środa, 2 czerwca 2010

Joanna Chmielewska: Byczki w pomidorach

Klin, Warszawa 2010.

Koszmar autoplagiatu

Na okładce najnowszej powieści Joanny Chmielewskiej „Byczki w pomidorach” pojawia się grafika niebudząca raczej zachwytu: komputerowo powielane motywy nie zostały poddane obróbce, widać ślady łączeń, widać też brak dobrego pomysłu na okładkową ilustrację – może poza mocną czerwienią, która ma przyciągać wzrok na księgarskich ladach, a i zapewne nawiązywać do tomu „Wszystko czerwone”. I o ile zwykle nie powinno się oceniać książki po okładce, o tyle w przypadku „Byczków” graficzne rozwiązania znajdują swój odpowiednik w treści.

Chmielewska zdecydowała się na powrót do „duńskich” przygód i akcję „Byczków” umieściła w II połowie XX wieku, pomiędzy „Wszystkim czerwonym” a „Kocimi workami”. Tyle że obecność uwielbianych przez czytelników postaci nie wystarczyła, w „Byczkach” stałych odbiorców rozczaruje wszystko: rozwój fabuły, język i powtarzanie motywów ogranych w poprzednich książkach. Tak naprawdę „Byczki” są po prostu kolażem ze sprawdzonych dawniej elementów – kto czytał wcześniejsze kryminały i autobiografię Chmielewskiej, ten na każdej stronie znajdzie fragmenty już znane, niemal dosłownie przepisane z innych historii. Alicję gryzą komary, supermen przestaje zachwycać, Dania jest górzysta, kuzynka Greta wygląda jak koń, Joanna nie plotkuje ze swoją najlepszą przyjaciółką, wszystkożerny Marianek jak zwykle jęczy, bo nie ma szans na posiłek u siostry… Wyliczać można by długo, bo nawet tytuł po wspomnieniach nie stanowi żadnej niespodzianki. Chmielewska powtarza siebie w najgorszej z możliwych form. Wskrzeszeni z literackiego niebytu bohaterowie – jak choćby pan Muldgaard – już nie cieszą, skoro wszystko jest do bólu przewidywalne i schematyczne. Utkanie książki z klisz nie wyszło autorce na dobre.

Tak samo jak powielanie rozwiązań językowych. Dawniej styl Chmielewskiej był określany jako żywy i barwny – teraz pisarka karykaturalizuje go, sprawia, że bohaterowie porozumiewają się karkołomnymi frazami, ledwo czytelnymi w tekście pianym, a niewiarygodnymi w rozmowach. Stosowanie bomb z opóźnionym zapłonem – to jest poprzekręcanych powiedzeń, na które interlokutorzy reagują po dłuższej chwili – mogłaby już sobie autorka darować, bo nie śmieszy. Podobnie bezcelowe są dziś wyszukane porównania i określenia bohaterów, podkreślające hermetyczność środowiska.

Akcja przeniesiona do czasów PRL-u gryzie się z mentalnością przyjaciół Alicji, przebywających już myślami w świecie współczesnym. PRL (w zasadzie motyw zbędny, skoro wydarzenia rozgrywają się w Danii) pojawia się szczątkowo i bardziej w formie strzępków informacji przypadkowo porozrzucanych po tekście niż jako faktyczne tło. Zalążkiem historii znowu staje się fragment listu, co każe Alicji i Joannie w nieskończoność powracać do brzuszka z „Wszystkiego czerwonego”.

Z jednego tylko pisarka zrezygnowała: z narzekań publicystycznych. Nie ma tu krytykowania polityki, zakazów palenia, małpich poczt – i innych tematów bieżących – na coś się zatem powrót do przeszłości przydał. Co z tego, skoro Chmielewska nie jest już nawet cieniem dawnej siebie, a „Byczki w pomidorach” rozczarowują z każdą stroną. Tu nawet nie ma mowy o konfrontacji z najlepszymi powieściami z czasów książki „Wszystko czerwone” – „Byczki” nie wytrzymają porównania z żadnym tomem, jaki wyszedł spod pióra Chmielewskiej i lekturę przetrwają chyba tylko czytelnicy, którzy poprzednich książek nie znają.

Nie ma chyba sensu dalej opowiadać o wadach tej książki – ale trzeba jeszcze zaznaczyć, że nie sprawdziło się tym razem wydawnictwo. Korekta przepuściła kilka literówek i przekręcone nazwisko bohaterów – w ostatnich latach nie zdarzało się to w tomach Chmielewskiej. Dodatkowym mankamentem staje się tu cena – prawie czterdzieści złotych to w każdym przypadku dużo jak na powieść rozrywkową – a już bardzo dużo jak na powieść tak słabą.

16 komentarzy:

  1. Byczki mi się podobaly i wcale mnie nie rozczarowały, bo już dawno nie spodziewam się drugiego Wszystkiego czerwonego. A jeśli się komuś ksiązka tak, czy inna nie podoba, to zawsze znajdzie w niej jakąs wade.

    OdpowiedzUsuń
  2. zacytuję siebie: "Tu nawet nie ma mowy o konfrontacji z najlepszymi powieściami z czasów książki „Wszystko czerwone” – „Byczki” nie wytrzymają porównania z żadnym tomem," - to jest książka sklejona z cytatów i anegdot, które już były, Chmielewska powtarza samą siebie. Jeśli się tego nie kojarzy, to można się cieszyć lekturą, ale kiedy każdy fragment jesteś w stanie wskazać w poprzednich książkach, to jakoś nie bawi

    OdpowiedzUsuń
  3. Anonimowy10/6/10 11:57

    Zastanawiam się, ile dawniej do książek Chmielewskiej wnosił redaktor? Może to było tak, że redaktorzy pomagali uniknąć większych wpadek, "zaplątań" stylistycznych? Może mówili wprost: kobieto, ten fragment jest niezrozumiały, napisz to jakoś inaczej?
    Niestety "Byczki" są powtarzalne dla fanów autorki a niezrozumiała dla nowego czytelnika. "Kocie worki" były super, miały rytm,zaciekawiały na początku, pozwalały czekać na niespodziankę na końcu i nie nudziły po drodze. Ile można czytać o robieniu kawy i kto w jakim kierunku obiegał stół? Nowe wcielenia Bobusia i Białej Glisty nudzą, o Marianku wiedzieliśmy już wszystko. Początek poraża: skąd jej się mąż wziął??? Żywy??? Zanim dotrze do nas w jakich czasach dzieje się akcja, trochę czasu upłynie. Szkoda.

    OdpowiedzUsuń
  4. Anonimowy15/6/10 14:09

    Ciągle sięgam z nadzieją na powrót "starej" Chmielewskiej i za każdym razem jest rozczarowanie.
    Nie wiem, czy to było odgrzanie starego planu powieści, z braku lepszych pomysłów, czy też coś innego.
    Złapałam się na tym, że kiedyś potrafiłam czytać "nową" Chmielewską idąc chodnikiem, bo tak wciągała - a teraz przypominam sobie o nabytku po paru godzinach, następnego dnia - że "przecież zaczęłam coś czytać..."

    OdpowiedzUsuń
  5. Ta książka ze względu na okładkę i gatunek literacki kojarzy mi się ze 'Zbieraczem truskawek" Moniki feth

    OdpowiedzUsuń
  6. Anonimowy21/6/10 16:10

    ooo, dzięki za recenzję, ujrzałam dziś w Empiku przerażającą, ohydną okładkę z obrzydliwym papierem w środku, z wydrukowaną ceną 38 zł i delikatną sugestią, że powraca mój ukochany p. Muldgaard. Na szczęście mam głupi zwyczaj niesmaczenia się brzydką okładką i książki nie zakupiłam... i po przeczytaniu tej recenzji na pewno nie zakupię ;p
    kocham dawne książki Chmielewskiej, są fenomenalne, ale od kilku lat kolejne mnie rozczarowują.. ;/
    Adria

    OdpowiedzUsuń
  7. Anonimowy27/6/10 00:08

    Niestety muszę się zgodzić z recenzentką.To przykre dla mnie, jako dla kogoś, kto wręcz połykał kolejne ksiązki Pani Chmielewskiej, ale jakoś nie mogłam przebrnąć ani przez Porwanie, ani teraz przez Byczki w pomidorach. Obydwie książki czyta się ciężko może właśnie przez te naciągane zawiłości akcji i niezrozumiałe dialogi. Jakoś mi to do stylu Pani Chmielewskiej nie pasuje, takie odgrzewane kotlety i chyba niestety pisanie kolejnych ksiażek trochę na siłę. Borjana

    OdpowiedzUsuń
  8. Cena mnie odstraszyła - i dobrze! Strasznie mi smutno, że Chmielewska - do której wczesnych powieści powracam co jakiś czas z wielkim sentymentem - tak strasznie grzęźnie.

    Ktoś wyżej poczynił ciekawą obserwację: ciekawe jak to było z redaktorami książek Chmielewskiej, bo w powieściach (przynajmniej) ostatniej dekady rażą błędy i dziwny, idiosynkratyczny język. Przerysowanie goni przerysowanie. A było kiedyś tak zabawnie i lekko...

    OdpowiedzUsuń
  9. Anonimowy2/7/10 15:04

    W pełni zgadzam się z recenzentką, od siebie dodam jeszcze jedno: "Byczki.." są po prostu nudne i przegadane. To właściwie byczki nie w tomacie, lecz w oleju rzepakowym rektyfikowanym. Poprzednie powieści J. Chmielewskiej czytało się jednym tchem, w przypadku "Byczków..." cały czas czekałem aż coś się wydarzy. I co? Ano nic. W powieści brak jest dobrej anegdoty, jakiegoś solidnego rdzenia, wokół którego osnuta jest intryga. Sama zbrodnia to dopiero punkt wyjścia, a nie cały pomysł na książkę. Poza tym to, że Julia wybrała Danię na pozbawienie życia swojego absztyfikanta, z którym użerała się przez ładnych kilka lat i miała ku temu wiele okazji, jest po prostu mocno naciągany. Sama intryga kryminalna jest cienka, brak w niej zwrotów akcji, ślepych zaułków, a winowajca podany jest na tacy ładnych kilkadziesiąt stron przed zakończeniem powieści. Doczytanie do końca jest czystą formalnością, wynikającą z przyzwyczajenia kończenia książek.
    Mam wrażenie, że Autorka chciała na kartach powieści pożegnać się z Alicją i do tego celu wybrała "okoliczności przyrody", które przyniosły jej największą sławę i niezliczone rzesze wielbicieli. No cóż, nie wyszło. Dwa razy do tej samej wody się nie wchodzi. Jeśli natomiast umieściła akcję "Byczków..." w Danii wyłącznie z pobudek finansowych, w nadziei na przyciągnięcie sentymentalnych czytelników, to...

    Mariusz

    OdpowiedzUsuń
  10. Anonimowy6/8/10 19:01

    Kocham Panią Chmielewską miłością bezgraniczną i bezinteresowną i uważam za swój święty obowiązek kupić i mieć każdą jej książkę, ale uważam, że po osiągnięciu ustawowego wieku emerytalnego powinno się z dobrodziejstwa tego skorzystać, albo... zatrudnić ghostwritera...
    Strasznie mi przykro z powodu tego co napisałam, ale tak to odczuwam.
    Wierna czytelniczka - Irena.

    OdpowiedzUsuń
  11. Anonimowy7/8/10 19:57

    Zaskakują mnie powyższe komentarze, bo uważam, że byczki są dobrą książką - m.in. właśnie dzięki temu, że prawie wszystkie postaci "znamy" - czytamy o przyjaciołach:)

    OdpowiedzUsuń
  12. Anonimowy10/8/10 00:10

    A dla mnie to była lektura z kategorii "lekka, łatwa i przyjemna" - zakupiłam ją z planem miłego spędzenie czasu i się nie zawiodłam. Nie miałam oczekiwań, że ta pozycja pobije Wszystko Czerwone i uniknęłam rozczarowania. Po prostu mogłam się zrelaksować w znanym towarzystwie. Dużo zdrówka Pani Joanno! Elik

    OdpowiedzUsuń
  13. Anonimowy11/8/10 21:49

    Mam wrazenie, ze na podstawie notatek autorki ktos zyczliwy postanowil stworzyc powiesc w jej imieniu oraz stylu i tylko mu jakos nie wyszlo...
    Ten ghostwriter powinien sie albo lepiej wczuc, albo zaczac pisac na wlasny rachunek. Byczki sa przez to takie bylejakie, takie posklejane. Szkoda...

    OdpowiedzUsuń
  14. Anonimowy30/8/10 15:39

    Niestety racja. Książka odbiega poziomem od pozostałych. Przeniesienie akcji do PRL porażka wzbudzająca dodatkowe zamieszanie. Czytanie skrótów myślowych autorki zaczynając od brzuszków poprzez powykręcane do niemożliwości dialogi nie jest zabawne. I wszystko powielane, wszystko już było. Niby miało być zabawnie, niby ulubione postacie niby niezastąpiona zawsze wspaniała Alicja ale dominuje poczucie bezładu, zamieszania myślowego i dziwnego chaosu. Przykro to czytać naprawdę :(

    OdpowiedzUsuń
  15. Anonimowy2/10/10 21:34

    Z wielką ulgą skończyłem to czytać. Piszę na świeżo, żeby nie uciekło mi, co w tej chwili czuję. Uważam, że opowiadanie nie jest zaledwie przeciętne - jest beznadziejne. Trudno o porównanie z czymkolwiek wcześniej przez Chmielewską napisanym. Wolny kraj, pisać może każdy, wydawać również, ale tak robić w konia wiernego czytelnika? Z książkami Chmielewskiej jestem od niemal 20 lat. Niektóre przeczytałem po 8-10 razy doszedłszy do takiej wprawy, że Krokodyla z przyjemnością jestem w stanie przerobić w niedzielę wieczór przed zaśnięciem. Natomiast w tej chwili czuję się, jak osoba nabita w butelkę. W pełni zgadzam się z recenzją napisaną przez Izę. Dołożę jeszcze swoje trzy grosze - wulgaryzmy lubię i nie stronię od nich, ale niechże one mają jakieś uzasadnienie!!! Brudzenie opowiadania słowami na ka i gie, kiedy nie służy to ekspresji, przeszkadza mi, bez względu na to, czyjego autorstwa jest tekst. Autorka w którymś tekście zaznaczyła, że w dzisiejszych czasach wulgaryzmy są powszechnie akceptowalne w prasie i uważa, że w jej książkach nie będzie to nikomu przeszkadzać. Mnie przeszkadza. Zasadniczym tego powodem jest fakt, że język opowiadań Chmielewskiej najzwyczajniej w świecie nie ma miejsca na wulgaryzmy. Zamiast słowa na ka można by użyć jakiegoś eufemizmu, czegoś w zamian, co nie zaburzy koncepcji i nastroju.

    Kolejna rzecz, która staje się coraz bardziej irytująca w każdym kolejnym opowiadaniu Chmielewskiej to hermetyczny, powtarzany co kilka stron, zestaw leksykalny, np.: "i cześć" (zakończenie myśli), "jak krowa do...[tu należy dodać do czego, opcji każdy znajdzie wiele] (porównania), wołoduch (słowo opisujące osobę żarłoczną, którego obfita definicja widnieje w Autobiografii - jest do znudzenia powtarzane w innych książkach, również w Byczkach). Przykładów można by znacznie więcej, ale nie miała być to rozprawa lecz niby krótka recenzja Byczków.

    Ogólnie rzecz biorąc - czytałem Byczki bez większego zainteresowania. Jeśli miała ta książka dopełnić trylogię na cześć Alicji - rozumiem i szanuję decyzję autorki. Nie mam jednak pewności, czy pani Hansen w Szwajcarii jest zachwycona treścią utworu.

    Piszę to wszystko z ciężkim sercem i właściwie nie wiem do końca po co, bo jeśli Chmielewska wyda kolejną książkę, to i tak ją prawdopodobnie kupię. Z przyzwyczajenia. I dlatego, że jej literatura dała mi tyle dobrego samopoczucia w życiu, co rzadko kto albo co.

    OdpowiedzUsuń
  16. Anonimowy2/10/10 21:34

    Z wielką ulgą skończyłem to czytać. Piszę na świeżo, żeby nie uciekło mi, co w tej chwili czuję. Uważam, że opowiadanie nie jest zaledwie przeciętne - jest beznadziejne. Trudno o porównanie z czymkolwiek wcześniej przez Chmielewską napisanym. Wolny kraj, pisać może każdy, wydawać również, ale tak robić w konia wiernego czytelnika? Z książkami Chmielewskiej jestem od niemal 20 lat. Niektóre przeczytałem po 8-10 razy doszedłszy do takiej wprawy, że Krokodyla z przyjemnością jestem w stanie przerobić w niedzielę wieczór przed zaśnięciem. Natomiast w tej chwili czuję się, jak osoba nabita w butelkę. W pełni zgadzam się z recenzją napisaną przez Izę. Dołożę jeszcze swoje trzy grosze - wulgaryzmy lubię i nie stronię od nich, ale niechże one mają jakieś uzasadnienie!!! Brudzenie opowiadania słowami na ka i gie, kiedy nie służy to ekspresji, przeszkadza mi, bez względu na to, czyjego autorstwa jest tekst. Autorka w którymś tekście zaznaczyła, że w dzisiejszych czasach wulgaryzmy są powszechnie akceptowalne w prasie i uważa, że w jej książkach nie będzie to nikomu przeszkadzać. Mnie przeszkadza. Zasadniczym tego powodem jest fakt, że język opowiadań Chmielewskiej najzwyczajniej w świecie nie ma miejsca na wulgaryzmy. Zamiast słowa na ka można by użyć jakiegoś eufemizmu, czegoś w zamian, co nie zaburzy koncepcji i nastroju.

    Kolejna rzecz, która staje się coraz bardziej irytująca w każdym kolejnym opowiadaniu Chmielewskiej to hermetyczny, powtarzany co kilka stron, zestaw leksykalny, np.: "i cześć" (zakończenie myśli), "jak krowa do...[tu należy dodać do czego, opcji każdy znajdzie wiele] (porównania), wołoduch (słowo opisujące osobę żarłoczną, którego obfita definicja widnieje w Autobiografii - jest do znudzenia powtarzane w innych książkach, również w Byczkach). Przykładów można by znacznie więcej, ale nie miała być to rozprawa lecz niby krótka recenzja Byczków.

    Ogólnie rzecz biorąc - czytałem Byczki bez większego zainteresowania. Jeśli miała ta książka dopełnić trylogię na cześć Alicji - rozumiem i szanuję decyzję autorki. Nie mam jednak pewności, czy pani Hansen w Szwajcarii jest zachwycona treścią utworu.

    Piszę to wszystko z ciężkim sercem i właściwie nie wiem do końca po co, bo jeśli Chmielewska wyda kolejną książkę, to i tak ją prawdopodobnie kupię. Z przyzwyczajenia. I dlatego, że jej literatura dała mi tyle dobrego samopoczucia w życiu, co rzadko kto albo co.

    OdpowiedzUsuń