywróciła atmosferę małego, sennego miasteczka, którego mieszkańcy uwikłani są w całą sieć kryminalnych intryg i skrywają we wspólnej chcąc nie chcąc przeszłości mroczne tajemnice. Robert Goolrick także przyznaje się do urzeczenia pełnym grozy klimatem „ciemnej, spustoszonej duszy amerykańskiej wsi”. Nie decyduje się na stworzenie czytadła, wybiera gniewną powieść psychologiczną o zabarwieniu sensacyjnym. Stawia na wyrazistą, miejscami aż przerysowaną fabułę i bohaterów wyizolowanych z pierwotnie wybranego środowiska.

Akcja przeniesiona została na początek XX wieku, lecz daty nie mają tu większego znaczenia, gdyż autor skupia się niemal wyłącznie na odmalowywaniu emocji i relacji między trójką postaci. Tło historyczne – a nawet społeczne – praktycznie nie istnieje, sfera obyczajowa jest budowana na potrzeby książki. Ralph Truitt, mężczyzna samotny od dwudziestu lat, decyduje się na poślubienie kobiety, którą zna jedynie z odpowiedzi na ogłoszenie matrymonialne. Gdy Catherine Land przybywa do miasteczka, od razu wychodzi na jaw pierwsze z jej kłamstw: kobieta o olśniewającej urodzie do listów dołączyła fotografię banalnej i nieatrakcyjnej osoby. Ralph nie wie, że jego nowa partnerka ma do wypełnienia okrutną misję.

Stopniowo autor odsłania przed czytelnikami motywacje postaci, hańbiące sekrety i zdarzenia, które rzutują na dalsze losy bohaterów. Nie waha się przed stosowaniem mocnych środków, jakby fabularnym rozmachem próbował trochę usprawiedliwić koncentrowanie się na schemacie już wyeksploatowanym, wizją miłosnego trójkąta. Odważne wydarzenia osłabiałyby wiarygodność akcji – ale przed podejrzeniem o wybujałą fantazję chroni Goolricka oddalenie czasowe. Zresztą – skoro liczą się powiązania międzyludzkie i zmieniające się w miarę rozwoju książki uczucia – intryga schodzi na dalszy plan Na początku prosta historia o budzącej zainteresowanie przyszłości zamienia się w zagmatwaną, skomplikowaną opowieść, w której tu i teraz przypomina wierzchołek góry lodowej. Robert Goolrick lubuje się w zmienianiu kierunku akcji w chwili, gdy już – jakby się wydawało – zmienić niewiele można. Dzięki temu rozwiązaniu nie tyle dynamizuje fabułę, bo modyfikacje wprowadza dość regularnie – co raczej otwiera nowe możliwości dla prezentowania damsko-męskich układów.

„Żona godna zaufania” to opowieść o pożądaniu. Na początku książki właśnie pożądanie kieruje bohaterami i staje się przyczyną ich frustracji. Niemożliwe do zaspokojenia i obarczone ciężarem zła i krzywdy, dominuje w życiu Ralpha. Robert Goolrick wykorzystuje ten motyw dla naszkicowania kilku scen erotycznych, a pragnienie przygłusza inne odczucia. W zmysłowych i wysmakowanych opisach nie brakuje żaru namiętności i zaangażowania – próżno by za to szukać miłości. Ta rozwija się dopiero, gdy Goolrick pozwala emocjom wygasnąć.

Inni ludzie pojawiają się tu bardzo rzadko, cała uwaga autora skupia się na konstruowaniu wewnętrznego świata między trzema postaciami. To świat, który niszczy i nie daje nadziei, a jednocześnie niebezpiecznie wciąga. Autor stawia pytania o granice ludzkiej wyrozumiałości ale i obłudy. Zastanawia się, ile można drugiemu człowiekowi wybaczyć. Znajdą się w tej książce momenty wzruszające, znajdą się i takie, które budzą odruchowy sprzeciw. „Żona godna zaufania” nie może być lekturą lekką, łatwą i przyjemną – zmusza do refleksji nad związkami, zdradzając, jak mało można wiedzieć o bliskich.

Robert Goolrick aktualizuje temat stary jak literatura i wykorzystywany od wieków – ale za sprawą odważnych pomysłów i pozbawionego kompleksów rytmu narracji może sobie pozwolić na odbanalizowanie stereotypów. Świeże spojrzenie na zagadnienia związane z miłością, zdradą i pożądaniem to mocna strona tej powieści, utrzymanej w lekko onirycznym rytmie (momentami wpadającym w niemal hipnotyczny czy narkotyczny trans).


sobota, 26 czerwca 2010

Julian Tuwim: Czary i czarty polskie oraz Wypisy czarnoksięskie i czarna msza

Iskry, Warszawa 2010.

Polowanie na czarownice

Wyobraźnię artystów – ale także zwykłych ludzi – od dawna rozpalały nie obietnice nagród po śmierci, lecz wizje piekielnych mąk. Mroczna strona natury człowieka domaga się obrazów wywołujących lęk, scen budzących grozę i dreszcz emocji. Perwersyjna radość czerpana z kreowania okropieństw bądź śledzenia wytworów imaginacji innych sprawia, że literatura dotycząca „czarów i czartów” okazuje się nadspodziewanie bogata. Julianowi Tuwimowi, kolekcjonerowi różności, zawdzięczamy przegląd opisów diabłów, zabobonów i guseł, utrwalonych w tekstach do dziewiętnastego wieku.

Iskry przypominają teraz tom „Czary i czarty polskie oraz Wypisy czarnoksięskie i czarna msza” – przegląd literackich i obyczajowych kuriozów, dawniej przerażających, dziś w wielu przypadkach groteskowych, czasem jeszcze mrożących krew w żyłach. W książce tej znajdą się „Wypisy czarnoksięskie” – to środkowa, najobszerniejsza część tomu, jednocześnie najciekawsza i najtrudniejsza w odbiorze – pojawiają się tu wyimki z dawnych dzieł, począwszy od tekstów makaronicznych. Głównym problemem dla zwykłych czytelników, którzy zdecydują się sięgnąć po książkę, będzie archaiczny język – warto jednak podjąć wyzwanie i prześledzić odnalezione przez Tuwima fragmenty, by przekonać się, do czego doprowadzić mogła wiara w czary, jak rozwijała się w Polsce i – w jaki sposób zagrożenia płynące ze strony ciemnych mocy odmalowywano w tekstach. Sporo tu tematów związanych z cielesnością, pytań o moc czartów, o pokusy, przysięgi, składane czarownicom i szatanowi. Szeroki jest zakres zagadnień, od barwnych opowieści o sabatach, po sposoby szkodzenia innym. Pojawiają się opowieści o czarach, które wykonywać mogą tylko mężczyźni – a obok tego przegląd objawów, pozwalających poznać opętanego. Nie zabraknie porad, jak czary odwrócić bądź odpędzić. Tę część książki zamyka przegląd mocy tajemnych ziół (najbardziej podoba mi się opis działania ruty: „kto się obłoży rutą, iże miejsca gołego nie będzie, tedy taki może bazyliszka zabić bez wszelkiej szkody i obrazy”). Są tu metody na odkrycie niewierności męża lub żony – i na zdobycie serca ukochanej osoby. Tuwim – literacki alchemik – opowiada też, za sprawą cytowanych partii, o największych nadziejach przedstawicieli fachu – rozbija mity o możliwości przemiany metalu w złoto.

Ale Tuwim najpierw przygotowuje czytelników do śledzenia wybranych wątków. „Czary i czarty polskie” rozpoczyna przegląd najciekawszych zjawisk związanych z ludowymi wierzeniami. Julian Tuwim porządkuje zgromadzoną wiedzę, wymienia nazwy dla diabła, oznaki opętania (często utrzymane w poetyce anegdot) czy dowolnego oddania duszy ciemnym mocom. Prezentuje tu działania czarownic i cały zestaw skarg na rzucające czary kobiety. Osobny rozdział stanowi opis torturowania podejrzanych o współpracę z diabłem – i następująca po nim opowieść o tych, którzy czarownic zaczęli bronić (a raczej – sprzeciwiali się strasznym praktykom). Tuwim przekonuje, że „z każdą niemal czynnością związany był jakiś zabobon, w każdym fakcie dopatrywano się sprężyn i nici tajemnych, roiło się od przestróg, wróżb, prognostyków, zażegnywań i przepowiedni” – i w swojej opowieści o czarach i czartach bogactwo pomysłów i wierzeń pokazuje. Jego wykład na temat niebezpiecznych praktyk ludzi żyjących w minionych wiekach jest dynamiczny i pasjonujący, chociaż Piotr Matywiecki, autor wstępu do tego wydania, sugeruje, że Tuwim był demonizmem zarażony, a ślady tej fascynacji daje się odczytać także w poezji skamandryty.

Książkę zamyka wykład na temat czarnej mszy na przestrzeni wieków. Autor próbuje zanalizować poszczególne elementy bluźnierczej ceremonii, a jego celem jest uchwycenie momentu przeistoczenia się tego obrzędu z wyrazu buntu i rozpaczy w orgię i rozpustę. Jeśli pierwszą część książki zaludniają polskie czarty – opisy czarnej mszy dotyczą praktyk z różnych krajów. Jednocześnie zamykająca tom partia okazuje się najbardziej emocjonalna – może sprawia to klamra kompozycyjna, a może rzeczywista zgroza przebijająca między wierszami.
W tomie mnóstwo jest rycin i ilustracji prezentujących makabryczne scenki i wyobrażenia na temat diabłów oraz ludzi opętanych.

środa, 23 czerwca 2010

Agata Mańczyk: Duża kieszeń na kłopoty

Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.


Wyprawa po skarb

Do tej pory Agata Mańczyk dość łagodnie wprowadzała swoich bohaterów w całe serie awanturniczych przygód rodem z młodzieżowych powieści sensacyjnych z ubiegłego wieku. W „Jajecznicy na deszczówce” i „Pierwszej nocy pod gołym niebem” nakreślała najpierw tło wydarzeń i pozwalała odbiorcom oswoić się z nastoletnimi postaciami zanim zaserwowała potężną dawkę emocji. W „Dużej kieszeni na kłopoty”, historii mocno rozbudowanej, takiego czasu na przyzwyczajenie się do szybkiej fabuły i adrenaliny nie ma, akcja rozkręca się błyskawicznie, a książka niemal do ostatniej strony trzyma w napięciu. Nie znam drugiej takiej autorki, która dziś zdecydowałaby się na podobne przeładowanie historii mrożącymi krew w żyłach przygodami. Agata Mańczyk jest jedyna w swoim rodzaju – i ze względu na kreatywność może budzić podziw.

Czworo nastolatków – Polę, Gutka, Nikodema i Gretę – łączy jedno: spędzają wakacje w deszczowym, więc i strasznie nudnym, Jarosławcu. Bohaterowie nie znają się na początku opowieści – i wcale nie mają zamiaru się poznawać, każdy zamyka się w sobie i w samotności przetrawia codzienne troski. Pola cierpi z powodu kilkukilogramowej nadwagi i tęskni za mamą, która zmarła dwa lata temu. Ojciec Nikodema pije, rodzice Gutka bez przerwy się kłócą, a mama i tata Grety są nadopiekuńczy do przesady – wciąż faszerują córkę kolejnymi lekarstwami i zabraniają prawie wszystkich rozrywek. Gdyby nie nuda, być może Pola, Gutek, Niki i Greta nie zwróciliby uwagi na rozmowę miejscowych gangsterów, z których jeden… pracuje na komisariacie. Zgubienie walizki pełnej pieniędzy nie zdarza się co dzień – a taki współczesny skarb rozwiązałby wiele problemów nastolatków. Nic dziwnego, że dzieci podejmują wyzwanie i próbują przechytrzyć mafiozów z Jarosławca: łatwo nie będzie, bo już pierwsze zadanie wymaga… rozkopania świeżego grobu – a to dopiero dwudziesta z trzystu pięćdziesięciu stron. Młodzi ludzie nastawieni są do siebie nieufnie, ale muszą zacząć współpracować, jeśli chcą mieć szansę na odnalezienie skarbu.

Trudno uwierzyć, że Agata Mańczyk potrafi – zaczynając od rozgrzebywania mogiły – przez cały czas podkręcać tempo książki. A jednak. Będą tu brawurowe ucieczki, szyfry i tajne mapy, będzie łamanie prawa (do grona przeciwników, przed którymi trzeba się kryć, dołączy więc i policja). Będą noce spędzane pod gołym niebem, będzie walka ze strachem, głodem i bólem. Będzie cały korowód przygód – a każda z nich bardziej od poprzedniej zaskakująca. Nie zostawia autorka czasu, by odetchnąć. W „Dużej kieszeni na kłopoty” dzieje się tyle, że akcją można by obdzielić kilkanaście książek. Mańczyk nie rozwodzi się przy tym nad prawdopodobieństwem wydarzeń: liczy się adrenalina, część kwestii pomaga wyjaśnić przypadek, szczęśliwy traf. I dobrze, bo przez długi czas takie właśnie wyjaśnienie wystarczy, a kiedy przestanie wystarczać – autorka zafunduje odbiorcom jeszcze jedno, zaskakujące i ostateczne tłumaczenie.

Skazani na swoje towarzystwo bohaterowie muszą w końcu zacząć ze sobą rozmawiać. Ponieważ nie leży w ich interesie robienie wrażenia na kolegach, a przez długi czas zakładają w ogóle, że się nie polubią, stawiają na wzajemną szczerość – choć ta może być czasem bolesna. Dzięki temu przypadkowe i celowe zwierzenia nie nabierają cierpiętniczego charakteru, łatwiej też wspólnie zaradzić kłopotom. Pewnych spraw nie da się na poczekaniu rozstrzygnąć, lecz spojrzenie z dystansu bardzo pomaga. Między Polą, Gretą, Gutkiem i Nikim wytwarza się stopniowo bardzo silna więź. Nie ma tu łatwych uczuć: przyjaźń uniemożliwia ciągły brak zaufania, zauroczenia budowane są i rujnowane przez przypadkowe gesty. Agata Mańczyk stroni od sentymentalizmu i swoją książkę kieruje do czytelników obu płci – nikt nie będzie się tu nudził.

I na tle ekstremalnych przygód wybrzmiewają bezcenne komentarze, dotyczące zwyczajnych oraz niezwyczajnych problemów i zmartwień nastolatków. Wachlarz poruszanych tematów okazuje się bardzo szeroki, od kompleksów wywoływanych wyglądem po apatię i strach przed ludźmi. Każda troska przedyskutowana w gronie bezlitośnie szczerych rówieśników przestaje być przygnębiająca. A dodatkowo bohaterowie tej powieści wyniosą z wakacyjnej przygody cenną prawdę o sobie…

Podziwiam Agatę Mańczyk. Udaje jej się każdorazowo zaskoczyć czytelników. Nie powtarza tych samych rozwiązań, chociaż ogólny szkielet konstrukcyjny powieści zwykle pozostaje bez zmian. Nie brakuje autorce barwnych pomysłów na to, by ożywić akcję, a propozycje niebanalnych przygód, które podrzuca w swoich powieściach młodzieży budzą jednocześnie grozę i zachwyt. Mało jest dzisiaj książek, które tak silnie jak historie proponowane przez Agatę Mańczyk działają na wyobraźnię czytelników. „Duża kieszeń na kłopoty" nie jest głupawą historyjką o poszukiwaniu złota, ale mądrą powieścią o samopoznaniu.

niedziela, 20 czerwca 2010

Richelle Mead: W szponach mrozu

Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.

Szkoła (nie)życia

Drugą częścią „Akademii wampirów” może Richelle Mead zaskoczyć swoje czytelniczki. Więcej tu bowiem kryminału, sensacyjna fabuła dominuje nad warstwą psychologiczną, a emocje, chociaż – jak poprzednio – wyraziste, również muszą momentami ustąpić przed sensacyjną akcją. Książka „W szponach mrozu” urzeka, ale już nie atmosferą czy sposobem prowadzenia narracji, a pomysłami na kreowanie wampirzego świata. W porównaniu z pierwszym tomem lekko złagodzone zostało pożądanie – na rzecz mocno podkreślanego buntu nastolatki. Zróżnicowanych uczuć tu nie zabraknie.

Te odbiorczynie, które chciałyby od pozycji „W szponach mrozu” rozpocząć swoją przygodę z serią, nie będą miały problemów ze zrozumieniem konstrukcji fabuły – na początku książki bowiem autorka w skrócie przytacza wydarzenia opisane w pierwszej części. Owo streszczenie nie oddaje klimatu „Akademii wampirów”, a zwłaszcza rewelacyjnej melodii narracji – warto więc mimo wszystko prześledzić tom inicjujący serię. W publikacji „W szponach mrozu” nastawienie na dynamiczną fabułę i sensacyjność nie pozwala na rozkoszowanie się stylem, ale jednocześnie wyklucza powtórzenie sprawdzonych schematów. Przytoczenie treści „Akademii wampirów” wydaje się za to niezbędne: wiele wątków Richelle Mead po prostu kontynuuje.

Powraca w książce kwestia trudnego uczucia między główną bohaterką, Rose, a jej instruktorem – przyszli strażnicy Lissy z różnych względów nie mogą być razem, w dodatku koło Dymitra zaczyna się kręcić atrakcyjna kobieta: Rose musi się zmierzyć nie tylko z własnym rozgoryczeniem, ale też z zazdrością, próbuje zwalczyć beznadziejne uczucie związkiem ze swoim rówieśnikiem. Na dalszy plan schodzi natomiast więź, jaką Rose czuje ze swoją przyjaciółką, Liss. Dziewczyny oddalają się od siebie, choć echa dawnego oddania powracają w najmniej spodziewanych momentach. Motywem całkowicie nowym jest konflikt bohaterki z matką – legendarną strażniczką, która pomaga kadrze szkoły. Rose – dotąd odpowiedzialna i rozsądna – znowu przeżywa kryzys, buntuje się i impulsywnie reaguje na kolejne wyzwania. W tej historii przedstawi Mead olbrzymią pracę Rose nad swoim charakterem – i dojrzewanie dziewczyny.

Całość spaja natomiast wątek kryminalny. Książkę spina klamra z obrazów rzezi – ich wymowę łagodzi jedynie fakt przeniesienia ofiar i oprawców do świata nierzeczywistego, naturalistyczne sekwencje przytłumia piękny język, jakim prowadzona jest opowieść. Autorka pozwala swoim bohaterom wyjść poza mury szkoły, co automatycznie zwiększa poziom niebezpieczeństwa. Richelle Mead umiejętnie buduje tu atmosferę grozy, posługując się prostymi chwytami – ale nie chodzi jej o zwyczajne wystraszenie odbiorczyń, a o pokazanie trudów dojrzewania. Bo przecież, pomijając fantastyczną otoczkę, Rose dąży do poznania siebie, cały czas uczy się kontrolować odruchy i eliminować niepożądane reakcje. Analizuje swoje uczucia i ocenia siebie, czasem tylko korzystając z uwag innych. Nieprzeciętne problemy (jak uchronić przyjaciółkę przed atakami strzyg, czy – jak odciąć głowę przeciwnikowi) są tu jedynie dodatkiem do spraw, które w prostszy sposób dadzą się przełożyć na prawdziwe życie czytelniczek.

„W szponach mrozu” to tom, który łączy delikatność kobiecej narracji, nastawionej na zmysłowość i uczucia z agresywną, drapieżną, awanturniczą fabułą. Richelle Mead zestawia dwa przeciwstawne żywioły, spaja je idealnie – tak, że nie widać miejsc styku. Książka wciąga zarówno ze względu na przebieg wydarzeń – niczego nie można się podczas lektury domyślić, nie ma tendencyjnych rozwiązań – jak i z uwagi na świetną narrację (tu brawa dla tłumaczki, Moniki Gajdzińskiej).

Siłą tej powieści jest także niejednokierunkowość wysiłków twórczych – wątki uzupełniają się i wzajemnie tłumaczą, lecz żaden tak naprawdę nie dominuje. Richelle Mead zrezygnowała z klisz, konstruuje świat wampirów, dampirów i morojów według własnych, jasno sprecyzowanych reguł – i tak samo nie decyduje się na kompromisy w wymyślaniu charakterów postaci. „W szponach mrozu” z pewnością nie rozczaruje wielbicielek pisarstwa Richelle Mead. To także dobra pozycja dla nieprzekonanych do mrożących krew w żyłach historii o wampirach.

piątek, 18 czerwca 2010

Agnieszka Tyszka: Wyciskacz do łez

Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.


Magia ziół

Zwykle Agnieszka Tyszka stawia na spokojne i trochę sentymentalne historie, w których akcentuje emocjonalne problemy nastolatek. Wygasza delikatnie akcję rozumianą jako sekwencja wydarzeń i koncentruje się na psychice nastolatek. Jej książki wkraczają w konwencję powieści psychologicznej, chociaż nie tracą na fabularnej atrakcyjności. Ale w „Wyciskaczu do łez” da się znaleźć próbę zmiany stylu – nie radykalną, są tu i powroty do poprzednich pomysłów.

Marianna jest uczennicą katolickiego gimnazjum, prowadzonego przez siostry zakonne. Dziewczyna nie może znaleźć wspólnego języka z matką, Panią Reaktor, redaktor naczelną poczytnego pisma dla pań. Ojciec Marianny nie żyje, dawny partner matki został przez Panią Reaktor wyrzucony, gdy zaczął nadużywać alkoholu – dobrze, że bohaterka może dalej na niego liczyć, podobnie jak na swojego prawie-brata, Tomka. Marianna dorabia sobie sprzątaniem u pani Nory – niezwykłej staruszki, która wie jak zaradzić wielu troskom. Z samotnej dziewczyny w czarnych ciuchach przeistoczy się nastolatka w barwnego motyla.

Agnieszka Tyszka ostro ocenia obłudę dorosłych – tym razem skrytykowane zostały zakonnice, tępiące u młodych wychowanek przejawy samodzielnego myślenia, nieufne i posuwające się do karygodnych zachowań, by wykryć rzekome przewinienia uczennic. W starciu z mądrymi i asertywnymi dziewczynami, które nie robią przecież nic złego, zakonnice przegrywają, budząc śmiech odbiorczyń. Równie źle wypada matka głównej bohaterki i ciotka Marianny – dwie kobiety, które ze względu na trudne dzieciństwo nie potrafią sobie poradzić z własnymi uczuciami. Brak rozmowy i w konsekwencji niemożność porozumienia się to problem, na który Tyszka zwraca uwagę. Jest tu jednak i postać pozytywna, przedstawicielka starszego pokolenia, pani Nora. To u niej młodzież znajduje schronienie i pomoc. Pani Nora stosuje niekonwencjonalne metody odpędzania smutków, a wiedzę o życiu umiejętnie łączy ze znajomością tajemnej magii zaklętej w ziołach. Razem z przyjaciółkami przyrządza dla swoich młodych pomocników amulety – mieszanki roślin, mające ułatwić codzienne życie.

„Wyciskacz do łez” wcale łez nie wyciska – to powieść wolna od stanów depresyjnych, z optymistycznym, chociaż nie nachalnym przesłaniem. Marianna ma mnóstwo powodów do zmartwień – w szkole złośliwe (i, co tu ukrywać, niezbyt inteligentne) zakonnice uprzykrzają egzystencję na każdym kroku. W domu matka, dotąd despotyczna i wymagająca, traci pracę i popada w apatię, ale nie pozwala sobie pomóc. Grono starszych pań przekonuje nastolatkę, że najważniejsza jest miłość – tymczasem uczennica żeńskiego gimnazjum nie dostrzega w tej kwestii żadnych perspektyw. Gazety pełne są ponurych wiadomości, bo zło dobrze się sprzedaje. A jednak wizyty u pani Nory pozwalają przywrócić światu kolor. Pod wpływem kobiety bohaterka nie tylko rezygnuje z czarnych ubrań i niewesołych myśli – znajduje tak potrzebny spokój i rozwiązania wielu problemów.

Jeszcze jeden motyw wprowadza Agnieszka Tyszka do tej historii: motyw słów. Marianna odkąd pamięta – podziwia słowa. Zamiłowanie do słów powraca jak refren i przenosi „Wyciskacz do łez” z półki ckliwych czytadeł do – ciekawych powieści obyczajowych. Książkę przesycają też dowcipy, głównie – mocno satyryczne. Tyszka sięga też po humor, kiedy przełamuje zwykłe szkolne rozterki przemyśleniami i spostrzeżeniami świętego Antoniego, patrona, który zmysłem ironii, przewyższa większość bohaterów. Dziewczyny z klasy Marianny wpadają na pomysł optymistycznej (i podziemnej) gazetki dla szczęśliwych. „Wyciskacz do łez” nie ma dosmucać czytelniczek, a przynosić nadzieję.

Seria „Ze sprężynką” gwarantuje nastoletnim odbiorczyniom dostęp do świetnych powieści obyczajowych. To książki o dobrze wyważonych proporcjach, ciekawe i dotykające ważnych nie tylko dla młodych dziewczyn tematów.


wtorek, 15 czerwca 2010

poniedziałek, 14 czerwca 2010

David Benedictus: Powrót do Stumilowego Lasu

Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.

Powrót Kubusia Puchatka

Kontynuacje znanych historii, od dziesięcioleci utrwalonych w świadomości odbiorców, obarczone są każdorazowo ogromnym ryzykiem. Nie da się tu bowiem uniknąć porównań do pierwowzoru, trudno się też czytelnikom pogodzić z nowymi fabułami – a że za pisanie dalszych ciągów rzadko biorą się mistrzowie pastiszu – drobne nawet odstępstwa od stylu pierwszych opowieści zaczynają razić i drażnić. Nic dziwnego, że we wprowadzeniu do książki „Powrót do Stumilowego Lasu” David Benedictus, głosem pesymisty Kłapouchego, zaznacza „takie rzeczy nikomu się nie udają”.

Kubuś Puchatek, Prosiaczek, Kangurzyca z Maleństwem, Tygrys, Królik i Sowa – oraz, oczywiście, Krzyś, pojawiali się już w disneyowskich dobranockach – teraz czytelnicy otrzymują jednak pierwszą oficjalną książkową kontynuację. Po osiemdziesięciu latach zaglądają znów do niezwykłej krainy, pięknego świata wyobraźni. I chociaż David Benedictus stara się pisać w stylu Milne’a i nie odchodzić zbytnio od rozwiązań dotąd stosowanych, różnice są bardzo wyraźne. W polskiej wersji rozbieżności stylistyczne potęguje także tłumaczenie: w wykonaniu Ireny Tuwim królował absurd i humor baśniowy. U Michała Rusinka pojawia się trochę częściej dowcip lingwistyczny, ostrzejszy i oddalany od łagodności pierwszych tomów. Rusinek w bajkach dla dzieci ma swój charakterystyczny, wyrazisty styl – i nie ma zamiaru podporządkowywać się rytmowi narracji poprzedników. Zmiany widać także w Puchatkowych mruczankach – widnieją tu głównie rymy męskie, piosenkowe, owszem, ale nierozbudzające wyobraźni.

Może niepotrzebnie przypomina Benedictus o osiemdziesięciu latach od pierwszych historii: zaraz potem bowiem na scenę wkraczają niezmienieni bohaterowie i Krzyś, dla którego nowością jest tylko szkoła. Wakacje w Stumilowym Lesie przenoszą czytelników do świata Milne’a, ale razem z nowymi opowieściami do tego świata wkradają się niebezpiecznie elementy realizmu, zupełnie jakby Benedictus w zakotwiczeniu fabuły w rzeczywistości szukał katalizatora tej fabuły. W charakterach postaci autor raczej nie miesza, może Puchatek jest za mało naiwny a Krzyś upodabnia się do Sowy – ale już na nową mieszkankę Stumilowego Lasu zabrakło pomysłu: wydra Lotta nie wydaje się tak atrakcyjna jak Tygrys czy Maleństwo, to bohaterka-kameleon, trochę bez wyrazu. Nie ma w niej jednej dominującej cechy, brakuje zatem dobrego uzasadnienia dla wprowadzenia takiej postaci.

Zmiany widać w próbach ogarnięcia świata – wiele jest w książce wyliczeń, dla Milne’a przecież obcych. „Zwykłe” tematy podporządkowują sobie fabułę – dawniej katalizatorem akcji była wyprawa na biegun czy wielka powódź – teraz to zabawa w szkołę i gra w krykieta. Owszem, stają się te zagadnienia punktem wyjścia do żartobliwych i często absurdalnych scenek – ale polotu na początku trochę brakuje. Szkoda, że posiłkuje się autor rekwizytami z prawdziwego świata – gramofon stanowić może dla czytelników zgrzyt (podobnie jak tytuł piosenki Przybory – „Guciu, wróć”, który Michał Rusinek zgrabnie, ale niepotrzebnie, wplótł do książki). Wydaje mi się, że Benedictus bardzo się stara usensownić opowieść, wprowadzić ład do historyjek – i czuje się tym trochę skrępowany. Tu już Kubuś Puchatek nie pofrunie z balonikiem do gniazda pszczół, za to Sowa zajmie się rozwiązywaniem krzyżówek. Autor tworzy też bardziej rozbudowane zdania, jakby miał nadzieję, że wynagrodzi tym mniej wymyślną akcję.

W książce nie brakuje za to humoru. Miłą obietnicę żartów stanowi początkowa sytuacja z Maleństwem, które wpadło do strumyka raz niechcący a dwa razy chcący (chociaż w „Chatce Puchatka” podobny motyw się znalazł). Dalej zdarzają się uśmiechy filozoficzne (godzina zatrzymania się zegarka, wtorki, które są dość często), absurd (rzeczy, których nie można składać), partie satyryczne (jak odróżnić krewnych od znajomych Królika) – najwięcej będzie jednak zabaw słowem. To oznacza, że śmiech przejawia się głównie w drobiazgach, całość natomiast przesycona jest nostalgią.
David Benedictus nie miał łatwego zadania – a wyliczanie różnic pomiędzy jego dziełem a oryginalnymi historiami nie ma na celu dyskredytowania „Powrotu do Stumilowego Lasu” – jest tylko próbą uchwycenia elementów nowych.


niedziela, 13 czerwca 2010

Darren Shan: Cyrk Odmieńców

Wilga, Warszawa 2010.


Cena przyjaźni

Na rynku literatury czwartej zapanowała parę lat temu moda na opowieści o istotach z innego świata. Autorzy zaczęli sięgać po schematy z podań i wierzeń ludowych, reaktywując upiory, wampiry, strzygi i demony – gdy ten pomysł na historie dla młodzieży uległ wyczerpaniu, kolejnym, ryzykownym, ale i dobrym krokiem okazało się pozbawienie młodych bohaterów otoczki ochronnej. W fabułach nastąpiło przemieszanie dwóch światów – realnego i fantastycznego, a przekraczanie granicy między nimi pozwoliło na budowanie nowych emocji. Powieść Darrena Shana „Cyrk Odmieńców”, pierwsza część dwunastotomowej sagi dla młodzieży, może być najlepszym przykładem na działanie tego mechanizmu.

„Cyrk Odmieńców” jest wypadkową trzech nurtów pisarskich czy twórczych – czarnego humoru, stylistyki seriali młodzieżowych oraz horroru. Darren Shan wyraźnie kieruje się w stronę odważnych dowcipów, trochę w duchu Christophera Moore’a, przystosowanych do odbioru przez publiczność amerykańską (chociaż autor jest z pochodzenia Irlandczykiem) – wskazuje na to ludyczność żartów i zamiłowanie do dosłowności, silnie akcentowana cielesność i odejście od metafizyki na rzecz przyziemności. Czarny humor w wykonaniu Shana to humor bezkompromisowy i ukierunkowany na młodego, masowego odbiorcę: widać tu nie tylko zabieg marketingowy, ale i porozumienie, jakie dwudziestoośmioletni pisarz mógł zawrzeć z czytelnikami. Stylistyka serialu młodzieżowego przejawia się przede wszystkim w konstrukcji książki, filmowości obrazów i sposobie budowania napięcia. Darren Shan stawia na proste i sprawdzone metody wywoływania emocji, poza stopniowaniem napięcia, prowadzącym do kulminacyjnego punktu książki, stara się każdy rozdział konstruować wokół drobniejszego szoku czy elementu grozy, a przy tym nie zapomina o „zwyczajnym” życiu nastolatka – szkole, rozrywce, kolegach. Horror jako ogólny pomysł na powieść trochę łagodzony jest przez dwie poprzednie drogi rozwoju formy i przez wyostrzoną świadomość celu: autor wiele razy będzie podkreślał, co przeraża jego bohatera – lecz niekoniecznie przełoży te deklaracje na odczucia czytelników, bo zamiast suspensu decyduje się na opis. Wiadomo przecież, że to, co niedookreślone, pozostawione domysłom czytelników, będzie budziło większy lęk niż literacka konkretyzacja. Na takie rozwiązanie nie pozwala jednak dystans, płynący z czarnego humoru, i chęć zapewnienia młodzieży rozrywki.

Bohater, Darren Shan, to zwykły nastolatek. Świetnie gra w piłkę nożną i – co w literaturze czwartej jest rzadkością – dobrze dogaduje się z młodszą siostrą. Lubi pająki i lekturę komiksów, niczym szczególnym się nie wyróżnia. Pewnego dnia jednak otrzymuje bilet do Cyrku Odmieńców i udaje się na nielegalne przedstawienie, nie chcąc wyjść na tchórza. Staje się tam świadkiem dziwnej sceny, której konsekwencje będą równie niezwykłe co przerażające. Autor doprowadza do sytuacji ekstremalnej, niedawno w powieściach przygodowych jedynie sygnalizowanej: żeby uratować przyjaciela, bohater musi poświęcić swoje życie. Nieczęsto młody człowiek może w książce obserwować własną śmierć i reakcje bliskich. Darren Shan to umożliwia, by nastolatek przedzierzgnął się w asystenta wampira i zmniejszył ból rodziców (radykalne rozwiązanie staje się więc rozwiązaniem humanitarnym, śmierć nie jest tak okrutna jak ucieczka). Tom kończy się przemianą, która inicjuje kolejne, jeszcze bardziej niezwykłe przygody i zapowiada sagę, którą przeczytać mogą nie tylko wielbiciele horrorów. „Cyrk Odmieńców”, dzięki hybrydowej formie, nie zawęża kręgu odbiorców, bo także miłośnicy obyczajówek coś tu dla siebie znajdą.

Pewną naiwność prezentuje Darren Shan, kiedy decyduje się na szczegółowe omówienie cyrkowego programu – to także wybór, kierujący uwagę czytelników w stronę filmu (zresztą na motywach tej sagi powstała hollywoodzka megaprodukcja „Asystent wampira”). Na początku atmosferę prawdziwej grozy zaburza nieco podwojone jej podkreślanie: bohater nie tylko mówi, co wydało mu się przerażające, ale jeszcze akcentuje to specjalnie, co w druku przejawia się rozstrzeleniem czcionki. Z czasem oba rodzaje podkreśleń nikną. Darren Shan także za wszelką cenę stara się przekonać czytelników o prawdziwości prezentowanej historii – przez co jeszcze wzmacnia dystans do niej, chociaż sam zabieg służący uprawdopodobnieniu fabuły nowy nie jest, przestanie działać, gdy odbiorca uświadomi sobie, z jaką konwencją ma do czynienia, co nie jest w przypadku młodych czytelników oczywiste.

Darren Shan pisze lekko i bez kompleksów. Wymyśla sobie opowieść dobrą pod względem rozwoju akcji i konsekwentnie prowadzi wybrane motywy. Plusem dla współczesnych czytelników okaże się też język – sporo tu kolokwializmów, które urealniają jeszcze młodzieżowy świat, sygnałów emocjonalności i „młodzieżowych” odzywek uniwersalnych, zwrotów, które nawet kiedy się zestarzeją, nie zaburzą możliwości rozumienia tekstu. Młodzieżowość przejawia się oczywiście i w sposobie prowadzenia narracji (szczególnie widać to przy zdaniach zaczynanych od „no to”).

W pierwszym tomie sagi bohater musi zmierzyć się z wyzwaniami, które na dalszy plan odsuwają typowe dla wieku dojrzewania problemy. To tylko budzi ciekawość, w jakim kierunku poprowadzi Darren Shan historię.

sobota, 12 czerwca 2010

M. Gigi Durham: Efekt Lolity

Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.

Winna niewinna

„Efekt Lolity” to tom, który – jak wiele pozycji spod szyldu badań genderowych – łączy dwa przeciwstawne dyskursy. Na jednym biegunie plasuje się konkret, rzeczowy opis, zestaw obserwacji i spostrzeżeń, które cechują się przenikliwością. Na drugim natomiast emocjonalna retoryka i tendencyjność, narzucanie odbiorcom niezbyt dobrze umotywowanych wniosków i zalążek histerii. Przechodzenie od jednego do drugiego sposobu prowadzenia narracji jest dosyć płynne i wymaga od czytelników wytężonej uwagi – M. Gigi Durham próbuje bowiem uwieść rytmem narracji i ciągłym powracaniem do głównych tez wywodu, by przemycić jedynie słuszne feministyczne oceny. Nie zmienia to na szczęście faktu, że ogromne partie tej publikacji czyta się z zainteresowaniem, którego przeciętnemu odbiorcy nie zaburzy obecność niezrozumiałych terminów czy odwołań do specjalistycznej wiedzy. Durham pisze językiem prostym, przytacza jasne cytaty i wpada momentami w styl publicystyczny. Troszeczkę momentami nieostre wydaje się być kryterium definiowania obiektu badań jako dziewczynki, chociaż we wstępie autorka tłumaczy: „w mojej książce używam słowa >>dziewczyn(k)a<< na określenie zarówno dziewczynek, które chodzą do przedszkola, jak i dziewczyn, które powoli przestają już być nastolatkami”. Czasem określanie mianem „dziewczynki” osiemnasto- czy dziewiętnastolatki razi – ale może to wina przekładu.

Autorka zajmuje się oceną wizerunku nastolatek (i kilkuletnich dziewczynek) we współczesnych mediach – lecz wizerunek ten przedstawia bardzo jednostronnie, interesuje ją raczej eksponowanie (i kreowanie) seksualności młodych dziewczyn. W pewnym momencie jednak przestaje panować nad materiałem badawczym i jednakową miarę przykłada do dzieci – ofiar sekspolityki wielkich korporacji, które wytwarzają potrzeby społeczeństwa, narzucając maluchom standardy zachowania dorosłych – oraz do świadomych swojego ciała, celowo prowokujących młodych gwiazd showbusinessu. Zapomina o strategiach buntu czy skandalu, winą za seksualne podteksty w wizerunkach kobiet u progu dorosłości obarczając wyłącznie starszych, spragnionych rozrywki (nie trzeba chyba dodawać, że mężczyzn?). Niewinne i bezwolnie podporządkowujące się mechanizmom popkultury dziewczyny pasują bowiem do wizerunku Lolity i mogą dobrze ilustrować tezy Durham. Nie znaczy to, że problem nie istnieje – tyle tylko, że przedstawiony z jednej perspektywy aż prosi się o polemikę i odrzucanie wielu obserwacji autorki.

W „Efekcie Lolity” liczą się wyraziste symbole – mocne z punktu widzenia erystyki. Durham wiele razy przywołuje „rekwizyty”, które mają świadczyć o wykorzystywaniu dziewczynek: zestaw do tańczenia na rurze z pieniędzmi do wkładania za podwiązkę dla kilkulatki czy dziecięce wersje wyuzdanych strojów na Halloween; niepokoją ją także koszulki z napisami o byciu sexy czy hot dla dzieci. Nie chce jednak dostrzec, że to przykłady ekstremalne i samo ich istnienie nie jest tak niebezpieczne jak chociażby społeczne przyzwolenie na „upiększanie” kilkulatek na wzór dorosłych kobiet. Sporo tu pułapek, od których Durham próbuje odwrócić uwagę, powtarzając wyjściowe założenia, sporo też prywatnych ocen, które mają przekonać odbiorców do przyjęcia perspektywy autorki.

Durham wybiera pięć mitów, dotyczących młodych dziewczyn i obala je (niekiedy zresztą doprowadzając komentarze do absurdu, jak w przypadku mówienia o seksowności „berbecia, który właśnie przestał sikać w pieluchy”), odwołując się często do własnych doświadczeń w pracy z młodzieżą, obserwacji i rozmów. Nie poprzestaje na tym, chce jeszcze wychowywać świadome medialnych rozgrywek pokolenie i zachęca dorosłych do przeprowadzania z pociechami edukacyjnych rozmów. Proponuje całe serie ćwiczeń, mających uodpornić dzieci na strategie marketingowe, podaje zestawy pytań, które należy rozmówcom zadawać (i tu wreszcie tendencyjność ma swoje usprawiedliwienie) i chce zaszczepić zwłaszcza małe dziewczynki i nastolatki przeciwko przedmiotowemu wykorzystywaniu kobiety.

Zaletą tej publikacji jest zwrócenie uwagi na problem – i cały szereg obserwacji wziętych z życia oraz zaczerpniętych z mediów, prosty język i pomysł na zmianę niebezpiecznego stanu rzeczy. Wadą – tendencyjność przy zachowaniu pozorów obiektywizmu, retoryka w miejsce rzeczowości i rozmywanie wątków.

piątek, 11 czerwca 2010

Iwona Kocińska: Przygody krowy Balbiny

Skrzat, Kraków 2010.

Ach, śpij, kochanie

Warto czytać maluchom. Żadne dobranocki czy prezentowane w telewizji bajki nie rozwiną wyobraźni i kreatywności dzieci w takim stopniu jak wieczorna lektura. Można dzięki temu upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu – i spokojnym tekstem ukołysać pociechę do snu: wystarczy wybrać odpowiednią książeczkę. Wydawnictwo Skrzat proponuje więc cykl „Bajki zasypiajki” – stonowane, harmonijne i spokojne opowiastki mają wyciszyć emocje i przygotować małych odbiorców do snu.

„Przygody krowy Balbiny” autorstwa Iwony Kosińskiej poza łagodną fabułą przynoszą jeszcze sporo wiadomości na temat życia na wsi, książka ma zatem także wartość edukacyjną – dzieciom, które nie zetknęły się jeszcze z gospodarskim mikrokosmosem dostarczy autorka ciekawych informacji. Główną bohaterką tej książeczki, przepięknie zresztą wydanej, jest mieszkanka obory. Jej przyjaciele – pies Nestor i kot Filip – towarzyszą krowie w codziennych sytuacjach, rozweselają, gdy Balbina ma zły humor i są zawsze w pobliżu, by służyć pomocą. Gospodarstwo to własność Babci i Dziadka – ludzi mądrych i zapewniających poczucie bezpieczeństwa wszystkim zwierzętom a także malutkiej Dorotce – kilkuletniej dziewczynce, która na wsi spędza lato.

Trudno powiedzieć, co się w „Przygodach krowy Balbiny” stanie, bo Iwona Kocińska stawia przede wszystkim na prezentowanie postaci i scenek, które są ich udziałem. Nie można mówić o klasycznej akcji – poza paroma opowiadaniami liczy się sam opis, nieudziwniony, naturalny i dość prosty, ale nie byle jaki. Autorce zależy bardziej na wygaszeniu emocji niż na rozbudzeniu apetytów dzieci, chociaż trzeba przyznać, że samymi opisami potrafi zaintrygować. Odstępuje od realizmu przy drobiazgach – kiedy bohaterowie rozmawiają ze sobą (chociaż, mimo starań, nie dogadają się z ludźmi) i na przykład krowa, kot i zając zbierają poziomki dla wnuczki gospodarzy. Poza tym rytm książce nadaje natura: Iwona Kocińska przedstawia krowę Balbinę w ciągu jednego roku. Wiosną bohaterka cieszy się na myśl o świeżej i soczystej trawie, latem jest Balbina trochę zmęczona upałami, jesienią zjada jabłka, które spadły z drzew i martwi się, że niedługo nadejdzie zima. Zimą przebywa w ciepłej oborze i zapomina o wcześniejszej irytacji. Nie ma w książce wymyślnych i bajkowych przygód, autorka skupia się raczej na prawdziwych obrazkach. Bardzo długo wprowadza kolejne postacie, wiele rozdziałów poświęca na komentarz do stanów, nie na samą akcję. Takie spokojne historyjki na pewno nie wywołają przed snem silnych wzruszeń, przyniosą za to kojące i wyciszone obrazki, w sam raz na wprowadzenie do snu.

U Iwony Kocińskiej nic złego się nie dzieje. Jeśli pojawia się element zagrożenia, jest niemal natychmiast łagodzony przez interwencję Babci lub Dziadka. Zmartwienia będą za każdym razem redukowane, nie ma mowy o tym, by dziecko czegoś się przestraszyło. Zapewne miłośnicy Bettelheima mieliby autorce taką postawę za złe – ale trzeba przyznać, że w czasach, gdy przemoc i agresja wkraczają nawet do programów dla dzieci, bajki nastawione na dobroć, sympatię i przede wszystkim spokój stają się szczególnie cenne.

Niebagatelny w obliczu najczęściej popełnianego w literaturze czwartej błędu, czyli nadmiernego zdrabniania, jest tu styl. Iwona Kocińska nie szczebiocze, opowiada w sposób prosty i naturalny, nie infantylizuje tekstu i jawi się w nim jako normalna, dobra narratorka – to sprawia, że książka okazuje się jeszcze bardziej wartościowa. Nie zawsze trzeba na siłę szukać oryginalności.
Agnieszka Semaniszyn natomiast odchodzi w ilustracjach od realizmu w stronę baśniowości i fantazji. Jej duże i charakterystyczne obrazki stanowią obietnicę przyjemnych snów, spodobają się też dorosłym.
Książka ma tylko jedną wadę: uśpić może także czytającego dziecku rodzica.


czwartek, 10 czerwca 2010

Łukasz Maciejewski: Przygoda myśli. Rozmowy obok filmu

Trio, Warszawa 2009.


Zza kamery

Dziś największą popularnością cieszą się chyba wywiady tabloidowe – dotyczące prywatnego życia, ocierające się wręcz o sferę intymności, utrzymane w poetyce skandalu lub plotki. Na przeciwległym biegunie znajdują się rozmowy „zawodowe” – wywody, w których artyści prezentują kulisy twórczych decyzji czy filozofię życiową, rezygnując ze wszelkiego rodzaju magnesów dla szerokiej publiczności: anegdot czy zwierzeń. Do takich wywiadów zaliczyć można rozmowy zebrane w książce „Przygoda myśli”. Łukasz Maciejewski na przestrzeni kilku lat przeprowadzał wywiady z najbardziej znanymi reżyserami i aktorami, w tomie znalazły się nawet sylwetki scenarzysty, kompozytora czy operatora filmowego – ludzi, o których nie pamięta się przeważnie podczas śledzenia gotowego dzieła. Maciejewski rozmawia z Krzysztofem Zanussim, Agnieszką Holland, Andrzejem Wajdą, Krystianem Lupą, Janem Peszkiem, Katarzyną Figurą czy Ewą Błaszczyk. Listę dwudziestu siedmiu nazwisk zamyka… Stanisław Lem, opowiadający o adaptacjach własnych dzieł.

Wszystkie rozmowy były wcześniej publikowane w czasopismach kulturalnych – zebrane razem składają się natomiast na arcyciekawy obraz filmu (i teatru, przy okazji), tym bardziej atrakcyjny, że oglądany z wielu stron – każdy wywiad dotyczy innych sfer tej gałęzi sztuki. Nie można zatem konfrontować postaw twórców i zestawiać ich poglądów – „Przygoda myśli” nie zderza ze sobą opinii, sygnalizuje za to tematy warte uwagi.

Podoba mi się w tej książce postawa Łukasza Maciejewskiego: po pierwsze przytoczone tu wywiady poprzedza mnóstwo prywatnych rozmów, dzięki którym autor orientuje się, czego oczekują interlokutorzy – i na jakie motywy położyć szczególny nacisk. Czasem do tych wymian myśli nawiązuje, eliminując wrażenie przypadkowości. Po drugie do każdego wywiadu świetnie się przygotowuje, nie ma tu pytań naiwnych, a rzeczowe dyskusje, obustronne komentarze do obrazów filmowych czy rozwiązań teatralnych, staje się Maciejewski partnerem do rozmowy i sprawia, że pytania czyta się niekiedy z taką samą ciekawością jak odpowiedzi. Przekonuje mnie zresztą także autor, gdy prezentuje swój pogląd na przeprowadzanie wywiadów: bohaterem jest dla niego zawsze rozmówca – to oczywiste. Ale Maciejewski świadomie rezygnuje także z agresywnego stylu pytania, jeśli jego rozmówca nie ma ochoty na podejmowanie wątków, Maciejewski z danej kwestii rezygnuje. „W bezpośrednim kontakcie z bohaterem wywiadu zmieniam się przede wszystkim w cierpliwego słuchacza”. To dobry wybór – dzięki niemu odbiorcy mają szansę na spokojne i konkretne opowieści. Być może nie spodoba się to spragnionym sensacji – ale przecież nie o to w „Przygodzie myśli” chodzi.

Łukasz Maciejewski jest także krytykiem filmowym i chociaż w wywiadach stara się zachować obiektywizm, przemyca co pewien czas dojrzałe i interesujące uwagi dotyczące omawianych właśnie dzieł. Nie ocenia ich, ale jest w stanie wychwycić istotę rzeczy, idealnie wstrzelić się w temat. Ten spokojny profesjonalizm przejawia się również między innymi w sposobie przeprowadzania rozmów. Widać, że Łukasz Maciejewski nie jest początkującym dziennikarzem z zamkniętym zestawem wcześniej przygotowanych pytań – on tylko zadaje rozmowie kierunek, dyskretnie ją prowadzi, pozwalając mówić artystom. Nie zawsze zresztą zadaje pytania – czasem dopowiada, komentuje czy wyjaśnia, nie ma w tej książce gwałtownych przeskoków myślowych czy urywanych wątków, sugerujących trzymanie się ściśle określonych planu. Są za to rozmowy, które przyjemnie śledzić.

Książka przeznaczona jest przede wszystkim dla miłośników filmu i teatru, dla zainteresowanych kulisami powstawania dzieł dużego ekranu i dla tych, którzy mają ochotę na spotkanie z wybitnymi osobistościami. Można ją polecić każdemu, komu nie wystarczy obejrzenie filmu i kto chciałby poznać tajniki warsztatu filmowców, reżyserów i aktorów. Wolna od plotek, skandalików, agresji i złośliwości, za to pełna porozumienia i sensownych dyskusji publikacja zasługuje na uznanie.


środa, 9 czerwca 2010

Grażyna Bąkiewicz: Muchy w butelce

Nasza Księgarnia, Warszawa 2008.


Geniusz i emocje

„Muchy w butelce” to jedna z powieści, które urzekają – a czytelniczki nie będą się podczas lektury zastanawiać nad prawdopodobieństwem akcji. Grażyna Bąkiewicz doskonale wiedziała, że przyciągnie uwagę młodych odbiorczyń na tyle, by te nie zaczęły analizować katalizatorów fabuły. Dzięki temu skoroszytową obyczajówkę dla dzieci i młodzieży czyta się z przyjemnością.

Wykroczeń przeciwko realizmowi jest tu mnóstwo. Dwunastoletnia Marcelinka to matematyczny geniusz. Jej rodzice pracują we Włoszech z noblistą z dziedziny fizyki. Sami osiągnęli już sporo – jako doktorzy otrzymali stypendium z włoskiego Instytutu Optyki Kwantowej – przez co od dwóch lat nie ma ich przy małej bohaterce. Marcelinka nie tęskni za nimi, bo codziennie się kontaktują – ale zna też sztuczki, dzięki którym jej umysł przenosi się do różnych miejsc. Za sprawą zbuntowanego opiekuna-dziadka Marcelinka ma szansę wyjechać do rodziców na wakacje. Tam ze zdziwieniem odkrywa, że jej mama pracuje jako pokojówka, a tata jest ogrodnikiem. Dziewczynka usiłuje wyciągnąć stamtąd dorosłych, ale nie wie, co naprawdę dzieje się wokół.

Dwunastolatka nawiązuje z łatwością zadania z matematyki i fizyki na poziomie akademickim, mało tego – dostrzega nieścisłość w rozumowaniu noblisty. Kiedy jej włoski przewodnik nie może dowieźć jej do rodziców, sama wyrusza w kilkugodzinną podróż bez możliwości skontaktowania się z mamą, a co ważniejsze – bez adresu, pod który ma się udać. Trafia bez problemu. Takich grubymi nićmi szytych wydarzeń będzie w „Muchach w butelce” więcej – ale nikt nie zwróci na nie podczas lektury uwagi, bo podkręcane bez końca tempo akcji nie daje wytchnienia. Grażyna Bąkiewicz nie pozostawia miejsca na jakiekolwiek wątpliwości, prowadzi historię spokojnie i pewnie – być może dlatego podczas lektury kwestionowanie jej pomysłów nie ma racji bytu i pozwala cieszyć się czytaniem.

Przygody wakacyjne to jedno zagadnienie z „Much w butelce”. Drugim, znacznie subtelniej zarysowanym, jest wątek pierwszej miłości, czy raczej – niesprecyzowanego uczucia, w które przedzierzgnęła się przyjaźń z towarzyszem dziecięcych zabaw, Filipem. Bohaterka dojrzewa i niespodziewanie uzmysławia sobie, że bliskość chłopaka działa na nią inaczej niż do tej pory. Gorycz rozstania i pierwsze pocałunki nie zdominują rozważań dziewczyny – zostaną jedynie wspominane na marginesie właściwej historii i właśnie dzięki temu mogą być naprawdę docenione przez czytelniczki. Najciekawsze, że przy swoich niezwykłych umiejętnościach bohaterka wcale nie jest idealna. Z matematyki w szkole ma trójkę (wyszła tu Grażynie Bąkiewicz ostra satyra na pedagogów z przypadku i na poziom szkolnictwa), praca detektywistyczna przynosi czasem odwrotne do zamierzonych rezultaty, a zastana we Włoszech sytuacja wcale nie musi być tak oczywista, jak się Marcelince wydaje. Talent do matematyki trochę ułatwia życie, ale nie rozwiązuje wszystkich problemów i z wieloma sprawami dziewczynka będzie musiała sobie jakoś poradzić.

„Muchy w butelce” to w dużym stopniu powieść o odwadze i determinacji – Marcelina udowadnia, że nie należy bać się marzeń, nawet tych najbardziej śmiałych – i zawsze warto dążyć do ich spełniania. Logicznie myśląca i rozsądniejsza niż niejeden dorosły dziewczynka budzi sympatię – stąd przekonanie się do jej niezwykłych przygód nie będzie trudne. Ta książka różni się od typowych powieści obyczajowo-awanturniczych dla nastolatek przede wszystkim dzięki niebanalnym pomysłom na rozwijanie akcji – a ponieważ jest oryginalna i odkrywcza, można po nią częściej sięgać. „Muchy w butelce” to jedna z ciekawszych pozycji Naszej Księgarni, wydanych w tej serii.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Olivier Adam: Droga pod wiatr

WNK, Warszawa 2010.

Gdy matka odejdzie

Temat, który w „Drodze pod wiatr” porusza Olivier Adam, sam w sobie jest szokujący i nakłania do zadawania pytań o istotę więzi międzyludzkich – z czasem mógłby przerodzić się w materiał na powieść kryminalną, ale autor woli prezentować komplikacje psychologiczne. W efekcie książka – być może za sprawą zdystansowanej narracji – sprawia wrażenie zimnej. W „Drodze pod wiatr” swój prywatny dramat przeżywa Paweł Anderen – pisarz i tekściarz, nieodnoszący w zawodzie spektakularnych sukcesów. Paweł Anderen jest ojcem dwójki kilkulatków, Meli i Klemensa – oraz mężem Sary. Właściwie: był mężem Sary, bo pewnego dnia kobieta nie wróciła do domu, przestała się kontaktować z maluchami i zniknęła bez śladu. Bohater musi zająć się dziećmi i zapewnić im utrzymanie. Podejmuje – nielegalnie – pracę w firmie brata i próbuje ułożyć sobie życie, nie tracąc irracjonalnej nadziei na powrót żony. Tymczasem koi lęki potomstwa, podtrzymuje przyjaźnie i pomaga ludziom, których spotyka na swojej drodze – ale ma też skłonności do wpadania w tarapaty. Jest porywczy i nie zastanawia się nad konsekwencjami swoich działań. Okazuje się, że śledczy łączą Pawła z trzema niewyjaśnionymi zniknięciami ludzi…

Tym, co uderza podczas lektury, jest chłód. Paweł jako narrator w tej historii niemal całkowicie rezygnuje z ujawniania emocji. Wyprany z uczuć bohater mówi wprawdzie o wielkiej miłości do żony, o tęsknocie, o trosce o dzieci i zmartwieniach przyjaciół – ale za deklaracjami nie idzie modyfikowanie stylu, zupełnie jakby Olivier Adam nie chciał podtrzymywać zainteresowania czytelników fabułą czy konkretnymi wydarzeniami, a próbował zaakcentować istotę samych problemów. Odbiorcy mogą czuć się nieco zdezorientowani, jako że autor odrzuca klisze i stereotypy. Wprowadza na scenę wulgarną i agresywną dziewczynę, która nikomu nie przypadnie do gustu – i nagle mówi o rodzącym się do niej uczuciu – szybko zresztą dziewczyna zniknie z pierwszego planu. Takich gier pisarza z czytelnikami będzie w tej powieści wiele. „Droga pod wiatr” nie ma bowiem stać się przyjemnym czytadłem, a drażniącą, pełną trudnych pytań powieścią psychologiczną. Olivier Adam nie oszczędza swoich bohaterów, portretuje ich w sytuacjach ekstremalnych lub przynajmniej niełatwych do rozwiązania. Przedszkolanka nie potrafi dać sobie rady z nieposłusznym dzieckiem, zaprzyjaźnione małżeństwo nie może mieć potomstwa i jedyną szansą na zrealizowanie marzeń jest… niewierność kobiety, córka ma dosyć ojca i reaguje na wszystko wściekłością, a sąsiadka akceptuje luźny, oparty na przyjaźni i seksie związek. Poza tym nikt nie umie pomóc dziecku, które po zniknięciu matki zamyka się w sobie. W „Drodze pod wiatr” rozmaitych wątków tego rodzaju znajdzie się mnóstwo, a cechą charakterystyczną historii jest wprowadzanie nietypowych rozwiązań.

Trzy stałe motywy powracają jako kanwa kolejnych rozdziałów: autor skupia się na dzieciach, pozbawionych matki, na sympatycznym nie wiadomo czemu przedstawicielu władz śledczych oraz na kursantach, przygotowujących się do egzaminu na prawo jazdy. Paweł robi wszystko, by zachować pozory zwyczajnego życia, by nie dopuścić do siebie niewesołych myśli.

Rytm narracji wydaje się być lekko poetyzowany, jakby bohater-opowiadacz stawiał na zmysłowość opisów. Nie chce autor wyraźnie komplikować i tak już zagmatwanych losów postaci, a przy tym zależy mu chyba, by „Droga pod wiatr” nie wybrzmiewała jak zestaw przypadkowo zebranych, mniej lub bardziej oryginalnych kwestii i trosk. Tłumaczka mogła spokojnie zrezygnować ze spolszczanych imion, zwłaszcza że nazwiska (i całe otoczenie) pozostają w oryginalnym kształcie.
Olivier Adam proponuje czytelnikom książkę-wyzwanie, powieść, która dostarczy nie tylko szeregu wzruszeń i tematów do refleksji, ale też urzeknie surowym pięknem. Chociaż dałoby się na bazie tej historii zbudować kilka publikacji rozrywkowych, nie o łatwe wrażenia tu chodzi.


niedziela, 6 czerwca 2010

Mariusz Niemycki: Kłopotek wyrusza w świat

Skrzat, Kraków 2010.

Z życia skrzata

Podobieństwo Kłopotka do Żabcia, bohatera wcześniejszych książeczek Mariusza Niemyckiego, jest oczywiste: w obu przypadkach mamy do czynienia z psotnym i wesołym dzieckiem (w „Żabciach” – potomkiem płaza, w „Kłopotkach” – skrzata), które na własną rękę odkrywa świat, nierzadko popadając przy tym w niegroźne tarapaty. Przygody dzielnych bohaterów zawsze kończą się dobrze i dostarczają młodym odbiorcom rozrywki. Mariusz Niemycki na szczęście nie powtarza sam siebie, nie brakuje mu wyobraźni. Cały czas szuka nowych rozwiązań, sprawdza możliwości, jakie daje mu klasyczna literatura czwarta. Pisze bajki, które spokojnie polecić można maluchom, a przy okazji tradycyjnych schematów fabularnych testuje formę. Dzięki kolejnym eksperymentom ten autor nie znudzi ani dzieci, ani ich rodziców.

„Kłopotek wyrusza w świat” to drugi tom przygód niesfornego i budzącego sympatię skrzata. Jak w pierwszej części – oraz obu „Żabciach”, na książkę składają się trzy opowiastki. W „Skrzacim straszydle” bohater przypadkowo dowiaduje się, że trzy lisy planują napaść na miłą rodzinkę – niestety starsi nie dają wiary rewelacjom Kłopotka, skrzat musi więc wziąć sprawy w swoje ręce i samodzielnie wypracować rozwiązanie problemu. „Skrzat włóczęga” to ponowny ukłon w stronę literackiej przeszłości – Kłopotek, jak niedawno Żabcio, wyrusza w świat, a test samodzielności kończy się zabawną przygodą. Wodze fantazji popuszcza też Niemycki w ostatniej bajce, „Skrzat i smok”, pozwala bowiem bohaterowi na spotkanie ze Smokiem Wawelskim – i to nie tylko tym, pod którym fotografują się dziś w Krakowie wycieczki.

Mariusz Niemycki staje się jednym z ciekawszych pisarzy dla najmłodszych. Nie odkrywa nowych dróg, nie próbuje szokować czy udziwniać swoich tekstów – tworzy za to rzetelne, naprawdę dobre bajki, z czytelnym, ale nienachalnie wyprowadzonym przesłaniem. Awanturnicze przygody łagodzi happy endem – a i parasolem ochronnym roztaczanym nad młodym bohaterem. Z postacią łatwo się będzie maluchom identyfikować – Kłopotek to przecież uosobienie pomysłów maluchów. Książki Niemyckiego dostarczają rozrywki, a przy okazji zawierają istotne dla odbiorców przestrogi. Kłopotek często bywa nieposłuszny czy zbuntowany, wiele jego doświadczeń płynie właśnie z przeciwstawienia się starszym – nic dziwnego, że dostaje różne nauczki.

Niemycki urozmaica klasyczne w duchu bajki zabawą formą. O Żabciu pisał regularnym wierszem, dość swobodnie czując się w zamykaniu historyjek w silnie zrytmizowanych zwrotkach. W „Kłopotku” zdecydował się na zabieg kuszący i efektowny, choć momentami wymuszający rozwiązania tekstowe. Nie ma tu tradycyjnego podziału na zwrotki, z daleka bajki z tomiku „Kłopotek wyrusza w świat” wyglądają jak pisane prozą. Okazuje się jednak, że Niemycki spaja swoją historię rymami, wprowadzanymi jak w dwunastozgłoskowcu, zachowuje też w miarę stały układ sylab, przez co bajki zyskują niespodziewanie jednostajny rytm. Przypomina to dawne, przekazywane ustnie opowieści, ale bywa też utrudnieniem – jeśli rodzic podczas czytania dziecku zgubi się w którymś momencie, zadziwią go rozmaite stylistyczne zabiegi podporządkowujące fabułę rytmowi. Zwłaszcza że lekturę prowadzić można na dwa sposoby – sugerując się wewnętrznym, naddanym tempem historyjek – lub też – zgodnie z prozatorskim zapisem i sensem książki. Nie ma podziału na wersy, który ułatwiałby odnalezienie się w tekście, nie ma klauzul, sygnalizujących stały rytm. Wspólne czytanie może zatem stać się także wyzwaniem – wyzwaniem, które warto podjąć. Książka spodoba się dzieciom właśnie ze względu na ten kuszący rytm, a i z uwagi na ilość atrakcyjnych wydarzeń.

Łukasz Ryłko tym razem postawił w ilustracjach na zabawę z kolorami i plamami światła. Postacie na jego obrazkach w dalszym ciągu są narysowane wyraźnie, sporo tu dodatków i kreskowych uzupełnień – nie oglądamy zwykłego konturu wypełnionego kolorem, a naprawdę szczegółowo dopracowane kształty. Częściej jednak niż wcześniej wygasza Ryłko różnice barw i kontrasty, a zamiast oczywistych schematów, uwodzi migotliwymi scenkami.


sobota, 5 czerwca 2010

Vincent Bugliosi, Curt Gentry: Helter skelter. Prawdziwa historia morderstw Mansona

Szafa, 2010.


Kulisy procesu

„Helter skelter” to publikacja, która po raz pierwszy ukazała się w 1974 roku. Dwie dekady później Vincent Bugliosi, jeden z autorów i główny oskarżyciel w procesie Charlesa Mansona dopisał do obszernego tomu posłowie, w którym dopowiada, jak potoczyły się losy przedstawionych w książce osób. Teraz „Prawdziwą historię morderstw Mansona” poznać mogą także polscy czytelnicy – choć relacja zamyka się na 1994 roku, dokumentacja fotograficzna sięga roku 2009.

Vincent Bugliosi i Curt Gentry przedstawili w „Helter skelter” przebieg śledztwa i procesu dotyczącego jednej z głośniejszych zbrodni w historii USA. W sierpniu 1969 roku zamordowana została w okrutny sposób Sharon Tate, ciężarna żona Romana Polańskiego, jej były partner i przyjaciel Jay Sebring, Wojciech Frykowski i Abigail Folger oraz Steven Earl Parent. Dzień później zginęły kolejne dwie osoby. W planach Charlesa Mansona atak na establishment oznaczał mordowanie sławnych postaci – na liście ofiar mieli się znaleźć jeszcze między innymi Elizabeth Taylor, Tom Jones, Steve McQueen czy Frank Sinatra. Za bestialskimi morderstwami stał Charles Manson oraz jego Rodzina – grupa ślepo podporządkowanych przywódcy młodych ludzi, którzy nie wahali się wypełniać nawet najbardziej okrutnych rozkazów swojego guru. Sam Manson, podający się za Jezusa Chrystusa, twierdził, że wskazówki do działania czerpie z piosenek Beatlesów. Opowieść o wstrząsającej zbrodni toczy się w „Helter skelter” w dwóch kierunkach. Autorzy wychodzą od rzezi w domu Romana Polańskiego, przedstawiając ofiary i rodzaj zadanej im śmierci, szukają tropów – zupełnie jakby robili to śledczy – a potem kontynuują opis przygotowań do procesu i przebieg samego procesu, a jednocześnie zagłębiają się w przeszłość, by dać możliwie pełny obraz sylwetek zbrodniarzy i odnaleźć motywy ich działania.

Komentarze są tu rzetelne i pozbawione przesadnej emocjonalności, Bugliosi stawia na fakty i powstrzymuje się od jednoznacznych ocen. Trudne dzieciństwo Mansona to po prostu trudne dzieciństwo, nie próba znalezienia usprawiedliwień dla patologicznego zachowania. Uwaga oskarżyciela skupia się na kilku zagadnieniach: w centrum zainteresowania znajduje się oczywiście Manson oraz dziewczyny, które były gotowe zrobić dla niego wszystko. Powraca tu pytanie o charyzmę Mansona, powód, dla którego młodzi ludzie całkowicie mu się podporządkowywali – wycieczki w przeszłość przerywane są aktualizowanymi spostrzeżeniami, rozmowami z Mansonem i jego próbami wpływania na otoczenie. Bugliosi chce także rozszyfrować przedstawicielki Rodziny. Interesuje się jednak również sytuacją sędziów przysięgłych, odizolowanych na osiem miesięcy od bliskich oraz od wiadomości ze świata, śledzi przecieki informacji do prasy i relacje dziennikarzy na sensacyjne doniesienia. Pokazuje dbałość o prawnicze niuanse, stara się zapobiegać błędom, które mogłyby doprowadzić do uwolnienia Mansona. Wreszcie zatrzymuje się nawet nad retoryką i perswazją, tłumacząc, jakie pytania zadawał i jak zdobywał wiadomości od świadków wydarzeń. Akcent humorystyczny (choć jest to śmiech przez łzy, całkowicie nie na miejscu w obliczu zbrodni) wprowadza, opisując postać obrońcy Mansona, Irvinga Kanarka.

Definiowana jako „arcydzieło literatury faktu” książka rzeczywiście jest imponująca. Bugliosi odsłania kulisy śledztwa stopniowo, dzięki czemu ogrom drobiazgowych informacji nie przytłacza. Autor pokazuje, jak dochodził do odkrycia prawdy, jakimi tropami podążał i jak wiązał ze sobą uzyskiwane często z niemałym trudem dane. To studium pracy oskarżyciela i kwintesencja literatury faktu. Początkowo Bugliosi zachowuje obiektywny, chłodny i niemal reporterski sposób opisu, z czasem przedstawia siebie czytelnikom – i oprowadza ich po toczącej się sprawie. Zdumiewa łatwość, z jaką Bugliosi i Gentry poruszają się w sporej ilości gatunków – dzięki przetykaniu opisu dialogami (fragmentami przesłuchań i rozmów), retrospekcjami i faktami nie ma mowy w „Helter skelter” o zwolnieniu tempa – książka napisana została tak, by cały czas trzymała w napięciu, a jednocześnie – by dostarczała wiadomości na temat przebiegu procesu. Ta pozycja może być odpowiedzią na kult Charlesa Mansona – czarnej legendy kontrkultury – lub źródłem wiedzy. Nie da się jej jednak czytać bez emocji, autorzy postarali się naprawdę dobrze rozplanować treść.

piątek, 4 czerwca 2010

Emily Diamand: Okup drapieżców

Wilga, Warszawa 2010.

Nowy świat

Udało się Emily Diamand stworzyć powieść fantasy łączącą w sobie motywy futurystyczne i średniowieczne. „Okup drapieżców” to pozycja, która zwyciężyła w konkursie „The Times” na najlepszą książkę fantasy dla młodzieży – i w której nieskrępowana wyobraźnia autorki uzupełniana jest odwagą w kreowaniu fabuły. Diamand przenosi młodych odbiorców do Wielkiej Brytanii w przyszłości. Zdobycze techniki i elektroniki z XXI wieku są uznawane za starożytne dziwactwa, Anglię tworzy „Ostatnie Dziesięć Hrabstw”, zdominowanych przez Większą Szkocję. Zalewany wodą z Tamizy/Tamzy Londyn/Lundyn to brzydkie, zabłocone i niegościnne miejsce, w którym osiedlają się żebracy. Ludzi w obu krainach jest niewielu – gromadzą się w rodzinach i… próbują wzajemnie zwalczyć. Na małą rybacką wioskę leżącą w Ostatnich Dziesięciu Hrabstwach napadają drapieżcy z Większej Szkocji. Porywają kilkuletnią córkę premiera i zabijają tylko jedną osobę – babcię głównej bohaterki, Lilly Melkun. Lilly ma trzynaście lat i już żegluje, by zarobić na życie. Razem z nią na połowy wypływa kot morski – niezwykle cenne i rzadkie zwierzę, przyuczone do wyczuwania niebezpieczeństw na łodzi. Po tragedii w rodzinnej wiosce Lilly musi zmierzyć się z kobietami, które koniecznie chcą ją dobrze wydać za mąż – a przy okazji ocalić swojego ukochanego przed drapieżcami. W tym celu zamierza przekazać najeźdźcom cenny klejnot. Wyrusza – razem z kotem morskim – na długą i niebezpieczną wyprawę, która wcale nie musi zakończyć się sukcesem.

Zeph, syn szefa drapieżców, to chłopak, który bezustannie musi wybierać między własnym sumieniem a posłuszeństwem wobec wodza. O względy ojca rywalizuje ze złośliwym i bezwzględnym przyrodnim bratem. Kiedy na swej drodze spotyka Lilly Melkun, przebraną za chłopca przedstawicielkę wrogiego plemienia, dostrzega w niej sojusznika. Trudna przyjaźń zaprzecza jednak lojalności wobec dowódcy. Dobrze, że nastroje Lilly i Zepha tonuje porwana z grona niewolników malutka córka premiera…

Emily Diamand wprowadza do swojej książki dużo wątków, które ułatwiają budowanie dramaturgii. Mamy tu dwóch narratorów (ich zmiany zaznaczane są symbolem graficznym na początku każdego rozdziału) – Lilly i Zepha – i autorka dobrze sobie radzi z wcielaniem się raz w jedną, raz w drugą postać. Świat widziany przez Lilly jest odmienny od konstatacji Zepha, a zabiegi stylistyczne w ramach prowadzonych opowieści pozwalają naświetlać źródła nieporozumień, których w historii nie brakuje. Diamand odchodzi od stereotypu, u niej to dziewczyna jest silna i zdecydowana, chłopiec przejawia niedojrzałość emocjonalną. Lilly – zahartowana na morzu – okazuje się lepszą kandydatką na przywódcę niż niepewny siebie Zeph. Starsze pokolenie, zajęte własnymi sprawami (głównie prowadzeniem wojen w stylu Wikingów) nie przejmuje się dziećmi – bohaterowie muszą się sami sobą zaopiekować.

Wyzwania stają przed nimi ogromne – książka rozpoczyna się wprawdzie od dramatu, który został czytelnikom oszczędzony: ujrzą tylko skutki strasznej napaści – do wojny jednak także dojdzie i to już będą obrazy przerażające, w dodatku komentowane przez dzieci. Emily Diamand nie rozpieszcza swoich bohaterów, bez przerwy stawia ich w sytuacjach zagrożenia życia, umiejętnie budzi strach, który w lekturze podsyca ciekawość. Turpistyczne momentami sceny nie odrzucają, chociaż przyjęła autorka najbardziej sugestywne sposoby opisu.

Najbardziej interesującą – oczywiście poza barwną fabułą – wydaje się tu wizja świata przyszłości. Według Emily Diamand zdobycze cywilizacji niemal całkowicie przepadną (a jedyny ocalały komputer, niegdyś najnowszy cud techniki, będzie budzić przerażenie), a kres znanego świata wyzwoli w ludziach pierwotne instynkty. Autorka potrafi przejmująco odmalować rzeczywistość zbudowaną na gruzach współczesności. Diamond pisze brawurowo, nie oglądając się na trendy w literaturze czwartej i na najbardziej poczytne historie. Dzięki temu proponuje lekturę wstrząsającą i odważną.


czwartek, 3 czerwca 2010

Joanna Szczepkowska: Dzisiaj nazywam się Charles

Nowy Świat, Warszawa 2010.

Chaos kontrolowany

Na cały tomik Joannie Szczepkowskiej pomysłu zabrakło. Albo inaczej: zabrakło spoiwa, czynnika łączącego kolejne wiersze, redukującego wrażenie przypadkowości doboru tekstów. Oczywiście różnorodność jest miła ze względu na brak monotonii, ale kilkuwierszowe cykle potęgują chaos i wywołują czasami tęsknotę za uporządkowaniem zbiorku. Poszczególne składniki są bardzo smaczne – ale wymieszane razem nie stworzą pysznej sałatki. Być może taką właśnie lekturę – niespieszne spotkania z pojedynczymi utworami – zaplanowała sobie autorka. Tylko po co wtedy miniserie?

Joanna Szczepkowska proponuje odbiorcom zbiorek niejednorodny, ale ciekawy – cały czas poszukuje tu swojego pomysłu na wiersze, łączy zdobycze poezji konkretnej i figuratywnej, stawia momentami na sylwy i zapożyczenia z gatunków niepoetyckich, eksperymentuje też z długością utworów – obok lapidarnych spostrzeżeń wybiera rozbudowane opisy. Mieszają się w książce teksty impresyjne powstałe pod wpływem drobnych obserwacji – i głębokie, filozoficzne refleksje. Jest zabawa słowem i oniryczność, jest trywialność obok dramatyzmu. Część utworów wyrasta z codzienności znanej i wspólnej odbiorcom – część żywi się medialnymi doniesieniami. Joanna Szczepkowska udowadnia, że poezję wydobywać można ze wszystkiego – nie próbuje zamykać się w jednym stylu i monotonnym rytmie, stale odkrywa nowe drogi i rozwiązania.

Być może tym, co pozwoli na zespolenie tekstów z tomiku, będzie świadectwo, oparcie się na doświadczeniach i przeżyciach zapośredniczonych, bezustanne zdawanie relacji z właśnie zobaczonego – Joanna Szczepkowska stara się bowiem dostrzec niezwykłość w naturalnych wydarzeniach, a swoje wnioski przekłada na plastyczny język wierszy. Kiedy pomaga sobie układami graficznymi, tworzy teksty wizualne, odbierane nie za sprawą linearnej i „tradycyjnej” lektury, a jako narzucające się czytelnikom obrazy – szuka nowej-starej formy dla opowiedzenia banału. Chce zachwyt nad światem połączyć z olśnieniem poetyckim. Przekuwa na wiersz fragmenty zasłyszanych rozmów, zapamiętane widoki i zwyczajne przemyślenia, ale za każdym razem zaakcentować próbuje zaskakujący element przedstawianej historii. Wiersze z tomiku „Dzisiaj nazywam się Charles” są silnie puentowane, nie ma tu zabaw pozbawionych treści, fragmentów, które nie byłyby obliczone na wywołanie wstrząsu u odbiorców. Szczepkowska odkrywa nieznane w zwykłości – i w każdym tekście przemyca oryginalne, warte uwagi kwestie.

Najsłabszą dla mnie częścią zbiorku jest cykl „Dzisiaj nazywam się…” – zestaw poetyckich metamorfoz, w których mniej chodzi o dokonanie intrygujących podsumowań, a bardziej o prezentację wybranych postaci, wywodzących się z różnych światów. Tu Szczepkowska zbyt wielką wagę przywiązuje do poetyckich charakterystyk, w dodatku nie zawsze utrzymuje się w przyjętej roli, a jeden pomysł na złączenie kilku tekstów po początkowych tematycznych i formalnych rozbieżnościach zaczyna się znienacka wyczerpywać.

Silne nastawienie na odbiorcę, przekazywanie mu absurdów codzienności i niespodziewanych odkryć sprawia, że tomik ocenić można wysoko. Szczepkowska swoją poezją nie znudzi, a da czytelnikom sporo do myślenia. Wewnętrzne zdynamizowanie utworów to bowiem nie tylko wrażenie chaosu, ale również – a nawet przede wszystkim – sposób na ciągłe podsycanie ciekawości i swoistego lekturowego głodu.
Tomik został ozdobiony grafikami Joanny Szczepkowskiej: przeważnie są to szkice o różnym stopniu infantylności kreski. Zdarzają się wśród nich rysunki urzekające prostotą, zdarzają się i intrygujące a także naiwne (w negatywnym znaczeniu). W tomiku przytrafiło się – niestety – kilka literówek.

środa, 2 czerwca 2010

Joanna Chmielewska: Byczki w pomidorach

Klin, Warszawa 2010.

Koszmar autoplagiatu

Na okładce najnowszej powieści Joanny Chmielewskiej „Byczki w pomidorach” pojawia się grafika niebudząca raczej zachwytu: komputerowo powielane motywy nie zostały poddane obróbce, widać ślady łączeń, widać też brak dobrego pomysłu na okładkową ilustrację – może poza mocną czerwienią, która ma przyciągać wzrok na księgarskich ladach, a i zapewne nawiązywać do tomu „Wszystko czerwone”. I o ile zwykle nie powinno się oceniać książki po okładce, o tyle w przypadku „Byczków” graficzne rozwiązania znajdują swój odpowiednik w treści.

Chmielewska zdecydowała się na powrót do „duńskich” przygód i akcję „Byczków” umieściła w II połowie XX wieku, pomiędzy „Wszystkim czerwonym” a „Kocimi workami”. Tyle że obecność uwielbianych przez czytelników postaci nie wystarczyła, w „Byczkach” stałych odbiorców rozczaruje wszystko: rozwój fabuły, język i powtarzanie motywów ogranych w poprzednich książkach. Tak naprawdę „Byczki” są po prostu kolażem ze sprawdzonych dawniej elementów – kto czytał wcześniejsze kryminały i autobiografię Chmielewskiej, ten na każdej stronie znajdzie fragmenty już znane, niemal dosłownie przepisane z innych historii. Alicję gryzą komary, supermen przestaje zachwycać, Dania jest górzysta, kuzynka Greta wygląda jak koń, Joanna nie plotkuje ze swoją najlepszą przyjaciółką, wszystkożerny Marianek jak zwykle jęczy, bo nie ma szans na posiłek u siostry… Wyliczać można by długo, bo nawet tytuł po wspomnieniach nie stanowi żadnej niespodzianki. Chmielewska powtarza siebie w najgorszej z możliwych form. Wskrzeszeni z literackiego niebytu bohaterowie – jak choćby pan Muldgaard – już nie cieszą, skoro wszystko jest do bólu przewidywalne i schematyczne. Utkanie książki z klisz nie wyszło autorce na dobre.

Tak samo jak powielanie rozwiązań językowych. Dawniej styl Chmielewskiej był określany jako żywy i barwny – teraz pisarka karykaturalizuje go, sprawia, że bohaterowie porozumiewają się karkołomnymi frazami, ledwo czytelnymi w tekście pianym, a niewiarygodnymi w rozmowach. Stosowanie bomb z opóźnionym zapłonem – to jest poprzekręcanych powiedzeń, na które interlokutorzy reagują po dłuższej chwili – mogłaby już sobie autorka darować, bo nie śmieszy. Podobnie bezcelowe są dziś wyszukane porównania i określenia bohaterów, podkreślające hermetyczność środowiska.

Akcja przeniesiona do czasów PRL-u gryzie się z mentalnością przyjaciół Alicji, przebywających już myślami w świecie współczesnym. PRL (w zasadzie motyw zbędny, skoro wydarzenia rozgrywają się w Danii) pojawia się szczątkowo i bardziej w formie strzępków informacji przypadkowo porozrzucanych po tekście niż jako faktyczne tło. Zalążkiem historii znowu staje się fragment listu, co każe Alicji i Joannie w nieskończoność powracać do brzuszka z „Wszystkiego czerwonego”.

Z jednego tylko pisarka zrezygnowała: z narzekań publicystycznych. Nie ma tu krytykowania polityki, zakazów palenia, małpich poczt – i innych tematów bieżących – na coś się zatem powrót do przeszłości przydał. Co z tego, skoro Chmielewska nie jest już nawet cieniem dawnej siebie, a „Byczki w pomidorach” rozczarowują z każdą stroną. Tu nawet nie ma mowy o konfrontacji z najlepszymi powieściami z czasów książki „Wszystko czerwone” – „Byczki” nie wytrzymają porównania z żadnym tomem, jaki wyszedł spod pióra Chmielewskiej i lekturę przetrwają chyba tylko czytelnicy, którzy poprzednich książek nie znają.

Nie ma chyba sensu dalej opowiadać o wadach tej książki – ale trzeba jeszcze zaznaczyć, że nie sprawdziło się tym razem wydawnictwo. Korekta przepuściła kilka literówek i przekręcone nazwisko bohaterów – w ostatnich latach nie zdarzało się to w tomach Chmielewskiej. Dodatkowym mankamentem staje się tu cena – prawie czterdzieści złotych to w każdym przypadku dużo jak na powieść rozrywkową – a już bardzo dużo jak na powieść tak słabą.

wtorek, 1 czerwca 2010

Hunter S. Thompson: Dziennik rumowy

Niebieska Studnia, 2010.

Inne życie

„Dziennik rumowy” to książka, którą streścić można dość szybko – bo nie w misternie tkanej intrydze kryje się jej wartość. Hunter S. Thompson zamiast koncentrować się na budowaniu skomplikowanej fabuły, wybrał prostotę treści, nadając jej kształt, który upaja czytelników. Trzydziestoletni amerykański dziennikarz, Paul Kemp, trafia do Puerto Rico – ma pracować w niezbyt dobrze prosperującej gazecie „Daily News”: szybko odkrywa, że redakcja stała się azylem dla wykolejeńców i ludzi leniwych, nikomu naprawdę nie zależy na pracy, a prawdziwe życie kręci się wokół rumu i przygodnego seksu. W rozleniwionej atmosferze Puerto Rico poszukiwanie tematów do artykułów nierzadko przegrywa z rozrywką – zwłaszcza że bohaterowi podoba się dziewczyna kolegi-dziennikarza. Pozbawieni zahamowań ludzie tworzą inny, niezwykły świat, do którego Paul Kemp dostosowuje się bez większego trudu. Nie oznacza to jednak, że ominą go rozmaite pułapki i przykrości.

Nawiązuje „Dziennik rumowy” do klasyki czarnej prozy, to powieść mięsista i mocna a przy tym nie wulgarna. Do takiego odbioru przyczynia się zapewne koloryt lokalny, tło wydarzeń i rytm powieści, wyznaczany przez kolejne porcje rumu – a także pomysł na życie, preferowany przez Paula Kempa. Dziennikarz decyduje się na włóczęgowski tryb egzystencji, żyje chwilą i wydaje się niczym nie przejmować. Udziela mu się atmosfera wyspy i z czasem przenikają do jego umysłu filozofie współpracowników. Przy tym Hunter S. Thompson zwraca uwagę na język historii – to język kolokwialny, ale nie rynsztokowy. Plastyczny i wyrazisty, kipiący od emocji w dialogach, ale dość stonowany w opisie. Trafiający w sedno, nieprzegadany styl, musi spodobać się czytelnikom – to największy atut książki.

Autor prezentuje tu historię miłosną z męskiego punktu widzenia. Dziewczynę, która wpadła w oko bohaterowi na samym początku opowieści, prowadzić będzie przez cały czas obok głównych zagadnień kolejnych rozdziałów – aż do zupełnie niespodziewanego zakończenia. Zaletą „Dziennika rumowego” jest bowiem także nieprzewidywalność fabuły – rozluźnienie obyczajów czy środowisko sprzyjające dawaniu upustu emocjom i zachciankom nie oznacza, że zastosowane w historii rozwiązania będą cechowały się prostotą…

Zmiana trybu życia jest dla Paula Kempa odskocznią od nudnej codzienności – mimo że atrakcje, jakie zapewnia życie na wyspie, nie należą do szczególnie wyszukanych, bohater wtrącony w nowe środowisko, nieznający miejscowych zwyczajów ani panujących w miejscu pracy zasad, musi przewartościować swoje dotychczasowe doświadczenia. W „Dzienniku rumowym” życie chwilą staje się punktem wyjścia do pytania o podstawowe pojęcia – miłość czy szczęście. Z dala od wielkiego świata i luksusów Paul Kemp dowiaduje się wielu zaskakujących rzeczy o sobie samym, a wyniki jego autoanaliz dadzą się przełożyć na spostrzeżenia czytelników-outsiderów.

Ta książka nie zawsze trzyma w napięciu i nie zawsze rozwija się zgodnie z oczekiwaniami odbiorców – za to wciąga i pozwala cieszyć się samym rytmem narracji, sposobem prowadzenia opowieści. Z tego też powodu trudno się od niej oderwać. „Dziennik rumowy” cechują doskonale wyważone proporcje między opisem i dialogami, pod względem warsztatowym to majstersztyk. Na czwartej stronie okładki pojawia się hasło, które charakteryzuje „Dziennik rumowy” jako „opowieść o miłości, dziennikarstwie i piciu do upadłego” – ale poza prezentowaną w tomie historią liczy się jej atmosfera, urzekająca i drażniąca jednocześnie.
Można opisywać „Dziennik rumowy” od strony poszczególnych wątków i tematów, można też zatrzymać się na magnetycznej warstwie opisu – która w tym wypadku wydaje się być równie ważna jak przesłanie.