Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Drzwi w drzwi
Tacy bohaterowie przechodzą do historii. Tacy bohaterowie przekraczają granice. Tacy bohaterowie trafiają do zbiorowej wyobraźni całych pokoleń, jeśli tylko uda się wykreować modę na nich. Miś i Zając mogą zachwycić nie tylko dziecięcych czytelników – przypadną do gustu też ich rodzicom czy dziadkom i zachęcą do wspólnej wieczornej lektury. Dowcipne przygody przedstawiane w krótkich scenkach pozwalają zaprzyjaźnić się z postaciami, które do istnienia powołała Ewa Kozyra-Pawlak. Miś i Zając pokazują czytelnikom, że można się różnić w wielu kwestiach, a mimo to świetnie się ze sobą dogadywać. Dwaj bohaterowie mieszkają blisko siebie, ale każdy dobrze czuje się we własnych czterech ścianach. I Miś, i Zając wiedzą jednak, jak sprawić przyjemność temu drugiemu – myślą o sobie wzajemnie i wspierają się we wszystkim.
Autorka wprowadza sytuacje i scenki, które wynikają wprost ze zwyczajnego życia, tylko że po przeniesieniu ich w nowy kontekst – rzeczywistość bajkowych postaci – zyskują one zupełnie nowy wymiar. Bohaterowie są wobec siebie wyrozumiali i bardzo się lubią, wiedzą też, jak iść na kompromis. Nie chcą sobie sprawiać przykrości, kierują się empatią w stopniu większym niż wrażliwcy ze świata ludzi – Ewa Kozyra-Pawlak dyskretnie zaszczepia dzieciom wyczulenie na kłopoty i zmartwienia innych. I udaje jej się przemycić w książce kilka ważnych prawd o relacjach międzyludzkich. W tej książce i w tych opowiadaniach zwyczajność zamienia się w niezwyczajność – dzięki temu chce się zagłębiać w przygody Misia i Zająca, krótkie i celnie puentowane. Jest tu wszystko, czego potrzeba, żeby przyciągnąć dzieci: dowcip, dobra zabawa, ale też więź, która dodaje otuchy. Łatwo polubić Misia i Zająca, a potem wspólnie z nimi przeżywać kolejne codzienne sprawy. Każdy dzień to przecież szansa na rozrywki.
Dla autorki celem podstawowym – jak się wydaje podczas czytania – jest rozśmieszanie dzieci i budowanie pozytywnej atmosfery. Pouczanie i prawienie morałów to coś daleko w tle narracji, raczej – idące w stronę wniosków do samodzielnego wyciągania podczas lektury. Miś i Zając wiedzą, czego chcą, bo wie to ich autorka – i konsekwentnie do tego dąży. Jest w tych drobnych opowiadaniach głęboka wiedza o życiu, coś, co chciałoby się przekazać najmłodszemu pokoleniu. Miś i Zając mają wielką szansę na to, żeby podbić serca nie tylko najmłodszych odbiorców. Ich świat jest bardzo prosty – ale przez to też bardzo filozoficzny, daje się przenieść na sytuacje znane ze zwykłego życia i pomaga w rozwiązywaniu rozmaitych problemów płynących z funkcjonowania w społeczeństwie. Zając i Miś pokazują, czym jest prawdziwa przyjaźń, ale nie muszą się nad tym zastanawiać. Wśród historii zalewających rynek na takie właśnie publikacje warto zwracać uwagę: pozostaje mieć nadzieję, że to dopiero początek serii – i że przygody Misia i Zająca podbiją cały świat, zwłaszcza że Paweł Pawlak ilustruje tę książeczkę fantastycznie. To publikacja gotowa do wychodzenia poza ramy: raju i języka, ale też wieku.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
sobota, 12 kwietnia 2025
piątek, 11 kwietnia 2025
Marta Matyszczak: Przepraszam, ja już nie żyję
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2025.
Rejs
Rita Braun potrzebuje ucieczki od prawie byłego męża, potrzebuje też pieniędzy, a nade wszystko potrzebuje tematów do podkastu, który prowadzi – i którego pierwszy sezon odniósł sukces. Dlatego też wsiada na pokład wielkiego wycieczkowca w charakterze pracownika. Rita nie może przyznać się do swojego najważniejszego celu: gromadzenia informacji w sprawie zanieczyszczenia generowanego przez olbrzymie jednostki pływające. Rita Braun zdecydowanie chce walczyć o ekologię i uświadamiać społeczeństwo w tej kwestii. Jednak zwłoki same pchają się na pierwszy plan. Jest tu sytuacja nie do pozazdroszczenia. Dwie rodziny wykupiły wycieczkę, żeby uczestniczyć w ceremonii zaślubin przedstawicieli młodego pokolenia. Janina – zwana przez bliskich Niną – zamiast zostać szczęśliwą panną młodą, wypada za burtę i staje się topielicą. Od tej pory na statku toczy się śledztwo – oficjalne, prowadzone przez niezbyt rozgarniętych przedstawicieli służb, i nieoficjalne, które idzie znacznie lepiej, a które staje się kanwą drugiego sezonu Zbrodni na podsłuchu nawet na przekór wyjściowym założeniom.
Zbrodnie na podsłuchu muszą karmić się sensacją, dzięki temu cieszą się powodzeniem. A fakt, że ich twórcy nie ukrywają trudów zbierania materiałów, jeszcze bardziej cieszy. Marta Matyszczak jednak pozwala odbiorcom bezpośrednio obserwować działania kilkorga bohaterów. Rita Braun jest obiektem zainteresowania, dopóki na horyzoncie nie pojawi się jej braciszek, czarna owca w rodzinie. Radek Brązowski – postać, która trochę kojarzy się z Lesiem u Chmielewskiej – podbarwia opowieść dowcipem. Jest tu starannie budowana intryga i motywy nie jednej, a dwóch zbrodni – ale to humor pozwala śledzić losy postaci i kibicować im. Radek to człowiek, któremu nie chce się pracować – zwykle wydobywany z tarapatów przez ojca, może sobie pozwolić na dowolne wybryki, co zresztą skrzętnie wykorzystuje. Oprócz rodzeństwa na statku znajduje się jeszcze przyjaciółka Rity (Maja Jankowiak tym razem schodzi na daleki plan) i Jacek Tolak, informatyk pomagający realizować podkast.
W zasadzie Marta Matyszczak nie wykracza poza schematy i klasyczne rozwiązania: relacjonuje sposób prowadzenia amatorskiego śledztwa, jedyny ukłon w stronę dzisiejszych czasów polega na przeniesieniu celu owego śledztwa: nie chodzi o wymierzanie sprawiedliwości a o zdobywanie materiałów na podkast. Ale wątków autorka wprowadza wiele – i każdy atrakcyjny z innego powodu. Rejs wycieczkowy obfituje w przygody poza śledztwem, a Marta Matyszczak dodatkowo bardzo dobrze buduje pełnokrwiste charaktery postaci. Rozśmiesza dążeniami dalszoplanowych osobistości, ma sporo pomysłów, które zgrabnie łączy w historii. Tu nie ma ani chwili na nudę czy odpoczynek, nic dziwnego, że Radzio stale narzeka na nadmiar obowiązków – czytelnicy przekonają się o tym, że mordercze tempo autorka narzuca także im w narracji. Ale nikt nie będzie na to narzekać. Udał się Marcie Matyszczak ten cykl, po drugiej części można to potwierdzić – wartkie, zabawne i pełne pomysłów historie przyciągają szerokie grono czytelników spragnionych dobrej rozrywki. Świetna narracja, książka ma tylko jedną wadę: kończy się.
Ale jest nadzieja, że Rita Braun, Jacek Tolak, Radek Brązowski i inni powrócą w kolejnych częściach, żeby nagrywać następne sezony podkastu.
Rejs
Rita Braun potrzebuje ucieczki od prawie byłego męża, potrzebuje też pieniędzy, a nade wszystko potrzebuje tematów do podkastu, który prowadzi – i którego pierwszy sezon odniósł sukces. Dlatego też wsiada na pokład wielkiego wycieczkowca w charakterze pracownika. Rita nie może przyznać się do swojego najważniejszego celu: gromadzenia informacji w sprawie zanieczyszczenia generowanego przez olbrzymie jednostki pływające. Rita Braun zdecydowanie chce walczyć o ekologię i uświadamiać społeczeństwo w tej kwestii. Jednak zwłoki same pchają się na pierwszy plan. Jest tu sytuacja nie do pozazdroszczenia. Dwie rodziny wykupiły wycieczkę, żeby uczestniczyć w ceremonii zaślubin przedstawicieli młodego pokolenia. Janina – zwana przez bliskich Niną – zamiast zostać szczęśliwą panną młodą, wypada za burtę i staje się topielicą. Od tej pory na statku toczy się śledztwo – oficjalne, prowadzone przez niezbyt rozgarniętych przedstawicieli służb, i nieoficjalne, które idzie znacznie lepiej, a które staje się kanwą drugiego sezonu Zbrodni na podsłuchu nawet na przekór wyjściowym założeniom.
Zbrodnie na podsłuchu muszą karmić się sensacją, dzięki temu cieszą się powodzeniem. A fakt, że ich twórcy nie ukrywają trudów zbierania materiałów, jeszcze bardziej cieszy. Marta Matyszczak jednak pozwala odbiorcom bezpośrednio obserwować działania kilkorga bohaterów. Rita Braun jest obiektem zainteresowania, dopóki na horyzoncie nie pojawi się jej braciszek, czarna owca w rodzinie. Radek Brązowski – postać, która trochę kojarzy się z Lesiem u Chmielewskiej – podbarwia opowieść dowcipem. Jest tu starannie budowana intryga i motywy nie jednej, a dwóch zbrodni – ale to humor pozwala śledzić losy postaci i kibicować im. Radek to człowiek, któremu nie chce się pracować – zwykle wydobywany z tarapatów przez ojca, może sobie pozwolić na dowolne wybryki, co zresztą skrzętnie wykorzystuje. Oprócz rodzeństwa na statku znajduje się jeszcze przyjaciółka Rity (Maja Jankowiak tym razem schodzi na daleki plan) i Jacek Tolak, informatyk pomagający realizować podkast.
W zasadzie Marta Matyszczak nie wykracza poza schematy i klasyczne rozwiązania: relacjonuje sposób prowadzenia amatorskiego śledztwa, jedyny ukłon w stronę dzisiejszych czasów polega na przeniesieniu celu owego śledztwa: nie chodzi o wymierzanie sprawiedliwości a o zdobywanie materiałów na podkast. Ale wątków autorka wprowadza wiele – i każdy atrakcyjny z innego powodu. Rejs wycieczkowy obfituje w przygody poza śledztwem, a Marta Matyszczak dodatkowo bardzo dobrze buduje pełnokrwiste charaktery postaci. Rozśmiesza dążeniami dalszoplanowych osobistości, ma sporo pomysłów, które zgrabnie łączy w historii. Tu nie ma ani chwili na nudę czy odpoczynek, nic dziwnego, że Radzio stale narzeka na nadmiar obowiązków – czytelnicy przekonają się o tym, że mordercze tempo autorka narzuca także im w narracji. Ale nikt nie będzie na to narzekać. Udał się Marcie Matyszczak ten cykl, po drugiej części można to potwierdzić – wartkie, zabawne i pełne pomysłów historie przyciągają szerokie grono czytelników spragnionych dobrej rozrywki. Świetna narracja, książka ma tylko jedną wadę: kończy się.
Ale jest nadzieja, że Rita Braun, Jacek Tolak, Radek Brązowski i inni powrócą w kolejnych częściach, żeby nagrywać następne sezony podkastu.
czwartek, 10 kwietnia 2025
Marco Reggiani: Japonia. Od anime do zen
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Podróż
Sto tematów przygotowuje Marco Reggiani, żeby zainteresować swoich odbiorców Japonią – przy okazji sam porządkuje sobie różnice kulturowe i ciekawostki wyłapane podczas wypraw. Pozwala poznać Japonię mniej z podręczników, a bardziej – z internetowych migawek, krótkich, treściwych i pełnych fascynacji komentarzy. Bogato ilustrowana książka „Japonia. Od anime do zen” to przegląd tego, co najbardziej atrakcyjne, albo przykuwające uwagę, co nietypowe albo wręcz wyjątkowe, co świadczy o kolorycie lokalnym i wywołuje zdziwienie cudzoziemców. Tylko czasami potrzebne są tu suche fakty, dane przekazywane w podręcznikach i przewodnikach – przeważnie jednak liczą się osobiste zachwyty i chęć podzielenia się z odbiorcami szeregiem odkryć. Każdy temat zajmuje jedną rozkładówkę i czytelnicy przekonają się, jak zachowywać się wobec jeleni spotykanych na trasach, czym jest bycie uroczym według Japończyków, jak wykonać poprawny ukłon (i w jakich okolicznościach), co się tu je, co się świętuje i kiedy, co składa się na japońskie zwyczaje i kulturę. Dziwactwa, zasady savoir-vivre’u, tradycje i nowe zdobycze kulturowe – tematów nie zabraknie, a ponieważ zostały posegregowane w mniej oczywisty sposób, można się nimi nacieszyć.
Za każdym razem autor wybiera podejście notatnikowe. Rozkładówka tematyczna to zestaw obrazków i porozrzucanych między nimi akapitów z drobnymi informacjami. To wymuszenie na czytelnikach samodzielnego podążania za tekstem, poszukiwania kolejnych wiadomości i uważnego śledzenia ciekawostek. Każdorazowo rozwiązania graficzne są też sposobem na zaintrygowanie czytelników – całość przypomina barwny dziennik podróży lub album tworzony na pamiątkę, żeby nie uronić żadnej z przeżywanych chwil. Ograniczenie narracji do niezbędnego minimum i nastawienie na ciekawostki to metody dotarcia do wymagających odbiorców – tutaj młodzieżowy charakter publikacji widoczny w nastawieniu na połączenie obrazu i tekstu uzupełniany jest sycącym zestawem danych i ciekawostek. Nie ma mowy o oderwaniu się od lektury – chociaż konstrukcja książki umożliwia nielinearne czytanie. To propozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy Japonię kochają albo chcą pokochać a jeszcze nic o niej nie wiedzą – autor zaraża entuzjazmem i miłością do tego kraju. Dla wydawnictwa może to być początek obiecującej serii – jeśli znajdą się kolejni twórcy, którzy będą w stanie z taką pasją opowiadać o krajach, w których spędzili trochę czasu.
Marco Reggiani wybiera to, co barwne, imponuje wprowadzanymi pomysłami – tu nie ma historii zbędnych czy hamujących radosną lekturę. Wszystko do siebie pasuje i nie sprawia wrażenia worka z ciekawostkami. To propozycja dla odbiorców ciekawych świata i dla tych, którzy potrafią odbywać podróże bez ruszania się z miejsca. Młodym czytelnikom autor pokazuje, jak wiele czeka na odkrycie – i jak z dala od szkolnych wywodów można opowiadać o innych krajach. Z takiej książki odbiorcy zapamiętają dużo więcej niż z lekcji – a przecież wszystko odbywać się będzie pod szyldem dobrej rozrywki. Ta książka powinna trafić do wszystkich, którzy chcą się przekonać, jak zajmująco prezentować kraj.
Podróż
Sto tematów przygotowuje Marco Reggiani, żeby zainteresować swoich odbiorców Japonią – przy okazji sam porządkuje sobie różnice kulturowe i ciekawostki wyłapane podczas wypraw. Pozwala poznać Japonię mniej z podręczników, a bardziej – z internetowych migawek, krótkich, treściwych i pełnych fascynacji komentarzy. Bogato ilustrowana książka „Japonia. Od anime do zen” to przegląd tego, co najbardziej atrakcyjne, albo przykuwające uwagę, co nietypowe albo wręcz wyjątkowe, co świadczy o kolorycie lokalnym i wywołuje zdziwienie cudzoziemców. Tylko czasami potrzebne są tu suche fakty, dane przekazywane w podręcznikach i przewodnikach – przeważnie jednak liczą się osobiste zachwyty i chęć podzielenia się z odbiorcami szeregiem odkryć. Każdy temat zajmuje jedną rozkładówkę i czytelnicy przekonają się, jak zachowywać się wobec jeleni spotykanych na trasach, czym jest bycie uroczym według Japończyków, jak wykonać poprawny ukłon (i w jakich okolicznościach), co się tu je, co się świętuje i kiedy, co składa się na japońskie zwyczaje i kulturę. Dziwactwa, zasady savoir-vivre’u, tradycje i nowe zdobycze kulturowe – tematów nie zabraknie, a ponieważ zostały posegregowane w mniej oczywisty sposób, można się nimi nacieszyć.
Za każdym razem autor wybiera podejście notatnikowe. Rozkładówka tematyczna to zestaw obrazków i porozrzucanych między nimi akapitów z drobnymi informacjami. To wymuszenie na czytelnikach samodzielnego podążania za tekstem, poszukiwania kolejnych wiadomości i uważnego śledzenia ciekawostek. Każdorazowo rozwiązania graficzne są też sposobem na zaintrygowanie czytelników – całość przypomina barwny dziennik podróży lub album tworzony na pamiątkę, żeby nie uronić żadnej z przeżywanych chwil. Ograniczenie narracji do niezbędnego minimum i nastawienie na ciekawostki to metody dotarcia do wymagających odbiorców – tutaj młodzieżowy charakter publikacji widoczny w nastawieniu na połączenie obrazu i tekstu uzupełniany jest sycącym zestawem danych i ciekawostek. Nie ma mowy o oderwaniu się od lektury – chociaż konstrukcja książki umożliwia nielinearne czytanie. To propozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy Japonię kochają albo chcą pokochać a jeszcze nic o niej nie wiedzą – autor zaraża entuzjazmem i miłością do tego kraju. Dla wydawnictwa może to być początek obiecującej serii – jeśli znajdą się kolejni twórcy, którzy będą w stanie z taką pasją opowiadać o krajach, w których spędzili trochę czasu.
Marco Reggiani wybiera to, co barwne, imponuje wprowadzanymi pomysłami – tu nie ma historii zbędnych czy hamujących radosną lekturę. Wszystko do siebie pasuje i nie sprawia wrażenia worka z ciekawostkami. To propozycja dla odbiorców ciekawych świata i dla tych, którzy potrafią odbywać podróże bez ruszania się z miejsca. Młodym czytelnikom autor pokazuje, jak wiele czeka na odkrycie – i jak z dala od szkolnych wywodów można opowiadać o innych krajach. Z takiej książki odbiorcy zapamiętają dużo więcej niż z lekcji – a przecież wszystko odbywać się będzie pod szyldem dobrej rozrywki. Ta książka powinna trafić do wszystkich, którzy chcą się przekonać, jak zajmująco prezentować kraj.
środa, 9 kwietnia 2025
Sally Symes: Mała Britannica. Encyklopedia dla dzieci ciekawych świata
Kropka, Warszawa 2025.
Otoczenie
„Mała Britannica. Encyklopedia dla dzieci ciekawych świata” to książka olbrzymia: zrobi to wrażenie na maluchach, do których jest kierowana. Imponującą objętość nadają jej jednak kartonowe strony: Sally Symes nie zajmuje się tu podawaniem typowych encyklopedycznych definicji, raczej proponuje prostą zabawę dla odbiorców. Hanako Clulow przygotowuje tu komputerowe grafiki: wyraźne, czyste, pozbawione niepotrzebnych detali, takie, żeby dzieciom łatwo było się skupić na zawartości kadrów i żeby bez większego wysiłku mogły rozpoznać, o czym będzie mowa. Jak w każdej encyklopedii czy publikacji encyklopediopodobnej, tak i tu pojawiają się charakterystyczne działy – części poświęcone zwierzętom, roślinom, ciału człowieka, ale też maszynom, muzyce, jedzeniu, sztuce, kształtom czy liczbom – tak, żeby dało się poruszać jak najwięcej tematów z najbliższego otoczenia maluchów. Przeważnie takie właśnie zagadnienia występują w wielu edukacyjnych tomikach z ciekawostkami, nie dziwi zatem taki dobór tematów. Każdy dział to kilka rozkładówek – na tych z wielkoformatowym obrazkiem widnieje przeważnie pytanie do odbiorcy. To rodzaj podsumowania, zmuszenie do zastanowienia się nad zdobytymi właśnie informacjami. Każda strona podzielona na prostokąty to kilka tematów przytaczanych jeden po drugim, żeby uświadomić dzieciom, jak wiele rzeczy czeka na odkrycie i jakie czynności, zjawiska lub przedmioty mogą zaobserwować odbiorcy wokół siebie. Zasada jest prosta: obrazek pokazuje zjawisko kojarzone przez dzieci, do prostej ilustracji odbiorcy otrzymują podpis – jednozdaniowy komentarz. Dzięki temu komentarzowi mogą przekonać się, jak wiele rzeczy czeka na poznanie, utrwalić już posiadane wiadomości albo rozwijać wyobraźnię – bo przecież pojedyncze kadry z bohaterami to szansa na wymyślanie sobie własnych historii, dorabianie fabuł do tego, co już zostało przedstawione. Tradycyjne definicje i wyjaśnienia nie sprawdziłyby się w takiej formie i przy takim przeznaczeniu – dzieciom najłatwiej będzie skoncentrować się na treściach przekazywanych w tej encyklopedii dzięki skojarzeniom ze zwyczajnym życiem. I takich odniesień jest tutaj mnóstwo.
Książka jest bardzo kolorowa (ale nie pstrokata), wygląda intrygująco i zachęca do zdobywania wiedzy. To lektura, dzięki której można maluchom objaśniać świat – ponieważ taką publikację rodzic musi czytać dziecku, nie obejdzie się bez opowiadania, co widać na obrazkach, czy budowania więzi z maluchem. Wspólne oglądanie obrazków to okazja do budowania własnych komentarzy i ćwiczenia spostrzegawczości. Może też pomóc w rozwijaniu słownictwa najmłodszych. To lektura nie w klasycznym tego słowa znaczeniu, jednak zapewni dzieciom rozrywkę i sporo wyzwań. Co ciekawe, Britannica nawet w tym wydaniu dla najmłodszych dzieci nie obniża poziomu: to wciąż książka, która uczy. A do tego może wyzwalać silne emocje, czego po standardowych encyklopedycznych wydaniach raczej trudno byłoby się spodziewać. Dla najmłodszych odbiorców będzie to pozycja ekscytująca – nawet jeśli przedstawia rzeczy oczywiste i zrozumiałe, to przecież porządkuje je, nazywa i podsuwa w odpowiedniej kolejności, zapewniając sporo niespodzianek przy czytaniu. A kto już skończy lekturę, może jeszcze ucieszyć się ostrzeżeniem przed informacjami wielkiej wagi.
Otoczenie
„Mała Britannica. Encyklopedia dla dzieci ciekawych świata” to książka olbrzymia: zrobi to wrażenie na maluchach, do których jest kierowana. Imponującą objętość nadają jej jednak kartonowe strony: Sally Symes nie zajmuje się tu podawaniem typowych encyklopedycznych definicji, raczej proponuje prostą zabawę dla odbiorców. Hanako Clulow przygotowuje tu komputerowe grafiki: wyraźne, czyste, pozbawione niepotrzebnych detali, takie, żeby dzieciom łatwo było się skupić na zawartości kadrów i żeby bez większego wysiłku mogły rozpoznać, o czym będzie mowa. Jak w każdej encyklopedii czy publikacji encyklopediopodobnej, tak i tu pojawiają się charakterystyczne działy – części poświęcone zwierzętom, roślinom, ciału człowieka, ale też maszynom, muzyce, jedzeniu, sztuce, kształtom czy liczbom – tak, żeby dało się poruszać jak najwięcej tematów z najbliższego otoczenia maluchów. Przeważnie takie właśnie zagadnienia występują w wielu edukacyjnych tomikach z ciekawostkami, nie dziwi zatem taki dobór tematów. Każdy dział to kilka rozkładówek – na tych z wielkoformatowym obrazkiem widnieje przeważnie pytanie do odbiorcy. To rodzaj podsumowania, zmuszenie do zastanowienia się nad zdobytymi właśnie informacjami. Każda strona podzielona na prostokąty to kilka tematów przytaczanych jeden po drugim, żeby uświadomić dzieciom, jak wiele rzeczy czeka na odkrycie i jakie czynności, zjawiska lub przedmioty mogą zaobserwować odbiorcy wokół siebie. Zasada jest prosta: obrazek pokazuje zjawisko kojarzone przez dzieci, do prostej ilustracji odbiorcy otrzymują podpis – jednozdaniowy komentarz. Dzięki temu komentarzowi mogą przekonać się, jak wiele rzeczy czeka na poznanie, utrwalić już posiadane wiadomości albo rozwijać wyobraźnię – bo przecież pojedyncze kadry z bohaterami to szansa na wymyślanie sobie własnych historii, dorabianie fabuł do tego, co już zostało przedstawione. Tradycyjne definicje i wyjaśnienia nie sprawdziłyby się w takiej formie i przy takim przeznaczeniu – dzieciom najłatwiej będzie skoncentrować się na treściach przekazywanych w tej encyklopedii dzięki skojarzeniom ze zwyczajnym życiem. I takich odniesień jest tutaj mnóstwo.
Książka jest bardzo kolorowa (ale nie pstrokata), wygląda intrygująco i zachęca do zdobywania wiedzy. To lektura, dzięki której można maluchom objaśniać świat – ponieważ taką publikację rodzic musi czytać dziecku, nie obejdzie się bez opowiadania, co widać na obrazkach, czy budowania więzi z maluchem. Wspólne oglądanie obrazków to okazja do budowania własnych komentarzy i ćwiczenia spostrzegawczości. Może też pomóc w rozwijaniu słownictwa najmłodszych. To lektura nie w klasycznym tego słowa znaczeniu, jednak zapewni dzieciom rozrywkę i sporo wyzwań. Co ciekawe, Britannica nawet w tym wydaniu dla najmłodszych dzieci nie obniża poziomu: to wciąż książka, która uczy. A do tego może wyzwalać silne emocje, czego po standardowych encyklopedycznych wydaniach raczej trudno byłoby się spodziewać. Dla najmłodszych odbiorców będzie to pozycja ekscytująca – nawet jeśli przedstawia rzeczy oczywiste i zrozumiałe, to przecież porządkuje je, nazywa i podsuwa w odpowiedniej kolejności, zapewniając sporo niespodzianek przy czytaniu. A kto już skończy lekturę, może jeszcze ucieszyć się ostrzeżeniem przed informacjami wielkiej wagi.
wtorek, 8 kwietnia 2025
Katarzyna Majgier: Stadnina Rozstaje
Harperkids, Warszawa 2025.
Sztuczki
Na trzecim poziomie serii Czytam sobie pojawia się książka, która uświadamia dzieciom, że nie warto kłamać, żeby zdobywać przyjaciół. Katarzyna Majgier odwołuje się do mody na tematy końskie – stajnie, stadniny i możliwość odbywania lekcji konnej jazdy to coś, co nieodmiennie kusi małe dziewczynki – z akcentem na małe, bo te spore będą miały w przyszłości problem, żeby zostać zawodowymi dżokejkami. Hania jest nieduża i trochę nijaka, przynajmniej we własnym przekonaniu. Bohaterka nie ma specjalnych umiejętności ani talentów, nie za bardzo wie, jak przyciągać do siebie ludzi i jak utrzymywać przyjaźnie. Pozostaje w cieniu przyjaciółki, Mii – tylko że kiedy z zagranicy przeprowadza się tu Lily, Mia natychmiast znajduje z nią wspólny język. Lily kocha konie – a Mia dobrze czuje się wśród ogromnych zwierząt. To wystarczy, żeby odsunąć się od nudnej Hani.
Katarzyna Majgier pod przykrywką czytanki do ćwiczenia rozpoznawania liter i wyrazów tworzy tu prawdziwy dramat kilkulatek – sprawia, że dzieci, zwłaszcza te wykluczane ze swoich grup rówieśniczych, będą śledzić doświadczenia Hani i sprawdzać, jak poradziła sobie z największym wyzwaniem. Hania traci pozycję w grupie i przestaje cieszyć się z towarzystwa Mii. Nie ma jej czym zaimponować, nie pokona nowej koleżanki – na szczęście rzeczywistość przychodzi jej z pomocą. Dziewczynka ma się razem z rodzicami przeprowadzić na wieś. Chociaż początkowo Hania nie do końca chce zmieniać środowisko, szkołę i znajomych, szybko dowiaduje się, że to szansa, której potrzebowała. W nowym miejscu jest doceniana i szybko zyskuje dobre koleżanki. W dodatku może jeździć konno: w pobliżu znajduje się stadnina, a jej właściciel jest przyjacielem taty Hani. Trudno o lepszy sposób na realizację marzeń – w zasadzie rozwiązania przychodzą same, zanim jeszcze bohaterka doprowadzi się do stanu, z którego nie umiałaby wyjść. Hania szybko przekonuje się, że nie trzeba udawać kogoś innego, żeby zyskać akceptację – prawdziwa przyjaźń znajdzie się i tak, a na fałszywe nie warto tracić czasu. Ale to nie Hania dostanie nauczkę za zmyślanie – bo też i motyw porzucanych koleżanek musi zostać rozwiązany. W „Stadninie Rozstaje” wiele spraw rozstrzyga się mimochodem, bez specjalnego wysiłku ze strony małej bohaterki – ale lekcje, które dostaje, są cenne także dla czytelników. Mali odbiorcy mają silną motywację, żeby sprawdzać, jak potoczą się losy Hani i jak ułożą jej relacje z innymi – bo postać, która testuje trochę siłę prawdziwej przyjaźni i wnioski ze swoich doświadczeń przekazuje odbiorcom. Katarzyna Majgier prowadzi narrację tak, żeby przyciągnąć odbiorczynie spragnione końskich tematów, ale też, żeby zaintrygować dzieci, dla których ważne stają się sprawy więzi w społeczności i metody rozwiązywania drobnych konfliktów czy niesnasek wśród rówieśników. Jest „Stadnina Rozstaje” niewielkim tomikiem, który ma pozwolić dzieciom ćwiczyć czytanie – ale wciąga ze względu na fabułę i poruszane kwestie.
Sztuczki
Na trzecim poziomie serii Czytam sobie pojawia się książka, która uświadamia dzieciom, że nie warto kłamać, żeby zdobywać przyjaciół. Katarzyna Majgier odwołuje się do mody na tematy końskie – stajnie, stadniny i możliwość odbywania lekcji konnej jazdy to coś, co nieodmiennie kusi małe dziewczynki – z akcentem na małe, bo te spore będą miały w przyszłości problem, żeby zostać zawodowymi dżokejkami. Hania jest nieduża i trochę nijaka, przynajmniej we własnym przekonaniu. Bohaterka nie ma specjalnych umiejętności ani talentów, nie za bardzo wie, jak przyciągać do siebie ludzi i jak utrzymywać przyjaźnie. Pozostaje w cieniu przyjaciółki, Mii – tylko że kiedy z zagranicy przeprowadza się tu Lily, Mia natychmiast znajduje z nią wspólny język. Lily kocha konie – a Mia dobrze czuje się wśród ogromnych zwierząt. To wystarczy, żeby odsunąć się od nudnej Hani.
Katarzyna Majgier pod przykrywką czytanki do ćwiczenia rozpoznawania liter i wyrazów tworzy tu prawdziwy dramat kilkulatek – sprawia, że dzieci, zwłaszcza te wykluczane ze swoich grup rówieśniczych, będą śledzić doświadczenia Hani i sprawdzać, jak poradziła sobie z największym wyzwaniem. Hania traci pozycję w grupie i przestaje cieszyć się z towarzystwa Mii. Nie ma jej czym zaimponować, nie pokona nowej koleżanki – na szczęście rzeczywistość przychodzi jej z pomocą. Dziewczynka ma się razem z rodzicami przeprowadzić na wieś. Chociaż początkowo Hania nie do końca chce zmieniać środowisko, szkołę i znajomych, szybko dowiaduje się, że to szansa, której potrzebowała. W nowym miejscu jest doceniana i szybko zyskuje dobre koleżanki. W dodatku może jeździć konno: w pobliżu znajduje się stadnina, a jej właściciel jest przyjacielem taty Hani. Trudno o lepszy sposób na realizację marzeń – w zasadzie rozwiązania przychodzą same, zanim jeszcze bohaterka doprowadzi się do stanu, z którego nie umiałaby wyjść. Hania szybko przekonuje się, że nie trzeba udawać kogoś innego, żeby zyskać akceptację – prawdziwa przyjaźń znajdzie się i tak, a na fałszywe nie warto tracić czasu. Ale to nie Hania dostanie nauczkę za zmyślanie – bo też i motyw porzucanych koleżanek musi zostać rozwiązany. W „Stadninie Rozstaje” wiele spraw rozstrzyga się mimochodem, bez specjalnego wysiłku ze strony małej bohaterki – ale lekcje, które dostaje, są cenne także dla czytelników. Mali odbiorcy mają silną motywację, żeby sprawdzać, jak potoczą się losy Hani i jak ułożą jej relacje z innymi – bo postać, która testuje trochę siłę prawdziwej przyjaźni i wnioski ze swoich doświadczeń przekazuje odbiorcom. Katarzyna Majgier prowadzi narrację tak, żeby przyciągnąć odbiorczynie spragnione końskich tematów, ale też, żeby zaintrygować dzieci, dla których ważne stają się sprawy więzi w społeczności i metody rozwiązywania drobnych konfliktów czy niesnasek wśród rówieśników. Jest „Stadnina Rozstaje” niewielkim tomikiem, który ma pozwolić dzieciom ćwiczyć czytanie – ale wciąga ze względu na fabułę i poruszane kwestie.
poniedziałek, 7 kwietnia 2025
Lory Nelson Spielman: Lista marzeń
Rebis, Poznań 2025.
Wyrzucanie z gniazda
Brett może się wydawać, że matka pośmiertnie karze ją za niewiadome grzechy. Bohaterka wprawdzie jest dorosła, ale nigdy nie wyprowadziła się z domu rodzinnego. Wprawdzie trwa w związku, ale bez widoków na przyszłość. Bardziej przeczekuje niż żyje naprawdę. Wszystko ma się zmienić już za moment: Brett przejmie po mamie zarządzanie wielką firmą, a stanowisko dyrektora da jej szansę na rozwój i nadrabianie zaległości w dziedzinie wydawania poleceń innym. Brett tęskni za mamą, czasami wydaje jej się, że najbardziej z rodzeństwa: wszyscy, z którymi się wychowywała, mają już swoje rodziny i własne zmartwienia, tymczasem bohaterka może zająć się wyłącznie rozpaczą i przeżywaniem żałoby. Nie wie jednak, że prawdziwe wyzwania zaczną się z chwilą odczytania testamentu. To moment, w którym Brett nie tylko dowie się, że jej plany na życie radykalnie się zmienią, ale też – że nie ma gdzie mieszkać i nie jest tym, kim jej się wydawało. Rozpoczyna się wielka zmiana – niespodziewana, więc tym bardziej szokująca dla bohaterki.
Może się wydawać, że Lory Nelson Spielman wybiera bardzo proste rozwiązanie, kiedyś promowane na warsztatach z twórczego pisania. Decyduje się na listę marzeń – mama pozostawia córce w spadku spis najważniejszych celów do zrealizowania w przyszłości. To, co czternastoletnia Brett uznawała za szczyt marzeń, teraz wypada nieco inaczej – jednak wydaje się, że dla matki bohaterki nie ma to żadnego znaczenia. Brett dowiaduje się od prawnika, że po wypełnieniu kolejnych zadań, będzie dostawać specjalne koperty z listami od matki. Jednak nie powinna zwlekać z wypełnieniem ostatniej woli matki: na wykonanie wszystkich zadań z listy ma zaledwie rok. A ponieważ są tam wyzwania wielkiego kalibru, najbliższe miesiące obfitować będą w wydarzenia, jakich bohaterka nie zaznała przez całe swoje dotychczasowe życie. Ten pomysł na fabułę nie jest zbyt wyszukany: ale można autorce wybaczyć: udaje jej się nie tylko uzasadnić potrzebę wprowadzania kolejnych wstrząsów w egzystencji Brett, ale też pokazywać nietypowe sposoby realizacji planów i marzeń. Jest to powieść, która dzięki adaptacji filmowej może zyskać drugie życie i trafić do szerokiego grona odbiorców. Pokazuje im, jak ważne jest podążanie za głosem serca i realizowanie własnych – a nie cudzych – oczekiwań wobec życia. I nawet jeśli brzmi to infantylnie, cała książka ratuje się właśnie odchodzeniem od schematów. Lory Nelson Spielman nie daje czytelniczkom tego, czego mogłyby się spodziewać – odwraca baśniowe scenariusze, zmienia znaczenia, zadaje niewygodne pytania i zmusza do weryfikowania ocen. Jest tu sporo niewygód – ale Brett tego waśnie potrzebuje, żeby zacząć naprawdę żyć i uczyć się, co w codzienności jest naprawdę ważne – tak, żeby nie moralizować i nie pouczać odbiorczyń, ale zasugerować im, o co warto zawalczyć. Jest ta powieść rodzajem baśni – ale dzięki ucieczce od oczywistości można ją docenić i cieszyć się lekturą. Nawet jeśli pewne fabularne uproszczenia mocno rzucają się w oczy.
Wyrzucanie z gniazda
Brett może się wydawać, że matka pośmiertnie karze ją za niewiadome grzechy. Bohaterka wprawdzie jest dorosła, ale nigdy nie wyprowadziła się z domu rodzinnego. Wprawdzie trwa w związku, ale bez widoków na przyszłość. Bardziej przeczekuje niż żyje naprawdę. Wszystko ma się zmienić już za moment: Brett przejmie po mamie zarządzanie wielką firmą, a stanowisko dyrektora da jej szansę na rozwój i nadrabianie zaległości w dziedzinie wydawania poleceń innym. Brett tęskni za mamą, czasami wydaje jej się, że najbardziej z rodzeństwa: wszyscy, z którymi się wychowywała, mają już swoje rodziny i własne zmartwienia, tymczasem bohaterka może zająć się wyłącznie rozpaczą i przeżywaniem żałoby. Nie wie jednak, że prawdziwe wyzwania zaczną się z chwilą odczytania testamentu. To moment, w którym Brett nie tylko dowie się, że jej plany na życie radykalnie się zmienią, ale też – że nie ma gdzie mieszkać i nie jest tym, kim jej się wydawało. Rozpoczyna się wielka zmiana – niespodziewana, więc tym bardziej szokująca dla bohaterki.
Może się wydawać, że Lory Nelson Spielman wybiera bardzo proste rozwiązanie, kiedyś promowane na warsztatach z twórczego pisania. Decyduje się na listę marzeń – mama pozostawia córce w spadku spis najważniejszych celów do zrealizowania w przyszłości. To, co czternastoletnia Brett uznawała za szczyt marzeń, teraz wypada nieco inaczej – jednak wydaje się, że dla matki bohaterki nie ma to żadnego znaczenia. Brett dowiaduje się od prawnika, że po wypełnieniu kolejnych zadań, będzie dostawać specjalne koperty z listami od matki. Jednak nie powinna zwlekać z wypełnieniem ostatniej woli matki: na wykonanie wszystkich zadań z listy ma zaledwie rok. A ponieważ są tam wyzwania wielkiego kalibru, najbliższe miesiące obfitować będą w wydarzenia, jakich bohaterka nie zaznała przez całe swoje dotychczasowe życie. Ten pomysł na fabułę nie jest zbyt wyszukany: ale można autorce wybaczyć: udaje jej się nie tylko uzasadnić potrzebę wprowadzania kolejnych wstrząsów w egzystencji Brett, ale też pokazywać nietypowe sposoby realizacji planów i marzeń. Jest to powieść, która dzięki adaptacji filmowej może zyskać drugie życie i trafić do szerokiego grona odbiorców. Pokazuje im, jak ważne jest podążanie za głosem serca i realizowanie własnych – a nie cudzych – oczekiwań wobec życia. I nawet jeśli brzmi to infantylnie, cała książka ratuje się właśnie odchodzeniem od schematów. Lory Nelson Spielman nie daje czytelniczkom tego, czego mogłyby się spodziewać – odwraca baśniowe scenariusze, zmienia znaczenia, zadaje niewygodne pytania i zmusza do weryfikowania ocen. Jest tu sporo niewygód – ale Brett tego waśnie potrzebuje, żeby zacząć naprawdę żyć i uczyć się, co w codzienności jest naprawdę ważne – tak, żeby nie moralizować i nie pouczać odbiorczyń, ale zasugerować im, o co warto zawalczyć. Jest ta powieść rodzajem baśni – ale dzięki ucieczce od oczywistości można ją docenić i cieszyć się lekturą. Nawet jeśli pewne fabularne uproszczenia mocno rzucają się w oczy.
niedziela, 6 kwietnia 2025
Zofia Stanecka: Basia i wakacje
Harperkids, Warszawa 2025.
Plany
Wszystkie dzieci rozmawiają o wakacjach. Wszystkie są podekscytowane i wszystkie mają plany – niektóre od najmłodszych lat przyzwyczajane są do dalekich podróży i do wypraw typu „olin kluzif”, co pobrzmiewa w ustach przedszkolaków naprawdę intrygująco. Basia – tak samo jak jej rówieśnicy – z niecierpliwością czeka na wakacje. Ta bohaterka niespecjalnie dobrze radzi sobie z odwlekaniem przyjemności, najchętniej na wakacjach znalazłaby się już. Jest jednak pewna sprawa, która psuje radość z planów na wypoczynek – i to nawet u sześciolatków. Basia dowiaduje się, że Anielka, jej najlepsza przyjaciółka, nie będzie mogła zrealizować swoich wakacyjnych marzeń. Anielka wydaje się tym nie przejmować, rozumie, że sytuacja jest wyjątkowa: właśnie zachorował jej zwierzak, trzeba sporo pieniędzy na jego leczenie, a to oznacza, że oszczędności odłożone na wakacje, znajdą zupełnie inne zastosowanie. Dziewczynka, chociaż często zachowuje się infantylnie, w takich wypadkach robi się dojrzała nad swój wiek i nie protestuje – wiadomo, że woli życie i zdrowie czworonożnego przyjaciela niż rozrywki. Basi jednak szkoda przyjaciółki – zrobiłaby wiele, żeby i Anielka mogła cieszyć się nowymi atrakcjami. A ponieważ ta bohaterka często myśli tylko o własnych wygodach i potrzebach, empatia i zainteresowanie innymi musi zostać wynagrodzone. Skoro Anielka nie musi spędzać wakacji w dalekich krajach ani w drogich kurortach, może da się jej pomóc. W sprawę naturalnie zaangażować się muszą dorośli: tu nawet najbardziej rezolutne sześciolatki nie są w stanie nic poradzić – poza zwróceniem się z prośbą o pomoc do dorosłych. A rodzice – stają na wysokości zadania.
I tak naprawdę przesłanie książki „Basia i wakacje” nie dotyczy wyłącznie radości z planowanego wypoczynku i rozrywek podczas letnich miesięcy. To drugi plan opowieści. Najważniejsze staje się podkreślanie wspólnie spędzanego czasu. Cieszy, kiedy można dzielić drobne radości z najważniejszymi osobami w życiu – kiedy w pobliżu są przyjaciele, nie trzeba więcej. I tak radość Basi ze zbliżających się wakacji byłaby niepełna, gdyby nie udało się pomóc przyjaciółce. A jeśli da się snuć wspólne plany – niczego więcej nie trzeba. Zofia Stanecka po raz kolejny pokazuje dzieciom, co jest w życiu ważne. Uczy małych odbiorców wyczulenia i wrażliwości, w prostej historyjce wykorzystuje umiejętność obserwacji i znajomość dziecięcej psychiki. Udowadnia, że nieprzypadkowo seria o Basi zyskała tak wielką popularność i cieszy się niesłabnącym powodzeniem: każde kolejne opowiadanie trafnie przedstawia codzienność kilkulatków i problemy, z których często dorośli nie znają – albo nie chcą zauważać. Zofia Stanecka trafia do odbiorców głównie dzięki szczerości i nieupiększanej rzeczywistości: Basia to zwyczajne dziecko, ze wszystkimi wadami. Jako taka właśnie trafia do przekonania najmłodszym. Staje się bohaterką idealnie wyrażającą uczucia odbiorców – i zachęca do śledzenia fabuł. Stanecka dzieci rozumie i nie ośmiesza, nawet jeśli akcentuje ich słabostki. Basia po raz kolejny przyciągnie do książki tłumy.
Plany
Wszystkie dzieci rozmawiają o wakacjach. Wszystkie są podekscytowane i wszystkie mają plany – niektóre od najmłodszych lat przyzwyczajane są do dalekich podróży i do wypraw typu „olin kluzif”, co pobrzmiewa w ustach przedszkolaków naprawdę intrygująco. Basia – tak samo jak jej rówieśnicy – z niecierpliwością czeka na wakacje. Ta bohaterka niespecjalnie dobrze radzi sobie z odwlekaniem przyjemności, najchętniej na wakacjach znalazłaby się już. Jest jednak pewna sprawa, która psuje radość z planów na wypoczynek – i to nawet u sześciolatków. Basia dowiaduje się, że Anielka, jej najlepsza przyjaciółka, nie będzie mogła zrealizować swoich wakacyjnych marzeń. Anielka wydaje się tym nie przejmować, rozumie, że sytuacja jest wyjątkowa: właśnie zachorował jej zwierzak, trzeba sporo pieniędzy na jego leczenie, a to oznacza, że oszczędności odłożone na wakacje, znajdą zupełnie inne zastosowanie. Dziewczynka, chociaż często zachowuje się infantylnie, w takich wypadkach robi się dojrzała nad swój wiek i nie protestuje – wiadomo, że woli życie i zdrowie czworonożnego przyjaciela niż rozrywki. Basi jednak szkoda przyjaciółki – zrobiłaby wiele, żeby i Anielka mogła cieszyć się nowymi atrakcjami. A ponieważ ta bohaterka często myśli tylko o własnych wygodach i potrzebach, empatia i zainteresowanie innymi musi zostać wynagrodzone. Skoro Anielka nie musi spędzać wakacji w dalekich krajach ani w drogich kurortach, może da się jej pomóc. W sprawę naturalnie zaangażować się muszą dorośli: tu nawet najbardziej rezolutne sześciolatki nie są w stanie nic poradzić – poza zwróceniem się z prośbą o pomoc do dorosłych. A rodzice – stają na wysokości zadania.
I tak naprawdę przesłanie książki „Basia i wakacje” nie dotyczy wyłącznie radości z planowanego wypoczynku i rozrywek podczas letnich miesięcy. To drugi plan opowieści. Najważniejsze staje się podkreślanie wspólnie spędzanego czasu. Cieszy, kiedy można dzielić drobne radości z najważniejszymi osobami w życiu – kiedy w pobliżu są przyjaciele, nie trzeba więcej. I tak radość Basi ze zbliżających się wakacji byłaby niepełna, gdyby nie udało się pomóc przyjaciółce. A jeśli da się snuć wspólne plany – niczego więcej nie trzeba. Zofia Stanecka po raz kolejny pokazuje dzieciom, co jest w życiu ważne. Uczy małych odbiorców wyczulenia i wrażliwości, w prostej historyjce wykorzystuje umiejętność obserwacji i znajomość dziecięcej psychiki. Udowadnia, że nieprzypadkowo seria o Basi zyskała tak wielką popularność i cieszy się niesłabnącym powodzeniem: każde kolejne opowiadanie trafnie przedstawia codzienność kilkulatków i problemy, z których często dorośli nie znają – albo nie chcą zauważać. Zofia Stanecka trafia do odbiorców głównie dzięki szczerości i nieupiększanej rzeczywistości: Basia to zwyczajne dziecko, ze wszystkimi wadami. Jako taka właśnie trafia do przekonania najmłodszym. Staje się bohaterką idealnie wyrażającą uczucia odbiorców – i zachęca do śledzenia fabuł. Stanecka dzieci rozumie i nie ośmiesza, nawet jeśli akcentuje ich słabostki. Basia po raz kolejny przyciągnie do książki tłumy.
sobota, 5 kwietnia 2025
Magdalena Kiełbowicz: Którędy na Różaną?
Kropka, Warszawa 2025.
Zwyczajne życie
Chociaż jest tu czarodziej – i to na nim opiera się narracja w kolejnych opowiadaniach – to jednak Magdalena Kiełbowicz od nadmiaru magii ucieka. Bohater prowadzi całkiem zwyczajne życie, próbuje wyhodować dynię, którą wygra konkurs (tu nie tylko czary się przydają, ale też umiejętności i spora doza cierpliwości), a poza tym przychodzi z pomocą tym, którzy wsparcia akurat potrzebują. A kiedy w okolicy grasuje Pech ze swoją świtą, pomocna dłoń zawsze się przyda. Kiedy jest się czarodziejem, nie wszystkie problemy da się rozwiązać magią, co autorka odbiorcom przypomina – czarodziej Marceli zwykle musi posługiwać się sprytem i wykazywać pomysłowością, żeby pokonać przeciwników albo znaleźć receptę na kłopoty innych. Ci, którzy wierzą w pecha, najszybciej go przywołują – w tych historiach Pech nabiera namacalnego wymiaru: to czarny charakter, który potrafi napsuć krwi okolicznym mieszkańcom. Pech rośnie w siłę wtedy, kiedy się jest przekonanym o jego możliwościach – w tym wypadku nawet nieświadome zaklinanie pecha podkarmia go i przywołuje – co oczywiście oznacza dalsze zmartwienia i wyzwania.
Jak na magiczny świat dużo tu zwyczajności i wręcz rutyny – dla bohatera to normalność, ale dzieci mogą być zdziwione spokojem, jakim tchną te opowiadania – nawet w kulminacyjnym momencie walk i potyczek. Magdalena Kiełbowicz opisuje wszystko bez wielkich dramatów czy dawek adrenaliny: tworzy raczej historie, które mają pomóc w usypianiu najmłodszych (lub wyciszaniu ich przed snem). Nie potrzebuje wzniosłości ani komplikowania akcji, idealnie sprawdza się zwyczajny świat niezwyczajnego bohatera. Od czasu do czasu autorka przypomina sobie o tym, że powinna wpleść trochę czarów do rzeczywistości, żeby nie przesadzić z uspokajaniem czytelników – i wtedy decyduje się na uruchomienie wyobraźni. I to całkiem nieźle wypada – jako pomysły na rozwijanie fantazji najmłodszych. Co ciekawe, mieści się tu wiele intrygujących rozwiązań, nawet jeśli dzieci nie uda się przyciągnąć za pomocą konkursu hodowców dyń, znalazło się tu całe mnóstwo magnesów na najmłodszych, scenek i sytuacji, które przyciągną uwagę dzieci. Magdalena Kiełbowicz stawia na klasykę w narracji i konstrukcji książki – zależy jej na tym, żeby zapewnić dzieciom rozrywkę w starym stylu, być może chce przekuć w opowieść własne lekturowe wspomnienia – unika sensacyjności i nadmiernego przekoloryzowywania opowieści, na szczęście rezygnuje też z infantylnych tonów. Pisze prostą historię z miejsca niekoniecznie bajkowego w założeniach, za to świetnie sprawdzającego się jako tło wydarzeń.
„Którędy na Różaną” to zestaw opowiadań łagodnych i przeznaczonych do cowieczornej lektury – to coś w sam raz dla dzieci przebodźcowanych i zmęczonych nadmiarem wrażeń w bajkach czy kreskówkach. Magdalena Kiełbowicz pozwala im na odpoczynek i zabiera do świata, który rządzi się swoimi prawami, ale mówi też coś ważnego o ludziach. Może jest to książka pozbawiona fajerwerków w ramach akcji – ale sposób prowadzenia opowieści to jej wielka zaleta. Warto tu też zaznaczyć, że ilustracje Kasi Kołodziej - charakterystyczne, z dowcipem typowym dla tej ilustratorki - również przyciągają wzrok i zapraszają do śledzenia przygód czarodzieja.
Zwyczajne życie
Chociaż jest tu czarodziej – i to na nim opiera się narracja w kolejnych opowiadaniach – to jednak Magdalena Kiełbowicz od nadmiaru magii ucieka. Bohater prowadzi całkiem zwyczajne życie, próbuje wyhodować dynię, którą wygra konkurs (tu nie tylko czary się przydają, ale też umiejętności i spora doza cierpliwości), a poza tym przychodzi z pomocą tym, którzy wsparcia akurat potrzebują. A kiedy w okolicy grasuje Pech ze swoją świtą, pomocna dłoń zawsze się przyda. Kiedy jest się czarodziejem, nie wszystkie problemy da się rozwiązać magią, co autorka odbiorcom przypomina – czarodziej Marceli zwykle musi posługiwać się sprytem i wykazywać pomysłowością, żeby pokonać przeciwników albo znaleźć receptę na kłopoty innych. Ci, którzy wierzą w pecha, najszybciej go przywołują – w tych historiach Pech nabiera namacalnego wymiaru: to czarny charakter, który potrafi napsuć krwi okolicznym mieszkańcom. Pech rośnie w siłę wtedy, kiedy się jest przekonanym o jego możliwościach – w tym wypadku nawet nieświadome zaklinanie pecha podkarmia go i przywołuje – co oczywiście oznacza dalsze zmartwienia i wyzwania.
Jak na magiczny świat dużo tu zwyczajności i wręcz rutyny – dla bohatera to normalność, ale dzieci mogą być zdziwione spokojem, jakim tchną te opowiadania – nawet w kulminacyjnym momencie walk i potyczek. Magdalena Kiełbowicz opisuje wszystko bez wielkich dramatów czy dawek adrenaliny: tworzy raczej historie, które mają pomóc w usypianiu najmłodszych (lub wyciszaniu ich przed snem). Nie potrzebuje wzniosłości ani komplikowania akcji, idealnie sprawdza się zwyczajny świat niezwyczajnego bohatera. Od czasu do czasu autorka przypomina sobie o tym, że powinna wpleść trochę czarów do rzeczywistości, żeby nie przesadzić z uspokajaniem czytelników – i wtedy decyduje się na uruchomienie wyobraźni. I to całkiem nieźle wypada – jako pomysły na rozwijanie fantazji najmłodszych. Co ciekawe, mieści się tu wiele intrygujących rozwiązań, nawet jeśli dzieci nie uda się przyciągnąć za pomocą konkursu hodowców dyń, znalazło się tu całe mnóstwo magnesów na najmłodszych, scenek i sytuacji, które przyciągną uwagę dzieci. Magdalena Kiełbowicz stawia na klasykę w narracji i konstrukcji książki – zależy jej na tym, żeby zapewnić dzieciom rozrywkę w starym stylu, być może chce przekuć w opowieść własne lekturowe wspomnienia – unika sensacyjności i nadmiernego przekoloryzowywania opowieści, na szczęście rezygnuje też z infantylnych tonów. Pisze prostą historię z miejsca niekoniecznie bajkowego w założeniach, za to świetnie sprawdzającego się jako tło wydarzeń.
„Którędy na Różaną” to zestaw opowiadań łagodnych i przeznaczonych do cowieczornej lektury – to coś w sam raz dla dzieci przebodźcowanych i zmęczonych nadmiarem wrażeń w bajkach czy kreskówkach. Magdalena Kiełbowicz pozwala im na odpoczynek i zabiera do świata, który rządzi się swoimi prawami, ale mówi też coś ważnego o ludziach. Może jest to książka pozbawiona fajerwerków w ramach akcji – ale sposób prowadzenia opowieści to jej wielka zaleta. Warto tu też zaznaczyć, że ilustracje Kasi Kołodziej - charakterystyczne, z dowcipem typowym dla tej ilustratorki - również przyciągają wzrok i zapraszają do śledzenia przygód czarodzieja.
piątek, 4 kwietnia 2025
Eliza Piotrowska: Kapibara Barbara
Agora, Warszawa 2025.
Filozofia spokoju
Eliza Piotrowska ma talent do tworzenia bohaterów, którzy świetnie tłumaczą świat, chociaż wcale się tym nie zajmują. Kiedyś ciocia Jadzia trafiała do wyobraźni najmłodszych i pozwalała oswoić się z całą gamą silnych uczuć. Obecnie wyprze ją z rynku postać znacznie bardziej egzotyczna – i do pokochania przez dzieci oraz dorosłych – kapibara Barbara. Przeniesienie ludzkich dylematów i pytań do świata, w którym filozofia życia wydaje się prosta, to strzał w dziesiątkę. W kolejnych opowiadaniach z codzienności rodziny kapibar pojawiają się rozterki ludzi i odzwierciedlają pytania dzieci – nie ma tu miejsca tylko na jedno, na nudę. Eliza Piotrowska wie, jak wykorzystywać skrót, tworzy książkę, która przejdzie do klasyki literatury czwartej, powinna sobie zapewnić miejsce w kanonie lektur – i trafić do szerokiego grona odbiorców, znacznie szerszego niż zakładana grupa docelowa. Bo z przygód kapibary Barbary ucieszą się nie tylko kilkulatki – nawet dorośli, którzy zechcą czytać tę książkę swoim pociechom przed snem (a warto!) odkryją tu sporo dla siebie. Przede wszystkim kapibara Barbara to w założeniu istotka niezbyt skomplikowana – jednak okazuje się świetną obserwatorką i radzi sobie z komentowaniem nawet najbardziej zadziwiających aspektów jej rzeczywistości. Jest dociekliwa i sprytna, a do tego sporo przeżywa – każde opowiadanie to inna samodzielna historyjka, w której śmiech jest równie ważny co akcja. Eliza Piotrowska unika przegadania czy rutyny, u niej każde zjawisko jest przygodą i ciekawostką, każde wiąże się też z kolejną lekcją do wyciągnięcia przez małych odbiorców. Kapibara może wyjaśniać sprawy niezrozumiałe dla dzieci w sposób, który pomoże im pojąć sedno problemu, daje sobie radę z rozśmieszaniem i z wskazywaniem właściwej drogi. Nie moralizuje – raczej ze zdumieniem (właściwym gatunkowi) wszystkiemu się przygląda. I właśnie w naiwności kapibary tkwi źródło jej uroku – to bohaterka, która nawet nie zdaje sobie sprawy z własnej mądrości, a ma do zaoferowania naprawdę dużo. Warto zatem przyjrzeć się kapibarze i jej rodzinie – tu wiele spraw zyska swoje wytłumaczenie, wiele zjawisk stanie się bardziej oczywistych dzięki spojrzeniu przez pryzmat naiwnego odkrywcy. Kapibara Barbara to postać, którą po prostu trzeba pokochać: zachwyca w samym pomyśle, a potem ten zachwyt podtrzymuje za sprawą rozwiązań fabularnych i umiejętnego podkreślania charakteru. Jest w tym tomiku zapowiedź całej niebanalnej serii, kapibara Barbara powinna spotkać się z Wesołym Ryjkiem, przynajmniej na jednej półce w domu każdego, nie tylko małego, czytelnika – to doskonały poprawiacz humoru, niezawodne remedium na smutki i zmartwienia. To, że wszyscy uwielbiają kapibary, nie ulega wątpliwości. Ale kapibara Barbara pokazuje, że to bardzo mądre i rezolutne stworzenia, które nie tylko wyglądem budzić będą zachwyt. Dobrze, że to właśnie Eliza Piotrowska powołała do istnienia tę postać – uda jej się zaintrygować szerokie grono odbiorców.
Filozofia spokoju
Eliza Piotrowska ma talent do tworzenia bohaterów, którzy świetnie tłumaczą świat, chociaż wcale się tym nie zajmują. Kiedyś ciocia Jadzia trafiała do wyobraźni najmłodszych i pozwalała oswoić się z całą gamą silnych uczuć. Obecnie wyprze ją z rynku postać znacznie bardziej egzotyczna – i do pokochania przez dzieci oraz dorosłych – kapibara Barbara. Przeniesienie ludzkich dylematów i pytań do świata, w którym filozofia życia wydaje się prosta, to strzał w dziesiątkę. W kolejnych opowiadaniach z codzienności rodziny kapibar pojawiają się rozterki ludzi i odzwierciedlają pytania dzieci – nie ma tu miejsca tylko na jedno, na nudę. Eliza Piotrowska wie, jak wykorzystywać skrót, tworzy książkę, która przejdzie do klasyki literatury czwartej, powinna sobie zapewnić miejsce w kanonie lektur – i trafić do szerokiego grona odbiorców, znacznie szerszego niż zakładana grupa docelowa. Bo z przygód kapibary Barbary ucieszą się nie tylko kilkulatki – nawet dorośli, którzy zechcą czytać tę książkę swoim pociechom przed snem (a warto!) odkryją tu sporo dla siebie. Przede wszystkim kapibara Barbara to w założeniu istotka niezbyt skomplikowana – jednak okazuje się świetną obserwatorką i radzi sobie z komentowaniem nawet najbardziej zadziwiających aspektów jej rzeczywistości. Jest dociekliwa i sprytna, a do tego sporo przeżywa – każde opowiadanie to inna samodzielna historyjka, w której śmiech jest równie ważny co akcja. Eliza Piotrowska unika przegadania czy rutyny, u niej każde zjawisko jest przygodą i ciekawostką, każde wiąże się też z kolejną lekcją do wyciągnięcia przez małych odbiorców. Kapibara może wyjaśniać sprawy niezrozumiałe dla dzieci w sposób, który pomoże im pojąć sedno problemu, daje sobie radę z rozśmieszaniem i z wskazywaniem właściwej drogi. Nie moralizuje – raczej ze zdumieniem (właściwym gatunkowi) wszystkiemu się przygląda. I właśnie w naiwności kapibary tkwi źródło jej uroku – to bohaterka, która nawet nie zdaje sobie sprawy z własnej mądrości, a ma do zaoferowania naprawdę dużo. Warto zatem przyjrzeć się kapibarze i jej rodzinie – tu wiele spraw zyska swoje wytłumaczenie, wiele zjawisk stanie się bardziej oczywistych dzięki spojrzeniu przez pryzmat naiwnego odkrywcy. Kapibara Barbara to postać, którą po prostu trzeba pokochać: zachwyca w samym pomyśle, a potem ten zachwyt podtrzymuje za sprawą rozwiązań fabularnych i umiejętnego podkreślania charakteru. Jest w tym tomiku zapowiedź całej niebanalnej serii, kapibara Barbara powinna spotkać się z Wesołym Ryjkiem, przynajmniej na jednej półce w domu każdego, nie tylko małego, czytelnika – to doskonały poprawiacz humoru, niezawodne remedium na smutki i zmartwienia. To, że wszyscy uwielbiają kapibary, nie ulega wątpliwości. Ale kapibara Barbara pokazuje, że to bardzo mądre i rezolutne stworzenia, które nie tylko wyglądem budzić będą zachwyt. Dobrze, że to właśnie Eliza Piotrowska powołała do istnienia tę postać – uda jej się zaintrygować szerokie grono odbiorców.
czwartek, 3 kwietnia 2025
Simon Philip: Apsik
Kropka, Warszawa 2025.
Zasady
To jest temat, który zwłaszcza po pandemii wydaje się ważny – i w zasadzie konieczny do przyswojenia przez najmłodszych (chociaż, niestety, nie tylko): podczas kichania czy kaszlu należy zasłonić usta. Żeby kilkulatki przyswoiły sobie to zalecenie, przyda się zabawna fabułka w (niepotrzebnie) rymowanej niezbyt dokładnie opowiastce. Oto mały chłopiec, który nie przestrzega tej ważnej zasady: kicha i nie zasłania nosa. W związku z tym z tego nosa wypada zestaw przedziwnych i szalonych istot, a wszystkie zaczynają brykać i psocić coraz bardziej. Chaos pogłębia się z każdym kichnięciem – jako pierwszy z nosa chłopca wypada duży różowy słoń, później będą między innymi cyrkowcy, ale i piraci czy rozmaite zwierzęta. Nad zamieszaniem, jakie się zrobi, nie da się zapanować – tymczasem w nosie ciągle kręci. Simon Philip bawi się znakomicie – i tak samo będą się bawić odbiorcy, bo absurd to coś, co lubią najmłodsi oraz ich rodzice. Chociaż „Apsik” ma być książeczką o manierach, szybko trafi do przekonania kilkulatkom – i przypomni im w odpowiednim momencie o zasadach.
Jest to picture book, w którym ilustracje wybijają się na pierwszy plan, a tekst zostaje w ogóle rozbity na linijki i porozrzucany po stronach, trudno przewidzieć, gdzie skończy się wers, nie ma śladu po granicach formalnych – ale linearność też zostaje zaburzona przez różne kierunki napisów. Gdyby tekst był starannie zrymowany i z sylabotonizowany, łatwiej byłoby za nim nadążać i wiedzieć, czy ominęło się jakiś fragment zagubiony w gąszczu obrazków – jednak przekład nie wymusza rytmizacji, opiera się tylko na niedokładnych współbrzmieniach (te od czasu do czasu trafiają w akcenty i dzięki temu przypominają, że mamy do czynienia z wierszykiem). Chłopiec kicha, stworzenia naokoło niego kłębią się coraz bardziej – i z impasu nie ma wyjścia. Akcja przyciąga uwagę znacznie bardziej niż forma – a to oznacza, że można by było w ogóle zrezygnować z rymowanki na rzecz opisu pozbawionego wolt. To wystarczy, bo potencjał opowieści jest gigantyczny – nietrudno przyciągnąć dzieci do lektury i nietrudno je przy niej do końca zatrzymać, wszyscy będą chcieli sprawdzić, jak skończy się szalona przygoda zapoczątkowana zwykłym łamaniem reguł dobrego wychowania. W tej publikacji jest miejsce na wygłupy i na rezygnowanie z realizmu na rzecz wyobraźni – a jednocześnie nie odchodzi się od ważnego w procesie wychowawczym przekazu. Do rozcapierzonej formy dochodzą jeszcze równie szalone obrazki – strona graficzna to jedyny łącznik między światem znanym odbiorcom a tym, co dzieje się w codzienności chłopca, który nie zasłania nosa przy kichaniu. Będzie tu co oglądać i to wiele razy podczas powtarzającej się lektury. Ucieszy ta książka i dzieci, i rodziców, humor w niej zawarty będzie pomagać w wychowywaniu – i przypominać w odpowiednich momentach o regułach życia społecznego.
Zasady
To jest temat, który zwłaszcza po pandemii wydaje się ważny – i w zasadzie konieczny do przyswojenia przez najmłodszych (chociaż, niestety, nie tylko): podczas kichania czy kaszlu należy zasłonić usta. Żeby kilkulatki przyswoiły sobie to zalecenie, przyda się zabawna fabułka w (niepotrzebnie) rymowanej niezbyt dokładnie opowiastce. Oto mały chłopiec, który nie przestrzega tej ważnej zasady: kicha i nie zasłania nosa. W związku z tym z tego nosa wypada zestaw przedziwnych i szalonych istot, a wszystkie zaczynają brykać i psocić coraz bardziej. Chaos pogłębia się z każdym kichnięciem – jako pierwszy z nosa chłopca wypada duży różowy słoń, później będą między innymi cyrkowcy, ale i piraci czy rozmaite zwierzęta. Nad zamieszaniem, jakie się zrobi, nie da się zapanować – tymczasem w nosie ciągle kręci. Simon Philip bawi się znakomicie – i tak samo będą się bawić odbiorcy, bo absurd to coś, co lubią najmłodsi oraz ich rodzice. Chociaż „Apsik” ma być książeczką o manierach, szybko trafi do przekonania kilkulatkom – i przypomni im w odpowiednim momencie o zasadach.
Jest to picture book, w którym ilustracje wybijają się na pierwszy plan, a tekst zostaje w ogóle rozbity na linijki i porozrzucany po stronach, trudno przewidzieć, gdzie skończy się wers, nie ma śladu po granicach formalnych – ale linearność też zostaje zaburzona przez różne kierunki napisów. Gdyby tekst był starannie zrymowany i z sylabotonizowany, łatwiej byłoby za nim nadążać i wiedzieć, czy ominęło się jakiś fragment zagubiony w gąszczu obrazków – jednak przekład nie wymusza rytmizacji, opiera się tylko na niedokładnych współbrzmieniach (te od czasu do czasu trafiają w akcenty i dzięki temu przypominają, że mamy do czynienia z wierszykiem). Chłopiec kicha, stworzenia naokoło niego kłębią się coraz bardziej – i z impasu nie ma wyjścia. Akcja przyciąga uwagę znacznie bardziej niż forma – a to oznacza, że można by było w ogóle zrezygnować z rymowanki na rzecz opisu pozbawionego wolt. To wystarczy, bo potencjał opowieści jest gigantyczny – nietrudno przyciągnąć dzieci do lektury i nietrudno je przy niej do końca zatrzymać, wszyscy będą chcieli sprawdzić, jak skończy się szalona przygoda zapoczątkowana zwykłym łamaniem reguł dobrego wychowania. W tej publikacji jest miejsce na wygłupy i na rezygnowanie z realizmu na rzecz wyobraźni – a jednocześnie nie odchodzi się od ważnego w procesie wychowawczym przekazu. Do rozcapierzonej formy dochodzą jeszcze równie szalone obrazki – strona graficzna to jedyny łącznik między światem znanym odbiorcom a tym, co dzieje się w codzienności chłopca, który nie zasłania nosa przy kichaniu. Będzie tu co oglądać i to wiele razy podczas powtarzającej się lektury. Ucieszy ta książka i dzieci, i rodziców, humor w niej zawarty będzie pomagać w wychowywaniu – i przypominać w odpowiednich momentach o regułach życia społecznego.
środa, 2 kwietnia 2025
Jeff Kinney: Niezły klops
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Rządy
Przygody Grega nikomu nie mogą się znudzić, nie tylko dlatego, że Jeff Kinney jest dla swojego bohatera bezlitosny – ale też ze względu na to, że autor powieści komiksowych bardzo dobrze wyłapuje z rzeczywistości rozmaite absurdy, które następnie naświetla w zabawnych historiach. Dowcip jest tu wszechobecny – i zwykle to dowcip, w którym z głównego bohatera śmieją się wszyscy i bez litości. Mają zresztą powody. Ale tym razem… Tym razem Greg schodzi z widoku, przynajmniej trochę. Bo znacznie lepsze numery wycinają jego krewni. A wszystko przez babcię.
Organizowanie wczasów rodzinnych samo w sobie powinno być zakazane jako prosty przepis na katastrofę: nastoletni bohater o tym wie, a jednak nie do końca może zaprotestować, kiedy jego mama wymyśla spęd dla bliskich. Wzorem babci, chce mieć wszystkich przy sobie – żeby móc się z nimi dogadać, albo… mieć ich na oku. Gregowi pozostaje tylko obserwować, a w odpowiednim momencie usunąć się z horyzontu. Co – oczywiście – nie jest możliwe. „Niezły klops” to wakacyjna historia o szalonym biegu wydarzeń. Jeff Kinney bawi się tu przede wszystkim satyrą na starsze pokolenie, które nie potrafi się między sobą dogadać. Ciotki przy każdym posiłku są w stanie wrócić do wydarzeń sprzed dekad, żeby tylko wytykać sobie nawzajem błędy i tkwić w zadawnionych konfliktach. Wszystkim zależy na tym, żeby pokazać się w jak najlepszym świetle – tyle tylko, że nieprzewidziane wydarzenia eksponują słabości charakteru. I na tych właśnie słabościach opiera się komizm charakterów w książce „Niezły klops”. Odbiorcy będą tu mieli sporo radości – ale mogą też docenić trafność spostrzeżeń autora, który wyrywa się poza szkolną społeczność i tamtejsze zasady, żeby uświadomić czytelnikom, że dorosłość wcale nie jest wolna od problemów. Nad wszystkim unosi się sekret władzy. Sekret władzy to tajemnica babci – to ona trzęsie całą rodziną, co bezbłędnie wyłapuje Greg. Może uda się odkryć, jakim sposobem jej to wychodzi?
W tej książce dowcip podbijany jest różnymi metodami: czasem wiąże się z puentami podawanymi w fabule, czasem z rysunkowymi podsumowaniami akcji – ważne, że odbiorcy otrzymują tu śmiech pod różnymi postaciami i nigdy nie mogą być pewni, jaką puentę autor zaproponuje. To dzięki śmiechowi seria ma się tak dobrze i rozwija się z kolejną historią. Dziennik Cwaniaczka to rzeczywiście propozycja, która może przyciągnąć nieczytających z zasady młodszych nastolatków do lektur łamiących konwencję i wpisujących się w nurt prześmiewczych narracji. Chociaż wiele już przygód Grega na rynku zaistniało, dzięki zmianom otoczenia autor nie będzie nudzić młodych czytelników – zaproponuje im kolejną podróż w świat bliski, a jednocześnie wyśmiewany, przefiltrowany przez kpinę i zabawę. W tym wszystkim nie ma już znaczenia schematyczność rysunków i ich prostota: to rozwiązanie, które sprawdziło się między innymi w komiksach o Dilbercie – tutaj nie osłabia wymowy tomików i pomaga w przyciąganiu kolejnych odbiorców.
Rządy
Przygody Grega nikomu nie mogą się znudzić, nie tylko dlatego, że Jeff Kinney jest dla swojego bohatera bezlitosny – ale też ze względu na to, że autor powieści komiksowych bardzo dobrze wyłapuje z rzeczywistości rozmaite absurdy, które następnie naświetla w zabawnych historiach. Dowcip jest tu wszechobecny – i zwykle to dowcip, w którym z głównego bohatera śmieją się wszyscy i bez litości. Mają zresztą powody. Ale tym razem… Tym razem Greg schodzi z widoku, przynajmniej trochę. Bo znacznie lepsze numery wycinają jego krewni. A wszystko przez babcię.
Organizowanie wczasów rodzinnych samo w sobie powinno być zakazane jako prosty przepis na katastrofę: nastoletni bohater o tym wie, a jednak nie do końca może zaprotestować, kiedy jego mama wymyśla spęd dla bliskich. Wzorem babci, chce mieć wszystkich przy sobie – żeby móc się z nimi dogadać, albo… mieć ich na oku. Gregowi pozostaje tylko obserwować, a w odpowiednim momencie usunąć się z horyzontu. Co – oczywiście – nie jest możliwe. „Niezły klops” to wakacyjna historia o szalonym biegu wydarzeń. Jeff Kinney bawi się tu przede wszystkim satyrą na starsze pokolenie, które nie potrafi się między sobą dogadać. Ciotki przy każdym posiłku są w stanie wrócić do wydarzeń sprzed dekad, żeby tylko wytykać sobie nawzajem błędy i tkwić w zadawnionych konfliktach. Wszystkim zależy na tym, żeby pokazać się w jak najlepszym świetle – tyle tylko, że nieprzewidziane wydarzenia eksponują słabości charakteru. I na tych właśnie słabościach opiera się komizm charakterów w książce „Niezły klops”. Odbiorcy będą tu mieli sporo radości – ale mogą też docenić trafność spostrzeżeń autora, który wyrywa się poza szkolną społeczność i tamtejsze zasady, żeby uświadomić czytelnikom, że dorosłość wcale nie jest wolna od problemów. Nad wszystkim unosi się sekret władzy. Sekret władzy to tajemnica babci – to ona trzęsie całą rodziną, co bezbłędnie wyłapuje Greg. Może uda się odkryć, jakim sposobem jej to wychodzi?
W tej książce dowcip podbijany jest różnymi metodami: czasem wiąże się z puentami podawanymi w fabule, czasem z rysunkowymi podsumowaniami akcji – ważne, że odbiorcy otrzymują tu śmiech pod różnymi postaciami i nigdy nie mogą być pewni, jaką puentę autor zaproponuje. To dzięki śmiechowi seria ma się tak dobrze i rozwija się z kolejną historią. Dziennik Cwaniaczka to rzeczywiście propozycja, która może przyciągnąć nieczytających z zasady młodszych nastolatków do lektur łamiących konwencję i wpisujących się w nurt prześmiewczych narracji. Chociaż wiele już przygód Grega na rynku zaistniało, dzięki zmianom otoczenia autor nie będzie nudzić młodych czytelników – zaproponuje im kolejną podróż w świat bliski, a jednocześnie wyśmiewany, przefiltrowany przez kpinę i zabawę. W tym wszystkim nie ma już znaczenia schematyczność rysunków i ich prostota: to rozwiązanie, które sprawdziło się między innymi w komiksach o Dilbercie – tutaj nie osłabia wymowy tomików i pomaga w przyciąganiu kolejnych odbiorców.
wtorek, 1 kwietnia 2025
Przemysław Pawlak: Witkacy. Biografia
Iskry, Warszawa 2025.
Wymyślanie życia
Z dużym sentymentem podchodzi Przemysław Pawlak do egzystencji Witkacego – tworzy obszerną biografię, która świetnie wpisuje się w Iskrowy cykl publikacji życiorysowych, ale przy okazji pozwala poznać i polubić bohatera tomu z dalekiej od sztuki strony. Bo Przemysław Pawlak skupiać się będzie w dużej części na zwykłej egzystencji. Już sam fakt, jak rozpisuje się na temat dzieciństwa swojego bohatera, może pokazywać, jak mocno angażuje się w tę opowieść – i jak bardzo chce, żeby w Witkacym-ekscentryku odbiorcy dostrzegli przede wszystkim człowieka. Zadania łatwego nie ma, jednak radzi sobie z tym, eksponując określone wydarzenia – i kierując uwagę czytelników na konkretne scenki z życia. Witkacy jest tu zafascynowany góralską sztuką, zbiera informacje na temat zdobień domów, ale i – samej twórczości ludowej. Do tego ciągle konsumuje sztukę mistrzów, podgląda warsztaty malarzy, grafików, szuka mariaży gatunków – ale i rozwiązań formalnych, które same w sobie mogą stać się tworzywem. Funkcjonuje w rodzinie – na początku w biografii znaczącą rolę odgrywają rodzice i ich twórcze i zawodowe poszukiwania – także tu Przemysław Pawlak zatrzymuje się na dłużej, przekonany, że późniejsze zainteresowania są po prostu pochodną doświadczeń z najmłodszych lat. I tak udaje się wyrwać „Stasia” z kontekstów, w które zwykle jest wpisywany. Do końca książki liczyć się będą zwłaszcza relacje międzyludzkie oraz zmagania z codziennością – sztuka to plan drugi. I takie podejście, chociaż niektórych może zaskoczyć, pozwala odkryć inną twarz Witkacego – jest ciekawym rozwiązaniem, bo wybija czytelników z kolein i powtarzanych do znudzenia schematów. Tutaj schematycznie nie będzie ani przez chwilę. Autor nie zamienia się w przewodnika i historyka sztuki, za to chętnie sprawdza, jak jego bohater mógł funkcjonować w swoim otoczeniu – i na ile na nie wpływał. Witkacy to postać, która łatwo może zdominować narrację, jednak Przemysław Pawlak czuwa nad rytmem opowieści, udaje mu się bardzo dobrze kierować wyobraźnią czytelników i sprawiać, że nie tylko zainteresują się życiem prywatnym Witkacego, ale też całym społeczno-kulturowym kontekstem, w którym funkcjonował. Chociaż to bardzo obszerna publikacja (i wypełniona interesującymi materiałami graficznymi: reprodukcjami ale i zdjęciami), stanowi po prostu dopowiedzenie do odkryć związanych z twórczością Witkacego. To opowieść na marginesie dzieł pozostawionych przez tego artystę. Opowieść niemal konfesyjna, a na pewno domowa – na pewno nie do końca typowa. Dobrze wpasowuje się w serię biografii proponowanych przez Iskry, popularyzatorskich i zajmujących, napisanych z werwą i pomysłem, ale też ze specjalnym wyczuleniem na potrzeby i wybory dokonywane przez bohaterów. Jest to książka, którą czyta się niemal jak powieść, z dużym uznaniem: sprawdza się dla szerokiej publiczności dobór wydarzeń i ich interpretacja, ale też pomysł na narrację – lektura przebiega płynnie i pozwala lepiej orientować się w realiach przestrzeni twórczej i życiowej Witkacego. Przemysław Pawlak pozwala zanurzyć się w świecie dzisiaj pobrzmiewającym mocno egzotycznie.
Wymyślanie życia
Z dużym sentymentem podchodzi Przemysław Pawlak do egzystencji Witkacego – tworzy obszerną biografię, która świetnie wpisuje się w Iskrowy cykl publikacji życiorysowych, ale przy okazji pozwala poznać i polubić bohatera tomu z dalekiej od sztuki strony. Bo Przemysław Pawlak skupiać się będzie w dużej części na zwykłej egzystencji. Już sam fakt, jak rozpisuje się na temat dzieciństwa swojego bohatera, może pokazywać, jak mocno angażuje się w tę opowieść – i jak bardzo chce, żeby w Witkacym-ekscentryku odbiorcy dostrzegli przede wszystkim człowieka. Zadania łatwego nie ma, jednak radzi sobie z tym, eksponując określone wydarzenia – i kierując uwagę czytelników na konkretne scenki z życia. Witkacy jest tu zafascynowany góralską sztuką, zbiera informacje na temat zdobień domów, ale i – samej twórczości ludowej. Do tego ciągle konsumuje sztukę mistrzów, podgląda warsztaty malarzy, grafików, szuka mariaży gatunków – ale i rozwiązań formalnych, które same w sobie mogą stać się tworzywem. Funkcjonuje w rodzinie – na początku w biografii znaczącą rolę odgrywają rodzice i ich twórcze i zawodowe poszukiwania – także tu Przemysław Pawlak zatrzymuje się na dłużej, przekonany, że późniejsze zainteresowania są po prostu pochodną doświadczeń z najmłodszych lat. I tak udaje się wyrwać „Stasia” z kontekstów, w które zwykle jest wpisywany. Do końca książki liczyć się będą zwłaszcza relacje międzyludzkie oraz zmagania z codziennością – sztuka to plan drugi. I takie podejście, chociaż niektórych może zaskoczyć, pozwala odkryć inną twarz Witkacego – jest ciekawym rozwiązaniem, bo wybija czytelników z kolein i powtarzanych do znudzenia schematów. Tutaj schematycznie nie będzie ani przez chwilę. Autor nie zamienia się w przewodnika i historyka sztuki, za to chętnie sprawdza, jak jego bohater mógł funkcjonować w swoim otoczeniu – i na ile na nie wpływał. Witkacy to postać, która łatwo może zdominować narrację, jednak Przemysław Pawlak czuwa nad rytmem opowieści, udaje mu się bardzo dobrze kierować wyobraźnią czytelników i sprawiać, że nie tylko zainteresują się życiem prywatnym Witkacego, ale też całym społeczno-kulturowym kontekstem, w którym funkcjonował. Chociaż to bardzo obszerna publikacja (i wypełniona interesującymi materiałami graficznymi: reprodukcjami ale i zdjęciami), stanowi po prostu dopowiedzenie do odkryć związanych z twórczością Witkacego. To opowieść na marginesie dzieł pozostawionych przez tego artystę. Opowieść niemal konfesyjna, a na pewno domowa – na pewno nie do końca typowa. Dobrze wpasowuje się w serię biografii proponowanych przez Iskry, popularyzatorskich i zajmujących, napisanych z werwą i pomysłem, ale też ze specjalnym wyczuleniem na potrzeby i wybory dokonywane przez bohaterów. Jest to książka, którą czyta się niemal jak powieść, z dużym uznaniem: sprawdza się dla szerokiej publiczności dobór wydarzeń i ich interpretacja, ale też pomysł na narrację – lektura przebiega płynnie i pozwala lepiej orientować się w realiach przestrzeni twórczej i życiowej Witkacego. Przemysław Pawlak pozwala zanurzyć się w świecie dzisiaj pobrzmiewającym mocno egzotycznie.