mg 2010.
Pożegnanie z Płachtą
Życie socjopaty nie jest łatwe. Tomasz Płachta wraca do kraju, ale zmiana otoczenia nie przynosi rozwiązania problemów: nie dość, że bohater cyklu nie może uporać się z własną rodziną – a spory z matką nie poprawiają nastroju – to jeszcze ma trudności ze znalezieniem pracy. Oszczędności topnieją w zastraszającym tempie, a brak umiejętności dogadywania się z ludźmi pogłębia frustrację postaci. Tomasz Płachta próbuje odnaleźć się w rodzinnym kraju, ale zamiast ostatecznie wyzwolić się z emigracyjnych koszmarów, zauważa, że nie pasuje do otoczenia. Chwyta się niemal każdego zajęcia – i w każdym popełnia dyskredytujące go błędy. Nie jest zresztą bez winy, by osiągnąć swój cel nie zawaha się przed nieuczciwościami, walczy ostro, a nieprzemyślane działania często zwracają się przeciwko niemu.
Daniel Koziarski w całym cyklu o socjopacie zgromadził niewyobrażalną wprost ilość uprzedzeń, stereotypów i drobiazgów, które urosnąć mogą do rangi katalizatorów międzyludzkich konfliktów. Urzeczywistnia w historii prawa Murphy’ego i przerysowuje sylwetkę głównego bohatera. Jednokierunkowość wysiłków Tomasza Płachty staje się jednak momentami także przeszkodą – początek trzeciego tomu, wieńczącego serię, okazuje się nie tylko dla uważnych czytelników Koziarskiego przewidywalny. Już w momencie zainicjowania akcji wiadomo, jak skończy się konkretna przygoda socjopaty. Dobrze, że później autor daje się wciągnąć fabule i zabawie gatunkami i nadaje książce rytm – w innym przypadku mógłby się ten tom zamienić w zbiór luźnych sekwencji, powiązanych ze sobą wyłącznie pomysłem na nadrzędną cechę charakteru głównej postaci. „Przypadki Tomasza Płachty. Życie i śmierć socjopaty” aż kipią od bohaterów wyrazistych i skonstruowanych w oparciu o pojedyncze, mocne cechy. Ci, którzy stanowią tło dla socjopaty – bądź epizod w jego życiu – jawią się jako osobowości szkicowane grubą kreską. Powieściowy świat należy jednak do dalszoplanowych kreacji: jest tu Kuba, który zamierza wyemigrować i nie daje wiary dobrym radom starszego i bardziej doświadczonego kolegi, jest wspomnienie zmarłego Dominika, przyjaciela Płachty.
Jeżeli w drugim tomie przygód socjopaty liczyły się przede wszystkim obserwacje zewnętrznego świata, absurdów płynących ze zderzenia kultur i zmiany otoczenia, o tyle w „Życiu i śmierci socjopaty” źródło problemów stanowią przede wszystkim charaktery ludzi, autor mniej koncentruje się na tym, co widoczne, uznając zapewne realia Trójmiasta za zbyt swojskie i znane, żeby mogły stanowić centrum egzotycznych zaskoczeń. Próbuje wniknąć w mentalność mieszkańców, różniących się od Tomka Płachty niemal wyłącznie osłabieniem socjopatycznych skłonności. Nie brakuje tu sytuacji trudnych i ekstremalnych: bohater musi zmierzyć się ze śmiercią najbliższego przyjaciela, żądaniami matki, głupotą jednej z przypadkowych podrywek czy… chorobą alkoholową brata, który potrzebuje nerki.
Tomasz Płachta przyciąga nieszczęścia i generuje je. Jego świat pełen jest dramatycznych zbiegów okoliczności, smutnych przypadków i nieudanych przedsięwzięć. Bohater, walcząc o realizację swoich pomysłów, wybiera zawsze niewłaściwe drogi, a podejmowanie ryzyka nigdy mu się nie opłaca. Socjopata nie wyciąga wniosków ze swoich porażek i wciąż wpada w następne pułapki, przez siebie najczęściej zastawiane. Zdarza się w tym natłoku życiowych koszmarów niekiedy sytuacja zabawna, zaskakująca czy nawet komiczna – ale Płachta znacznie częściej budzi współczucie, nie jako rasowy nieudacznik, a jako odzwierciedlenie skrywanych obaw wielu odbiorców. Koziarski przewleka rzeczywistość na lewą stronę i przygląda się jej ze złośliwą satysfakcją. Przez swą przenikliwość bywa niewygodny i niebezpieczny.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
niedziela, 31 października 2010
czwartek, 28 października 2010
Marek Karpiński: Najstarszy zawód świata. Historia prostytucji
Iskry, Warszawa 2010.
Pomnik kurtyzany
Są książki, po które sięga się z ciekawością, podsycaną jeszcze przez tematykę. W wypadku tomu Marka Karpińskiego tabuizowany często motyw wysuwa się na pierwszy plan i stanowi niebagatelną zachętę do sięgnięcia po lekturę. W końcu „Historia prostytucji” obiecuje zagłębienie się w mroczno-plotkarskiej stronie dziejów, wstydliwych i nierozgłaszanych – a przy tym idealnie wpasuje się w zapotrzebowanie czytelników na sensację i odejście od poprawnych politycznie zagadnień. Ale w publikacji Iskier temat nie jest jedynym czynnikiem, przyciągającym do lektury, bo Marek Karpiński jawi się tu jako dowcipny i lekko przekorny gawędziarz. Jego niewymuszony humor, żarty dobrego gatunku oraz komiczne komentarze niezwykle ubarwiają opowieść – pełną faktów i anegdot, wartką oraz wciągającą.
Podtytuł może być mylący – Marek Karpiński nie pisze historii prostytucji, proponuje za to odbiorcom cykl esejów, poświęconych temu zagadnieniu – raczej z punktu widzenia ciekawego świata dziennikarza niż prawdziwego znawcy (choć baza bibliograficzna imponuje). „Historyczność” zawartą w tytule usprawiedliwia chronologiczny układ tekstów – autor wychodzi od opisów obyczajów starożytności, przez kolejne epoki, wyłuskując z nich co mniej pruderyjne opowieści, by dojść do czasów współczesnych i przyjrzeć się, między innymi, prostytucji w socrealizmie oraz wpływom rozwoju techniki na działalność kobiet trudniących się uprawianiem płatnej miłości. Podziałowi czasowemu towarzyszy różnorodność tematyczna – Marek Karpiński porządkuje elementy składające się na historię prostytucji – raz interesuje go, jakie korzyści z tego zawodu odnosiły panie, innym razem przygląda się mariażowi wojska i kurtyzan. Pyta o przenoszone drogą płciową choroby, lub o najsławniejsze w danym czasie metresy. Sprawdza, jak ewoluował ten zawód – jakie zmiany przynosiły rewolucje obyczajowe i kiedy prostytutkom żyło się najlepiej. Unika oceniania bohaterek swojej opowieści – pisze o nich nawet z nutą życzliwości. Minorowe tony pojawiają się dopiero wówczas, gdy Karpiński analizuje dzisiejsze zjawiska – między innymi sponsoring – i gdy pokazuje podejście do zagadnienia nieletnich dziewcząt, zaangażowanych w ów proceder. Możliwe, że na taką postawę autora ma wpływ dystans czasowy (lub jego brak) – albo świadomość historyczno-społecznych kontekstów. Zresztą postawa mentora kłóciłaby się z lekkim – ale nie rubasznym – stylem.
Marek Karpiński podjął się niełatwego zadania, lecz wybrnął z niego fantastycznie. O prostytucji mówi bez popadania w przesadę czy wulgarność (choć przywołuje fragmenty dzieł literackich, mogące wywołać rumieniec zażenowania co wrażliwszych czytelników). Wybiera raczej subtelność niż dosłowności, frywolność niż postawę satyra – i bardzo dobrze, bo dzięki temu „Najstarszy zawód świata” czyta się z zachwytem. Nie ma tu miejsca na stylistyczne niezręczności czy nietrafiony dowcip: wszystko jest dobrze przemyślane, błyskotliwe i celne, a przy tym kulturalne. Poczucie humoru autora komponuje się świetnie z przyjętą perspektywą badawczą: nie voeyuryzm a reportażowość, nie wstydliwa i kompromitująca plotka, a rzetelność poznawcza. Język tej książki zbliżony jest do felietonowego, Karpiński nie utrudnia odbioru skomplikowanym dyskursem, stara się raczej, żeby lektura stała się przyjemnością dla każdego, kto zdecyduje się po książkę sięgnąć. Sam tłumaczy, że nie próbował nawet zbudować monografii zjawiska, wybrał tylko kilka motywów, którymi pragnie zaintrygować czytelników, nie można zatem traktować „Najstarszego zawodu świata” jako kompendium wiedzy na temat prostytucji. Sprawdza się za to ta książka jako arcyciekawa lektura, której wyważone proporcje pozwalają cieszyć się nie tylko anegdotami z przeszłości, ale i samym rytmem opowieści.
Kto powinien sięgnąć po tę historię? Każdy, kto ma ochotę na kawałek dobrej historii, każdy, kto nie chce męczyć się nad zawiłymi wywodami, każdy, kto chciałby poznać cząstkę przeszłości najstarszego zawodu świata. Każdy, kto chciałby się trochę pośmiać, a trochę pozastanawiać nad kondycją człowieka. Przeciwwskazań nie ma.
Pomnik kurtyzany
Są książki, po które sięga się z ciekawością, podsycaną jeszcze przez tematykę. W wypadku tomu Marka Karpińskiego tabuizowany często motyw wysuwa się na pierwszy plan i stanowi niebagatelną zachętę do sięgnięcia po lekturę. W końcu „Historia prostytucji” obiecuje zagłębienie się w mroczno-plotkarskiej stronie dziejów, wstydliwych i nierozgłaszanych – a przy tym idealnie wpasuje się w zapotrzebowanie czytelników na sensację i odejście od poprawnych politycznie zagadnień. Ale w publikacji Iskier temat nie jest jedynym czynnikiem, przyciągającym do lektury, bo Marek Karpiński jawi się tu jako dowcipny i lekko przekorny gawędziarz. Jego niewymuszony humor, żarty dobrego gatunku oraz komiczne komentarze niezwykle ubarwiają opowieść – pełną faktów i anegdot, wartką oraz wciągającą.
Podtytuł może być mylący – Marek Karpiński nie pisze historii prostytucji, proponuje za to odbiorcom cykl esejów, poświęconych temu zagadnieniu – raczej z punktu widzenia ciekawego świata dziennikarza niż prawdziwego znawcy (choć baza bibliograficzna imponuje). „Historyczność” zawartą w tytule usprawiedliwia chronologiczny układ tekstów – autor wychodzi od opisów obyczajów starożytności, przez kolejne epoki, wyłuskując z nich co mniej pruderyjne opowieści, by dojść do czasów współczesnych i przyjrzeć się, między innymi, prostytucji w socrealizmie oraz wpływom rozwoju techniki na działalność kobiet trudniących się uprawianiem płatnej miłości. Podziałowi czasowemu towarzyszy różnorodność tematyczna – Marek Karpiński porządkuje elementy składające się na historię prostytucji – raz interesuje go, jakie korzyści z tego zawodu odnosiły panie, innym razem przygląda się mariażowi wojska i kurtyzan. Pyta o przenoszone drogą płciową choroby, lub o najsławniejsze w danym czasie metresy. Sprawdza, jak ewoluował ten zawód – jakie zmiany przynosiły rewolucje obyczajowe i kiedy prostytutkom żyło się najlepiej. Unika oceniania bohaterek swojej opowieści – pisze o nich nawet z nutą życzliwości. Minorowe tony pojawiają się dopiero wówczas, gdy Karpiński analizuje dzisiejsze zjawiska – między innymi sponsoring – i gdy pokazuje podejście do zagadnienia nieletnich dziewcząt, zaangażowanych w ów proceder. Możliwe, że na taką postawę autora ma wpływ dystans czasowy (lub jego brak) – albo świadomość historyczno-społecznych kontekstów. Zresztą postawa mentora kłóciłaby się z lekkim – ale nie rubasznym – stylem.
Marek Karpiński podjął się niełatwego zadania, lecz wybrnął z niego fantastycznie. O prostytucji mówi bez popadania w przesadę czy wulgarność (choć przywołuje fragmenty dzieł literackich, mogące wywołać rumieniec zażenowania co wrażliwszych czytelników). Wybiera raczej subtelność niż dosłowności, frywolność niż postawę satyra – i bardzo dobrze, bo dzięki temu „Najstarszy zawód świata” czyta się z zachwytem. Nie ma tu miejsca na stylistyczne niezręczności czy nietrafiony dowcip: wszystko jest dobrze przemyślane, błyskotliwe i celne, a przy tym kulturalne. Poczucie humoru autora komponuje się świetnie z przyjętą perspektywą badawczą: nie voeyuryzm a reportażowość, nie wstydliwa i kompromitująca plotka, a rzetelność poznawcza. Język tej książki zbliżony jest do felietonowego, Karpiński nie utrudnia odbioru skomplikowanym dyskursem, stara się raczej, żeby lektura stała się przyjemnością dla każdego, kto zdecyduje się po książkę sięgnąć. Sam tłumaczy, że nie próbował nawet zbudować monografii zjawiska, wybrał tylko kilka motywów, którymi pragnie zaintrygować czytelników, nie można zatem traktować „Najstarszego zawodu świata” jako kompendium wiedzy na temat prostytucji. Sprawdza się za to ta książka jako arcyciekawa lektura, której wyważone proporcje pozwalają cieszyć się nie tylko anegdotami z przeszłości, ale i samym rytmem opowieści.
Kto powinien sięgnąć po tę historię? Każdy, kto ma ochotę na kawałek dobrej historii, każdy, kto nie chce męczyć się nad zawiłymi wywodami, każdy, kto chciałby poznać cząstkę przeszłości najstarszego zawodu świata. Każdy, kto chciałby się trochę pośmiać, a trochę pozastanawiać nad kondycją człowieka. Przeciwwskazań nie ma.
niedziela, 24 października 2010
Peter Christen Asbjørnsen, Jørgen Moe: Zamek Soria Moria. Baśnie norweskie
Media Rodzina, Poznań 2010.
Świat trolli
Wydany przez Media Rodzina tom baśni norweskich wygląda obiecująco. Masywny, o nietypowym formacie i z pomysłowo wykonaną okładką, kusi wielbicieli egzotycznych lektur – a ponieważ zawiera baśnie i ludowe przekazy w wersji czystej, to jest niewzbogacane elementami bajki – nada się dla najmłodszych oraz dla dorosłych czytelników. Wystarczy tylko lubić ten gatunek.
Wyboru baśni do tej publikacji dokonano z książki wydanej w 1975 roku. „Zamek Soria Moria” ma dzisiaj przede wszystkim urzekać czytelników nieznanymi w naszej kulturze motywami, stale obecnymi w wierzeniach Północy – i cieszyć rozwiązaniami wspólnymi dla wszystkich baśni świata. W tym tomie czasami szkielety konstrukcyjne poszczególnych historii będą przywodziły na myśl pamiętane z dzieciństwa legendy, czasem natomiast powtarzalność wątku doprowadzi do wysnucia wniosków na temat zasad budowania norweskich bajań. Beata Hłasko i Adela Skrentni-Olsen nie starają się bowiem komentować przedstawianych fabuł, nie chcą rozbijać toku kolejnych baśni objaśnieniami, które wcale nie będą potrzebne dla zrozumienia całości. Można zatem w pełni zanurzyć się w opowieści z krainy chłodu i cieszyć się niebanalną lekturą.
Znajdą się w książce historie rozbudowane w planie fabularnym lub tekstowym (nie zdarzają się natomiast połączenia skomplikowanej akcji i długiej, klimatycznej narracji) i całkiem krótkie, oparte na ciekawym koncepcie baśnie, w których puenta nie zostaje do końca wypowiedziana, a wyraziście zasugerowana. Obok opowieści o uwięzionych przez złe trolle lub smoki królewnach, pojawią się wytłumaczenia niejasnych zjawisk, legendy budowane na bazie niezaprzeczalnych faktów. Wyzwania, przed jakimi stawać będą bohaterowie, wiążą się zwykle z użyciem czarodziejskich mocy lub wrodzonego, a niedocenianego przez otoczenie, sprytu. W zasadzie fundamenty baśni norweskiej nie różnią się – bo i specjalnie różnić się nie mogą – od baśni wymyślanych na całym świecie. O egzotyce „Zamku Soria Moria” przypomina obecność groźnych trolli i białych niedźwiedzi, a także postać najmłodszego w rodzinie, uznawanego za nieudacznika, syna, który całymi dniami grzebie w popiele, by, kiedy nadejdzie właściwy moment, ruszyć do akcji i udowodnić swoją wartość tam, gdzie jego starsi bracia ponieśli klęskę. W warstwie tekstowej nie ma tu plastycznych opisów czy rozwodzenia się nad urokami miejsc, nie ma indywidualizacji, wszystko składa się z charakterystycznych segmentów. Dużo tu pozostałości z twórczości oralnej, sporo powtórzeń i zabiegów lekko rytmizujących całość. Język historii jest bardzo prosty, momentami aż naiwny, ale nie infantylny – to wszystko oczywiście naturalne cechy baśni, nie właściwości zarezerwowane tylko dla tego tomu – nie ma jednak sensu przytaczanie treści poszczególnych historii, bo głównie fabuły składają się tu na prawdziwą lekturową ucztę.
Kilka razy zdarzyły się w tomie powtórzenia całych fragmentów z różnych opowieści – ale nawet jeśli wydaje się, że będziemy mieli do czynienia z powieleniem baśni, warto doczytać ją do końca – z czasem pojawią się bowiem znaczące różnice, które jeszcze pełniej pozwolą poznać meandry norweskich opowieści.
Osobny tekst należałoby napisać o stronie edytorskiej i warstwie graficznej książki – bo „Zamek Soria Moria” staje się też dziełem imponującym jako wydawnictwo. Obiecuje wyjątkowe estetyczne doznania i przykuwa wzrok. Zamiast słodko-mdlących bajkowych rysunków ilustratorka, Maria Ekier, proponuje obrazki pomysłowe i czasem niewolne od niepokoju. Z równą przyjemnością będzie się ten tom czytać jak i oglądać.
Świat trolli
Wydany przez Media Rodzina tom baśni norweskich wygląda obiecująco. Masywny, o nietypowym formacie i z pomysłowo wykonaną okładką, kusi wielbicieli egzotycznych lektur – a ponieważ zawiera baśnie i ludowe przekazy w wersji czystej, to jest niewzbogacane elementami bajki – nada się dla najmłodszych oraz dla dorosłych czytelników. Wystarczy tylko lubić ten gatunek.
Wyboru baśni do tej publikacji dokonano z książki wydanej w 1975 roku. „Zamek Soria Moria” ma dzisiaj przede wszystkim urzekać czytelników nieznanymi w naszej kulturze motywami, stale obecnymi w wierzeniach Północy – i cieszyć rozwiązaniami wspólnymi dla wszystkich baśni świata. W tym tomie czasami szkielety konstrukcyjne poszczególnych historii będą przywodziły na myśl pamiętane z dzieciństwa legendy, czasem natomiast powtarzalność wątku doprowadzi do wysnucia wniosków na temat zasad budowania norweskich bajań. Beata Hłasko i Adela Skrentni-Olsen nie starają się bowiem komentować przedstawianych fabuł, nie chcą rozbijać toku kolejnych baśni objaśnieniami, które wcale nie będą potrzebne dla zrozumienia całości. Można zatem w pełni zanurzyć się w opowieści z krainy chłodu i cieszyć się niebanalną lekturą.
Znajdą się w książce historie rozbudowane w planie fabularnym lub tekstowym (nie zdarzają się natomiast połączenia skomplikowanej akcji i długiej, klimatycznej narracji) i całkiem krótkie, oparte na ciekawym koncepcie baśnie, w których puenta nie zostaje do końca wypowiedziana, a wyraziście zasugerowana. Obok opowieści o uwięzionych przez złe trolle lub smoki królewnach, pojawią się wytłumaczenia niejasnych zjawisk, legendy budowane na bazie niezaprzeczalnych faktów. Wyzwania, przed jakimi stawać będą bohaterowie, wiążą się zwykle z użyciem czarodziejskich mocy lub wrodzonego, a niedocenianego przez otoczenie, sprytu. W zasadzie fundamenty baśni norweskiej nie różnią się – bo i specjalnie różnić się nie mogą – od baśni wymyślanych na całym świecie. O egzotyce „Zamku Soria Moria” przypomina obecność groźnych trolli i białych niedźwiedzi, a także postać najmłodszego w rodzinie, uznawanego za nieudacznika, syna, który całymi dniami grzebie w popiele, by, kiedy nadejdzie właściwy moment, ruszyć do akcji i udowodnić swoją wartość tam, gdzie jego starsi bracia ponieśli klęskę. W warstwie tekstowej nie ma tu plastycznych opisów czy rozwodzenia się nad urokami miejsc, nie ma indywidualizacji, wszystko składa się z charakterystycznych segmentów. Dużo tu pozostałości z twórczości oralnej, sporo powtórzeń i zabiegów lekko rytmizujących całość. Język historii jest bardzo prosty, momentami aż naiwny, ale nie infantylny – to wszystko oczywiście naturalne cechy baśni, nie właściwości zarezerwowane tylko dla tego tomu – nie ma jednak sensu przytaczanie treści poszczególnych historii, bo głównie fabuły składają się tu na prawdziwą lekturową ucztę.
Kilka razy zdarzyły się w tomie powtórzenia całych fragmentów z różnych opowieści – ale nawet jeśli wydaje się, że będziemy mieli do czynienia z powieleniem baśni, warto doczytać ją do końca – z czasem pojawią się bowiem znaczące różnice, które jeszcze pełniej pozwolą poznać meandry norweskich opowieści.
Osobny tekst należałoby napisać o stronie edytorskiej i warstwie graficznej książki – bo „Zamek Soria Moria” staje się też dziełem imponującym jako wydawnictwo. Obiecuje wyjątkowe estetyczne doznania i przykuwa wzrok. Zamiast słodko-mdlących bajkowych rysunków ilustratorka, Maria Ekier, proponuje obrazki pomysłowe i czasem niewolne od niepokoju. Z równą przyjemnością będzie się ten tom czytać jak i oglądać.
sobota, 23 października 2010
Elizabeth Strout: Okruchy codzienności
WNK, Warszawa 2010.
Codzienność rozproszona
Seria Kontrapunkt „dorosłego” odgałęzienia wydawnictwa Nasza Księgarnia ma prezentować dzieła „nagradzane, wysmakowane literacko i skłaniające do refleksji”. Poza tym jednak czynnikiem przykuwającym w nich uwagę może być zmienność punktów widzenia w kreowaniu obrazów głównych postaci. W powieści Elizabeth Strout „Okruchy codzienności” ów zabieg widać doskonale – bohaterka jest tu definiowana przez szereg wydarzeń, w których uczestniczy jakby mimochodem, stając się częścią czyjegoś życia. Przez większą część opowieści pozostaje na drugim planie, nieznacznie wpływając na losy znajomych – a przecież nie ma wątpliwości, że to właśnie ją Strout próbuje tak naprawdę przedstawić.
Olive Kitteridge nie jest bohaterką, którą łatwo byłoby polubić. To kobieta, która sprawia wrażenie oschłej i wyniosłej, poważna i dystyngowana, nieskora do szaleństw czy nieprzewidywalnych reakcji, a także – co chyba najbardziej uderzy odbiorców – niemal niezdolna do okazywania głębszych uczuć. Surowa i momentami nieprzyjemna dla bliskich Olive wydaje się nie doceniać tego, co ma – nie zależy jej na pielęgnowaniu miłości do kochającego męża (nie interesuje jej także wizja zdrady), w wychowaniu syna popełnia błędy, które zaważą na jego przyszłości i przyczynią się do nawarstwiania się niechęci i wzajemnych pretensji. Ale Olive Kitteridge staje się niespodzianką dla siebie samej, nie może do końca sterować własnymi poczynaniami. Pozorna obojętność na otaczający bohaterkę świat, irytujący wręcz spokój, z jakim przyjmuje ona kolejne prezenty oraz ciosy od losu to tylko maska, którą w pewnym momencie trzeba będzie zrzucić.
Elizabeth Strout kreśli sylwetkę Olive z różnych perspektyw. Każdy obszerny rozdział wiąże się z wprowadzeniem nowych bohaterów - zwykle są to mieszkańcy niewielkiego miasteczka. Każdą z postaci łączy z Olive przynajmniej drobiazg, tak, by przez pryzmat charakterów z zewnątrz można było ocenić postępowanie Olive. Sama bohaterka pozostaje na uboczu, staje się dodatkowym (żeby nie powiedzieć, że zbędnym) świadkiem rozmaitych historii, lecz zwykle nie angażuje się emocjonalnie w sprawy innych. Elizabeth Strout podjęła się trudnego zadania – sięgnęła po wyeksploatowaną już scenerię i mentalność mieszkańców po to, by całkowicie odejść od stereotypowego jej przedstawiania. Chociaż mogła autorka wykorzystać mechanizm plotki, wścibstwa, komentowania cudzych postaw czy roztrząsania dramatów zza ściany, nie zrobiła tego, wkraczając od razu głębiej, dążąc do pełnego ukazania psychologicznych aspektów opowieści.
Miejsce akcji i umieszczenie jej w konkretnym punkcie czasowym przestaje mieć znaczenie. Czas jest zresztą traktowany tu z pewną wyniosłością, liczy się raczej definiowanie go przez odniesienia do wydarzeń istotnych dla poszczególnych osób niż odniesienia do pozaliterackiej rzeczywistości. Bardziej cykliczność niż moment, bardziej rytm niż liniowość. Elizabeth Strout celowo zresztą stosuje zabiegi achronologizacyjne, by ukazać jedynie strzępki biografii Olive, skazać ją na brak możliwości odnalezienia się w gąszczu mało ważnych spraw, a przy tym – narzucić tego typu charakterystykę jako jedyne rozwiązanie. Niezwykle trafnie został dobrany tytuł polskiego przekładu – oryginał „Olive Kitteridge”, choć równie dosłowny (to jest wskazujący sedno opowieści), nie pozwala tak idealnie oddać zasad kompozycji i tematyki tomu. Rzeczy ważne przeplatają się tu z błahostkami, przeszłość bez uprzedzenia odwraca uwagę od teraźniejszości. Manipulacje przestrzenno-czasowe są w „Okruchach codzienności” sygnałem rozproszenia istoty egzystencji w ogromnej liczbie zwyczajnych, niezasługujących na uwagę wydarzeń, pokazują też bezradność człowieka, który nie może obronić się przed chaosem zwykłego życia.
Strout proponuje lekturę niełatwą, ale nabierającą tempa, niezwykłą przez odejście od klasycznych reguł kompozycyjnych, zwodniczą i niebezpieczną. Nic dziwnego, że książka została nagrodzona Pulitzerem w roku 2009.
Codzienność rozproszona
Seria Kontrapunkt „dorosłego” odgałęzienia wydawnictwa Nasza Księgarnia ma prezentować dzieła „nagradzane, wysmakowane literacko i skłaniające do refleksji”. Poza tym jednak czynnikiem przykuwającym w nich uwagę może być zmienność punktów widzenia w kreowaniu obrazów głównych postaci. W powieści Elizabeth Strout „Okruchy codzienności” ów zabieg widać doskonale – bohaterka jest tu definiowana przez szereg wydarzeń, w których uczestniczy jakby mimochodem, stając się częścią czyjegoś życia. Przez większą część opowieści pozostaje na drugim planie, nieznacznie wpływając na losy znajomych – a przecież nie ma wątpliwości, że to właśnie ją Strout próbuje tak naprawdę przedstawić.
Olive Kitteridge nie jest bohaterką, którą łatwo byłoby polubić. To kobieta, która sprawia wrażenie oschłej i wyniosłej, poważna i dystyngowana, nieskora do szaleństw czy nieprzewidywalnych reakcji, a także – co chyba najbardziej uderzy odbiorców – niemal niezdolna do okazywania głębszych uczuć. Surowa i momentami nieprzyjemna dla bliskich Olive wydaje się nie doceniać tego, co ma – nie zależy jej na pielęgnowaniu miłości do kochającego męża (nie interesuje jej także wizja zdrady), w wychowaniu syna popełnia błędy, które zaważą na jego przyszłości i przyczynią się do nawarstwiania się niechęci i wzajemnych pretensji. Ale Olive Kitteridge staje się niespodzianką dla siebie samej, nie może do końca sterować własnymi poczynaniami. Pozorna obojętność na otaczający bohaterkę świat, irytujący wręcz spokój, z jakim przyjmuje ona kolejne prezenty oraz ciosy od losu to tylko maska, którą w pewnym momencie trzeba będzie zrzucić.
Elizabeth Strout kreśli sylwetkę Olive z różnych perspektyw. Każdy obszerny rozdział wiąże się z wprowadzeniem nowych bohaterów - zwykle są to mieszkańcy niewielkiego miasteczka. Każdą z postaci łączy z Olive przynajmniej drobiazg, tak, by przez pryzmat charakterów z zewnątrz można było ocenić postępowanie Olive. Sama bohaterka pozostaje na uboczu, staje się dodatkowym (żeby nie powiedzieć, że zbędnym) świadkiem rozmaitych historii, lecz zwykle nie angażuje się emocjonalnie w sprawy innych. Elizabeth Strout podjęła się trudnego zadania – sięgnęła po wyeksploatowaną już scenerię i mentalność mieszkańców po to, by całkowicie odejść od stereotypowego jej przedstawiania. Chociaż mogła autorka wykorzystać mechanizm plotki, wścibstwa, komentowania cudzych postaw czy roztrząsania dramatów zza ściany, nie zrobiła tego, wkraczając od razu głębiej, dążąc do pełnego ukazania psychologicznych aspektów opowieści.
Miejsce akcji i umieszczenie jej w konkretnym punkcie czasowym przestaje mieć znaczenie. Czas jest zresztą traktowany tu z pewną wyniosłością, liczy się raczej definiowanie go przez odniesienia do wydarzeń istotnych dla poszczególnych osób niż odniesienia do pozaliterackiej rzeczywistości. Bardziej cykliczność niż moment, bardziej rytm niż liniowość. Elizabeth Strout celowo zresztą stosuje zabiegi achronologizacyjne, by ukazać jedynie strzępki biografii Olive, skazać ją na brak możliwości odnalezienia się w gąszczu mało ważnych spraw, a przy tym – narzucić tego typu charakterystykę jako jedyne rozwiązanie. Niezwykle trafnie został dobrany tytuł polskiego przekładu – oryginał „Olive Kitteridge”, choć równie dosłowny (to jest wskazujący sedno opowieści), nie pozwala tak idealnie oddać zasad kompozycji i tematyki tomu. Rzeczy ważne przeplatają się tu z błahostkami, przeszłość bez uprzedzenia odwraca uwagę od teraźniejszości. Manipulacje przestrzenno-czasowe są w „Okruchach codzienności” sygnałem rozproszenia istoty egzystencji w ogromnej liczbie zwyczajnych, niezasługujących na uwagę wydarzeń, pokazują też bezradność człowieka, który nie może obronić się przed chaosem zwykłego życia.
Strout proponuje lekturę niełatwą, ale nabierającą tempa, niezwykłą przez odejście od klasycznych reguł kompozycyjnych, zwodniczą i niebezpieczną. Nic dziwnego, że książka została nagrodzona Pulitzerem w roku 2009.
czwartek, 21 października 2010
Elżbieta Jodko-Kula: Maciek
Skrzat, Kraków 2010.
Odpowiedzialność
Elżbieta Jodko-Kula dobrze sobie radzi z pisaniem książek w serii „Nastoletnie problemy” – kolejne proponowane przez nią historie są coraz ciekawsze i coraz lepiej rozwijane. Autorka odważnie prowadzi swoich bohaterów przez trudne zadania, stawia przed nimi wyzwania z różnych dziedzin życia. Rezygnuje z jednokierunkowej akcji na rzecz równolegle prezentowanych wydarzeń. „Maciek” to jedna z bardziej komplikowanych historii o dobrym rytmie i wciągającej treści, ładna literacko, zbliża się do powieści Małgorzaty Musierowicz kilkoma wątkami, ale wpisany w całość dydaktyzm wyklucza wtórność historii.
Maciek chciałby pojechać na obóz żeglarski, lecz jego rodzice nie mogą mu tego opłacić, ze względu na spore problemy finansowe. Chłopiec postanawia sam zarobić na swoje potrzeby – pomaga na stacji benzynowej u ojca kolegi i tym sposobem próbuje zrealizować swoje marzenie. Rodzice chłopca nie wiedzą nic o jego zajęciu, a Maciek musi samodzielnie uporać się nie tylko z dodatkowymi obowiązkami, ale i z kłopotami w szkole – jako syn nauczycielki, nie może pozwolić sobie na żadne zaległości.
Jest jeszcze Piotrek. Kilkulatek, który swoim zachowaniem doprowadza do rozpaczy. Agresywny i nieposłuszny, próbuje zwrócić na siebie uwagę otoczenia – łatwo domyślić się, że źródłem jego postawy są problemy w domu. Wiecznie zapracowani rodzice nie mają dla dziecka czasu, a starsza siostra, kiedy tylko pojawi się w domu, wybiera towarzystwo rówieśników. Piotrek ucieka z domu i wpada w poważne tarapaty, a z opresji przypadkiem ratuje go Maciek. Piotrek wierzy, że wreszcie zyskał prawdziwego przyjaciela – Maćkowi pętający się pod nogami szkrab, który go okłamał, nie jest do szczęścia potrzebny. Sytuacja robi się coraz bardziej trudna.
W tej powieści Elżbieta Jodko-Kula sprawdza się przy nakreślaniu kolejnych wydarzeń subtelnie a przy tym tak, że młodzi czytelnicy nie będą mieli wątpliwości, gdzie tkwi istota problemu. Autorka wyraźnie unika mówienia oczywistości, co musi przypaść do gustu nastolatkom, sięgającym po tę książkę. Jodko-Kula wierzy w inteligencję swoich czytelników, z szacunku do nich nie stosuje moralizatorskich zabiegów, zamiast psychologicznych i pedagogicznych wyjaśnień zamyka niewyrażone komentarze w akcji. Zostawia przez to czytelnikom możliwość samodzielnego wyciągania wniosków, na które zresztą delikatnie młodzież naprowadza.
Autorka porusza tu kilka istotnych dla młodych ludzi problemów. W tle przewija się kwestia akceptacji ze strony rówieśników, a nawet – pierwsze zauroczenia, które nie muszą przeradzać się w głębsze uczucie (w końcu książka przeznaczona jest dla czytelników obu płci, nie wszystkim przypadłyby do gustu łzawe romansowe historie). Ale tym razem Jodko-Kula dołączyła też opowieść o samotnym, zagubionym malcu, który potrzebuje odrobiny zainteresowania – ten wątek urasta do rangi najważniejszego (przynajmniej dla rozwoju fabuły) w tomie. Mimo rozwiniętego poczucia odpowiedzialności, mimo ogromnego zaangażowania w realizację własnych marzeń, Maciek także popełnia błędy, za które czasem musi słono płacić. Nie ma tu postaci idealnych (chociaż za wzór, przynajmniej w jednym momencie, można by przyjąć mamę Maćka, która – jako jedyna nauczycielka – znajduje sposób na krnąbrnego ucznia nie ze swojej klasy, bo decyduje się na niekonwencjonalne i niepodręcznikowe działania). Każda decyzja pociąga za sobą szereg następnych, a wszystko w „Maćku” jest spójne i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach.
Nie jest to książka beztroska i służąca wyłącznie rozrywce nastolatków. Skierowana do młodzieży myślącej, stawia przed odbiorcami trudne pytania i wymusza zaangażowanie w codzienne, bliskie sprawy. Przy tym wszystkim okazuje się jednak lekturą bardzo lekką – czyta się ją szybko i z ciekawością.
Odpowiedzialność
Elżbieta Jodko-Kula dobrze sobie radzi z pisaniem książek w serii „Nastoletnie problemy” – kolejne proponowane przez nią historie są coraz ciekawsze i coraz lepiej rozwijane. Autorka odważnie prowadzi swoich bohaterów przez trudne zadania, stawia przed nimi wyzwania z różnych dziedzin życia. Rezygnuje z jednokierunkowej akcji na rzecz równolegle prezentowanych wydarzeń. „Maciek” to jedna z bardziej komplikowanych historii o dobrym rytmie i wciągającej treści, ładna literacko, zbliża się do powieści Małgorzaty Musierowicz kilkoma wątkami, ale wpisany w całość dydaktyzm wyklucza wtórność historii.
Maciek chciałby pojechać na obóz żeglarski, lecz jego rodzice nie mogą mu tego opłacić, ze względu na spore problemy finansowe. Chłopiec postanawia sam zarobić na swoje potrzeby – pomaga na stacji benzynowej u ojca kolegi i tym sposobem próbuje zrealizować swoje marzenie. Rodzice chłopca nie wiedzą nic o jego zajęciu, a Maciek musi samodzielnie uporać się nie tylko z dodatkowymi obowiązkami, ale i z kłopotami w szkole – jako syn nauczycielki, nie może pozwolić sobie na żadne zaległości.
Jest jeszcze Piotrek. Kilkulatek, który swoim zachowaniem doprowadza do rozpaczy. Agresywny i nieposłuszny, próbuje zwrócić na siebie uwagę otoczenia – łatwo domyślić się, że źródłem jego postawy są problemy w domu. Wiecznie zapracowani rodzice nie mają dla dziecka czasu, a starsza siostra, kiedy tylko pojawi się w domu, wybiera towarzystwo rówieśników. Piotrek ucieka z domu i wpada w poważne tarapaty, a z opresji przypadkiem ratuje go Maciek. Piotrek wierzy, że wreszcie zyskał prawdziwego przyjaciela – Maćkowi pętający się pod nogami szkrab, który go okłamał, nie jest do szczęścia potrzebny. Sytuacja robi się coraz bardziej trudna.
W tej powieści Elżbieta Jodko-Kula sprawdza się przy nakreślaniu kolejnych wydarzeń subtelnie a przy tym tak, że młodzi czytelnicy nie będą mieli wątpliwości, gdzie tkwi istota problemu. Autorka wyraźnie unika mówienia oczywistości, co musi przypaść do gustu nastolatkom, sięgającym po tę książkę. Jodko-Kula wierzy w inteligencję swoich czytelników, z szacunku do nich nie stosuje moralizatorskich zabiegów, zamiast psychologicznych i pedagogicznych wyjaśnień zamyka niewyrażone komentarze w akcji. Zostawia przez to czytelnikom możliwość samodzielnego wyciągania wniosków, na które zresztą delikatnie młodzież naprowadza.
Autorka porusza tu kilka istotnych dla młodych ludzi problemów. W tle przewija się kwestia akceptacji ze strony rówieśników, a nawet – pierwsze zauroczenia, które nie muszą przeradzać się w głębsze uczucie (w końcu książka przeznaczona jest dla czytelników obu płci, nie wszystkim przypadłyby do gustu łzawe romansowe historie). Ale tym razem Jodko-Kula dołączyła też opowieść o samotnym, zagubionym malcu, który potrzebuje odrobiny zainteresowania – ten wątek urasta do rangi najważniejszego (przynajmniej dla rozwoju fabuły) w tomie. Mimo rozwiniętego poczucia odpowiedzialności, mimo ogromnego zaangażowania w realizację własnych marzeń, Maciek także popełnia błędy, za które czasem musi słono płacić. Nie ma tu postaci idealnych (chociaż za wzór, przynajmniej w jednym momencie, można by przyjąć mamę Maćka, która – jako jedyna nauczycielka – znajduje sposób na krnąbrnego ucznia nie ze swojej klasy, bo decyduje się na niekonwencjonalne i niepodręcznikowe działania). Każda decyzja pociąga za sobą szereg następnych, a wszystko w „Maćku” jest spójne i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach.
Nie jest to książka beztroska i służąca wyłącznie rozrywce nastolatków. Skierowana do młodzieży myślącej, stawia przed odbiorcami trudne pytania i wymusza zaangażowanie w codzienne, bliskie sprawy. Przy tym wszystkim okazuje się jednak lekturą bardzo lekką – czyta się ją szybko i z ciekawością.
środa, 20 października 2010
Teresa Monika Rudzka: Bibliotekarki
WS, Kraków 2010.
Stereotyp bibliotekarki
Idea była niezła, a kampania promocyjna mogła się opierać na nowatorskim pomyśle napisania czytadła o grupie zawodowej dotąd niespecjalnie w literaturze eksploatowanej. Wszystko zakończyło się jednak mdławą realizacją i o „Bibliotekarkach” Teresy Moniki Rudzkiej głośno raczej nie będzie. Komu praca w bibliotece kojarzy się z nudą i monotonią, ten zdania po lekturze nie zmieni, mało tego – utwierdzi się w przekonaniu, że to niewarty uwagi zawód. Chciała autorka w pewien sposób nobilitować pracownice bibliotek, poświęcając im tekst – ale zawiodła na całej linii. Jedyne, co może być w tomie atrakcyjne, to zróżnicowanie genologiczne – chociaż i w jego obrębie znajdą się niedociągnięcia widoczne dla co bardziej wymagających odbiorczyń na pierwszy rzut oka.
Kobiety pracujące w bibliotece są niemal modelowymi realizacjami stereotypu bibliotekarki: nieciekawej, raczej starszej pani, która pracuje z ogromnym poświęceniem, ale której praca przez nikogo nie jest ceniona. Teresa Monika Rudzka dodatkowo robi ze swoich bohaterek idiotki, dla których komputery to niepotrzebne udziwnienie, jedyną rozrywką dla bibliotekarek okazuje się złośliwe obgadywanie koleżanek. W łazience wisi ręcznik czystością dorównujący szmacie do podłogi. Czytelnicy pytają tylko o Coelho i Grocholę, ku rozczarowaniu co bardziej wrażliwych na piękno literatury pracownic. Autorka urozmaica (we własnym przekonaniu) opowieść, wprowadzając do książki jeszcze stażystki (jedna nie zna ortografii i napisała „charmonogram”, co przewija się przez pół tomu). Każda z wymienionych w historii kobiet ma też swoje problemy i upodobania – jedna znosi dla zachowania pozorów okrucieństwo męża pijaka, inna kocha piękne i stylowe przedmioty, jeszcze inna szuka sponsorów. Ale te charakterystyki nie służą w opowieści niczemu, bo Teresa Monika Rudzka zapomniała o najważniejszym: o fabule. Nie zdefiniowała sobie historii i momentami wplata zupełnie niepasujące do całości motywy – na przykład ducha, który znienacka odwiedza bibliotekę. W tej książce nic się nie dzieje: do pracy w filii miejskiej biblioteki przychodzi pani Żywia (pani Żywia ma jedną zaletę: na dźwięk jej imienia kolejni bohaterowie dziwią się, że takie istnieje – to zawsze pozwoli na dopisanie kolejnych stron tekstu). Przychodzi – i jest. Komentarze, dotyczące rzekomych postaw bibliotekarek są po pierwsze mocno przesadzone, a po drugie – wrzucone bez sensu w książkę-worek, zupełnie jakby autorce wydawało się, że wystarczy opisać zwyczajność, by tekst był ciekawy. Nie wystarczyło, fabuła się rozsypuje, a Rudzka zapewne sądzi, że klauzula o przypadkowym podobieństwie przedstawionych postaci do żyjących osób jest konieczna.
Autorka próbuje urozmaicić historię formą. Wprowadza między innymi dziennik, monolog, dramat, wypisy z księgi skarg i zażaleń (ponieważ Rudzka ustawia czas akcji na początek XXI wieku, to zupełnie niezrozumiały motyw) i listy od zbulwersowanych czytelników (tu najlepiej Rudzka zmienia styl, by oddać charakter typowych pieniaczy. Szkoda tylko, że wszystkie listy pisze jednym stylem – jeśli z czymś sobie nie radzi, nie powinna tego uwypuklać).
Jeszcze coś zdradza brak pisarskiego wyczucia Rudzkiej: naiwna wiara w podrasowanie opowieści bogatą siecią intertekstualiów. Tyle że literackie nawiązania w „Bibliotekarkach” (skrupulatnie odnotowywane w przypisach) nie zostały umieszczone zbyt szczęśliwie – to raczej popisy średnio kreatywnej licealistki niż budzące podziw odbiorczyń skojarzenia: czytając książkę Rudzkiej trudno oprzeć się wrażeniu, że ta autorka po prostu nie potrafi pisać. Można się przyczepić absolutnie do wszystkiego – ale bohaterki sugerują, że są głęboko oczytane i mądre. Kontrast między deklaracjami i efektem jest zbyt duży, by uważać go za wypadek w pisarskiej pracy.
Jeśli komuś niespecjalnie zależy na sensownej i wciągającej akcji, lubi za to wzruszenia rodem z tanich tasiemców czy kobiecych pisemek – może się przy „Bibliotekarkach” dobrze bawić. Dla tych, których jednak obchodzi staranność językowa, pomysł, fabuła – nie ma w tej książce nic ciekawego.
Stereotyp bibliotekarki
Idea była niezła, a kampania promocyjna mogła się opierać na nowatorskim pomyśle napisania czytadła o grupie zawodowej dotąd niespecjalnie w literaturze eksploatowanej. Wszystko zakończyło się jednak mdławą realizacją i o „Bibliotekarkach” Teresy Moniki Rudzkiej głośno raczej nie będzie. Komu praca w bibliotece kojarzy się z nudą i monotonią, ten zdania po lekturze nie zmieni, mało tego – utwierdzi się w przekonaniu, że to niewarty uwagi zawód. Chciała autorka w pewien sposób nobilitować pracownice bibliotek, poświęcając im tekst – ale zawiodła na całej linii. Jedyne, co może być w tomie atrakcyjne, to zróżnicowanie genologiczne – chociaż i w jego obrębie znajdą się niedociągnięcia widoczne dla co bardziej wymagających odbiorczyń na pierwszy rzut oka.
Kobiety pracujące w bibliotece są niemal modelowymi realizacjami stereotypu bibliotekarki: nieciekawej, raczej starszej pani, która pracuje z ogromnym poświęceniem, ale której praca przez nikogo nie jest ceniona. Teresa Monika Rudzka dodatkowo robi ze swoich bohaterek idiotki, dla których komputery to niepotrzebne udziwnienie, jedyną rozrywką dla bibliotekarek okazuje się złośliwe obgadywanie koleżanek. W łazience wisi ręcznik czystością dorównujący szmacie do podłogi. Czytelnicy pytają tylko o Coelho i Grocholę, ku rozczarowaniu co bardziej wrażliwych na piękno literatury pracownic. Autorka urozmaica (we własnym przekonaniu) opowieść, wprowadzając do książki jeszcze stażystki (jedna nie zna ortografii i napisała „charmonogram”, co przewija się przez pół tomu). Każda z wymienionych w historii kobiet ma też swoje problemy i upodobania – jedna znosi dla zachowania pozorów okrucieństwo męża pijaka, inna kocha piękne i stylowe przedmioty, jeszcze inna szuka sponsorów. Ale te charakterystyki nie służą w opowieści niczemu, bo Teresa Monika Rudzka zapomniała o najważniejszym: o fabule. Nie zdefiniowała sobie historii i momentami wplata zupełnie niepasujące do całości motywy – na przykład ducha, który znienacka odwiedza bibliotekę. W tej książce nic się nie dzieje: do pracy w filii miejskiej biblioteki przychodzi pani Żywia (pani Żywia ma jedną zaletę: na dźwięk jej imienia kolejni bohaterowie dziwią się, że takie istnieje – to zawsze pozwoli na dopisanie kolejnych stron tekstu). Przychodzi – i jest. Komentarze, dotyczące rzekomych postaw bibliotekarek są po pierwsze mocno przesadzone, a po drugie – wrzucone bez sensu w książkę-worek, zupełnie jakby autorce wydawało się, że wystarczy opisać zwyczajność, by tekst był ciekawy. Nie wystarczyło, fabuła się rozsypuje, a Rudzka zapewne sądzi, że klauzula o przypadkowym podobieństwie przedstawionych postaci do żyjących osób jest konieczna.
Autorka próbuje urozmaicić historię formą. Wprowadza między innymi dziennik, monolog, dramat, wypisy z księgi skarg i zażaleń (ponieważ Rudzka ustawia czas akcji na początek XXI wieku, to zupełnie niezrozumiały motyw) i listy od zbulwersowanych czytelników (tu najlepiej Rudzka zmienia styl, by oddać charakter typowych pieniaczy. Szkoda tylko, że wszystkie listy pisze jednym stylem – jeśli z czymś sobie nie radzi, nie powinna tego uwypuklać).
Jeszcze coś zdradza brak pisarskiego wyczucia Rudzkiej: naiwna wiara w podrasowanie opowieści bogatą siecią intertekstualiów. Tyle że literackie nawiązania w „Bibliotekarkach” (skrupulatnie odnotowywane w przypisach) nie zostały umieszczone zbyt szczęśliwie – to raczej popisy średnio kreatywnej licealistki niż budzące podziw odbiorczyń skojarzenia: czytając książkę Rudzkiej trudno oprzeć się wrażeniu, że ta autorka po prostu nie potrafi pisać. Można się przyczepić absolutnie do wszystkiego – ale bohaterki sugerują, że są głęboko oczytane i mądre. Kontrast między deklaracjami i efektem jest zbyt duży, by uważać go za wypadek w pisarskiej pracy.
Jeśli komuś niespecjalnie zależy na sensownej i wciągającej akcji, lubi za to wzruszenia rodem z tanich tasiemców czy kobiecych pisemek – może się przy „Bibliotekarkach” dobrze bawić. Dla tych, których jednak obchodzi staranność językowa, pomysł, fabuła – nie ma w tej książce nic ciekawego.
wtorek, 19 października 2010
Renata Opala: Rudzielec
Skrzat, Kraków 2010.
Kot
Pomysł na Skrzatową serię „Bajek zasypiajek” w pełni usprawiedliwia niezbyt dynamiczne fabuły i skupianie się na opisach mało atrakcyjnej codzienności. Długi rozbieg, jakiego potrzebują autorzy, tworzący dobranockowe historyjki, nieprzygotowanych na konwencję tekstowego usypiacza może naprawdę znudzić: w monotonnych opowieściach chodzi przecież przede wszystkim o to, by malucha jak najszybciej uśpić. Stąd też opis zwyczajnego dnia w rodzinie bohaterów „Rudzielca” pozbawiony jest jakichkolwiek elementów ciekawych. Mała Joasia je śniadanie, przygotowane przez babcię (która w tym czasie czesze dziewczynkę i zawiązuje jej kokardy), potem jest obiad, wspólna kolacja i spanie. Nie ma się co dziwić, autorzy „Bajek zasypiajek” nie mogą zainteresować czymś małych odbiorców, bo podniecenie lekturą wykluczałoby szybkie zaśnięcie. Dzieci mogą posłuchać o domu pełnym spokoju, przewidywalnym i bezpiecznym – to przygotowanie do dobrego snu, gwarantujące wyciszenie całodziennych emocji. Nawet nuda, wpisana w tekst, służyć ma przywołaniu sennych marzeń. Trudne zadanie będą za to mieli dorośli, czytający swoim pociechom – nie znajdą tu nic, co mogłoby przykuć ich uwagę i senność odpędzić.
Joasia, bohaterka „Rudzielca”, ma siedem lat i jest bardzo grzeczną dziewczynką. Mieszka z mamą, tatą, babcią (która przygotowuje wszystkim posiłki) i dziadkiem (który znakomicie opowiada bajki). Jak każde dziecko, Joasia chce mieć jakieś zwierzątko. Mama obiecuje, że porozmawiają o tym, gdy dziewczynka udowodni, że jest odpowiedzialna i potrafi się opiekować żywym stworzeniem, dbając o kwiaty doniczkowe. Ale wcześniej w domu Joasi pojawia się zabiedzony rudy pers, Rudzielec. Szybko okazuje się, że Rudzielec zostanie już z tą rodziną i opowieść Renaty Opali schodzi na opisy zachowań kota – prawdziwych, stereotypowych i interpretowanych bajkowo. Prawdziwych, bo pierwowzorem Rudzielca był kot autorki – to zresztą widać w pełnych czułości i zachwytu fragmentach, Rudzielca dotyczących. Stereotypowych, bo Renata Opala wciąż częstuje Rudzielca mlekiem. Interpretowanych bajkowo – bo czasem autorka wczuwa się w rudego bohatera i tłumaczy jego zachowania, mruczenie, a nawet myśli, na ludzki język. Rudzielec staje się główną postacią w historyjce – nie znaczy to, że książeczka nabiera tempa, przygody z kotem także są stonowane i pozbawione emocji. Jeśli Rudzielec ginie, to znaczy, że smacznie spał w zakamarkach pokoju. Jeśli obraża się na bohaterkę – to tylko na moment, zaraz, udobruchany, wraca.
Renata Opala włącza też do książki kilka bajek dziadka: prostych i naiwnych historyjek, typowych pospiesznych opowiastek, prezentowanych maluchom przed snem – pozwala to wprowadzić lekkie urozmaicenie do całości, autorka udowadnia tym samym, że potrafi wstrzelić się także w styl narzucony przez „bajki zasypiajki”. Owszem, książka jest monotonna i nie urzeka fabułą – ale tak właśnie miało być. „Rudzielec” do złudzenia przypomina zwyczajne dobranocne bajki opowiadane przez zwyczajnych, niekreatywnych, zmęczonych rodziców, którym zależy na jak najszybszym uśpieniu pociechy.
Lekturę może przedstawiać maluchom także starsze rodzeństwo, pomoże w tym duży druk, dobry dla uczących się czytać – i tych jeszcze mało wprawnych w tej sztuce. Dla odbiorców, którzy przygodę z samodzielnym czytaniem niedawno rozpoczęli, przejście przez tę książkę może być też sporym przeżyciem.
Kot
Pomysł na Skrzatową serię „Bajek zasypiajek” w pełni usprawiedliwia niezbyt dynamiczne fabuły i skupianie się na opisach mało atrakcyjnej codzienności. Długi rozbieg, jakiego potrzebują autorzy, tworzący dobranockowe historyjki, nieprzygotowanych na konwencję tekstowego usypiacza może naprawdę znudzić: w monotonnych opowieściach chodzi przecież przede wszystkim o to, by malucha jak najszybciej uśpić. Stąd też opis zwyczajnego dnia w rodzinie bohaterów „Rudzielca” pozbawiony jest jakichkolwiek elementów ciekawych. Mała Joasia je śniadanie, przygotowane przez babcię (która w tym czasie czesze dziewczynkę i zawiązuje jej kokardy), potem jest obiad, wspólna kolacja i spanie. Nie ma się co dziwić, autorzy „Bajek zasypiajek” nie mogą zainteresować czymś małych odbiorców, bo podniecenie lekturą wykluczałoby szybkie zaśnięcie. Dzieci mogą posłuchać o domu pełnym spokoju, przewidywalnym i bezpiecznym – to przygotowanie do dobrego snu, gwarantujące wyciszenie całodziennych emocji. Nawet nuda, wpisana w tekst, służyć ma przywołaniu sennych marzeń. Trudne zadanie będą za to mieli dorośli, czytający swoim pociechom – nie znajdą tu nic, co mogłoby przykuć ich uwagę i senność odpędzić.
Joasia, bohaterka „Rudzielca”, ma siedem lat i jest bardzo grzeczną dziewczynką. Mieszka z mamą, tatą, babcią (która przygotowuje wszystkim posiłki) i dziadkiem (który znakomicie opowiada bajki). Jak każde dziecko, Joasia chce mieć jakieś zwierzątko. Mama obiecuje, że porozmawiają o tym, gdy dziewczynka udowodni, że jest odpowiedzialna i potrafi się opiekować żywym stworzeniem, dbając o kwiaty doniczkowe. Ale wcześniej w domu Joasi pojawia się zabiedzony rudy pers, Rudzielec. Szybko okazuje się, że Rudzielec zostanie już z tą rodziną i opowieść Renaty Opali schodzi na opisy zachowań kota – prawdziwych, stereotypowych i interpretowanych bajkowo. Prawdziwych, bo pierwowzorem Rudzielca był kot autorki – to zresztą widać w pełnych czułości i zachwytu fragmentach, Rudzielca dotyczących. Stereotypowych, bo Renata Opala wciąż częstuje Rudzielca mlekiem. Interpretowanych bajkowo – bo czasem autorka wczuwa się w rudego bohatera i tłumaczy jego zachowania, mruczenie, a nawet myśli, na ludzki język. Rudzielec staje się główną postacią w historyjce – nie znaczy to, że książeczka nabiera tempa, przygody z kotem także są stonowane i pozbawione emocji. Jeśli Rudzielec ginie, to znaczy, że smacznie spał w zakamarkach pokoju. Jeśli obraża się na bohaterkę – to tylko na moment, zaraz, udobruchany, wraca.
Renata Opala włącza też do książki kilka bajek dziadka: prostych i naiwnych historyjek, typowych pospiesznych opowiastek, prezentowanych maluchom przed snem – pozwala to wprowadzić lekkie urozmaicenie do całości, autorka udowadnia tym samym, że potrafi wstrzelić się także w styl narzucony przez „bajki zasypiajki”. Owszem, książka jest monotonna i nie urzeka fabułą – ale tak właśnie miało być. „Rudzielec” do złudzenia przypomina zwyczajne dobranocne bajki opowiadane przez zwyczajnych, niekreatywnych, zmęczonych rodziców, którym zależy na jak najszybszym uśpieniu pociechy.
Lekturę może przedstawiać maluchom także starsze rodzeństwo, pomoże w tym duży druk, dobry dla uczących się czytać – i tych jeszcze mało wprawnych w tej sztuce. Dla odbiorców, którzy przygodę z samodzielnym czytaniem niedawno rozpoczęli, przejście przez tę książkę może być też sporym przeżyciem.
poniedziałek, 18 października 2010
Adam Molenda: Co się dzieje w tym mieście?!
Stentor, Warszawa 2009.
Tajemnice podziemi
Wielu młodych czytelników w książkach szuka przede wszystkim przygody, utrzymanej w codziennych realiach. Liczy się to, co można przeżyć w najbliższym otoczeniu, które znienacka nabiera egzotycznego, sensacyjnego wymiaru. Wie o tym Adam Molenda, który w powieści „Co się dzieje w tym mieście?!” od pierwszych stron buduje atmosferę niezwykłości, a terenem, na którym rozgrywają się mrożące krew w żyłach wydarzenia staje… Żywiec. Młodzi przyjaciele, Patryk i Wendelin, fotografują miasto nocą i przypadkiem wpadają na trop tajemnicy – a przynajmniej tak im się wydaje. Trudno nie dać im wiary, skoro spotkają na każdym kroku postacie jakby wyjęte z legend i podań, istoty, których zachowania przeczą prawom grawitacji. Patryk i Wendelin to jeszcze dzieci – i chociaż swoją obecnością dodają sobie otuchy, nie mają pojęcia, co myśleć o nietypowych spotkaniach. Ich wyobraźnię podsyca nastolatek na wózku inwalidzkim, Kuba – Kuba zna nie tylko historię miasta, ale i mnóstwo przekazów ludowych. Dzieli się swoją wiedzą z nowymi znajomymi i udowadnia, że niepełnosprawność nie wyklucza go z towarzystwa. Dzieci wraz z rodzeństwem i kolegami decydują się odkryć tajemnicę najbliższych im podziemi: wyruszają na nocne wyprawy, podczas których niejeden raz zrobi się niebezpiecznie… nie może być inaczej, jeśli w grę wchodzi szukanie historycznych skarbów.
Adam Molenda doprowadził do tego, że zwyczajność zaczyna dostarczać atrakcji, o jakich młodzi ludzie mogą przeważnie co najwyżej marzyć. Pokazuje, że dobrze znane tereny mogą kryć w sobie zaskakujące niespodzianki i chociaż szukanie prawdziwych klejnotów nie musi zakończyć się sukcesem, to przeżycia podczas ekspedycji pod osłoną nocy są niezapomniane. Młodzi bohaterowie mają szansę dokonywać odkryć na własną rękę – Molenda wraca do tradycji peerelowskiej powieści przygodowej: dorosłym (pomijając kilku) nie można ufać, najlepszym dowodem na ich fałsz jest zamerykanizowany Jasio Boczek, który chce dostać skrzypce jednej z postaci za wszelką cenę. Młodzież musi radzić sobie sama – i zmierzyć się nie tylko z własnymi lękami, ale także z przeciwnymi niebezpiecznym działaniom dorosłymi. Bohaterowie udowadniają, że mimo wszystko są odpowiedzialni, a młodzieńcza brawura nie oznacza w ich przypadku beztroski. Adam Molenda powraca zatem do literackich tradycji, choć obniża wiek odbiorców swojej historii w porównaniu z peerelowskimi powieściami sensacyjnymi.
W tej opowieści na pierwszy plan wysuwają się wydarzenia mrożące krew w żyłach (tajemnicze postacie, których obecność wyjaśnia się na końcu książki, niebezpieczne akcje, spotkania, które napawają strachem), trudno wytłumaczalne zjawiska z pogranicza jawy i snu, sprawy kryminalne (skrzypce uruchamiają całą lawinę wydarzeń, z włamaniem i śledztwem włącznie), sceny jakby zapożyczone z innych wieków (obecność bractwa rycerskiego, które wiernie odtwarza realia średniowiecza), ale i przyziemne, współczesne fakty (spotkanie z dresiarzami). Adam Molenda stara się, by czytelnicy nie mieli kiedy się znudzić: tu cały czas coś się dzieje, wydarzenia następują bardzo szybko po sobie – i są dla odbiorców absolutnie nie do przewidzenia. Tajemniczość obok dynamicznej akcji to główny atut tej historii. Na szczęście Adam Molenda nie gubi się w prowadzonych wątkach i nie pozwala domyślić się kierunku rozwoju wydarzeń – dzięki temu młodzi odbiorcy będą się mogli podczas lektury całkiem nieźle bawić. O prawdziwym strachu nie ma tu mowy: autor utrzymuje się w konwencji, w której bohaterowie są chronieni przed tragediami – można więc ze spokojem śledzić ich perypetie.
To książka, która z powodzeniem może konkurować z grami komputerowymi, tak pełna jest przygód i ciekawych pomysłów. Molenda wyhamowuje tylko wtedy, gdy zależy mu na dydaktyzmie – na przykład, gdy Kuba tłumaczy, jakie przeszkody uniemożliwiają mu sprawne poruszanie się wózkiem po mieście. Tego typu komentarze stanowią jednak margines opowieści. Adrenalina bierze tu górę nad pouczeniami.
Tajemnice podziemi
Wielu młodych czytelników w książkach szuka przede wszystkim przygody, utrzymanej w codziennych realiach. Liczy się to, co można przeżyć w najbliższym otoczeniu, które znienacka nabiera egzotycznego, sensacyjnego wymiaru. Wie o tym Adam Molenda, który w powieści „Co się dzieje w tym mieście?!” od pierwszych stron buduje atmosferę niezwykłości, a terenem, na którym rozgrywają się mrożące krew w żyłach wydarzenia staje… Żywiec. Młodzi przyjaciele, Patryk i Wendelin, fotografują miasto nocą i przypadkiem wpadają na trop tajemnicy – a przynajmniej tak im się wydaje. Trudno nie dać im wiary, skoro spotkają na każdym kroku postacie jakby wyjęte z legend i podań, istoty, których zachowania przeczą prawom grawitacji. Patryk i Wendelin to jeszcze dzieci – i chociaż swoją obecnością dodają sobie otuchy, nie mają pojęcia, co myśleć o nietypowych spotkaniach. Ich wyobraźnię podsyca nastolatek na wózku inwalidzkim, Kuba – Kuba zna nie tylko historię miasta, ale i mnóstwo przekazów ludowych. Dzieli się swoją wiedzą z nowymi znajomymi i udowadnia, że niepełnosprawność nie wyklucza go z towarzystwa. Dzieci wraz z rodzeństwem i kolegami decydują się odkryć tajemnicę najbliższych im podziemi: wyruszają na nocne wyprawy, podczas których niejeden raz zrobi się niebezpiecznie… nie może być inaczej, jeśli w grę wchodzi szukanie historycznych skarbów.
Adam Molenda doprowadził do tego, że zwyczajność zaczyna dostarczać atrakcji, o jakich młodzi ludzie mogą przeważnie co najwyżej marzyć. Pokazuje, że dobrze znane tereny mogą kryć w sobie zaskakujące niespodzianki i chociaż szukanie prawdziwych klejnotów nie musi zakończyć się sukcesem, to przeżycia podczas ekspedycji pod osłoną nocy są niezapomniane. Młodzi bohaterowie mają szansę dokonywać odkryć na własną rękę – Molenda wraca do tradycji peerelowskiej powieści przygodowej: dorosłym (pomijając kilku) nie można ufać, najlepszym dowodem na ich fałsz jest zamerykanizowany Jasio Boczek, który chce dostać skrzypce jednej z postaci za wszelką cenę. Młodzież musi radzić sobie sama – i zmierzyć się nie tylko z własnymi lękami, ale także z przeciwnymi niebezpiecznym działaniom dorosłymi. Bohaterowie udowadniają, że mimo wszystko są odpowiedzialni, a młodzieńcza brawura nie oznacza w ich przypadku beztroski. Adam Molenda powraca zatem do literackich tradycji, choć obniża wiek odbiorców swojej historii w porównaniu z peerelowskimi powieściami sensacyjnymi.
W tej opowieści na pierwszy plan wysuwają się wydarzenia mrożące krew w żyłach (tajemnicze postacie, których obecność wyjaśnia się na końcu książki, niebezpieczne akcje, spotkania, które napawają strachem), trudno wytłumaczalne zjawiska z pogranicza jawy i snu, sprawy kryminalne (skrzypce uruchamiają całą lawinę wydarzeń, z włamaniem i śledztwem włącznie), sceny jakby zapożyczone z innych wieków (obecność bractwa rycerskiego, które wiernie odtwarza realia średniowiecza), ale i przyziemne, współczesne fakty (spotkanie z dresiarzami). Adam Molenda stara się, by czytelnicy nie mieli kiedy się znudzić: tu cały czas coś się dzieje, wydarzenia następują bardzo szybko po sobie – i są dla odbiorców absolutnie nie do przewidzenia. Tajemniczość obok dynamicznej akcji to główny atut tej historii. Na szczęście Adam Molenda nie gubi się w prowadzonych wątkach i nie pozwala domyślić się kierunku rozwoju wydarzeń – dzięki temu młodzi odbiorcy będą się mogli podczas lektury całkiem nieźle bawić. O prawdziwym strachu nie ma tu mowy: autor utrzymuje się w konwencji, w której bohaterowie są chronieni przed tragediami – można więc ze spokojem śledzić ich perypetie.
To książka, która z powodzeniem może konkurować z grami komputerowymi, tak pełna jest przygód i ciekawych pomysłów. Molenda wyhamowuje tylko wtedy, gdy zależy mu na dydaktyzmie – na przykład, gdy Kuba tłumaczy, jakie przeszkody uniemożliwiają mu sprawne poruszanie się wózkiem po mieście. Tego typu komentarze stanowią jednak margines opowieści. Adrenalina bierze tu górę nad pouczeniami.
niedziela, 17 października 2010
Agieszka Frączek: Rymobranie
Wilga, Warszawa 2010.
Rymobraki
Tym razem Agnieszka Frączek mnie nie zachwyciła. Jedna z ciekawszych współczesnych rymopisarek, kontynuująca najlepsze tradycje wierszy dla dzieci Brzechwy czy Tuwima w „Rymobraniu” stanowi cień samej siebie. Wydaje się, że książka została stworzona na szybko, a jeden słowotwórczy pomysł jako motyw przewodni całej serii rymowanek niezbyt imponuje, w konsekwencji „Rymobranie” może w pewnej chwili nieoczekiwanie zacząć nużyć małych odbiorców – a na pewno zmęczy ich rodziców, mimo że przecież publikacja jest poprawna i na tle wielu produkowanych dziś książek z wierszykami dla najmłodszych prezentuje się nieźle.
Jaki pomysł zapewnia istnienie „Rymobraniu”? Przekształcanie wyrazów tak, by w zmodyfikowanej wersji pojawiło się nowe znaczenie, z którego wyprowadzi się zaraz całą fabułę krótkiej opowiastki. W związku z tym dinożarł to dinozaur, który wiele żarł (notabene powtórzenie tego jeszcze w rymie nie budzi pozytywnych doznań estetycznych), poszczekalnia to poczekalnia, w której siedzą psy, rysiopis – rysopis rysia, a przeprowracka – przeprowadzka z powrotem na dawne miejsce. Nie ma w tym tak charakterystycznej przecież dla Frączek finezji, lingwistycznej lekkości i pomysłowości. Słowotwórcze przeobrażenia nie pozwalają wymknąć się wyobraźni poza ramy wyznaczone przez semantykę – przez to absurd kończy się w pomyśle na tytuł wierszyka, a dalej nic już małych czytelników nie zaskoczy. W okładkowym komentarzu pisze autorka „można się chyba trzymać słownika?! / Rymować grzecznie? Figli unikać? / Pewnie, że można! Lecz ja tam wolę / psoty i dzikie słowoswawole”. I właśnie dzikich słowoswawoli w „Rymobraniu zabrakło – te, które są, są ugrzecznione i przewidywalne, pokazują, owszem, że można dokonywać ciekawych operacji na wyrazach – lecz pozostawiają ogromny niedosyt. U innego autora wszystko byłoby w porządku – ale Agnieszkę Frączek stać na dużo więcej.
Skoro już w tytule podkreślony został fakt rymowania, kolejne zastrzeżenie dotyczyć będzie współbrzmień. Frączek sprawia wrażenie, jakby co pewien czas na moment traciła z oczu odbiorców tekstu i pozwala sobie na coś, co w wierszach dla maluchów nie ma prawa bytu, mianowicie zrównywanie fonetyczne głosek r i l. Dzieciom, które są na etapie uczenia się, jak wymawiać r (a wśród odbiorców tej książeczki wiele takich się znajdzie) nie wolno pod żadnym pozorem sugerować, że między r i l zachodzi brzmieniowe upodobnienie. Maluchy są bardzo wyczulone na punkcie zabaw słownych i echowych i pseudorymowanie „zbiera – ziela” niepotrzebnie namiesza im w głowach. To pierwszy błąd. Drugi jest taki, że autorka zniża poziom tekstów i dostosowuje się do mizerii większości rymujących przez stosowanie – znienawidzonych na przykład przez Brzechwę – zdrobnień, które nie są w utworze niczym uzasadnione. Już „spotkanko-ubranko” jest ciężkie do strawienia, „brzuszek-paluszek” po prostu mdli u autorki tej klasy zwłaszcza. W związku z tymi wykroczeniami nie ma już sensu wracać do rymów gramatycznych i powtarzanych, a także do banalnych – nie tym razem.
W krótkich wierszykach opowiada Agnieszka Frączek rozmaite historie. Z rytmem radzi sobie nieźle, opowieści wyznaczają słowotwórcze zabawy. Ale czegoś mi tu brakuje. Iskry? Natchnienia? Odwagi? Być może „Rymobranie” powstało na szybko, może było zbiorkiem wymuszonym. To tomik dobry na chwilę, ale niewiele znajdzie się tu tekstów, do których chce się wracać. Najlepszy – bo lekki i bez wrażenia sztuczności – jest według mnie „Grubelek”, czyli wierszyk o grubym wróbelku. Resztą Agnieszka Frączek nie zachwyca.
Publikacja została przepięknie wydana, zawiera bardzo kolorowe ilustracje, które przykują uwagę maluchów, chociaż momentami sprawiają nieco demoniczne wrażenie. Imitacja trójwymiarowości nie idzie w parze z urealnianiem postaci – zresztą to przy absurdalnych historyjkach nie miałoby sensu. Maciej Szymanowicz postawił na uatrakcyjnianie dwuwymiarowości – jednym spodobają się jego propozycje, innym nie – ale na pewno wpadają w oko.
Wiem, że oceniam autorkę tego tomu surowo, ale uważam, że potrafi ona dużo więcej niż zaproponowała w tej książeczce.
Rymobraki
Tym razem Agnieszka Frączek mnie nie zachwyciła. Jedna z ciekawszych współczesnych rymopisarek, kontynuująca najlepsze tradycje wierszy dla dzieci Brzechwy czy Tuwima w „Rymobraniu” stanowi cień samej siebie. Wydaje się, że książka została stworzona na szybko, a jeden słowotwórczy pomysł jako motyw przewodni całej serii rymowanek niezbyt imponuje, w konsekwencji „Rymobranie” może w pewnej chwili nieoczekiwanie zacząć nużyć małych odbiorców – a na pewno zmęczy ich rodziców, mimo że przecież publikacja jest poprawna i na tle wielu produkowanych dziś książek z wierszykami dla najmłodszych prezentuje się nieźle.
Jaki pomysł zapewnia istnienie „Rymobraniu”? Przekształcanie wyrazów tak, by w zmodyfikowanej wersji pojawiło się nowe znaczenie, z którego wyprowadzi się zaraz całą fabułę krótkiej opowiastki. W związku z tym dinożarł to dinozaur, który wiele żarł (notabene powtórzenie tego jeszcze w rymie nie budzi pozytywnych doznań estetycznych), poszczekalnia to poczekalnia, w której siedzą psy, rysiopis – rysopis rysia, a przeprowracka – przeprowadzka z powrotem na dawne miejsce. Nie ma w tym tak charakterystycznej przecież dla Frączek finezji, lingwistycznej lekkości i pomysłowości. Słowotwórcze przeobrażenia nie pozwalają wymknąć się wyobraźni poza ramy wyznaczone przez semantykę – przez to absurd kończy się w pomyśle na tytuł wierszyka, a dalej nic już małych czytelników nie zaskoczy. W okładkowym komentarzu pisze autorka „można się chyba trzymać słownika?! / Rymować grzecznie? Figli unikać? / Pewnie, że można! Lecz ja tam wolę / psoty i dzikie słowoswawole”. I właśnie dzikich słowoswawoli w „Rymobraniu zabrakło – te, które są, są ugrzecznione i przewidywalne, pokazują, owszem, że można dokonywać ciekawych operacji na wyrazach – lecz pozostawiają ogromny niedosyt. U innego autora wszystko byłoby w porządku – ale Agnieszkę Frączek stać na dużo więcej.
Skoro już w tytule podkreślony został fakt rymowania, kolejne zastrzeżenie dotyczyć będzie współbrzmień. Frączek sprawia wrażenie, jakby co pewien czas na moment traciła z oczu odbiorców tekstu i pozwala sobie na coś, co w wierszach dla maluchów nie ma prawa bytu, mianowicie zrównywanie fonetyczne głosek r i l. Dzieciom, które są na etapie uczenia się, jak wymawiać r (a wśród odbiorców tej książeczki wiele takich się znajdzie) nie wolno pod żadnym pozorem sugerować, że między r i l zachodzi brzmieniowe upodobnienie. Maluchy są bardzo wyczulone na punkcie zabaw słownych i echowych i pseudorymowanie „zbiera – ziela” niepotrzebnie namiesza im w głowach. To pierwszy błąd. Drugi jest taki, że autorka zniża poziom tekstów i dostosowuje się do mizerii większości rymujących przez stosowanie – znienawidzonych na przykład przez Brzechwę – zdrobnień, które nie są w utworze niczym uzasadnione. Już „spotkanko-ubranko” jest ciężkie do strawienia, „brzuszek-paluszek” po prostu mdli u autorki tej klasy zwłaszcza. W związku z tymi wykroczeniami nie ma już sensu wracać do rymów gramatycznych i powtarzanych, a także do banalnych – nie tym razem.
W krótkich wierszykach opowiada Agnieszka Frączek rozmaite historie. Z rytmem radzi sobie nieźle, opowieści wyznaczają słowotwórcze zabawy. Ale czegoś mi tu brakuje. Iskry? Natchnienia? Odwagi? Być może „Rymobranie” powstało na szybko, może było zbiorkiem wymuszonym. To tomik dobry na chwilę, ale niewiele znajdzie się tu tekstów, do których chce się wracać. Najlepszy – bo lekki i bez wrażenia sztuczności – jest według mnie „Grubelek”, czyli wierszyk o grubym wróbelku. Resztą Agnieszka Frączek nie zachwyca.
Publikacja została przepięknie wydana, zawiera bardzo kolorowe ilustracje, które przykują uwagę maluchów, chociaż momentami sprawiają nieco demoniczne wrażenie. Imitacja trójwymiarowości nie idzie w parze z urealnianiem postaci – zresztą to przy absurdalnych historyjkach nie miałoby sensu. Maciej Szymanowicz postawił na uatrakcyjnianie dwuwymiarowości – jednym spodobają się jego propozycje, innym nie – ale na pewno wpadają w oko.
Wiem, że oceniam autorkę tego tomu surowo, ale uważam, że potrafi ona dużo więcej niż zaproponowała w tej książeczce.
czwartek, 14 października 2010
Francesc Miralles: Miłość przez małe m
WNK, Warszawa 2010.
Baśń o poszukiwaniu szczęścia
„Większość studentów filologii nie lubi myśleć samodzielnie, woli znajdować gotowe odpowiedzi w książkach” – spostrzega Samuel, wykładowca uniwersytecki. Spostrzega celnie, chociaż nie zauważa, że sam wpada w podobną pułapkę: relacjonuje swoje życie, raz po raz odwołując się do wielkich dzieł literatury. Odwołania te przybierają najprostszą formę: bohater przypominając o jakimś utworze, streszcza go w kilku zdaniach i niespecjalnie doszukuje się analogii pomiędzy losami swoimi a omawianej postaci. Taki pomysł na kreację Samuela miał Francesc Miralles – i tak naprawdę nietrudno ów pomysł zaakceptować, książka ma wszelkie znamiona czytadła, powieści rozrywkowej – zatem utrudnianie czytelnikom lektury przez sieć nierozwikłanych intertekstualiów mijałoby się z zamierzeniami autora i niepotrzebnie przydawałoby ciężaru historii naiwnej.
Naiwnej, bo Samuel to samotny trzydziestosiedmiolatek, który w zakamarkach pamięci przechowuje pocałunek motyla, jakim obdarzyła go pewna dziewczynka, Gabriela – gdy Samuel miał zaledwie kilka lat. Wspomnienie tej niezwykłej chwili odżywa, kiedy dorosły Samuel przypadkiem spotyka na ulicy Gabrielę i pragnie zdobyć jej serce, choć ona nie kwapi się do tego, by odpowiedzieć wzajemnością na jego uczucie. Historia to infantylna i mocno naciągana – ale na potrzeby czytadła można ją przyjąć. Zwłaszcza że siłą sprawczą akcji okazuje się mały sprytny kot, który pewnego dnia po prostu wprowadza się do mieszkania Samuela i pozwala bohaterowi otworzyć się na ludzi. Nagle w otoczeniu Samuela pojawiają się postacie ekscentryczne i tajemnicze, a przy tym barwne i oryginalne – i nadają zwykłej egzystencji Samuela nowy sens. A kot? Kot po prostu jest, pojawia się od czasu do czasu w tle i przypomina o swoim istnieniu, lecz nie manifestuje Samuel jego bycia nachalnie. Ten, kto oczekuje kociej opowieści, może być rozczarowany, w „Miłości przez małe m” kot katalizator akcji jest sprytnie schowany.
„Ciesz się małymi rzeczami, bo może któregoś dnia obejrzysz się za siebie i zdasz sobie sprawę, że były to rzeczy wielkie” – to idealnie dobrane do historii Samuela motto. Cała książka składa się z opowieści o drobiazgach, które w ostatecznej analizie urastają do rangi spraw najistotniejszych w życiu każdego człowieka. W egzystencji Samuela dochodzi do metamorfozy: to, czemu bohater do chwili spotkania kota poświęcał uwagę, nagle przestaje być ważne – a to, co Samuel traktował jako niewarte zastanowienia błahostki, wypełnia całe jego życie, które zdecydowanie nabiera kolorów. W książce tej liczy się nie tyle powierzchniowa fabuła poświęcona próbie zdobycia serca miłości z dzieciństwa – ale właśnie przesłanie o poszukiwaniu własnego szczęścia. Mirallesa trzeba czytać jak baśń, inaczej prostota przekazu przysłoni głębię treści.
Książkę „Miłość przez małe m” można czytać szybko, nie przywiązując się zbytnio do bohatera i jego małych codziennych trosk (trudno za wielkie kwestie uzna próbę zaszczepienia kota, przygotowanie się do zajęć czy nieudane spotkanie) – można też rozsmakowywać się w każdym z krótkich rozdziałów i śledzić przytaczane przez autora ciekawostki z wielkich dzieł. Dla zwykłych odbiorców – a z takich przede wszystkim będą się rekrutować czytelnicy „Miłości” – opowieść Mirallesa może okazać się pełna literackich smaczków i powodów do zadumy. Może też być zwyczajną powieścią rozrywkową, która specjalnie nie angażuje emocji ani umysłu. Najwygodniej jednak chyba czytać „Miłość przez małe m” jak baśń o poszukiwaniu szczęścia – wtedy wszystkie kompromisy i schematy odnajdą swój sens, a powieść dostarczy nieco przyjemności.
Baśń o poszukiwaniu szczęścia
„Większość studentów filologii nie lubi myśleć samodzielnie, woli znajdować gotowe odpowiedzi w książkach” – spostrzega Samuel, wykładowca uniwersytecki. Spostrzega celnie, chociaż nie zauważa, że sam wpada w podobną pułapkę: relacjonuje swoje życie, raz po raz odwołując się do wielkich dzieł literatury. Odwołania te przybierają najprostszą formę: bohater przypominając o jakimś utworze, streszcza go w kilku zdaniach i niespecjalnie doszukuje się analogii pomiędzy losami swoimi a omawianej postaci. Taki pomysł na kreację Samuela miał Francesc Miralles – i tak naprawdę nietrudno ów pomysł zaakceptować, książka ma wszelkie znamiona czytadła, powieści rozrywkowej – zatem utrudnianie czytelnikom lektury przez sieć nierozwikłanych intertekstualiów mijałoby się z zamierzeniami autora i niepotrzebnie przydawałoby ciężaru historii naiwnej.
Naiwnej, bo Samuel to samotny trzydziestosiedmiolatek, który w zakamarkach pamięci przechowuje pocałunek motyla, jakim obdarzyła go pewna dziewczynka, Gabriela – gdy Samuel miał zaledwie kilka lat. Wspomnienie tej niezwykłej chwili odżywa, kiedy dorosły Samuel przypadkiem spotyka na ulicy Gabrielę i pragnie zdobyć jej serce, choć ona nie kwapi się do tego, by odpowiedzieć wzajemnością na jego uczucie. Historia to infantylna i mocno naciągana – ale na potrzeby czytadła można ją przyjąć. Zwłaszcza że siłą sprawczą akcji okazuje się mały sprytny kot, który pewnego dnia po prostu wprowadza się do mieszkania Samuela i pozwala bohaterowi otworzyć się na ludzi. Nagle w otoczeniu Samuela pojawiają się postacie ekscentryczne i tajemnicze, a przy tym barwne i oryginalne – i nadają zwykłej egzystencji Samuela nowy sens. A kot? Kot po prostu jest, pojawia się od czasu do czasu w tle i przypomina o swoim istnieniu, lecz nie manifestuje Samuel jego bycia nachalnie. Ten, kto oczekuje kociej opowieści, może być rozczarowany, w „Miłości przez małe m” kot katalizator akcji jest sprytnie schowany.
„Ciesz się małymi rzeczami, bo może któregoś dnia obejrzysz się za siebie i zdasz sobie sprawę, że były to rzeczy wielkie” – to idealnie dobrane do historii Samuela motto. Cała książka składa się z opowieści o drobiazgach, które w ostatecznej analizie urastają do rangi spraw najistotniejszych w życiu każdego człowieka. W egzystencji Samuela dochodzi do metamorfozy: to, czemu bohater do chwili spotkania kota poświęcał uwagę, nagle przestaje być ważne – a to, co Samuel traktował jako niewarte zastanowienia błahostki, wypełnia całe jego życie, które zdecydowanie nabiera kolorów. W książce tej liczy się nie tyle powierzchniowa fabuła poświęcona próbie zdobycia serca miłości z dzieciństwa – ale właśnie przesłanie o poszukiwaniu własnego szczęścia. Mirallesa trzeba czytać jak baśń, inaczej prostota przekazu przysłoni głębię treści.
Książkę „Miłość przez małe m” można czytać szybko, nie przywiązując się zbytnio do bohatera i jego małych codziennych trosk (trudno za wielkie kwestie uzna próbę zaszczepienia kota, przygotowanie się do zajęć czy nieudane spotkanie) – można też rozsmakowywać się w każdym z krótkich rozdziałów i śledzić przytaczane przez autora ciekawostki z wielkich dzieł. Dla zwykłych odbiorców – a z takich przede wszystkim będą się rekrutować czytelnicy „Miłości” – opowieść Mirallesa może okazać się pełna literackich smaczków i powodów do zadumy. Może też być zwyczajną powieścią rozrywkową, która specjalnie nie angażuje emocji ani umysłu. Najwygodniej jednak chyba czytać „Miłość przez małe m” jak baśń o poszukiwaniu szczęścia – wtedy wszystkie kompromisy i schematy odnajdą swój sens, a powieść dostarczy nieco przyjemności.
wtorek, 12 października 2010
Barbara Neil: Długo i szczęśliwie
Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Antybaśń
Okładkowe zdjęcie sugeruje, podobnie zresztą jak tytuł, że „Długo i szczęśliwie” będzie kolejną stonowaną i spokojną historią obyczajową o powolnym rytmie i optymistycznym wydźwięku. Nic bardziej mylnego – Barbara Neil tworzy bowiem burzliwą książkę, splątuje losy bohaterów, by z przedziwnych konfiguracji wydobyć pytanie o kwestie etyczne w budowaniu udanych związków. Ta powieść nie rozwija się szybko, lecz pełna jest małych i ogromnych ludzkich dramatów, wynikających ze zderzenia wyobraźni i nadziei z rzeczywistością. Barbara Neil chętnie wikła swoich bohaterów w toksyczne relacje, stawiając ich przed problemami nie do rozwiązania, a jednocześnie, w tajemniczy sposób uniemożliwia im prezentowanie postaw egoistycznych, zmusza do zajęcia się cudzym życiem.
Historia wychodzi od dwóch kobiet: Lily, która jako mała dziewczynka została przygarnięta przez ekscentryczną ciotkę, Grace – i od Grace, wprowadzającej w doświadczenia małej przyjaciółki piękno, radość i miłość. Niedługo potem na scenie pojawia się brat Grace, Olivier. Z jego małżeństwa z Melissą rodzi się niewidomy chłopiec, którym Lily pomaga się opiekować. Z czasem Olivier zapada na dziwną chorobę, budzącą wstręt w jego żonie, odkrywa też w sobie coraz silniejsze uczucie do Lily. Lily nie może poukładać sobie życia, bo cały czas musi opiekować się zdolną do rozmaitych szaleństw ciotką: Grace zakochuje się bez przerwy w młodszych od siebie mężczyznach, a w pogoni za swoim „długo i szczęśliwie” przestaje racjonalnie myśleć, co sprawia, że spotykają ją kolejne zawody sercowe. Kiedy trafia na pewnego artystę, łowcę posagów, podporządkowuje się mu całkowicie. Nie przychodzi jej do głowy, by sprawdzić przeszłość wybranka. Tymczasem Lily odpowiada wzajemnością na uczucie Oliviera, a Melissa rzuca się w ramiona innej postaci z książki – trzeba przyznać, że Barbara Neil pomysłowością w tym zakresie mogłaby obdzielić wielu twórców fabuł tasiemcowych seriali. Bawi się gmatwaniem losów bohaterów, zwykłe schematy i banały ożywiając przez uświadamianie faktu zdrady współmałżonkom i obserwując ich reakcje. Romanse przeistaczają się przez to w pytania o granice wolności i uczciwości wobec drugiego człowieka. Jedna rzecz łączy bohaterów „Długo i szczęśliwie”: wszyscy poszukują szczęścia, a dla każdego z nich szczęście oznaczać będzie coś innego.
Barbara Neil pod płaszczykiem przesadzonej obyczajówki czy wymuszonego romansu przemyca kilka ważnych zagadnień. Ludzie, którzy przysięgali sobie wierność, nagle stają przed poważnym wyzwaniem, muszą wybrać między dobrem rodziny a własnym szczęściem. Nie zawsze udaje się uchronić bliskich przed popełnieniem błędu, lecz o tym, czy prawdziwy przyjaciel ma obowiązek uświadamiać komuś, że stan faktyczny różni się od wyobrażeń, bohaterowie książki będą sporo rozmyślali. Szczęście u Barbary Neil często łączy się z czyjąś krzywdą, ma zatem dwa oblicza – i chociaż postacie zwykle dają się ponieść emocjom i rezygnują z podszeptów rozsądku, muszą liczyć się z ciemną stroną podejmowanych decyzji. Wiele pojawi się w tej książce zagadnień, których nie da się rozpatrywać w kategoriach czerni i bieli – nagle dwuznaczne moralnie postanowienia mogą zamienić się w jedyną możliwość dostarczenia komuś odrobiny szczęścia, a rozumowe podejście wykluczy radość życia. Neil zastawia na czytelników – i na postacie – pułapki, stawiając pytania, na które nie ma dobrych odpowiedzi.
Jednak „Długo i szczęśliwie” to przede wszystkim czytadło sentymentalne, obliczone na łzawą grę na emocjach odbiorczyń. Jedyna droga do odnalezienia szczęścia dla wszystkich wiedzie przez łóżka, wciąż szuka się tu wielkiej i pięknej miłości, która usprawiedliwi każdy krok – a do nadawania dramaturgii historii służy wyłącznie zdrada. I to może być najpoważniejszy mankament tomu dla tych, którzy chcieliby ładnej powieści o ludzkich losach.
Antybaśń
Okładkowe zdjęcie sugeruje, podobnie zresztą jak tytuł, że „Długo i szczęśliwie” będzie kolejną stonowaną i spokojną historią obyczajową o powolnym rytmie i optymistycznym wydźwięku. Nic bardziej mylnego – Barbara Neil tworzy bowiem burzliwą książkę, splątuje losy bohaterów, by z przedziwnych konfiguracji wydobyć pytanie o kwestie etyczne w budowaniu udanych związków. Ta powieść nie rozwija się szybko, lecz pełna jest małych i ogromnych ludzkich dramatów, wynikających ze zderzenia wyobraźni i nadziei z rzeczywistością. Barbara Neil chętnie wikła swoich bohaterów w toksyczne relacje, stawiając ich przed problemami nie do rozwiązania, a jednocześnie, w tajemniczy sposób uniemożliwia im prezentowanie postaw egoistycznych, zmusza do zajęcia się cudzym życiem.
Historia wychodzi od dwóch kobiet: Lily, która jako mała dziewczynka została przygarnięta przez ekscentryczną ciotkę, Grace – i od Grace, wprowadzającej w doświadczenia małej przyjaciółki piękno, radość i miłość. Niedługo potem na scenie pojawia się brat Grace, Olivier. Z jego małżeństwa z Melissą rodzi się niewidomy chłopiec, którym Lily pomaga się opiekować. Z czasem Olivier zapada na dziwną chorobę, budzącą wstręt w jego żonie, odkrywa też w sobie coraz silniejsze uczucie do Lily. Lily nie może poukładać sobie życia, bo cały czas musi opiekować się zdolną do rozmaitych szaleństw ciotką: Grace zakochuje się bez przerwy w młodszych od siebie mężczyznach, a w pogoni za swoim „długo i szczęśliwie” przestaje racjonalnie myśleć, co sprawia, że spotykają ją kolejne zawody sercowe. Kiedy trafia na pewnego artystę, łowcę posagów, podporządkowuje się mu całkowicie. Nie przychodzi jej do głowy, by sprawdzić przeszłość wybranka. Tymczasem Lily odpowiada wzajemnością na uczucie Oliviera, a Melissa rzuca się w ramiona innej postaci z książki – trzeba przyznać, że Barbara Neil pomysłowością w tym zakresie mogłaby obdzielić wielu twórców fabuł tasiemcowych seriali. Bawi się gmatwaniem losów bohaterów, zwykłe schematy i banały ożywiając przez uświadamianie faktu zdrady współmałżonkom i obserwując ich reakcje. Romanse przeistaczają się przez to w pytania o granice wolności i uczciwości wobec drugiego człowieka. Jedna rzecz łączy bohaterów „Długo i szczęśliwie”: wszyscy poszukują szczęścia, a dla każdego z nich szczęście oznaczać będzie coś innego.
Barbara Neil pod płaszczykiem przesadzonej obyczajówki czy wymuszonego romansu przemyca kilka ważnych zagadnień. Ludzie, którzy przysięgali sobie wierność, nagle stają przed poważnym wyzwaniem, muszą wybrać między dobrem rodziny a własnym szczęściem. Nie zawsze udaje się uchronić bliskich przed popełnieniem błędu, lecz o tym, czy prawdziwy przyjaciel ma obowiązek uświadamiać komuś, że stan faktyczny różni się od wyobrażeń, bohaterowie książki będą sporo rozmyślali. Szczęście u Barbary Neil często łączy się z czyjąś krzywdą, ma zatem dwa oblicza – i chociaż postacie zwykle dają się ponieść emocjom i rezygnują z podszeptów rozsądku, muszą liczyć się z ciemną stroną podejmowanych decyzji. Wiele pojawi się w tej książce zagadnień, których nie da się rozpatrywać w kategoriach czerni i bieli – nagle dwuznaczne moralnie postanowienia mogą zamienić się w jedyną możliwość dostarczenia komuś odrobiny szczęścia, a rozumowe podejście wykluczy radość życia. Neil zastawia na czytelników – i na postacie – pułapki, stawiając pytania, na które nie ma dobrych odpowiedzi.
Jednak „Długo i szczęśliwie” to przede wszystkim czytadło sentymentalne, obliczone na łzawą grę na emocjach odbiorczyń. Jedyna droga do odnalezienia szczęścia dla wszystkich wiedzie przez łóżka, wciąż szuka się tu wielkiej i pięknej miłości, która usprawiedliwi każdy krok – a do nadawania dramaturgii historii służy wyłącznie zdrada. I to może być najpoważniejszy mankament tomu dla tych, którzy chcieliby ładnej powieści o ludzkich losach.
poniedziałek, 11 października 2010
Wojciech Widłak: Wesoły Ryjek
Media Rodzina, Poznań 2010.
Jedna mała świnka
Mam zaufanie do tego, co proponuje małym odbiorcom Wojciech Widłak. To jeden z tych pisarzy, którzy za podstawowy cel obierają sobie rozbawienie młodych czytelników i, przy okazji, nauczenie ich czegoś – choć to drugie czasami przegrywa z rozrywką i przyjemnością lekturową. Wojciech Widłak wie, jak wywołać uśmiech na twarzach dzieci, może też swoimi tekstami z literatury czwartej cieszyć ich rodziców. Bo trudno się nie uśmiechnąć, kiedy w ręce wpada nam książeczka zatytułowana „Wesoły Ryjek”. Już wiadomo, że będzie pogodnie, z humorem i ciekawie.
Wesoły Ryjek to mała świnka. Tak wyjątkowe imię pozwala bohaterowi książeczki mniej się martwić i krócej smucić. Wesoły Ryjek ma mamę i tatę oraz żółwia przytulankę – milczącego współbohatera przygód, a dla mnie też postaci, która momentami kradnie Wesołemu Ryjkowi uwagę odbiorców. Wesoły Ryjek codziennie uczy się czegoś nowego, często przypadkiem - i jest w swoich wnioskach bardzo przekonujący. Widzi świat oczami dziecka, co sprawia, że czasami zwyczajne i dla dorosłych naturalne wydarzenia zamieniają się w fascynujące przeżycia. Wesoły Ryjek potrafi dziwić się światu – codzienność w jego ujęciu zachwyca. To także zasługa rodziców Wesołego Ryjka: mama i tata podejmują zwykle grę z małym bohaterem i uznają reguły przyjętego przez niego spojrzenia na rzeczywistość. Zamiast racjonalizować, szukają zatem dla synka absurdalnych wyjaśnień na to wszystko, co ich samych już nie zaskakuje. Dzięki temu na przykład dodatkowe godziny snu rano nie oznaczają konieczności pójścia do łóżka (co dla energicznego kilkulatka byłoby prawdziwą katorgą), a zabawę w obserwowanie wskazówek zegara, które z perspektywy podłogi zachowują się zupełnie inaczej. Wesoły Ryjek odkrywa, że wiatr może czasem wydawać działające na wyobraźnię dźwięki, a w ogródku mieszka wiele ciekawych zwierząt, chociaż niekoniecznie bizony (scena z bizonami to jeden z lepszych pomysłów Widłaka). Spróbuje zrobić śnieg i razem z tatą poszuka dinozaurów, żeby sprawdzić, czy już na pewno nikomu nie zagrażają. Czasem Wesoły Ryjek postara się też definiować po swojemu rozmaite zjawiska – pozna na przykład dwa nieznane, w które może wyruszyć z rodzicami.
Najbardziej uroczy jest Wesoły Ryjek nie w chwilach dziecięcego zachwytu, ale wtedy, gdy z pełnym przekonaniem analizuje niewidzialne zachowania żółwia przytulanki. Do nich potrafi przekonać największych sceptyków, bo trudno nie uwierzyć w fakt, że żółw przytulanka jest zazwyczaj małomówny, a poza tym potrafi zbudować niewidzialny szałas z niewidzialnych patyków (bo widzialnych, rzecz oczywista, nie udźwignie). Żółw przytulanka jest rozważny i dostojny, z niczym się nie spieszy, lecz zawsze towarzyszy Wesołemu Ryjkowi. Widłak nie infantylizuje opowieści przez bezpośrednie ożywianie maskotki, ale sprawia, że w oczach Wesołego Ryjka – a przez to i czytelników książki – żółw przytulanka żyje, jak każda maskotka kochana przez dziecko. Nie nadaje wprawdzie autor relacji między bohaterem i jego zabawką wymiaru takiego jak Bill Watterson w Calvinie i Hobbesie, ale i tak udowadnia, że nieźle rozumie swoich małych odbiorców.
Opowiastki o przygodach Wesołego Ryjka są krótkie i wyraziste, dotyczą zawsze jednej sprawy, znanej maluchom. Rozpoczynają się każdorazowo tym samym powitaniem, kończą – małym podsumowaniem przygody. U Widłaka Wesoły Ryjek sam przedstawia kolejne historie, dzięki czemu uzyskujemy obraz codzienności przefiltrowany przez wyobraźnię dziecka – i dobre poczucie humoru autora, ale do tego już czytelników, którzy z twórczością Widłaka się zetknęli, przekonywać nie trzeba.
Wesołe są ilustracje Agnieszki Żelewskiej – Wesoły Ryjek jest na nich zawsze uśmiechnięty, a jego sympatyczny wygląd sprawia, że odbiorcy mogą poczuć się przyjemnie. Rysunki utrzymane są w stonowanych, zgaszonych kolorach.
Dzieci mogą na „Wesołym Ryjku” samodzielnie wprawiać się w lekturze – pomoże im w tym duża czcionka i wciągający tekst. Ale krótkie opowiadania z tego tomu nadadzą się także na dobranockowe bajki. „Wesoły Ryjek” spodoba się każdemu.
Jedna mała świnka
Mam zaufanie do tego, co proponuje małym odbiorcom Wojciech Widłak. To jeden z tych pisarzy, którzy za podstawowy cel obierają sobie rozbawienie młodych czytelników i, przy okazji, nauczenie ich czegoś – choć to drugie czasami przegrywa z rozrywką i przyjemnością lekturową. Wojciech Widłak wie, jak wywołać uśmiech na twarzach dzieci, może też swoimi tekstami z literatury czwartej cieszyć ich rodziców. Bo trudno się nie uśmiechnąć, kiedy w ręce wpada nam książeczka zatytułowana „Wesoły Ryjek”. Już wiadomo, że będzie pogodnie, z humorem i ciekawie.
Wesoły Ryjek to mała świnka. Tak wyjątkowe imię pozwala bohaterowi książeczki mniej się martwić i krócej smucić. Wesoły Ryjek ma mamę i tatę oraz żółwia przytulankę – milczącego współbohatera przygód, a dla mnie też postaci, która momentami kradnie Wesołemu Ryjkowi uwagę odbiorców. Wesoły Ryjek codziennie uczy się czegoś nowego, często przypadkiem - i jest w swoich wnioskach bardzo przekonujący. Widzi świat oczami dziecka, co sprawia, że czasami zwyczajne i dla dorosłych naturalne wydarzenia zamieniają się w fascynujące przeżycia. Wesoły Ryjek potrafi dziwić się światu – codzienność w jego ujęciu zachwyca. To także zasługa rodziców Wesołego Ryjka: mama i tata podejmują zwykle grę z małym bohaterem i uznają reguły przyjętego przez niego spojrzenia na rzeczywistość. Zamiast racjonalizować, szukają zatem dla synka absurdalnych wyjaśnień na to wszystko, co ich samych już nie zaskakuje. Dzięki temu na przykład dodatkowe godziny snu rano nie oznaczają konieczności pójścia do łóżka (co dla energicznego kilkulatka byłoby prawdziwą katorgą), a zabawę w obserwowanie wskazówek zegara, które z perspektywy podłogi zachowują się zupełnie inaczej. Wesoły Ryjek odkrywa, że wiatr może czasem wydawać działające na wyobraźnię dźwięki, a w ogródku mieszka wiele ciekawych zwierząt, chociaż niekoniecznie bizony (scena z bizonami to jeden z lepszych pomysłów Widłaka). Spróbuje zrobić śnieg i razem z tatą poszuka dinozaurów, żeby sprawdzić, czy już na pewno nikomu nie zagrażają. Czasem Wesoły Ryjek postara się też definiować po swojemu rozmaite zjawiska – pozna na przykład dwa nieznane, w które może wyruszyć z rodzicami.
Najbardziej uroczy jest Wesoły Ryjek nie w chwilach dziecięcego zachwytu, ale wtedy, gdy z pełnym przekonaniem analizuje niewidzialne zachowania żółwia przytulanki. Do nich potrafi przekonać największych sceptyków, bo trudno nie uwierzyć w fakt, że żółw przytulanka jest zazwyczaj małomówny, a poza tym potrafi zbudować niewidzialny szałas z niewidzialnych patyków (bo widzialnych, rzecz oczywista, nie udźwignie). Żółw przytulanka jest rozważny i dostojny, z niczym się nie spieszy, lecz zawsze towarzyszy Wesołemu Ryjkowi. Widłak nie infantylizuje opowieści przez bezpośrednie ożywianie maskotki, ale sprawia, że w oczach Wesołego Ryjka – a przez to i czytelników książki – żółw przytulanka żyje, jak każda maskotka kochana przez dziecko. Nie nadaje wprawdzie autor relacji między bohaterem i jego zabawką wymiaru takiego jak Bill Watterson w Calvinie i Hobbesie, ale i tak udowadnia, że nieźle rozumie swoich małych odbiorców.
Opowiastki o przygodach Wesołego Ryjka są krótkie i wyraziste, dotyczą zawsze jednej sprawy, znanej maluchom. Rozpoczynają się każdorazowo tym samym powitaniem, kończą – małym podsumowaniem przygody. U Widłaka Wesoły Ryjek sam przedstawia kolejne historie, dzięki czemu uzyskujemy obraz codzienności przefiltrowany przez wyobraźnię dziecka – i dobre poczucie humoru autora, ale do tego już czytelników, którzy z twórczością Widłaka się zetknęli, przekonywać nie trzeba.
Wesołe są ilustracje Agnieszki Żelewskiej – Wesoły Ryjek jest na nich zawsze uśmiechnięty, a jego sympatyczny wygląd sprawia, że odbiorcy mogą poczuć się przyjemnie. Rysunki utrzymane są w stonowanych, zgaszonych kolorach.
Dzieci mogą na „Wesołym Ryjku” samodzielnie wprawiać się w lekturze – pomoże im w tym duża czcionka i wciągający tekst. Ale krótkie opowiadania z tego tomu nadadzą się także na dobranockowe bajki. „Wesoły Ryjek” spodoba się każdemu.
niedziela, 10 października 2010
Rupert Isaacson: Opowieść ojca. Przez mongolskie stepy w poszukiwaniu cudu
WNK, Warszawa 2010.
Podróż
Dzieci autystyczne nie tolerują zmian otoczenia, najlepiej czują się w znanym sobie środowisku. Ale Rupert Isaacson decyduje się na szaleńczą wyprawę do Mongolii, by prosić tamtejszych szamanów o pomoc w uzdrowieniu swojego synka, Rowana, u którego zdiagnozowano autyzm. Isaacson próbuje rozmaitych terapii, ale najlepsze rezultaty przynosi jazda konna. Autor odkrywa u swojego synka niezwykłe zdolności nawiązywania więzi ze zwierzętami (Rowanowi podporządkowują się najbardziej narowiste konie) – a w przeszłości był świadkiem niewytłumaczalnej na drodze rozumowej działalności uzdrowicieli. Do swojego pomysłu przekonuje zmęczoną żonę – i wraz z ekipą, która ma filmować przebieg mongolskiej „kuracji” wyrusza w podróż życia. Ryzykuje sporo: Rowan nie panuje nad fizjologią, wyprowadzają go z równowagi drobiazgi, o których dorośli (i zdrowi) nawet by nie pomyśleli. Mimo to, wiedziony tylko przeczuciami, autor podejmuje ten krok – chce zrobić wszystko, by Rowan mógł normalnie funkcjonować – nie: by pozbył się autyzmu, bo chorobę Isaacson traktuje wręcz jako część charakteru syna – lecz by przyswoił sobie podstawy życia w społeczeństwie.
Wraz z żoną i Rowanem bierze udział w rytuałach szamanów (obejmujących między innymi opluwanie wódką czy uderzenia biczem), podróżuje do jeziora, o którym niegdyś czytał w internecie (mając nadzieję, że wody tego jeziora mają uzdrawiającą moc). Przemierza stepy mongolskie, by dotrzeć do najważniejszego szamana i przez cały czas modli się o cud (choć nie definiuje adresata tych modlitw). Dni przepełniają obserwacje zachowań Rowana. Dziecko zaprzyjaźnia się z Tomoo, małym synkiem przewodnika, nazywając go najpierw „mongolskim bratem”, a potem dopuszczając do tajemniczych zabaw. Cierpliwie znosi uzdrawiające zabiegi, rozbudowuje swoje wypowiedzi, zaczyna sensownie rozmawiać ze wzruszonym ojcem, aż wreszcie – co stanowi apogeum radości w tomie – uczy się korzystać z toalety. Rupert Isaacson staje się świadkiem powolnego, rozłożonego na raty cudu. Opisuje kolejne małe sukcesy synka w sposób wzruszający, ale pozbawiony ckliwości, tak, że jego szczęście może bez trudu udzielić się czytającym. Nie wszystko rozumie – nie wie, czemu służyć mają dziwne obrzędy szamanów i ich diagnozy, nie wie, dlaczego na całym szlaku wyprawy synek zostawia kolejne zabawki (przypuszcza, że Rowan składa je w ofierze). Nie ma pojęcia, czy to, co robi, ma sens – ale przez cały czas wierzy, nie wątpi ani przez moment, że uda się uratować synka. Swoje dolegliwości odsuwa na margines, wszystko podporządkowując Rowanowi.
Opowieść ma formę beletryzowanego reportażu, napisana jest prostym językiem, ale widać w niej praktykę pisarską autora. Książka staje się niezwykła przez połączenie dwóch optyk: postawy zdystansowanego reportera-podróżnika i kochającego ojca – to zestawienie dwóch emocjonalnych skrajności zaowocowało narracją żywą, ale wolną od banału i patosu. Historia opatrzona jest przypisami, przeniesionymi – by nie rozbijać niepotrzebnie wywodu – na koniec książki.
Zresztą, zawartość tomu genialnie oddaje okładkowe zdjęcie (jedno z kilkunastu ilustrujących opowieść). Przedstawia ojca i syna – Ruperta Isaacsona i Rowana. Uśmiechnięte dziecko, jakby uchwycone w trakcie zabawy, znajduje się w ramionach zatroskanego taty – który uściskiem sygnalizuje opiekę i ogrom uczucia, lecz w spojrzeniu, sięgającym poza kadr i poza rzeczywistość – zapisane ma wielkie zmartwienie. Ta fotografia przekazuje wszystko na temat relacji łączących bohaterów „Opowieści ojca”.
W serii „Zbliżenia” WNK temat chorób bliskich powraca stale – lecz nie ma tu schematów powtarzanych do znudzenia. Każda historia cechuje się oryginalnością – każda na długo zapada w pamięć. Mogłabym napisać, że Rupert Isaacson uczy miłości, cierpliwości, wiary czy wytrwałości w dążeniu do celu, że jest odważny i szalony, skoro zdecydował się na taką wyprawę – ale po co? Liczy się tylko to, że „Opowieść ojca” to książka piękna i poruszająca.
Podróż
Dzieci autystyczne nie tolerują zmian otoczenia, najlepiej czują się w znanym sobie środowisku. Ale Rupert Isaacson decyduje się na szaleńczą wyprawę do Mongolii, by prosić tamtejszych szamanów o pomoc w uzdrowieniu swojego synka, Rowana, u którego zdiagnozowano autyzm. Isaacson próbuje rozmaitych terapii, ale najlepsze rezultaty przynosi jazda konna. Autor odkrywa u swojego synka niezwykłe zdolności nawiązywania więzi ze zwierzętami (Rowanowi podporządkowują się najbardziej narowiste konie) – a w przeszłości był świadkiem niewytłumaczalnej na drodze rozumowej działalności uzdrowicieli. Do swojego pomysłu przekonuje zmęczoną żonę – i wraz z ekipą, która ma filmować przebieg mongolskiej „kuracji” wyrusza w podróż życia. Ryzykuje sporo: Rowan nie panuje nad fizjologią, wyprowadzają go z równowagi drobiazgi, o których dorośli (i zdrowi) nawet by nie pomyśleli. Mimo to, wiedziony tylko przeczuciami, autor podejmuje ten krok – chce zrobić wszystko, by Rowan mógł normalnie funkcjonować – nie: by pozbył się autyzmu, bo chorobę Isaacson traktuje wręcz jako część charakteru syna – lecz by przyswoił sobie podstawy życia w społeczeństwie.
Wraz z żoną i Rowanem bierze udział w rytuałach szamanów (obejmujących między innymi opluwanie wódką czy uderzenia biczem), podróżuje do jeziora, o którym niegdyś czytał w internecie (mając nadzieję, że wody tego jeziora mają uzdrawiającą moc). Przemierza stepy mongolskie, by dotrzeć do najważniejszego szamana i przez cały czas modli się o cud (choć nie definiuje adresata tych modlitw). Dni przepełniają obserwacje zachowań Rowana. Dziecko zaprzyjaźnia się z Tomoo, małym synkiem przewodnika, nazywając go najpierw „mongolskim bratem”, a potem dopuszczając do tajemniczych zabaw. Cierpliwie znosi uzdrawiające zabiegi, rozbudowuje swoje wypowiedzi, zaczyna sensownie rozmawiać ze wzruszonym ojcem, aż wreszcie – co stanowi apogeum radości w tomie – uczy się korzystać z toalety. Rupert Isaacson staje się świadkiem powolnego, rozłożonego na raty cudu. Opisuje kolejne małe sukcesy synka w sposób wzruszający, ale pozbawiony ckliwości, tak, że jego szczęście może bez trudu udzielić się czytającym. Nie wszystko rozumie – nie wie, czemu służyć mają dziwne obrzędy szamanów i ich diagnozy, nie wie, dlaczego na całym szlaku wyprawy synek zostawia kolejne zabawki (przypuszcza, że Rowan składa je w ofierze). Nie ma pojęcia, czy to, co robi, ma sens – ale przez cały czas wierzy, nie wątpi ani przez moment, że uda się uratować synka. Swoje dolegliwości odsuwa na margines, wszystko podporządkowując Rowanowi.
Opowieść ma formę beletryzowanego reportażu, napisana jest prostym językiem, ale widać w niej praktykę pisarską autora. Książka staje się niezwykła przez połączenie dwóch optyk: postawy zdystansowanego reportera-podróżnika i kochającego ojca – to zestawienie dwóch emocjonalnych skrajności zaowocowało narracją żywą, ale wolną od banału i patosu. Historia opatrzona jest przypisami, przeniesionymi – by nie rozbijać niepotrzebnie wywodu – na koniec książki.
Zresztą, zawartość tomu genialnie oddaje okładkowe zdjęcie (jedno z kilkunastu ilustrujących opowieść). Przedstawia ojca i syna – Ruperta Isaacsona i Rowana. Uśmiechnięte dziecko, jakby uchwycone w trakcie zabawy, znajduje się w ramionach zatroskanego taty – który uściskiem sygnalizuje opiekę i ogrom uczucia, lecz w spojrzeniu, sięgającym poza kadr i poza rzeczywistość – zapisane ma wielkie zmartwienie. Ta fotografia przekazuje wszystko na temat relacji łączących bohaterów „Opowieści ojca”.
W serii „Zbliżenia” WNK temat chorób bliskich powraca stale – lecz nie ma tu schematów powtarzanych do znudzenia. Każda historia cechuje się oryginalnością – każda na długo zapada w pamięć. Mogłabym napisać, że Rupert Isaacson uczy miłości, cierpliwości, wiary czy wytrwałości w dążeniu do celu, że jest odważny i szalony, skoro zdecydował się na taką wyprawę – ale po co? Liczy się tylko to, że „Opowieść ojca” to książka piękna i poruszająca.
czwartek, 7 października 2010
Thomas Bernhard: Moje nagrody
Czytelnik, Warszawa 2010.
Nagroda za karę
Chyba niewielu ludzi zastanawia się nad samopoczuciem i przemyśleniami sław, które za swoją pracę mają zostać nagrodzone. Raczej przyjmuje się za pewnik, że decyzja o wyróżnieniu musi sprawić nagradzanemu przyjemność. Tymczasem Thomas Bernhard w serii dowcipnych esejów, opublikowanych dopiero dwie dekady po jego śmierci, daje się poznać jako literat stroniący od nagród. Kolejne teksty, pisane przy okazji poszczególnych wyróżnień i stopniowo ewoluujące w stronę całkowitej niechęci i odmów przyjmowania honorów, przesycone są ironią i pełne dezaprobaty dla kapituł konkursowych czy członków przyznających nagrody komisji. Thomas Bernhard prawdziwą przyjemność znajduje w drwieniu z nagród – i uroczystości, podczas których są wręczane – czemu upust daje w króciutkich esejach.
„Moje nagrody” to publikacja prześmiewcza. Lektura nakazuje weryfikację tytułu: nie przebija przez niego duma czy chęć pochwalenia się osiągnięciami, raczej ubolewanie, odwrócenie standardowych i zrozumiałych przecież reakcji. Thomas Bernhard opisuje swoje nagrodowe perypetie, kolejne zapiski tytułując nazwami nagród i odznaczeń. Tyle że w samej treści wyróżnienia natychmiast usuwają się w cień, spadają na margines wydarzeń towarzyszących imprezom. Bernhard wielokrotnie puszcza oko do czytelnika, raz – stosując zmienne poetyki, dwa – odwracając hierarchię wartości i ważności poszczególnych zdarzeń. Najważniejsze w nagrodach okazują się gratyfikacje pieniężne: głównie ze względu na pieniądze autor decyduje się na przyjmowanie odznaczeń – może dzięki temu pospłacać długi czy zabrać ciotkę na wycieczkę, która staje się prezentem urodzinowym dla krewnej. Thomas Bernhard nie próbuje nawet ukrywać, że finanse pozwalają mu znieść pompatyczne i pozbawione sensu uroczystości. Ale też z przenikliwością satyryka przedstawia rozmaite wpadki organizatorów: to nie zostanie w porę rozpoznany i zaproszony na honorowe miejsce, więc z ubocza obserwować może rosnące zdenerwowanie zebranych, to prelegenci, mający zaprezentować jego sylwetkę, korzystają z gotowych opracowań i mówią z pełnym przekonaniem o dziełach, których Bernhard nie napisał. Sam autor wie sporo na temat twórców, uświetniających swoimi nazwiskami wyróżnienia – ale w esejach z „Moich nagród” chętniej opowiada, w jakich okolicznościach zapoznawał się z ich dziełami – w ramach niezobowiązującego dyskursu celowo zdaje się tracić z oczu istotę wywodu. Pisze na przykład o zakupionym na ceremonię garniturze, który okazał się o numer za mały. Przemyślenia na temat garderoby mogą niemal całkowicie zdominować wywód, podobnie zresztą jak zachwyty nad pierwszym samochodem. Wszystko jest ważniejsze od nagród i uroczystości ich wręczania, które autor otwarcie nazywa farsą. „Do stowarzyszeń i towarzystw wszelkiej maści zawsze czułem głęboką nienawiść, a zwłaszcza, naturalnie rzecz jasna, do wszelkich towarzystw literackich” – pisze Bernhard. Niechęć do teoretyzowania na temat literatury, przenoszona na niechęć do nagród, jest tak silna, że twórca ucieka w omawianie zwyczajnego życia, byle tylko uniknąć autotematyzmu. Eseje z „Moich nagród” są także literacką zabawą – widać to w potężnych dawkach absurdu, uruchamianego choćby z okazji kupowania zbędnej posiadłości. Bernhard, być może dla podkreślenia dystansu do tematu, żongluje też stylami, czasem imituje język mówiony, innym razem rozbudowuje zdania do granic możliwości, przesadnie powtarza frazy lub stosuje wykrzyknienia. Wszystko to zapewnia mu więcej radości niż informacja o kolejnym, niechcianym wyróżnieniu.
Do tomiku dołączone zostały przemówienia napisane z okazji przyjmowania nagród (o ich powstawaniu pisze Bernhard w odpowiednich esejach) – i ostra w tonie wypowiedź o wystąpieniu z jednego ze stowarzyszeń. Tu także widać ślady zabaw, choć nie tak dosłowne: Bernhard pisze bardzo krótkie mowy, pełne aforystycznych spostrzeżeń, piękne literacko, ale też miejscami tautologiczne. Świetnie zretoryzowane fragmenty ośmieszają się miejscami przez napuszenie, uczoność czy sugerowanie książkowego stylu: warto poczytać sobie te mowy na deser, po lekturze całej książki – tylko wtedy wybrzmią one z całą mocą. Tomik jest niewielki, ale przynosi elektryzujące i ciekawe teksty.
Nagroda za karę
Chyba niewielu ludzi zastanawia się nad samopoczuciem i przemyśleniami sław, które za swoją pracę mają zostać nagrodzone. Raczej przyjmuje się za pewnik, że decyzja o wyróżnieniu musi sprawić nagradzanemu przyjemność. Tymczasem Thomas Bernhard w serii dowcipnych esejów, opublikowanych dopiero dwie dekady po jego śmierci, daje się poznać jako literat stroniący od nagród. Kolejne teksty, pisane przy okazji poszczególnych wyróżnień i stopniowo ewoluujące w stronę całkowitej niechęci i odmów przyjmowania honorów, przesycone są ironią i pełne dezaprobaty dla kapituł konkursowych czy członków przyznających nagrody komisji. Thomas Bernhard prawdziwą przyjemność znajduje w drwieniu z nagród – i uroczystości, podczas których są wręczane – czemu upust daje w króciutkich esejach.
„Moje nagrody” to publikacja prześmiewcza. Lektura nakazuje weryfikację tytułu: nie przebija przez niego duma czy chęć pochwalenia się osiągnięciami, raczej ubolewanie, odwrócenie standardowych i zrozumiałych przecież reakcji. Thomas Bernhard opisuje swoje nagrodowe perypetie, kolejne zapiski tytułując nazwami nagród i odznaczeń. Tyle że w samej treści wyróżnienia natychmiast usuwają się w cień, spadają na margines wydarzeń towarzyszących imprezom. Bernhard wielokrotnie puszcza oko do czytelnika, raz – stosując zmienne poetyki, dwa – odwracając hierarchię wartości i ważności poszczególnych zdarzeń. Najważniejsze w nagrodach okazują się gratyfikacje pieniężne: głównie ze względu na pieniądze autor decyduje się na przyjmowanie odznaczeń – może dzięki temu pospłacać długi czy zabrać ciotkę na wycieczkę, która staje się prezentem urodzinowym dla krewnej. Thomas Bernhard nie próbuje nawet ukrywać, że finanse pozwalają mu znieść pompatyczne i pozbawione sensu uroczystości. Ale też z przenikliwością satyryka przedstawia rozmaite wpadki organizatorów: to nie zostanie w porę rozpoznany i zaproszony na honorowe miejsce, więc z ubocza obserwować może rosnące zdenerwowanie zebranych, to prelegenci, mający zaprezentować jego sylwetkę, korzystają z gotowych opracowań i mówią z pełnym przekonaniem o dziełach, których Bernhard nie napisał. Sam autor wie sporo na temat twórców, uświetniających swoimi nazwiskami wyróżnienia – ale w esejach z „Moich nagród” chętniej opowiada, w jakich okolicznościach zapoznawał się z ich dziełami – w ramach niezobowiązującego dyskursu celowo zdaje się tracić z oczu istotę wywodu. Pisze na przykład o zakupionym na ceremonię garniturze, który okazał się o numer za mały. Przemyślenia na temat garderoby mogą niemal całkowicie zdominować wywód, podobnie zresztą jak zachwyty nad pierwszym samochodem. Wszystko jest ważniejsze od nagród i uroczystości ich wręczania, które autor otwarcie nazywa farsą. „Do stowarzyszeń i towarzystw wszelkiej maści zawsze czułem głęboką nienawiść, a zwłaszcza, naturalnie rzecz jasna, do wszelkich towarzystw literackich” – pisze Bernhard. Niechęć do teoretyzowania na temat literatury, przenoszona na niechęć do nagród, jest tak silna, że twórca ucieka w omawianie zwyczajnego życia, byle tylko uniknąć autotematyzmu. Eseje z „Moich nagród” są także literacką zabawą – widać to w potężnych dawkach absurdu, uruchamianego choćby z okazji kupowania zbędnej posiadłości. Bernhard, być może dla podkreślenia dystansu do tematu, żongluje też stylami, czasem imituje język mówiony, innym razem rozbudowuje zdania do granic możliwości, przesadnie powtarza frazy lub stosuje wykrzyknienia. Wszystko to zapewnia mu więcej radości niż informacja o kolejnym, niechcianym wyróżnieniu.
Do tomiku dołączone zostały przemówienia napisane z okazji przyjmowania nagród (o ich powstawaniu pisze Bernhard w odpowiednich esejach) – i ostra w tonie wypowiedź o wystąpieniu z jednego ze stowarzyszeń. Tu także widać ślady zabaw, choć nie tak dosłowne: Bernhard pisze bardzo krótkie mowy, pełne aforystycznych spostrzeżeń, piękne literacko, ale też miejscami tautologiczne. Świetnie zretoryzowane fragmenty ośmieszają się miejscami przez napuszenie, uczoność czy sugerowanie książkowego stylu: warto poczytać sobie te mowy na deser, po lekturze całej książki – tylko wtedy wybrzmią one z całą mocą. Tomik jest niewielki, ale przynosi elektryzujące i ciekawe teksty.
środa, 6 października 2010
John Wray: Jazda
WNK, Warszawa 2010.
Pościg
Will ma szesnaście lat, a przed sobą ważną misję: musi uratować świat. Tylko on może to zrobić, bo tylko on jest świadomy niebezpieczeństwa. Zauważył wtłaczane w niego ciepło, co dało mu podstawy, by zbudować sobie teorię o zbliżającej się nieuchronnie apokalipsie. To nie scenariusz filmu s-f czy komiksu o superbohaterze – a kanwa powieści „Jazda” Johna Wraya. Will cierpi na schizofrenię i bywa niebezpieczny dla otoczenia – kiedyś omal nie pozbawił życia swojej koleżanki, często zachowuje się agresywnie. Zwłaszcza że udało mu się oszukać lekarzy i zaprzestać przyjmowania większości leków – które wyzwalały w nim niebezpieczne ciepło. Will wie, że by zahamować zbliżającą się tragedię, musi się poświęcić: ratunkiem dla całego świata ma być stosunek seksualny, który Will musi odkryć natychmiast. Chłopak błąka się w sieci tuneli metra, by znaleźć jakąkolwiek partnerkę, wreszcie odnajduje Emily, do której nie powinien się zbliżać. W tym samym czasie na powierzchni matka Willa jest przesłuchiwana w sprawie syna. Tylko ona może rozszyfrować pozostawione przez niego wskazówki i pomóc w schwytaniu Willa. Jednak Violet nie zgadza się z twierdzeniem, że jej dziecko mogłoby komukolwiek zaszkodzić. Nie dopuszcza do siebie faktów, a wyjaśnienie takiej postawy będzie z pewnością zaskoczeniem.
„Jazda” to książka napisana w rytmie pociągu. Stukot kół zastępują tu pojawiające się po sobie z regularną częstotliwością sekwencje z działań Willa oraz z zadań, przed którymi staje jego matka. W powieściowym tu i teraz liczą się dwie sprawy: dla chłopca – znalezienie kobiety, z którą będzie mógł odbyć stosunek seksualny i zyskać upragniony spokój, uciszając gnieżdżące się w głowie głosy i postacie. Dla matki – zapewnienie dziecku ochrony, która obejmuje także ratunek przed aktem seksualnym. „Jazda” napisana jest także w rytmie pościgu, bohaterowie przez cały czas przemierzają pewien dystans, a na odległości z przestrzeni nakładają się odległości mentalne – droga wyznacza przemiany osobowości i charakterów. John Wray wyrysował to z niebywałą precyzją, nałożył na siebie dwie ścieżki, wykorzystał wpływy z powieści detektywistycznych i sensacyjnych, jako niezbędną dla psychologizmów przykrywkę – ale nie otarł się nawet o kicz czy o charakterystyczną dla wytworów kultury masowej rozrywkę. Ta powieść cechuje się ogromną dramaturgią, nasyceniem emocjonalnym, które wymyka się prostemu poznaniu. Choroba Willa pozwala na wprowadzanie do historii elementów z pogranicza oniryzmu – ale przecież już sam pobyt w podziemnych i niezwykłych „krainach” nosi w sobie znamiona snu – tak przynajmniej został w książce przedstawiony.
Nie ma tu jednoznacznych ocen, nie wiadomo do końca, jak klasyfikować postacie i czy umysł schizofrenika nie przekazuje mu przypadkiem cząstki prawdy, niedostępnej zwykłemu człowiekowi. John Wray potrafi wplątywać swoich bohaterów w naprawdę trudne do rozwikłania relacje, a przy tym sugestywnie prezentować budowany na potrzeby tomu świat. Jest tu sporo z klimatów rynsztokowych, z marginesu, z nizin społecznych – a jednocześnie pojawiają się historie, które podają w wątpliwość sens postrzegania rzeczywistości jako obskurnej i nieprzyjaznej – chyba na tych prestidigitatorskich wyczynach narracyjnych opiera się duża część hipnotyzującej jakości książki.
John Wray to zręczny opowiadacz historii, która mogła przybrać na przykład kształt thrillera – dzięki jednak rozmaitym narracyjnym i podporządkowanym im fabularnym sztuczkom przekuł całość na książkę piękną, wielopoziomową i mało przewidywalną. W takim wykonaniu „Jazda” staje się lekturą wartościową: w końcu nie chodzi tu o opowiedzenie prostej historyjki ku uciesze tłumów. „Jazda” to powieść warta uwagi.
Pościg
Will ma szesnaście lat, a przed sobą ważną misję: musi uratować świat. Tylko on może to zrobić, bo tylko on jest świadomy niebezpieczeństwa. Zauważył wtłaczane w niego ciepło, co dało mu podstawy, by zbudować sobie teorię o zbliżającej się nieuchronnie apokalipsie. To nie scenariusz filmu s-f czy komiksu o superbohaterze – a kanwa powieści „Jazda” Johna Wraya. Will cierpi na schizofrenię i bywa niebezpieczny dla otoczenia – kiedyś omal nie pozbawił życia swojej koleżanki, często zachowuje się agresywnie. Zwłaszcza że udało mu się oszukać lekarzy i zaprzestać przyjmowania większości leków – które wyzwalały w nim niebezpieczne ciepło. Will wie, że by zahamować zbliżającą się tragedię, musi się poświęcić: ratunkiem dla całego świata ma być stosunek seksualny, który Will musi odkryć natychmiast. Chłopak błąka się w sieci tuneli metra, by znaleźć jakąkolwiek partnerkę, wreszcie odnajduje Emily, do której nie powinien się zbliżać. W tym samym czasie na powierzchni matka Willa jest przesłuchiwana w sprawie syna. Tylko ona może rozszyfrować pozostawione przez niego wskazówki i pomóc w schwytaniu Willa. Jednak Violet nie zgadza się z twierdzeniem, że jej dziecko mogłoby komukolwiek zaszkodzić. Nie dopuszcza do siebie faktów, a wyjaśnienie takiej postawy będzie z pewnością zaskoczeniem.
„Jazda” to książka napisana w rytmie pociągu. Stukot kół zastępują tu pojawiające się po sobie z regularną częstotliwością sekwencje z działań Willa oraz z zadań, przed którymi staje jego matka. W powieściowym tu i teraz liczą się dwie sprawy: dla chłopca – znalezienie kobiety, z którą będzie mógł odbyć stosunek seksualny i zyskać upragniony spokój, uciszając gnieżdżące się w głowie głosy i postacie. Dla matki – zapewnienie dziecku ochrony, która obejmuje także ratunek przed aktem seksualnym. „Jazda” napisana jest także w rytmie pościgu, bohaterowie przez cały czas przemierzają pewien dystans, a na odległości z przestrzeni nakładają się odległości mentalne – droga wyznacza przemiany osobowości i charakterów. John Wray wyrysował to z niebywałą precyzją, nałożył na siebie dwie ścieżki, wykorzystał wpływy z powieści detektywistycznych i sensacyjnych, jako niezbędną dla psychologizmów przykrywkę – ale nie otarł się nawet o kicz czy o charakterystyczną dla wytworów kultury masowej rozrywkę. Ta powieść cechuje się ogromną dramaturgią, nasyceniem emocjonalnym, które wymyka się prostemu poznaniu. Choroba Willa pozwala na wprowadzanie do historii elementów z pogranicza oniryzmu – ale przecież już sam pobyt w podziemnych i niezwykłych „krainach” nosi w sobie znamiona snu – tak przynajmniej został w książce przedstawiony.
Nie ma tu jednoznacznych ocen, nie wiadomo do końca, jak klasyfikować postacie i czy umysł schizofrenika nie przekazuje mu przypadkiem cząstki prawdy, niedostępnej zwykłemu człowiekowi. John Wray potrafi wplątywać swoich bohaterów w naprawdę trudne do rozwikłania relacje, a przy tym sugestywnie prezentować budowany na potrzeby tomu świat. Jest tu sporo z klimatów rynsztokowych, z marginesu, z nizin społecznych – a jednocześnie pojawiają się historie, które podają w wątpliwość sens postrzegania rzeczywistości jako obskurnej i nieprzyjaznej – chyba na tych prestidigitatorskich wyczynach narracyjnych opiera się duża część hipnotyzującej jakości książki.
John Wray to zręczny opowiadacz historii, która mogła przybrać na przykład kształt thrillera – dzięki jednak rozmaitym narracyjnym i podporządkowanym im fabularnym sztuczkom przekuł całość na książkę piękną, wielopoziomową i mało przewidywalną. W takim wykonaniu „Jazda” staje się lekturą wartościową: w końcu nie chodzi tu o opowiedzenie prostej historyjki ku uciesze tłumów. „Jazda” to powieść warta uwagi.
wtorek, 5 października 2010
Grzegorz Brzozowicz: Cejrowski. Biografia
Zysk i S-ka, Wydawnictwo Czerwone i Czarne, Poznań 2010.
Sztuczny skandal
„Nie wolno pisać biografii osób żywych” – twierdzi Wojciech Cejrowski i trudno się z nim nie zgodzić: pomijając kwestie etyczne – ten rodzaj opowieści może się szybko zdezaktualizować. Cóż jednak robić, prawa rynku są bezduszne, życie kontrowersyjnej postaci łatwo się sprzeda, wykorzystane jako materiał na książkę automatycznie zapewni promocję tytułu. Z punktu widzenia autora i wydawnictwa wszystko jest w najlepszym porządku, z punktu widzenia bohatera takiego dzieła nie, ze zdaniem bohatera nikt się specjalnie nie liczy. Zresztą, jeśli ów bohater dzieła nie zaakceptuje, to jeszcze lepiej: można rozgłosić, że biografia nieautoryzowana i liczyć na to, że opisany w niej człowiek – zwłaszcza jeśli słynie z ciętego języka i ostrych, nieograniczanych względami politycznej poprawności wypowiedzi – zareaguje w jakikolwiek, najlepiej gwałtowny, sposób. Wojciech Cejrowski książki Grzegorza Brzozowicza nie zaakceptował, z czego autor stworzył ramę kompozycyjną we wstępie i zakończeniu prezentując dialogi, w których WC protestuje przeciwko planowanej publikacji i nie ma nawet ochoty zapoznawać się z jej treścią. Nie wiem, na ile jest to stan faktyczny, a na ile chwyt marketingowy wydawcy, który książkę wypuszcza: opracowaniem graficznym pozycja ta nawiązuje do Zyskowego cyklu „Biblioteka Poznaj Świat”, przygotowywanego „pod czułym okiem Wojciecha Cejrowskiego”, a tonacją barw przywodzi na myśl „Gringo wśród dzikich plemion”. Nie wiem, czy jest to działanie pod publiczkę – i, szczerze mówiąc, niewiele mnie to obchodzi.
Bo pierwszą i najważniejszą rzeczą, którą chcę tu podkreślić, jest genologiczne nadużycie. Grzegorz Brzozowicz proponuje książkę zatytułowaną „Cejrowski. Biografia”. Otóż: ta książka biografią nie jest. Do biografii jest jej mniej więcej tak daleko, jak wierszom Cypriana Kamila Norwida do komiksów o Batmanie. W nocie na okładce pada zdanie o tym, że WC to człowiek, który „przez 20 lat wyjątkowo skutecznie chronił swoją prywatność przed wścibstwem tabloidów i dociekliwością poważnych dziennikarzy”. Uprzedzę tych, którzy nastawiają się na poznanie szczegółów z prywatnego życia bohatera opowieści: chroni on swoją prywatność w dalszym ciągu, mało tego – więcej ekshibicjonistycznych fragmentów pojawia się w jego podróżniczych produkcjach (książkach i programach telewizyjnych), Grzegorz Brzozowicz nie zdradza najmniejszych chęci do prześledzenia prywatności WC. Jasne – nie musi, może nawet lepiej, że rezygnuje z plotkarskich poetyk – ale wobec tego wytwarzanie złudzeń, że przedstawi mało znane fakty z życia Cejrowskiego jest zabiegiem marketingowym bez pokrycia w rzeczywistości.
Nie jest to biografia. Rytm tej publikacji wyznacza zaledwie kilka punktów z „publicznego” życia WC – i wliczam w to także lata szkolne, podczas których chęć do wyrażania buntu pozwalała bohaterowi książki zyskiwać rozgłos. W skrócie zawartość pozycji daje się zamknąć w hasłach: trochę o przodkach – czasy szkolne (liceum, studia) – pierwsze wyprawy – programy radiowe i telewizyjne. Do tego trochę polityki, tłumaczonej przez istotne w historii kraju daty i trochę spraw związanych z religią, bardziej jako deser do politycznych deklaracji niż z sensem przedstawiona opowieść. I tyle. Ochrona prywatności przede wszystkim, nic, o czym WC nie chciałby opowiedzieć sam. Z najbliższych – opisany dziadek, który nauczył małego Wojtusia, jak robić interesy, i ojciec, który stał się jego managerem. Nawet słowa nie ma o małżeństwie z Blondynką, o pozamedialnych wystąpieniach WC – jakby świat z dala od błysku fleszy nie istniał.
Nie jest to biografia. Czym zatem jest „Cejrowski. Biografia”? Jest przede wszystkim przedłużeniem dwóch najbardziej popularnych książek Wojciecha Cejrowskiego – „Gringo…” i „Rio Anaconda”. Przedłużeniem i przeniesieniem ich do świata „cywilizacji”. Jest zbiorem anegdot, bo Grzegorz Brzozowicz próbuje dorównać gawędziarskiemu stylowi Cejrowskiego, o czym jeszcze za moment. Jest wreszcie – i to chyba najważniejszy motyw, podporządkowana mu została cała treść – opowieścią o smykałce WC do robienia interesów. I na tym naprawdę, a nie na biografii Cejrowskiego, skupia się Brzozowicz. Zaczyna od wizji kilkuletniego Wojtusia, który zbiera butelki i oddaje do skupu (płacąc stryjowi za niezbędny do ich przewozu wózek pięć złotych za dzień), by zaraz przedstawić przedsiębiorczego młodzieńca, który organizuje w szkole sprzedaż pączków i nie dość, że na tym nieźle zarabia, to jeszcze ratuje kolegów przed matematyką. I tak od pomysłu do pomysłu, od biznesu do biznesu kręci się opowieść o Cejrowskim. WC jawi się tutaj jako genialny strateg, mający nosa do interesów, ale niepodejmujący niepotrzebnie ryzyka. Nawet wyprawy są prezentowane od strony możliwości zarobku – handlu, wymiany towarów itp. Sylwetka WC wymyka się Brzozowiczowi spod kontroli już po pierwszych rozdziałach, liczy się wyłącznie spryt i umiejętność zarobienia na wszystkim.
W pisaniu o politycznych poglądach Cejrowskiego – a tego przecież nie dało się uniknąć – Brzozowicz ucieka w cytaty. Zasłania się wypowiedziami z różnych dyskusji medialnych i jedynym śladem jego wpływu na obraz WC jest tendencyjność w dobieraniu przykładów. Próbuje tu autor podzielić świat na to, co białe i na to, co czarne, jeśli przytacza poglądy wrogów WC, kondensuje je, by w pewien sposób wyśmiać przez wyolbrzymienie (choć zajęcia określonego stanowiska starannie unika), jeśli przytacza wypowiedzi zwolenników – także stara się wydobyć ich esencję – te wysiłki mogą narazić go na śmieszność, jeśli, oczywiście, ktoś będzie chciał traktować tę książkę jako jedyne źródło wiedzy o WC.
W książce pojawiają się dwa rodzaje wstawek. Jeden – to rozbudowane przypisy, wprowadzone w tekst i wyróżnione kolorem tła: pełnią one funkcję objaśniającą i przygotowują do dalszej lektury. Drugi – to irytujący trochę cykl „A tak nawiasem”, sygnowany przez „F.J.” (rozumiem niechęć do podpisania się imieniem i nazwiskiem, skoro wywody te w jednej czwartej pasują do tekstu głównego, potem zaczynają być kompletnie niepotrzebne). W „A tak nawiasem” pojawiają się zasady stand-upu amerykańskiego (w miarę przydatne, choć przydługawe) czy np. omówienie figury błazna. Można było wykładać z polotem, mimo że niepotrzebnie, ale „F.J.” polotu narracyjnego zabrakło. Na szczęście tekst innym kolorem czcionki można pominąć bez szkody dla lektury.
I wreszcie na koniec coś pozytywnego: Brozowicz pisze w stylu Cejrowskiego. Nie naśladuje go ślepo, ale opowieść prowadzi leciutko, z dużą dozą humoru. Nie wyznacza w tekście tak silnych puent – ale sprawia, że czasem można się uśmiechnąć. Gawędziarski ton, mnóstwo anegdot, brak nastawienia na literackość – to wszystko są ogromne atuty tomu „Cejrowski”. Tej książki nie można traktować jako dokumentu, nie przyniesie wtedy rozrywki. Znacznie lepiej czytać ją jako zestaw – nieważne: prawdziwych, zmyślonych czy zniekształconych – opowiastek z życia podróżnika-satyryka. Kiedy wyrzuci się z pamięci marketingowe zabiegi, stanowisko bohatera i fakt, że sam zapewne opisałby swoje życie jeszcze ciekawiej – tom „Cejrowski” będzie dostarczał uciechy na równi z „Gringo”. I właśnie to uważam za wartościowe w tej publikacji. Nie sięgajcie po nią, jeśli interesują was plotki czy intymne szczegóły z życia gwiazdy, nie sięgajcie, jeśli liczycie na tekst kontrowersyjny i budzący emocje – jeśli Brzozowicz nie poprzekręcał faktów i wspomnień (a to, czy poprzekręcał, mnie, jako zwykłego czytelnika, absolutnie nie obchodzi) – nie zrobił Cejrowskiemu swoją książką krzywdy.
Jeśli macie ochotę na kawałek ciekawej lektury – to „Cejrowski” przyniesie sporo zabawy.
Sztuczny skandal
„Nie wolno pisać biografii osób żywych” – twierdzi Wojciech Cejrowski i trudno się z nim nie zgodzić: pomijając kwestie etyczne – ten rodzaj opowieści może się szybko zdezaktualizować. Cóż jednak robić, prawa rynku są bezduszne, życie kontrowersyjnej postaci łatwo się sprzeda, wykorzystane jako materiał na książkę automatycznie zapewni promocję tytułu. Z punktu widzenia autora i wydawnictwa wszystko jest w najlepszym porządku, z punktu widzenia bohatera takiego dzieła nie, ze zdaniem bohatera nikt się specjalnie nie liczy. Zresztą, jeśli ów bohater dzieła nie zaakceptuje, to jeszcze lepiej: można rozgłosić, że biografia nieautoryzowana i liczyć na to, że opisany w niej człowiek – zwłaszcza jeśli słynie z ciętego języka i ostrych, nieograniczanych względami politycznej poprawności wypowiedzi – zareaguje w jakikolwiek, najlepiej gwałtowny, sposób. Wojciech Cejrowski książki Grzegorza Brzozowicza nie zaakceptował, z czego autor stworzył ramę kompozycyjną we wstępie i zakończeniu prezentując dialogi, w których WC protestuje przeciwko planowanej publikacji i nie ma nawet ochoty zapoznawać się z jej treścią. Nie wiem, na ile jest to stan faktyczny, a na ile chwyt marketingowy wydawcy, który książkę wypuszcza: opracowaniem graficznym pozycja ta nawiązuje do Zyskowego cyklu „Biblioteka Poznaj Świat”, przygotowywanego „pod czułym okiem Wojciecha Cejrowskiego”, a tonacją barw przywodzi na myśl „Gringo wśród dzikich plemion”. Nie wiem, czy jest to działanie pod publiczkę – i, szczerze mówiąc, niewiele mnie to obchodzi.
Bo pierwszą i najważniejszą rzeczą, którą chcę tu podkreślić, jest genologiczne nadużycie. Grzegorz Brzozowicz proponuje książkę zatytułowaną „Cejrowski. Biografia”. Otóż: ta książka biografią nie jest. Do biografii jest jej mniej więcej tak daleko, jak wierszom Cypriana Kamila Norwida do komiksów o Batmanie. W nocie na okładce pada zdanie o tym, że WC to człowiek, który „przez 20 lat wyjątkowo skutecznie chronił swoją prywatność przed wścibstwem tabloidów i dociekliwością poważnych dziennikarzy”. Uprzedzę tych, którzy nastawiają się na poznanie szczegółów z prywatnego życia bohatera opowieści: chroni on swoją prywatność w dalszym ciągu, mało tego – więcej ekshibicjonistycznych fragmentów pojawia się w jego podróżniczych produkcjach (książkach i programach telewizyjnych), Grzegorz Brzozowicz nie zdradza najmniejszych chęci do prześledzenia prywatności WC. Jasne – nie musi, może nawet lepiej, że rezygnuje z plotkarskich poetyk – ale wobec tego wytwarzanie złudzeń, że przedstawi mało znane fakty z życia Cejrowskiego jest zabiegiem marketingowym bez pokrycia w rzeczywistości.
Nie jest to biografia. Rytm tej publikacji wyznacza zaledwie kilka punktów z „publicznego” życia WC – i wliczam w to także lata szkolne, podczas których chęć do wyrażania buntu pozwalała bohaterowi książki zyskiwać rozgłos. W skrócie zawartość pozycji daje się zamknąć w hasłach: trochę o przodkach – czasy szkolne (liceum, studia) – pierwsze wyprawy – programy radiowe i telewizyjne. Do tego trochę polityki, tłumaczonej przez istotne w historii kraju daty i trochę spraw związanych z religią, bardziej jako deser do politycznych deklaracji niż z sensem przedstawiona opowieść. I tyle. Ochrona prywatności przede wszystkim, nic, o czym WC nie chciałby opowiedzieć sam. Z najbliższych – opisany dziadek, który nauczył małego Wojtusia, jak robić interesy, i ojciec, który stał się jego managerem. Nawet słowa nie ma o małżeństwie z Blondynką, o pozamedialnych wystąpieniach WC – jakby świat z dala od błysku fleszy nie istniał.
Nie jest to biografia. Czym zatem jest „Cejrowski. Biografia”? Jest przede wszystkim przedłużeniem dwóch najbardziej popularnych książek Wojciecha Cejrowskiego – „Gringo…” i „Rio Anaconda”. Przedłużeniem i przeniesieniem ich do świata „cywilizacji”. Jest zbiorem anegdot, bo Grzegorz Brzozowicz próbuje dorównać gawędziarskiemu stylowi Cejrowskiego, o czym jeszcze za moment. Jest wreszcie – i to chyba najważniejszy motyw, podporządkowana mu została cała treść – opowieścią o smykałce WC do robienia interesów. I na tym naprawdę, a nie na biografii Cejrowskiego, skupia się Brzozowicz. Zaczyna od wizji kilkuletniego Wojtusia, który zbiera butelki i oddaje do skupu (płacąc stryjowi za niezbędny do ich przewozu wózek pięć złotych za dzień), by zaraz przedstawić przedsiębiorczego młodzieńca, który organizuje w szkole sprzedaż pączków i nie dość, że na tym nieźle zarabia, to jeszcze ratuje kolegów przed matematyką. I tak od pomysłu do pomysłu, od biznesu do biznesu kręci się opowieść o Cejrowskim. WC jawi się tutaj jako genialny strateg, mający nosa do interesów, ale niepodejmujący niepotrzebnie ryzyka. Nawet wyprawy są prezentowane od strony możliwości zarobku – handlu, wymiany towarów itp. Sylwetka WC wymyka się Brzozowiczowi spod kontroli już po pierwszych rozdziałach, liczy się wyłącznie spryt i umiejętność zarobienia na wszystkim.
W pisaniu o politycznych poglądach Cejrowskiego – a tego przecież nie dało się uniknąć – Brzozowicz ucieka w cytaty. Zasłania się wypowiedziami z różnych dyskusji medialnych i jedynym śladem jego wpływu na obraz WC jest tendencyjność w dobieraniu przykładów. Próbuje tu autor podzielić świat na to, co białe i na to, co czarne, jeśli przytacza poglądy wrogów WC, kondensuje je, by w pewien sposób wyśmiać przez wyolbrzymienie (choć zajęcia określonego stanowiska starannie unika), jeśli przytacza wypowiedzi zwolenników – także stara się wydobyć ich esencję – te wysiłki mogą narazić go na śmieszność, jeśli, oczywiście, ktoś będzie chciał traktować tę książkę jako jedyne źródło wiedzy o WC.
W książce pojawiają się dwa rodzaje wstawek. Jeden – to rozbudowane przypisy, wprowadzone w tekst i wyróżnione kolorem tła: pełnią one funkcję objaśniającą i przygotowują do dalszej lektury. Drugi – to irytujący trochę cykl „A tak nawiasem”, sygnowany przez „F.J.” (rozumiem niechęć do podpisania się imieniem i nazwiskiem, skoro wywody te w jednej czwartej pasują do tekstu głównego, potem zaczynają być kompletnie niepotrzebne). W „A tak nawiasem” pojawiają się zasady stand-upu amerykańskiego (w miarę przydatne, choć przydługawe) czy np. omówienie figury błazna. Można było wykładać z polotem, mimo że niepotrzebnie, ale „F.J.” polotu narracyjnego zabrakło. Na szczęście tekst innym kolorem czcionki można pominąć bez szkody dla lektury.
I wreszcie na koniec coś pozytywnego: Brozowicz pisze w stylu Cejrowskiego. Nie naśladuje go ślepo, ale opowieść prowadzi leciutko, z dużą dozą humoru. Nie wyznacza w tekście tak silnych puent – ale sprawia, że czasem można się uśmiechnąć. Gawędziarski ton, mnóstwo anegdot, brak nastawienia na literackość – to wszystko są ogromne atuty tomu „Cejrowski”. Tej książki nie można traktować jako dokumentu, nie przyniesie wtedy rozrywki. Znacznie lepiej czytać ją jako zestaw – nieważne: prawdziwych, zmyślonych czy zniekształconych – opowiastek z życia podróżnika-satyryka. Kiedy wyrzuci się z pamięci marketingowe zabiegi, stanowisko bohatera i fakt, że sam zapewne opisałby swoje życie jeszcze ciekawiej – tom „Cejrowski” będzie dostarczał uciechy na równi z „Gringo”. I właśnie to uważam za wartościowe w tej publikacji. Nie sięgajcie po nią, jeśli interesują was plotki czy intymne szczegóły z życia gwiazdy, nie sięgajcie, jeśli liczycie na tekst kontrowersyjny i budzący emocje – jeśli Brzozowicz nie poprzekręcał faktów i wspomnień (a to, czy poprzekręcał, mnie, jako zwykłego czytelnika, absolutnie nie obchodzi) – nie zrobił Cejrowskiemu swoją książką krzywdy.
Jeśli macie ochotę na kawałek ciekawej lektury – to „Cejrowski” przyniesie sporo zabawy.
poniedziałek, 4 października 2010
Gerard Moncomble, Paweł Pawlak: Smok
Media Rodzina, Poznań 2010.
Nie taki smok straszny...
Czupieńki to maleńkie stworzenia, kolejna gromada baśniowych czy raczej bajkowych istot, które, zajęte własnym życiem, nie przypuszczają nawet, że nie są jedyne na świecie. Zresztą Czupieńki nie byłyby zdolne do snucia tak rozbudowanych analiz, całą energię poświęcać muszą na przetrwanie, ich potrzeby zamykają się w zaspokajaniu podstawowych funkcji małych organizmów. Czupieńki nie mogą wieść skomplikowanego żywota – jest ich za dużo, by mogły się w oczach dzieci zindywidualizować. Stanowią dość jednorodną społeczność, a celem ich egzystencji okazuje się zwykła, codzienna praca. Mimo to naiwne stworzonka, które do istnienia książkowego powołał Gerard Moncomble (a w wersji graficznej – Paweł Pawlak) budzą sympatię.
W „Smoku”, drugim tomie cyklu o Czupieńkach, małe istotki uwijają się jak w ukropie, by zdążyć przed zimą. Zbierają właśnie owoce pokrzepidełka (smerfy, gumisie, a nawet Kleks na tę okazję mieli rozmaite odmiany jagód. Pokrzepidełko Czupieńków wygląda trochę jak czereśnie związane w anemiczne kiście). Praca wre – Czupieńki zbierają owoce, wykorzystując skomplikowany system transportu – jedne są wciągane na krzaki w pudełkach, inne wchodzą po drabinach lub zrywają pokrzepidełka, używając do tego celu rozwidlonych patyków. Owoce w koszyczkach przesyłają na dół. Widać, że są doświadczonymi zbieraczami i dokładnie wiedzą, jak radzić sobie z rozkładem sił. Pokrzepidełko to w końcu prawdziwy przysmak. Niestety, zbiory Czupieńków niszczy dziwaczne, chrumkające stworzenie, które w kresce Pawła Pawlaka wygląda jak zestawienie psa, krowy, niedźwiedzia, zająca i bobra razem wziętych. To stworzenie, zgodnie z tekstem, ma być Żarłocznym Smokiem – właściwie wszystko jedno, czym jest naprawdę: w oczach Czupieńków staje się Żarłocznym Smokiem. Niepodobny do żadnego ze znanych smoków smok pożera pokrzepidełko. Mali bohaterowie wiedzą, że nie będą w stanie nazbierać tylu owoców, by wystarczyło dla nich i dla Smoka. Trzeba zatem wymyślić jakiś fortel…
Czupieńki zastanawiają się nad okiełznaniem bestii, a maluchy mogą równolegle śledzić dwie narracje – tekstową i rysunkową. Niektóre informacje zostały bowiem przerzucone wyłącznie do obrazków – przy głośnej, wspólnej lekturze dorośli będą mogli nawiązywać z dziećmi rozmowę, wskazywać kolejne elementy ilustracji lub prosić maluchy o komentowanie zachowań rysunkowych Czupieńków. Gerard Moncomble posługuje się językiem z kreskówek, pisze prosto, skupia się na emocjach i doznaniach bohaterów, korzysta z wielu wykrzyknień, by podkreślić dramaturgię dziejącej się tu i teraz opowieści. Największą niespodzianką dla dzieci może się okazać wycięta w jednej z kartek dziura, przez którą na kolejną stronę zagląda pewna postać. To naturalna konsekwencja gry wyobraźni i odwagi w kreowaniu bajkowego świata: pomaga urealnić krainę Czupieńków i przy okazji oddala myśl o „monotonii” klasycznych książek.
Historia ta jest bogato ilustrowana, pełna niespodziewanych zwrotów akcji i w dodatku zabawna – duet autorów Moncomble – Pawlak już niejeden raz udowodnił, że potrafi posługiwać się żartami w sferze tekstu i grafiki niezależnie od siebie – można zatem śledzić humor słowny i humor zamknięty w obrazkach. To sprawi, że Smok Żarłok nie będzie wcale tak groźny, jak się na początku wydawało – a może nawet przyda się Czupieńkom do pomocy podczas zbiorów?
Nie taki smok straszny...
Czupieńki to maleńkie stworzenia, kolejna gromada baśniowych czy raczej bajkowych istot, które, zajęte własnym życiem, nie przypuszczają nawet, że nie są jedyne na świecie. Zresztą Czupieńki nie byłyby zdolne do snucia tak rozbudowanych analiz, całą energię poświęcać muszą na przetrwanie, ich potrzeby zamykają się w zaspokajaniu podstawowych funkcji małych organizmów. Czupieńki nie mogą wieść skomplikowanego żywota – jest ich za dużo, by mogły się w oczach dzieci zindywidualizować. Stanowią dość jednorodną społeczność, a celem ich egzystencji okazuje się zwykła, codzienna praca. Mimo to naiwne stworzonka, które do istnienia książkowego powołał Gerard Moncomble (a w wersji graficznej – Paweł Pawlak) budzą sympatię.
W „Smoku”, drugim tomie cyklu o Czupieńkach, małe istotki uwijają się jak w ukropie, by zdążyć przed zimą. Zbierają właśnie owoce pokrzepidełka (smerfy, gumisie, a nawet Kleks na tę okazję mieli rozmaite odmiany jagód. Pokrzepidełko Czupieńków wygląda trochę jak czereśnie związane w anemiczne kiście). Praca wre – Czupieńki zbierają owoce, wykorzystując skomplikowany system transportu – jedne są wciągane na krzaki w pudełkach, inne wchodzą po drabinach lub zrywają pokrzepidełka, używając do tego celu rozwidlonych patyków. Owoce w koszyczkach przesyłają na dół. Widać, że są doświadczonymi zbieraczami i dokładnie wiedzą, jak radzić sobie z rozkładem sił. Pokrzepidełko to w końcu prawdziwy przysmak. Niestety, zbiory Czupieńków niszczy dziwaczne, chrumkające stworzenie, które w kresce Pawła Pawlaka wygląda jak zestawienie psa, krowy, niedźwiedzia, zająca i bobra razem wziętych. To stworzenie, zgodnie z tekstem, ma być Żarłocznym Smokiem – właściwie wszystko jedno, czym jest naprawdę: w oczach Czupieńków staje się Żarłocznym Smokiem. Niepodobny do żadnego ze znanych smoków smok pożera pokrzepidełko. Mali bohaterowie wiedzą, że nie będą w stanie nazbierać tylu owoców, by wystarczyło dla nich i dla Smoka. Trzeba zatem wymyślić jakiś fortel…
Czupieńki zastanawiają się nad okiełznaniem bestii, a maluchy mogą równolegle śledzić dwie narracje – tekstową i rysunkową. Niektóre informacje zostały bowiem przerzucone wyłącznie do obrazków – przy głośnej, wspólnej lekturze dorośli będą mogli nawiązywać z dziećmi rozmowę, wskazywać kolejne elementy ilustracji lub prosić maluchy o komentowanie zachowań rysunkowych Czupieńków. Gerard Moncomble posługuje się językiem z kreskówek, pisze prosto, skupia się na emocjach i doznaniach bohaterów, korzysta z wielu wykrzyknień, by podkreślić dramaturgię dziejącej się tu i teraz opowieści. Największą niespodzianką dla dzieci może się okazać wycięta w jednej z kartek dziura, przez którą na kolejną stronę zagląda pewna postać. To naturalna konsekwencja gry wyobraźni i odwagi w kreowaniu bajkowego świata: pomaga urealnić krainę Czupieńków i przy okazji oddala myśl o „monotonii” klasycznych książek.
Historia ta jest bogato ilustrowana, pełna niespodziewanych zwrotów akcji i w dodatku zabawna – duet autorów Moncomble – Pawlak już niejeden raz udowodnił, że potrafi posługiwać się żartami w sferze tekstu i grafiki niezależnie od siebie – można zatem śledzić humor słowny i humor zamknięty w obrazkach. To sprawi, że Smok Żarłok nie będzie wcale tak groźny, jak się na początku wydawało – a może nawet przyda się Czupieńkom do pomocy podczas zbiorów?
niedziela, 3 października 2010
Beata Wróblewska: Jabłko Apolejki
Stentor, Warszawa 2007.
Samotność pod kontrolą
W pierwszym Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren nagrodzone i wyróżnione zostały przede wszystkim te książki, w których mowa jest o sprawach trudnych, dotykających także – a czasem głównie – dzieci. Ale autorki podjęły niełatwe motywy, by nauczyć młodych odbiorców akceptacji dla inności, oswoić ich z chorobami czy rozstaniami rodziców – oraz brakiem tolerancji ze strony rówieśników. W „Jabłku Apolejki” Beata Wróblewska umiejętnie łączy różne nieszczęścia, spadające na jedną rodzinę – i całość zamyka w pełnej ciepła i pogody ducha mimo wszystko historii.
Kasia jest w klasie maturalnej, kiedy wraz z mamą i młodszym rodzeństwem – sześcioletnią wrażliwą Olą oraz autystycznym bratem, Jaśkiem – musi się przeprowadzić na wieś. Firma jej taty zbankrutowała, a pod domem zaczęli się pojawiać groźnie wyglądający osobnicy, ojciec od jakiegoś czasu nie daje znaku życia, a jego rodzina musi zacząć wszystko od nowa. Ola nie umie sobie poradzić ze złośliwymi rówieśnikami, dlatego powiernikiem swoich spraw czyni psa, Boska. Jaśka trzeba bez przerwy pilnować, bo – zafascynowany wodą – pluje do wszystkich naczyń i dolewa wody do garnków – a zmiana otoczenia dla autystycznego dziecka to prawdziwe wyzwanie i ogromny stres. Kaśka musi jakoś odnaleźć się w szkole: ale chłopak, który zwraca na nią uwagę, nie jest wart sympatii. Na szczęście w klasie znajdzie się miły zgrywus Gondol i parę indywidualności, z którymi można się zaprzyjaźnić. Za to pewien miejscowy, łysy, wytatuowany i z kolczykiem w uchu, okazuje się znakomitym terapeutą, studentem pedagogiki specjalnej: opiekuje się Jaśkiem, ale snuje też pewne plany co do Kaśki…
Każdy w tej książce co pewien czas zostaje sam z niewesołymi myślami, problemami, które trudno rozwiązać, czy zwykłym strachem. Kłopoty w szkole mieszają się z obawami o ojca, trudności finansowe – z prawdziwym porwaniem. Chociaż bohaterowie często są samotni, zawsze znajdzie się ktoś, na kim mogą polegać. Beata Wróblewska próbuje tu uczyć cierpliwości, pokazuje, jak dużo spraw rozwiąże się z upływem czasu. Niezwykle ważnym zagadnieniem staje się także akceptacja dla inności: chociaż mniej lotni koledzy traktują chorobę Jaśka jako coś wstydliwego, tajemnicę, którą trzeba ukryć przed światem, Kaśka zdaje sobie sprawę z bezsensowności takiego podejścia. Wróblewska co jakiś czas powraca do kwestii autyzmu, tłumaczy zachowania dotkniętych nim dzieci i próbuje czytelników oswoić z tą chorobą – nie przekonuje jednak nachalnie, co często zdarza się w poruszających podobną tematykę historiach, że choroba Jaśka nie wyklucza go z normalnego życia. Jasiek w „Jabłku Apolejki” funkcjonuje na marginesie codzienności (sytuacja zmienia się trochę dopiero pod wpływem opieki mądrego terapeuty), a autorka, zamiast powtarzać slogany o tym, że autyzm nie jest niebezpieczny dla otoczenia, skupia się na prezentowaniu niegroźnych dziwactw chłopca, by przez taki obraz wzbudzić w czytelnikach sympatię do niego.
Sprawdzają się w tej powieści znakomicie także zbierane przez Beatę Wróblewską wypowiedzi uczniów, anegdoty z życia wzięte, dowcipne sytuacje – zapamiętane i przetworzone na literacką materię ożywiają historię i wprowadzają sporo uśmiechu do niełatwej przecież tematyki. Zwyczajność szkolnego świata porządkuje egzystencję Kaśki i pozwala z innej perspektywy spojrzeć na międzyludzkie relacje. Beata Wróblewska dzięki odwołaniom do beztroskich wygłupów uczniów – czy nawet do kiełkujących klasowych zauroczeń (piękna historia Zuzy i Gondola, naszkicowana subtelnie, a przy tym z pomysłem) włącza do książki jeszcze więcej serdeczności i dodaje otuchy.
W Stentorze słabym punktem jest przyzwyczajenie korektorki (Ingeborga Jaworska-Róg) do rozpoczynania od nowego akapitu dalszego ciągu wypowiedzi jednej postaci. Sprawia to wrażenie, jakby zmieniała się osoba mówiąca – co może wprowadzić trochę zamętu do lektury. Błąd ten powtarza się we wszystkich książkach przez nią sprawdzanych i z czasem można się do niego przyzwyczaić – jednak lepiej byłoby, gdyby korektorka postępowała zgodnie z zasadami ortografii i interpunkcji, by nie komplikować czytania młodym odbiorcom.
Samotność pod kontrolą
W pierwszym Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren nagrodzone i wyróżnione zostały przede wszystkim te książki, w których mowa jest o sprawach trudnych, dotykających także – a czasem głównie – dzieci. Ale autorki podjęły niełatwe motywy, by nauczyć młodych odbiorców akceptacji dla inności, oswoić ich z chorobami czy rozstaniami rodziców – oraz brakiem tolerancji ze strony rówieśników. W „Jabłku Apolejki” Beata Wróblewska umiejętnie łączy różne nieszczęścia, spadające na jedną rodzinę – i całość zamyka w pełnej ciepła i pogody ducha mimo wszystko historii.
Kasia jest w klasie maturalnej, kiedy wraz z mamą i młodszym rodzeństwem – sześcioletnią wrażliwą Olą oraz autystycznym bratem, Jaśkiem – musi się przeprowadzić na wieś. Firma jej taty zbankrutowała, a pod domem zaczęli się pojawiać groźnie wyglądający osobnicy, ojciec od jakiegoś czasu nie daje znaku życia, a jego rodzina musi zacząć wszystko od nowa. Ola nie umie sobie poradzić ze złośliwymi rówieśnikami, dlatego powiernikiem swoich spraw czyni psa, Boska. Jaśka trzeba bez przerwy pilnować, bo – zafascynowany wodą – pluje do wszystkich naczyń i dolewa wody do garnków – a zmiana otoczenia dla autystycznego dziecka to prawdziwe wyzwanie i ogromny stres. Kaśka musi jakoś odnaleźć się w szkole: ale chłopak, który zwraca na nią uwagę, nie jest wart sympatii. Na szczęście w klasie znajdzie się miły zgrywus Gondol i parę indywidualności, z którymi można się zaprzyjaźnić. Za to pewien miejscowy, łysy, wytatuowany i z kolczykiem w uchu, okazuje się znakomitym terapeutą, studentem pedagogiki specjalnej: opiekuje się Jaśkiem, ale snuje też pewne plany co do Kaśki…
Każdy w tej książce co pewien czas zostaje sam z niewesołymi myślami, problemami, które trudno rozwiązać, czy zwykłym strachem. Kłopoty w szkole mieszają się z obawami o ojca, trudności finansowe – z prawdziwym porwaniem. Chociaż bohaterowie często są samotni, zawsze znajdzie się ktoś, na kim mogą polegać. Beata Wróblewska próbuje tu uczyć cierpliwości, pokazuje, jak dużo spraw rozwiąże się z upływem czasu. Niezwykle ważnym zagadnieniem staje się także akceptacja dla inności: chociaż mniej lotni koledzy traktują chorobę Jaśka jako coś wstydliwego, tajemnicę, którą trzeba ukryć przed światem, Kaśka zdaje sobie sprawę z bezsensowności takiego podejścia. Wróblewska co jakiś czas powraca do kwestii autyzmu, tłumaczy zachowania dotkniętych nim dzieci i próbuje czytelników oswoić z tą chorobą – nie przekonuje jednak nachalnie, co często zdarza się w poruszających podobną tematykę historiach, że choroba Jaśka nie wyklucza go z normalnego życia. Jasiek w „Jabłku Apolejki” funkcjonuje na marginesie codzienności (sytuacja zmienia się trochę dopiero pod wpływem opieki mądrego terapeuty), a autorka, zamiast powtarzać slogany o tym, że autyzm nie jest niebezpieczny dla otoczenia, skupia się na prezentowaniu niegroźnych dziwactw chłopca, by przez taki obraz wzbudzić w czytelnikach sympatię do niego.
Sprawdzają się w tej powieści znakomicie także zbierane przez Beatę Wróblewską wypowiedzi uczniów, anegdoty z życia wzięte, dowcipne sytuacje – zapamiętane i przetworzone na literacką materię ożywiają historię i wprowadzają sporo uśmiechu do niełatwej przecież tematyki. Zwyczajność szkolnego świata porządkuje egzystencję Kaśki i pozwala z innej perspektywy spojrzeć na międzyludzkie relacje. Beata Wróblewska dzięki odwołaniom do beztroskich wygłupów uczniów – czy nawet do kiełkujących klasowych zauroczeń (piękna historia Zuzy i Gondola, naszkicowana subtelnie, a przy tym z pomysłem) włącza do książki jeszcze więcej serdeczności i dodaje otuchy.
W Stentorze słabym punktem jest przyzwyczajenie korektorki (Ingeborga Jaworska-Róg) do rozpoczynania od nowego akapitu dalszego ciągu wypowiedzi jednej postaci. Sprawia to wrażenie, jakby zmieniała się osoba mówiąca – co może wprowadzić trochę zamętu do lektury. Błąd ten powtarza się we wszystkich książkach przez nią sprawdzanych i z czasem można się do niego przyzwyczaić – jednak lepiej byłoby, gdyby korektorka postępowała zgodnie z zasadami ortografii i interpunkcji, by nie komplikować czytania młodym odbiorcom.
piątek, 1 października 2010
Karolina Prewęcka: Bohdan Łazuka. Przypuszczam, że wątpię
Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Z życia gwiazd
Jeśli w latach 90. XX wieku panowała moda na wspomnienia znanych osób, teraz – od kilku lat – w konwencji auto-biograficznej sprawdzają się przede wszystkim wywiady-rzeki. Popularnością cieszą się zwłaszcza opowieści gwiazd szeroko rozumianej rozrywki: aktorów komediowych czy mistrzów dawnego kabaretu. „Przypuszczam, że wątpię” to pozycja, którą do swoich fanów kieruje Bohdan Łazuka. Prawie dwie dekady temu Łazuka wydał – niszowe, to prawda, i dziś już nie do zdobycia – memuary „Trzymam się!”, przepełnione opowieściami z planów filmowych i teatralnych desek, dowcipne i przyjemne w lekturze, a przy tym ciekawe. Teraz, w rozmowie z Karoliną Prewęcką, Łazuka nie powtarza starych anegdot (może jedna lub dwie opowieści wybrzmiewają znajomo – cieszy, że artysta nie powiela sam siebie i przywołuje nieznane odbiorcom, a wygrzebane z zakamarków pamięci wydarzenia).
Karolina Prewęcka zachowuje się w tym wywiadzie zgodnie ze standardami, wytyczonymi przez dziennikarzy – poprzedników – nie wykracza poza konwencję popularyzatorskiego i lekko plotkarskiego wywiadu-rzeki. Sama próbuje raczej zniknąć, ukryć się w cieniu swojego rozmówcy. Jej pytania to przeważnie zwykłe i dość stereotypowe zagajenia, bodźce do snucia opowieści, równie dobrze sam Łazuka mógłby wybierać tematy, o których chciałby mówić (pracy redakcyjnej, ze zrozumiałych względów, nie oceniam). W „Przypuszczam, że wątpię” forma wywiadu dochodzi do granicy między rozmową a pamiętnikiem. Pytania Karoliny Prewęckiej są prościutkie i momentami aż naiwne – nikomu nie będzie to jednak przeszkadzać, bo dzięki takiej postawie autorki Bohdan Łazuka może sam decydować, ile informacji chce przekazać czytelnikom, co im wyjawić, a co pominąć milczeniem. Prewęcka jest ostrożna i dyskretna, nie ma w niej drapieżności, dążenia do dyskusji czy prób wpływania na obraz aktora. Nie wchodzi w żadne polemiki – chociaż niektóre, głoszone przez Łazukę tezy, aż się proszą o dodatkowy komentarz: parę razy artysta może zirytować nieznoszącą sprzeciwu pewnością swoich – wątpliwych – racji. Nie wiem, z jakich założeń wychodziła Karolina Prewęcka, ale z tych fragmentów układa się obraz fanki wpatrzonej bezkrytycznie w gwiazdę, która może sobie na wszystko pozwolić i nie dopuszcza myśli o racjach drugiej strony.
W niemal całej opowieści Łazuka jest dowcipny, bez przerwy przywołuje kolejne anegdoty, jak z rękawa sypie żartami z życia wziętymi, humorystyczne sytuacje przekuwa na barwną relację – to sprawia, że lektura zadowoli nawet bardzo wymagających wielbicieli literatury memuarowej. Kiedy Karolina Prewęcka zmienia klimat wynurzeń i od relacji o filmie i teatrze przechodzi do pytań o prywatne życie aktora (między innymi o jego cztery żony), a potem o zainteresowania (piłka nożna, w kontekście przeboju wylansowanego przez Łazukę) przestaje być śmiesznie – ale nie przestaje być intrygując. Nie ma w tej książce właściwie miejsc nudnych, a może po prostu Łazuka jest na tyle znaną i na tyle interesującą postacią lub posiadł dar ciekawego opowiadania – to już każdy musi ocenić sam. Dziwi mnie w całej książce tylko jedno pytanie, pytanie, na kogo aktor głosował w wyborach prezydenckich 2010. To zagadnienie nie powinno w ogóle do tomu trafić – nie przypuszczam, żeby było to kluczowe pytanie, nurtujące odbiorców książki.
Jest więc „Przypuszczam, że wątpię” całkiem udaną opowieścią, wywiadem utrzymanym w stylu pojawiających się w ciągu ostatniej dekady publikacji. To pozycja obowiązkowa dla wielbicieli Łazuki, ale też dla miłośników starych polskich komedii Barei czy Chmielewskigo – bo o pracy przy nich aktor dość obszernie opowiada. To książka pogodna i pełna powodów do śmiechu.
Z życia gwiazd
Jeśli w latach 90. XX wieku panowała moda na wspomnienia znanych osób, teraz – od kilku lat – w konwencji auto-biograficznej sprawdzają się przede wszystkim wywiady-rzeki. Popularnością cieszą się zwłaszcza opowieści gwiazd szeroko rozumianej rozrywki: aktorów komediowych czy mistrzów dawnego kabaretu. „Przypuszczam, że wątpię” to pozycja, którą do swoich fanów kieruje Bohdan Łazuka. Prawie dwie dekady temu Łazuka wydał – niszowe, to prawda, i dziś już nie do zdobycia – memuary „Trzymam się!”, przepełnione opowieściami z planów filmowych i teatralnych desek, dowcipne i przyjemne w lekturze, a przy tym ciekawe. Teraz, w rozmowie z Karoliną Prewęcką, Łazuka nie powtarza starych anegdot (może jedna lub dwie opowieści wybrzmiewają znajomo – cieszy, że artysta nie powiela sam siebie i przywołuje nieznane odbiorcom, a wygrzebane z zakamarków pamięci wydarzenia).
Karolina Prewęcka zachowuje się w tym wywiadzie zgodnie ze standardami, wytyczonymi przez dziennikarzy – poprzedników – nie wykracza poza konwencję popularyzatorskiego i lekko plotkarskiego wywiadu-rzeki. Sama próbuje raczej zniknąć, ukryć się w cieniu swojego rozmówcy. Jej pytania to przeważnie zwykłe i dość stereotypowe zagajenia, bodźce do snucia opowieści, równie dobrze sam Łazuka mógłby wybierać tematy, o których chciałby mówić (pracy redakcyjnej, ze zrozumiałych względów, nie oceniam). W „Przypuszczam, że wątpię” forma wywiadu dochodzi do granicy między rozmową a pamiętnikiem. Pytania Karoliny Prewęckiej są prościutkie i momentami aż naiwne – nikomu nie będzie to jednak przeszkadzać, bo dzięki takiej postawie autorki Bohdan Łazuka może sam decydować, ile informacji chce przekazać czytelnikom, co im wyjawić, a co pominąć milczeniem. Prewęcka jest ostrożna i dyskretna, nie ma w niej drapieżności, dążenia do dyskusji czy prób wpływania na obraz aktora. Nie wchodzi w żadne polemiki – chociaż niektóre, głoszone przez Łazukę tezy, aż się proszą o dodatkowy komentarz: parę razy artysta może zirytować nieznoszącą sprzeciwu pewnością swoich – wątpliwych – racji. Nie wiem, z jakich założeń wychodziła Karolina Prewęcka, ale z tych fragmentów układa się obraz fanki wpatrzonej bezkrytycznie w gwiazdę, która może sobie na wszystko pozwolić i nie dopuszcza myśli o racjach drugiej strony.
W niemal całej opowieści Łazuka jest dowcipny, bez przerwy przywołuje kolejne anegdoty, jak z rękawa sypie żartami z życia wziętymi, humorystyczne sytuacje przekuwa na barwną relację – to sprawia, że lektura zadowoli nawet bardzo wymagających wielbicieli literatury memuarowej. Kiedy Karolina Prewęcka zmienia klimat wynurzeń i od relacji o filmie i teatrze przechodzi do pytań o prywatne życie aktora (między innymi o jego cztery żony), a potem o zainteresowania (piłka nożna, w kontekście przeboju wylansowanego przez Łazukę) przestaje być śmiesznie – ale nie przestaje być intrygując. Nie ma w tej książce właściwie miejsc nudnych, a może po prostu Łazuka jest na tyle znaną i na tyle interesującą postacią lub posiadł dar ciekawego opowiadania – to już każdy musi ocenić sam. Dziwi mnie w całej książce tylko jedno pytanie, pytanie, na kogo aktor głosował w wyborach prezydenckich 2010. To zagadnienie nie powinno w ogóle do tomu trafić – nie przypuszczam, żeby było to kluczowe pytanie, nurtujące odbiorców książki.
Jest więc „Przypuszczam, że wątpię” całkiem udaną opowieścią, wywiadem utrzymanym w stylu pojawiających się w ciągu ostatniej dekady publikacji. To pozycja obowiązkowa dla wielbicieli Łazuki, ale też dla miłośników starych polskich komedii Barei czy Chmielewskigo – bo o pracy przy nich aktor dość obszernie opowiada. To książka pogodna i pełna powodów do śmiechu.