piątek, 2 września 2016

Agnieszka Olszanowska: Listy z dziesiątej wsi

Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.

Przeszłość

Dla fanek literatury kobiecej Agnieszka Olszanowska ma dość nietypową propozycję. Jej „Listy z dziesiątej wsi” to w niewielkim stopniu nawiązanie do modnych czytadeł. W przygodzie Beaty tylko początek przypomina standardowe dzisiejsze powieści obyczajowe: kobietę z dwoma synami porzuca mąż. Beata musi wziąć się w garść i zawalczyć o lepszą przyszłość dla siebie i dzieci. Na razie wraca do brata, chociaż mieszkanie w rodzinnym domu bywa obarczone sporymi przykrościami. Kuba bywa despotyczny i agresywny, chociaż pomaga, to jednocześnie niszczy bohaterkę podejrzliwością czy otwartymi oskarżeniami. Beata pokazuje natomiast, co to znaczy być silną kobietą. Znajduje pracę w budce z fast foodem i rozpoczyna mozolne budowanie relacji z dziwnym ale dobrym szefem. To „dzisiejsza” część „Listów z dziesiątej wsi”, ta bardziej konwencjonalna i zwykła, mimo że autorka na wstępie rezygnuje z obiecywania sielanki. „Niedzisiejsza” część oznacza wyprawę w przeszłość – ta wyraźnie Olszanowską kusi bardziej niż współczesność i losy Beaty. Bohaterka odkrywa listy swojej babki (część korespondencji znajduje się w rękach szefa) i dowiaduje się z nich, z czym zmagała się przodkini. Poznaje, czym naprawdę jest determinacja i walka o szczęście, dowiaduje się o mrocznych sekretach z przeszłości i rodzinnych problemach. To trochę jak odwrotność poszukiwania skarbu: tutaj na horyzoncie nie majaczy skrzynia z rodowymi precjozami, nagrodą może być co najwyżej radość ze zdobycia wiedzy. Owa wiedza bywa wprawdzie podszyta goryczą, ale jest cenna w małej wiosce, w której dawne sprawy przechodzą na kolejne pokolenia.

Najpierw Olszanowska mocno skupia się na Beacie i jej doznaniach oraz przeżyciach. Dramat porzuconej kobiety, brak perspektyw, oskarżający wzrok brata i dzieci – wszystko sprzysięga się przeciwko Beacie. Jednak dopiero w listach Basi i Stacha widać, jakie nieszczęścia dotykały ludzi dawniej. Tu autorka wplata do historii dramaty rodzinne, ale i sprawy z wielkiej polityki, przeprowadza odbiorców przez losy kraju postrzegane z perspektywy prostych ludzi z maleńkimi marzeniami. Tu żadne uczucia nie mogą być oczywiste ani czytelne, wszystko trzeba przeanalizować. A Agnieszka Olszanowska daleka jest od nasycenia fikcji literackiej optymizmem i cukierkowymi romansami. Kusi ją za to mrok, tajemnica i niebezpieczeństwo. To doskonała odskocznia od lukrowanych fabułek, ale i ciekawy zestaw portretów psychologicznych.

Za to niespecjalnie udała się konstrukcja książki. Autorka bardzo lubi melodyjność dawnej składni czy śpiewność ludowych narracji, kiedy tylko w historii Beaty nawiązuje do przeszłości, mimochodem wpada w pułapkę inwersji i odrębnych akcentów zdaniowych. Kiedy tylko nadarza się okazja na prześledzenie treści listów, niemal zapomina o teraźniejszości, zagłębia się w dokumenty, jakby nic poza nimi nie istniało. To zabieg dość naiwny i w tej realizacji niezbyt przekonujący, chociaż wiadomo, że z bloku listów odbiorcom łatwiej będzie wydobyć informacje niż ze strzępków rzucanych tu i ówdzie fragmentów korespondencji. Olszanowska łamie też zasady konstruowania fabuły, jeśli chodzi o wskazówki na przyszłość. Trochę wzoruje się na Grażynie Jeromin-Gałuszce, chociaż bardzo chce być osobna.

„Listy z dziesiątej wsi” są powieścią w warstwie narracyjnej nierówną, ale i tak wynagradza to czytelniczkom klimat historii i sam dobór wydarzeń. Olszanowska świadomie odrzuca zwyczajność i obietnice udanego życia, woli niebezpieczeństwo i brak wygody. Proponuje więc odbiorcom inne spojrzenie na historie o miłości i obyczajówki. Sam ten pomysł już się liczy, nawet jeśli realizacja ma słabe punkty. „Listy z dziesiątej wsi” to powieść być może nie dla wszystkich, ale na pewno warta dostrzeżenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz