Editio Red, Helion, Gliwice 2025.
Ranczo
W polskich powieściach erotycznych narracja staje się elementem dalszoplanowym. W zachodnich powieściach erotycznych narracja to jeden z najważniejszych elementów historii – trzeba maksymalnie urealnić charaktery, żeby pozwolić im na realizowanie schematów. Bo największą wadą zachodnich powieści erotycznych z maksymalnie dopracowaną narracją staje się powtarzalność fabularna. Paisley Hope spokojnie mogła pobierać lekcje u Lucy Score – albo u całego szeregu autorek spod szyldu young adult – „Serce na wodzy”, pierwszy tom cyklu Ranczo Srebrzyste Sosny to książka będąca niemal przeniesieniem pomysłów Lucy Score, tyle tylko, że bez elementów sensacyjno-kryminalnych.
Co tu oryginalnego? W zasadzie nic – narracja prowadzona jest na przemian przez CeCe i Nasha. Ona wraca w rodzinne strony po nieudanym związku – rozstaniu z mężczyzną, który nie nadaje się na życiowego partnera i który traktował ją jedynie jako zdobycz niewartą nawet wierności. On to lokalny przystojniak, który wszystkich może ratować z opresji, wszystkim pomaga i jest wszędzie. Oboje mają się ku sobie, co wiadomo od dawna – tyle że walczą z uczuciem, nawet gdyby o sobie śnili, nie pozwolą sobie na słabość i ujawnienie pragnień. A jeśli już pozwolą (przecież w końcu muszą pozwolić), to tylko na chwilę i tylko na sam seks. Oczywiście dla wszystkich wokół oni są parą idealną i tworzą związek, chociaż sami jeszcze tego nie dostrzegli. CeCe i Nash muszą zrozumieć, że są dla siebie stworzeni, odważyć się na bycie razem i nie bać się odrzucenia. Zanim to do nich dotrze, będą się po prostu dobrze razem bawić, chociaż od czasu do czasu zdarzy się coś, co uniemożliwi im porozumienie. Żeby nie było zbyt słodko.
W takim razie dlaczego czytać? Dla rozrywki i przyjemności śledzenia narracji. W tym gatunku przewidywalność jest wpisana w rozwiązania fabularne, nawet jeśli Paisley Hope nie chce z jakiegoś powodu porzucić sprawdzonych i wygodnych kolein, nie zmęczy czytelniczek brakiem pomysłów na rozwój akcji. Wynagrodzi im to metodą przedstawiania wydarzeń i delikatnym humorem. Rzecz jasna oferuje też dość rozbudowane sceny seksu – w końcu świadoma jest, że tego odbiorczynie w dzisiejszych romansach i erotykach będą poszukiwać. Nie sili się na wymyślne rozwiązania i w tej dziedzinie, nie zaskoczy nikogo fakt, że wybranek jest hojnie obdarowany przez naturę i niezmordowany w zapewnianiu erotycznej satysfakcji kobiecie swoich marzeń. To wszystko tematy sprawdzone i nie dziwne – dziwne by było, gdyby autorka zamiast eksplozji pożądania zaoferowała zwyczajność.
„Serce na wodzy” to powieść starannie dopracowana, przyjemna w realizacji, nawet jeśli wtórna w każdym zakresie. Da się ją czytać bez zażenowania i poczucia straconego czasu. Jest to historia dla wszystkich marzycielek, które liczą na znalezienie bratniej duszy i pokonanie wszelkich kłopotów bez wysiłku, a także – wierzą w łóżkowe dopasowanie od pierwszej sekundy. Ale też naiwność fabularna i charakterologiczna nie przeszkadza w dobrej realizacji.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
piątek, 17 października 2025
czwartek, 16 października 2025
Berenika Kołomycka: Malutki Lisek i Wielki Dzik. Awantura
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.
Kłótnia
Trzy małe łasice chcą brykać, jak to dzieci. Zbliża się jednak wielkie święto – najdłuższy i najjaśniejszy dzień w roku, zwany Jasnotą. To okazja do obdarowywania się prezentami. Nawet maluchy mogą przygotować podarki dla swoich bliskich. Łasiczki również próbują czegoś nowego – do tej pory to one zwykle dostawały prezenty, teraz mogą spróbować wymyślić i znaleźć coś dla kolegów czy rodziny. Ale przecież trzeba jeszcze się pobawić. W tomiku „Awantura” w serii Malutki Lisek i Wielki Dzik cała akcja podzielona na kilka części w opowieści bierze swój początek w zwyczajnym konflikcie wśród rodzeństwa. Bo łasiczki kłócą się przy każdej możliwej okazji – ale tym razem sytuacja staje się poważna. Jedna, ugryziona przez siostry w ogonek, zaszywa się w korzeniach starego drzewa i nie zamierza wychodzić. Czuje się źle, samotna, opuszczona i niezrozumiana, popłakuje cicho i nie chce, żeby ktokolwiek przerywał jej rozpacz. Tylko że zbliża się poważne zagrożenie. Po raz pierwszy w Dolinie naprawdę dzieje się coś, co może się skończyć bardzo źle, Berenika Kołomycka stawia tym razem na maksymalnie poważne konsekwencje tak, żeby nawet do beztroskich dzieci dotarło, że nie postąpiły właściwie. Mama łasica boi się o swoje zaginione dziecko – ale już wkrótce dowie się, że faktycznie ma więcej powodów do zmartwień. Tymczasem siostry poszkodowanej mają czas na ochłonięcie i wyciągnięcie wniosków z całego zajścia. Inni mieszkańcy Doliny mogą się sprawdzić w sytuacji zagrożenia lub lęku. Tutaj przewija się naprawdę wielu bohaterów, kadry z Doliny nigdy wcześniej nie były aż tak wypełnione – każdy z bohaterów ma coś do zrobienia zanim nadejdzie pora świętowania Jasnoty.
Tym razem też Berenika Kołomycka trochę rozdziela Malutkiego Liska i Wielkiego Dzika, nie każe im działać razem, bo testuje rozwiązywanie problemów na szeroką skalę przez inne postacie. Małe łasice nadają tempo akcji – autorka do niedawna stawiała na niespieszne i wręcz senne obrazki, teraz jednak decyduje się na pokazanie dramatycznej sytuacji po to, żeby wytłumaczyć coś małym odbiorcom. Sugeruje, że nie ma sensu podejmowanie kłótni z rodzeństwem – to może się źle skończyć. Ale istnieją też dobre sposoby na poprawienie sobie humoru – bohaterce zdradzają to starsi mieszkańcy Doliny. Można sobie wyobrazić coś, co faktycznie pozwoli wkroczyć na drogę do naprawienia relacji. „Awantura” dopiero w ostatniej fazie przybiera stały i kojący kołysankowy rytm, więc znowu można ten komiks potraktować jako lekturę przed snem.
Berenika Kołomycka stawia tu na malowane historie, ale o ile przeważnie proponuje bezkresne przestrzenie pozbawione detali, teraz musi wręcz zagęścić kadry ilustracjami wyjaśniającymi sedno wydarzeń. Malutki Lisek i Wielki Dzik to seria, która zyskała zwolenników nie tylko wśród najmłodszych odbiorców – chociaż morały w rodzaju tego z „Awantury” przydają się dzieciom, to jednak filozoficzne podejście do świata zwierząt wypada mocno poetycko i kusi także dorosłych.
Kłótnia
Trzy małe łasice chcą brykać, jak to dzieci. Zbliża się jednak wielkie święto – najdłuższy i najjaśniejszy dzień w roku, zwany Jasnotą. To okazja do obdarowywania się prezentami. Nawet maluchy mogą przygotować podarki dla swoich bliskich. Łasiczki również próbują czegoś nowego – do tej pory to one zwykle dostawały prezenty, teraz mogą spróbować wymyślić i znaleźć coś dla kolegów czy rodziny. Ale przecież trzeba jeszcze się pobawić. W tomiku „Awantura” w serii Malutki Lisek i Wielki Dzik cała akcja podzielona na kilka części w opowieści bierze swój początek w zwyczajnym konflikcie wśród rodzeństwa. Bo łasiczki kłócą się przy każdej możliwej okazji – ale tym razem sytuacja staje się poważna. Jedna, ugryziona przez siostry w ogonek, zaszywa się w korzeniach starego drzewa i nie zamierza wychodzić. Czuje się źle, samotna, opuszczona i niezrozumiana, popłakuje cicho i nie chce, żeby ktokolwiek przerywał jej rozpacz. Tylko że zbliża się poważne zagrożenie. Po raz pierwszy w Dolinie naprawdę dzieje się coś, co może się skończyć bardzo źle, Berenika Kołomycka stawia tym razem na maksymalnie poważne konsekwencje tak, żeby nawet do beztroskich dzieci dotarło, że nie postąpiły właściwie. Mama łasica boi się o swoje zaginione dziecko – ale już wkrótce dowie się, że faktycznie ma więcej powodów do zmartwień. Tymczasem siostry poszkodowanej mają czas na ochłonięcie i wyciągnięcie wniosków z całego zajścia. Inni mieszkańcy Doliny mogą się sprawdzić w sytuacji zagrożenia lub lęku. Tutaj przewija się naprawdę wielu bohaterów, kadry z Doliny nigdy wcześniej nie były aż tak wypełnione – każdy z bohaterów ma coś do zrobienia zanim nadejdzie pora świętowania Jasnoty.
Tym razem też Berenika Kołomycka trochę rozdziela Malutkiego Liska i Wielkiego Dzika, nie każe im działać razem, bo testuje rozwiązywanie problemów na szeroką skalę przez inne postacie. Małe łasice nadają tempo akcji – autorka do niedawna stawiała na niespieszne i wręcz senne obrazki, teraz jednak decyduje się na pokazanie dramatycznej sytuacji po to, żeby wytłumaczyć coś małym odbiorcom. Sugeruje, że nie ma sensu podejmowanie kłótni z rodzeństwem – to może się źle skończyć. Ale istnieją też dobre sposoby na poprawienie sobie humoru – bohaterce zdradzają to starsi mieszkańcy Doliny. Można sobie wyobrazić coś, co faktycznie pozwoli wkroczyć na drogę do naprawienia relacji. „Awantura” dopiero w ostatniej fazie przybiera stały i kojący kołysankowy rytm, więc znowu można ten komiks potraktować jako lekturę przed snem.
Berenika Kołomycka stawia tu na malowane historie, ale o ile przeważnie proponuje bezkresne przestrzenie pozbawione detali, teraz musi wręcz zagęścić kadry ilustracjami wyjaśniającymi sedno wydarzeń. Malutki Lisek i Wielki Dzik to seria, która zyskała zwolenników nie tylko wśród najmłodszych odbiorców – chociaż morały w rodzaju tego z „Awantury” przydają się dzieciom, to jednak filozoficzne podejście do świata zwierząt wypada mocno poetycko i kusi także dorosłych.
środa, 15 października 2025
Justyna Bednarek: Tata w tarapatach. Jaja nie z tej ziemi
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Poszukiwania w kosmosie
Pamiętacie tatę, który został wyekspediowany daleko w kosmos? Wieczorkowie nie mogą go tak zostawić. Mama przejmuje dowodzenie i razem z czwórką dzieci i czwórką zwierzaków oraz całą masą wynalazków podąża za ukochanym. Nie jest to proste, ale ponieważ po kosmosie podróżują między innymi także wielkie międzygalaktyczne kury, zdarzyć się może absolutnie wszystko. W tomiku „Jaja nie z tej ziemi” trzeba będzie sporo wysiłku – oraz dużo zmniejszania i powiększania – żeby na nowo połączyć rodzinę. A wszystko dzięki niesporczakowi – kolejnemu towarzyszowi wyprawy, który natychmiast wpasowuje się w nietypowe stado i służy pomocą w najbardziej krytycznych momentach. Tata znajduje się najprawdopodobniej w jednym z kilku jajek, w których zamknięte są całe krainy. Ale jeśli tak, to wcale nie będzie łatwo do niego dotrzeć. W ogóle nie będzie łatwo. I na tym cała rzecz polega.
Justyna Bednarek stawia na dynamiczną akcję i poczucie humoru – i z tych dwóch składników lepi serię, która – z rysunkami Bartka Brosza – ma szansę podbić świat. Liczy się tu śmiech i nawet jeśli nie ma zbyt dużo fabularnych odnóg, dzieci nie będą mogły się oderwać od lektury. Tu autorka wybiera wyliczanki jako sposób porządkowania wiadomości – najpierw Mirosław w butach z tytanowymi sprężynami musi skoczyć po zapomniane zakupy (a ponieważ w butach wystarczy chwila nieuwagi, żeby trafić w przypadkowe miejsce – pozwiedza trochę świata), później między innym światy z jajek będą się prezentować najmłodszym. Pościg za tatą oznacza w tym wypadku szereg pomysłów, które trzeba będzie wcielić w życie. Autorka wykorzystuje te wynalazki, które już na potrzeby pierwszej części zostały wynalezione – operuje nimi w miarę potrzeb, wiedząc, że nie może przesadzić w tym zakresie, żeby nie ułatwić nadmiernie bohaterom ich misji. Ale czy misja, w której bierze udział niesporczak, może być zwyczajna i prosta?
„Jaja nie z tej ziemi” to druga książka o przygodach Taty w tarapatach – i nie rozczaruje. Podobnie jak pierwsza, to stworzona dla rozrywki nie tylko najmłodszych szalona i bardzo dynamiczna opowieść bazująca na wyobraźni oraz na śmiechu. Tu nie ma mowy o morałach, jedyne, co da się przenieść do zwyczajności odbiorców, to przekonanie, że na rodzinę można liczyć w każdych warunkach i w każdych okolicznościach. Najważniejsza jest akcja i to akcji poświęcone są kolejne pomysły. Przy tak pomysłowych bohaterach (i przy tak odważnej autorce) nie trzeba się bać o tatę, nawet jeśli ten łamie zasady fizyki i przesadza w oddalaniu się od bliskich. W tej rodzinie każdy znajdzie swoje miejsce i spotka się ze zrozumieniem, każdy dostanie to, czego potrzebuje. Miłość dodaje sił, a kreatywność (i wiedza) pozwalają wyjść z każdych tarapatów. A przecież to jeszcze nie koniec przygód. Justyna Bednarek proponuje dzieciom szaloną eskapadę pozbawioną jakichkolwiek granic – zachęci najmłodszych do samodzielnego czytania i pokaże im, dlaczego książki mogą sprawiać przyjemność.
Poszukiwania w kosmosie
Pamiętacie tatę, który został wyekspediowany daleko w kosmos? Wieczorkowie nie mogą go tak zostawić. Mama przejmuje dowodzenie i razem z czwórką dzieci i czwórką zwierzaków oraz całą masą wynalazków podąża za ukochanym. Nie jest to proste, ale ponieważ po kosmosie podróżują między innymi także wielkie międzygalaktyczne kury, zdarzyć się może absolutnie wszystko. W tomiku „Jaja nie z tej ziemi” trzeba będzie sporo wysiłku – oraz dużo zmniejszania i powiększania – żeby na nowo połączyć rodzinę. A wszystko dzięki niesporczakowi – kolejnemu towarzyszowi wyprawy, który natychmiast wpasowuje się w nietypowe stado i służy pomocą w najbardziej krytycznych momentach. Tata znajduje się najprawdopodobniej w jednym z kilku jajek, w których zamknięte są całe krainy. Ale jeśli tak, to wcale nie będzie łatwo do niego dotrzeć. W ogóle nie będzie łatwo. I na tym cała rzecz polega.
Justyna Bednarek stawia na dynamiczną akcję i poczucie humoru – i z tych dwóch składników lepi serię, która – z rysunkami Bartka Brosza – ma szansę podbić świat. Liczy się tu śmiech i nawet jeśli nie ma zbyt dużo fabularnych odnóg, dzieci nie będą mogły się oderwać od lektury. Tu autorka wybiera wyliczanki jako sposób porządkowania wiadomości – najpierw Mirosław w butach z tytanowymi sprężynami musi skoczyć po zapomniane zakupy (a ponieważ w butach wystarczy chwila nieuwagi, żeby trafić w przypadkowe miejsce – pozwiedza trochę świata), później między innym światy z jajek będą się prezentować najmłodszym. Pościg za tatą oznacza w tym wypadku szereg pomysłów, które trzeba będzie wcielić w życie. Autorka wykorzystuje te wynalazki, które już na potrzeby pierwszej części zostały wynalezione – operuje nimi w miarę potrzeb, wiedząc, że nie może przesadzić w tym zakresie, żeby nie ułatwić nadmiernie bohaterom ich misji. Ale czy misja, w której bierze udział niesporczak, może być zwyczajna i prosta?
„Jaja nie z tej ziemi” to druga książka o przygodach Taty w tarapatach – i nie rozczaruje. Podobnie jak pierwsza, to stworzona dla rozrywki nie tylko najmłodszych szalona i bardzo dynamiczna opowieść bazująca na wyobraźni oraz na śmiechu. Tu nie ma mowy o morałach, jedyne, co da się przenieść do zwyczajności odbiorców, to przekonanie, że na rodzinę można liczyć w każdych warunkach i w każdych okolicznościach. Najważniejsza jest akcja i to akcji poświęcone są kolejne pomysły. Przy tak pomysłowych bohaterach (i przy tak odważnej autorce) nie trzeba się bać o tatę, nawet jeśli ten łamie zasady fizyki i przesadza w oddalaniu się od bliskich. W tej rodzinie każdy znajdzie swoje miejsce i spotka się ze zrozumieniem, każdy dostanie to, czego potrzebuje. Miłość dodaje sił, a kreatywność (i wiedza) pozwalają wyjść z każdych tarapatów. A przecież to jeszcze nie koniec przygód. Justyna Bednarek proponuje dzieciom szaloną eskapadę pozbawioną jakichkolwiek granic – zachęci najmłodszych do samodzielnego czytania i pokaże im, dlaczego książki mogą sprawiać przyjemność.
wtorek, 14 października 2025
Wauter Mannaert: Jaśmina i ziemniakożercy. Tom 1
Świat Komiksu, Egmont, Warszawa 2025.
Jedzenie
Jaśmina gotuje z sercem. Jest w tym znakomita i wykorzystuje najczęściej naturalne składniki, głównie warzywa, żeby przyrządzać pełnowartościowe posiłki dla taty i znajomych. Ma też przyjaciół, dzięki którym zaopatruje się w odpowiednie produkty: ogrodnicy Marc i Cyryl prezentują skrajnie odmienne podejście do upraw i do rozprawiania się z chwastami. Jeden z mężczyzn stawia na piękne kwiaty i stosuje specjalne bomby, żeby rozsiać jak najwięcej niejadalnych roślin na działce drugiego, drugi stosuje opryski od wielu lat – bo wie, że dzięki temu poradzi sobie ze szkodnikami. Co prawda na króliki zjadające uprawy niewielu ma pomysł (Jaśmina wie, jak sobie ze zwierzętami poradzić, chociaż niekoniecznie w przyjemny dla nich sposób – ale przynajmniej bezkrwawo).
I tak mijają dni: Jaśmina gotuje, tworzy potrawy, które zachwycają wszystkich i wyzwalają głód u przypadkowych przechodniów oraz sąsiadów. Po szkole wędruje do swoich ogrodników i mocno angażuje się w ich problemy – bo też i emocje tam sięgają zenitu. Ale Jaśmina jeszcze nie wie, że najgorsze dopiero przed nią: pojawia się producent PP – szybkiej i pakowanej w plastik żywności bazującej na specjalnych uprawach ziemniaków. W obliczu koparek, które mogą zaorać ogródki, wojna na kwietne bomby to dziecięca igraszka. Jaśmina musi jednak działać: wie, że produkty spożywcze tworzone dla zarobku i na skalę masową uzależniają, ale nie są wartościowe jako posiłki. Do tego zaczyna odczuwać problemy finansowe. Ale czy jedna nastolatka może stawić czoła koncernowi spożywczemu?
„Jaśmina i ziemniakożercy” to dwutomowy cykl Wautera Mannaerta – bardzo różniący się od standardowych komiksów z równymi kadrami, do których odbiorcy są przyzwyczajeni choćby za sprawą wielkich komiksowych nazwisk. Tutaj grafiki są pozbawione jednoznacznych i wyraźnych konturów – a kolejne obrazki wielkością dopasowywane są do potrzeb rytmu narracji. Ilustracje nie do końca ujawniają swoje treści na pierwszy rzut oka, często wymagają uwagi i sprawdzania zawartości. W dodatku słowa zostały ograniczone do minimum i często odbiorcy są pozostawieni z serią następujących po sobie całych stron z kadrami bez komentarzy tekstowych. Zdarza się bardzo często powiązanie kadrów na stronie jakimś motywem (choćby – zapachem potraw), należy też docenić logo firmy PP – przeciwnika Jaśminy – dwie litery w odbiciu lustrzanym z kropkami pod spodem przywodzą na myśl czaszkę i kojarzą się z ostrzeżeniami na środkach trujących. Ten komiks bardziej się ogląda niż czyta, kierowany jest nie do najmłodszych odbiorców, ale do nieco bardziej wprawionych czytelników, budzi też świadomość społeczną w kwestii zdrowego żywienia. To ważne – temat, który się tu pojawił nie należy do świata fantastyki, sugeruje za to bliskość zagrożenia, jego rodzaj i rozmiar. Dla czytelników będzie to poważna przestroga i wskazówka na najbliższą przyszłość. Niezwykle istotna kwestia pod pozorami rozrywki dla młodzieży – to przepis na sukces w wykonaniu Mannaerta. Kto przekona się do specyficznego młodzieżowego stylu rysowania, ten pokocha Jaśminę i jej pomysły.
Jedzenie
Jaśmina gotuje z sercem. Jest w tym znakomita i wykorzystuje najczęściej naturalne składniki, głównie warzywa, żeby przyrządzać pełnowartościowe posiłki dla taty i znajomych. Ma też przyjaciół, dzięki którym zaopatruje się w odpowiednie produkty: ogrodnicy Marc i Cyryl prezentują skrajnie odmienne podejście do upraw i do rozprawiania się z chwastami. Jeden z mężczyzn stawia na piękne kwiaty i stosuje specjalne bomby, żeby rozsiać jak najwięcej niejadalnych roślin na działce drugiego, drugi stosuje opryski od wielu lat – bo wie, że dzięki temu poradzi sobie ze szkodnikami. Co prawda na króliki zjadające uprawy niewielu ma pomysł (Jaśmina wie, jak sobie ze zwierzętami poradzić, chociaż niekoniecznie w przyjemny dla nich sposób – ale przynajmniej bezkrwawo).
I tak mijają dni: Jaśmina gotuje, tworzy potrawy, które zachwycają wszystkich i wyzwalają głód u przypadkowych przechodniów oraz sąsiadów. Po szkole wędruje do swoich ogrodników i mocno angażuje się w ich problemy – bo też i emocje tam sięgają zenitu. Ale Jaśmina jeszcze nie wie, że najgorsze dopiero przed nią: pojawia się producent PP – szybkiej i pakowanej w plastik żywności bazującej na specjalnych uprawach ziemniaków. W obliczu koparek, które mogą zaorać ogródki, wojna na kwietne bomby to dziecięca igraszka. Jaśmina musi jednak działać: wie, że produkty spożywcze tworzone dla zarobku i na skalę masową uzależniają, ale nie są wartościowe jako posiłki. Do tego zaczyna odczuwać problemy finansowe. Ale czy jedna nastolatka może stawić czoła koncernowi spożywczemu?
„Jaśmina i ziemniakożercy” to dwutomowy cykl Wautera Mannaerta – bardzo różniący się od standardowych komiksów z równymi kadrami, do których odbiorcy są przyzwyczajeni choćby za sprawą wielkich komiksowych nazwisk. Tutaj grafiki są pozbawione jednoznacznych i wyraźnych konturów – a kolejne obrazki wielkością dopasowywane są do potrzeb rytmu narracji. Ilustracje nie do końca ujawniają swoje treści na pierwszy rzut oka, często wymagają uwagi i sprawdzania zawartości. W dodatku słowa zostały ograniczone do minimum i często odbiorcy są pozostawieni z serią następujących po sobie całych stron z kadrami bez komentarzy tekstowych. Zdarza się bardzo często powiązanie kadrów na stronie jakimś motywem (choćby – zapachem potraw), należy też docenić logo firmy PP – przeciwnika Jaśminy – dwie litery w odbiciu lustrzanym z kropkami pod spodem przywodzą na myśl czaszkę i kojarzą się z ostrzeżeniami na środkach trujących. Ten komiks bardziej się ogląda niż czyta, kierowany jest nie do najmłodszych odbiorców, ale do nieco bardziej wprawionych czytelników, budzi też świadomość społeczną w kwestii zdrowego żywienia. To ważne – temat, który się tu pojawił nie należy do świata fantastyki, sugeruje za to bliskość zagrożenia, jego rodzaj i rozmiar. Dla czytelników będzie to poważna przestroga i wskazówka na najbliższą przyszłość. Niezwykle istotna kwestia pod pozorami rozrywki dla młodzieży – to przepis na sukces w wykonaniu Mannaerta. Kto przekona się do specyficznego młodzieżowego stylu rysowania, ten pokocha Jaśminę i jej pomysły.
poniedziałek, 13 października 2025
Berenika Kołomycka: Kocina. Zapiski z Doliny
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.
Ankieta
Berenika Kołomycka prezentuje wydarzenia z Doliny, w której zgodnie egzystują Malutki Lisek, Wielki Dzik i wielu innych bohaterów – którym człowiek nie może przeszkodzić. Akcja – spokojna i pozbawiona fajerwerków – toczy się wokół pięknej jabłonki, w przestrzeni wolnej od tłoku i przesady. Ale pojawia się bardzo urokliwy dodatek do serii, którą Berenika Kołomycka zasłynęła. „Kocina. Zapiski z Doliny” to pierwsza opowieść i zarazem prezentacja nowej bohaterki. Bo autorka twierdzi, że wcale nie może bywać w Dolinie – nie odwiedza swoich bohaterów bezpośrednio, wysyła kogoś, kto może dotrzeć do tego świata i przekazać wszystkie informacje potrzebne do tworzenia. Wysłannikiem do Doliny jest Kocina – kotka, która mieszka z autorką i jako jedyna może przekraczać granice między światami. Bardzo ładnie jest to przedstawione graficznie – przedarte na pół zdjęcie i przedarty na pół rysunek sygnalizują, czy kotka wchodzi czy wychodzi z Doliny. Stanowi to też czytelny sygnał dla odbiorców, że oto właśnie następuje przeniesienie do krainy fantazji.
Ale o ile seria Malutki Lisek i Wielki Dzik jest malarska i w pewien sposób graficznie poetycka, o tyle Kocina wydaje się bardziej konkretna przez sposób tworzenia. Przede wszystkim jest rysowana a nie malowana – tu szkice są bardziej komiksowe, przez co bohaterowie wydają się bardziej przyjaźni dla najmłodszych odbiorców. Kocina przeprowadza wywiady z mieszkańcami, zadaje im pytania, które intrygują także odbiorców – dowiaduje się między innymi, o co chodzi z jabłkami w przypadku Liska. Żeby zaoferować coś gospodarzom proponuje przedstawienie im jednej ze swoich ulubionych historii, prezentowanych zwykle przez autorkę. I snuje narrację, która jest bardzo kołysankowa i pozbawiona akcji i bohaterów – a dotyczy życia jako takiego. Kocina dobrze czuje się w Dolinie i dzięki niej dobrze będą się w niej czuć także odbiorcy, którzy dopiero teraz to miejsce poznają. Berenika Kołomycka znalazła sobie miejsce na trochę gęstszą i bardziej dynamiczną narrację, na zestaw prezentacji tego, co niekoniecznie oczywiste dla bohaterów i czytelników. Same kadry są tu może i podobne tematycznie do tych z serii o Lisku – ale przez zmianę stylistyki wybrzmiewają bardziej jako przypis do tego cyklu. Nawiązanie do malowanych grafik istnieje w opowieści Kociny i tylko tam – w pozostałej części książki pojawia się zaledwie kilka kolorów, wcale nie trzeba wiele, żeby wyczarować ten świat. Tu przede wszystkim liczą się emocje i relacje między bohaterami, a także klimat – wszechogarniający spokój, wręcz senność krajobrazu i sytuacji. To bardzo dobra seria wyciszająca, kiedy ktoś potrzebuje odpoczynku i od skoczni od codzienności. Berenika Kołomycka nie przebodźcuje odbiorców.
Jeśli zatem ktoś dobrze czuje się w krainie Malutkiego Liska i Wielkiego Dzika, może swobodnie przygarnąć do swojej kolekcji także oprowadzanie w wersji Kociny. Dzięki temu pomysłowi sama autorka może nieco odpocząć od pejzaży, ale nie tracić kontroli nad tym, co dzieje się w jej ulubionej krainie.
Ankieta
Berenika Kołomycka prezentuje wydarzenia z Doliny, w której zgodnie egzystują Malutki Lisek, Wielki Dzik i wielu innych bohaterów – którym człowiek nie może przeszkodzić. Akcja – spokojna i pozbawiona fajerwerków – toczy się wokół pięknej jabłonki, w przestrzeni wolnej od tłoku i przesady. Ale pojawia się bardzo urokliwy dodatek do serii, którą Berenika Kołomycka zasłynęła. „Kocina. Zapiski z Doliny” to pierwsza opowieść i zarazem prezentacja nowej bohaterki. Bo autorka twierdzi, że wcale nie może bywać w Dolinie – nie odwiedza swoich bohaterów bezpośrednio, wysyła kogoś, kto może dotrzeć do tego świata i przekazać wszystkie informacje potrzebne do tworzenia. Wysłannikiem do Doliny jest Kocina – kotka, która mieszka z autorką i jako jedyna może przekraczać granice między światami. Bardzo ładnie jest to przedstawione graficznie – przedarte na pół zdjęcie i przedarty na pół rysunek sygnalizują, czy kotka wchodzi czy wychodzi z Doliny. Stanowi to też czytelny sygnał dla odbiorców, że oto właśnie następuje przeniesienie do krainy fantazji.
Ale o ile seria Malutki Lisek i Wielki Dzik jest malarska i w pewien sposób graficznie poetycka, o tyle Kocina wydaje się bardziej konkretna przez sposób tworzenia. Przede wszystkim jest rysowana a nie malowana – tu szkice są bardziej komiksowe, przez co bohaterowie wydają się bardziej przyjaźni dla najmłodszych odbiorców. Kocina przeprowadza wywiady z mieszkańcami, zadaje im pytania, które intrygują także odbiorców – dowiaduje się między innymi, o co chodzi z jabłkami w przypadku Liska. Żeby zaoferować coś gospodarzom proponuje przedstawienie im jednej ze swoich ulubionych historii, prezentowanych zwykle przez autorkę. I snuje narrację, która jest bardzo kołysankowa i pozbawiona akcji i bohaterów – a dotyczy życia jako takiego. Kocina dobrze czuje się w Dolinie i dzięki niej dobrze będą się w niej czuć także odbiorcy, którzy dopiero teraz to miejsce poznają. Berenika Kołomycka znalazła sobie miejsce na trochę gęstszą i bardziej dynamiczną narrację, na zestaw prezentacji tego, co niekoniecznie oczywiste dla bohaterów i czytelników. Same kadry są tu może i podobne tematycznie do tych z serii o Lisku – ale przez zmianę stylistyki wybrzmiewają bardziej jako przypis do tego cyklu. Nawiązanie do malowanych grafik istnieje w opowieści Kociny i tylko tam – w pozostałej części książki pojawia się zaledwie kilka kolorów, wcale nie trzeba wiele, żeby wyczarować ten świat. Tu przede wszystkim liczą się emocje i relacje między bohaterami, a także klimat – wszechogarniający spokój, wręcz senność krajobrazu i sytuacji. To bardzo dobra seria wyciszająca, kiedy ktoś potrzebuje odpoczynku i od skoczni od codzienności. Berenika Kołomycka nie przebodźcuje odbiorców.
Jeśli zatem ktoś dobrze czuje się w krainie Malutkiego Liska i Wielkiego Dzika, może swobodnie przygarnąć do swojej kolekcji także oprowadzanie w wersji Kociny. Dzięki temu pomysłowi sama autorka może nieco odpocząć od pejzaży, ale nie tracić kontroli nad tym, co dzieje się w jej ulubionej krainie.
niedziela, 12 października 2025
Agnes Gabriel: Madame Schiaparelli. Ekstrawagancka krawcowa
Marginesy, Warszawa 2025.
Garderoba
Beletryzowane biografie bardzo dobrze sprawdzają się przy przedstawianiu mitologii założycielskiej i mogą budować sympatię do marki – nawet jeśli nie jest to ich zamierzona podstawowa rola. Agnes Gabriel wykorzystuje zatem miejsce na rynku do tego, żeby stworzyć dla odbiorców (a może bardziej dla odbiorczyń) historię Madame Schiaparelli – przynajmniej od momentu, w którym staje się ona naprawdę intrygująca.
Przełomem dla Elsy Schiaparelli jest zdrada: mąż daje się skusić na wdzięki popularnej tancerki. I to punkt zwrotny w egzystencji bohaterki tomu – zbliżony do tych wszystkich powieści obyczajowych, w których kobiety zaczynają żyć na własny rachunek bez oglądania się na krzywdy z przeszłości. I Elsa podąża taką właśnie drogą, chociaż czasy nie są tak do końca sprzyjające samotnemu macierzyństwu i budowaniu własnej potęgi na rynku pracy. Schiaparelli porzuca Amerykę na rzecz Paryża – to tu chce znaleźć swoje szczęście, z dala od mężczyzn, przynajmniej na początku. Razem z Elsą w podróż wyrusza jej mała córeczka, Gogo (sama wybrała sobie imię) – dziewczynka z porażeniem mózgowym. Gogo wymagać będzie dostępu do najlepszych lekarzy, żeby mogła przeżyć i rozwijać się w miarę normalnie – i tym będzie się też musiała zająć samotna matka. Madame Schiaparelli zawsze pozostaje blisko mody, pracuje jako krawcowa, wie, jak zadowolić najbardziej wymagające klientki. W końcu postanawia dyktować modę innym – zostaje projektantką, która nie boi się wyzwań. Potrafi zainspirować się twórczością Salvadora Dali (nawet tą związaną z wygłupami towarzyskimi), nawiązuje do najnowszych trendów, ale nigdy ich niewolniczo nie kopiuje. Podejmuje decyzje, które zmuszają do refleksji nad modą, jej stroje nie dla wszystkich się nadają, a jednak pierwszy sweter podbija Paryż i sprawia, że Elsa Schiaparelli będzie musiała bardzo szybko rozbudować swoją firmę. I „Madame Schiaparelli. Ekstrawagancka krawcowa” to właśnie opowieść o samodzielności, odwadze i pomysłowości kobiety, która szuka własnej drogi. Dopiero kiedy Elsa Schiaparelli czuje się już pewnie od strony finansowej, może pomyśleć o realizowaniu kobiecych pragnień – i znów na przekór obyczajowości to ona może zrobić pierwszy krok, dać odpowiedni sygnał mężczyznom, którzy jej się podobają. Tyle że jej wybory nie zawsze będą realne i osiągalne. Agnes Gabriel koncentruje się właściwie na dwóch wątkach: miłości do mody i miłości w życiu osobistym – wątek córki powraca po długim czasie i nie może już zbyt zaprzątać myśli bohaterki, nie powstała zbyt silna więź, która wymagałaby pielęgnowania, a kiedy Gogo jest dorosła, świetnie radzi sobie sama, tak jak radziła sobie jako dziecko w szkole z internatem i z najbliższą przyjaciółką. Elsa Schiaparelli przekonuje się, że walka o marzenia wymaga poświęceń. Ale idzie za głosem serca i nie musi opierać się na innych. Sama tworzy własny świat i drogi do realizacji swoich potrzeb, sama walczy o to, żeby zyskać szczęście.
W tej historii liczy się sposób prowadzenia narracji. Mnóstwo uwagi poświęca tu autorka odzieżowym detalom, nie jest to fabuła sensacyjna, a niespieszne przyglądanie się kolejnym drobiazgom. Rozsmakowywanie się w szczegółach to wręcz wyznacznik tej powieści.
Garderoba
Beletryzowane biografie bardzo dobrze sprawdzają się przy przedstawianiu mitologii założycielskiej i mogą budować sympatię do marki – nawet jeśli nie jest to ich zamierzona podstawowa rola. Agnes Gabriel wykorzystuje zatem miejsce na rynku do tego, żeby stworzyć dla odbiorców (a może bardziej dla odbiorczyń) historię Madame Schiaparelli – przynajmniej od momentu, w którym staje się ona naprawdę intrygująca.
Przełomem dla Elsy Schiaparelli jest zdrada: mąż daje się skusić na wdzięki popularnej tancerki. I to punkt zwrotny w egzystencji bohaterki tomu – zbliżony do tych wszystkich powieści obyczajowych, w których kobiety zaczynają żyć na własny rachunek bez oglądania się na krzywdy z przeszłości. I Elsa podąża taką właśnie drogą, chociaż czasy nie są tak do końca sprzyjające samotnemu macierzyństwu i budowaniu własnej potęgi na rynku pracy. Schiaparelli porzuca Amerykę na rzecz Paryża – to tu chce znaleźć swoje szczęście, z dala od mężczyzn, przynajmniej na początku. Razem z Elsą w podróż wyrusza jej mała córeczka, Gogo (sama wybrała sobie imię) – dziewczynka z porażeniem mózgowym. Gogo wymagać będzie dostępu do najlepszych lekarzy, żeby mogła przeżyć i rozwijać się w miarę normalnie – i tym będzie się też musiała zająć samotna matka. Madame Schiaparelli zawsze pozostaje blisko mody, pracuje jako krawcowa, wie, jak zadowolić najbardziej wymagające klientki. W końcu postanawia dyktować modę innym – zostaje projektantką, która nie boi się wyzwań. Potrafi zainspirować się twórczością Salvadora Dali (nawet tą związaną z wygłupami towarzyskimi), nawiązuje do najnowszych trendów, ale nigdy ich niewolniczo nie kopiuje. Podejmuje decyzje, które zmuszają do refleksji nad modą, jej stroje nie dla wszystkich się nadają, a jednak pierwszy sweter podbija Paryż i sprawia, że Elsa Schiaparelli będzie musiała bardzo szybko rozbudować swoją firmę. I „Madame Schiaparelli. Ekstrawagancka krawcowa” to właśnie opowieść o samodzielności, odwadze i pomysłowości kobiety, która szuka własnej drogi. Dopiero kiedy Elsa Schiaparelli czuje się już pewnie od strony finansowej, może pomyśleć o realizowaniu kobiecych pragnień – i znów na przekór obyczajowości to ona może zrobić pierwszy krok, dać odpowiedni sygnał mężczyznom, którzy jej się podobają. Tyle że jej wybory nie zawsze będą realne i osiągalne. Agnes Gabriel koncentruje się właściwie na dwóch wątkach: miłości do mody i miłości w życiu osobistym – wątek córki powraca po długim czasie i nie może już zbyt zaprzątać myśli bohaterki, nie powstała zbyt silna więź, która wymagałaby pielęgnowania, a kiedy Gogo jest dorosła, świetnie radzi sobie sama, tak jak radziła sobie jako dziecko w szkole z internatem i z najbliższą przyjaciółką. Elsa Schiaparelli przekonuje się, że walka o marzenia wymaga poświęceń. Ale idzie za głosem serca i nie musi opierać się na innych. Sama tworzy własny świat i drogi do realizacji swoich potrzeb, sama walczy o to, żeby zyskać szczęście.
W tej historii liczy się sposób prowadzenia narracji. Mnóstwo uwagi poświęca tu autorka odzieżowym detalom, nie jest to fabuła sensacyjna, a niespieszne przyglądanie się kolejnym drobiazgom. Rozsmakowywanie się w szczegółach to wręcz wyznacznik tej powieści.
sobota, 11 października 2025
Aleksandra Machoń, Wiktor Talaga: Cząberek. 2. Przyjaźń
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.
Przyjaźń
Zwierzak, który zostaje sam w domu, wydaje się zwykle poszkodowany i pokrzywdzony – wszyscy domownicy mają swoje zajęcia, dzieci idą do szkoły, rodzice do pracy i nikt nie może się opiekować pupilem, który przecież kocha zabawy i wspólne spędzanie czasu. Cząberek tęskni. I wprawdzie nie niszczy z tej tęsknoty mebli, ale wystarczy spojrzeć na pełen rozpaczy wyraz pyszczka przy porannym pożegnaniu. Rodzice nie chcą zgodzić się na drugiego kota, przynajmniej nie w najbliższym czasie, ale dla Klary i jej brata Damiana sytuacja jest jasna: trzeba znaleźć Cząberkowi przyjaciół. Czarny kot, który dopiero co zaufał ludziom, niedługo będzie miał kolejne wyzwanie do przejścia.
Drugi tom serii Cząberek, „Przyjaźń”, to propozycja, którą Aleksandra Machoń i Wiktor Talaga chcą przekazać najmłodszym kilka niezwykle ważnych informacji. Koncentrują się na temacie opieki nad zwierzętami – i to mądrej opieki – i na kwestii przyjaźni, także tej w obrębie gatunku ludzkiego, nie tylko u czworonogów. Cząberkowi przyda się towarzystwo – ale to kot po przejściach, schroniskowy, ma złe doświadczenia z psami, nie wszystkie zwierzęta w swoim otoczeniu zaakceptuje, zwłaszcza jeśli wydarzenia będą dziać się zbyt szybko. Z kolei Klara postanawia wprowadzić swój plan awaryjny w życie za wszelką cenę – nawet jeśli będzie to oznaczało konieczność okłamania bliskich. I tu pojawiają się dwa równoległe zagadnienia, rozwijane w prostym komiksie. Bo czymś innym jest oswajanie Cząberka ze zwierzętami – małymi krokami i w sposób, który nikomu nie zagraża – a czym innym stawianie na swoim i wyrzuty sumienia, że wydarzenia potoczyły się nie w takim kierunku, w jakim powinny. Wreszcie autorzy odpowiadają na najważniejsze dla rozwoju społecznego małych czytelników pytanie – co zrobić, kiedy się zepsuło przyjaźń i teraz ktoś, za kim się tęskni, nie ma zamiaru wysłuchiwać nawet najbardziej szczerych przeprosin. Umiejętność przyznania się do błędu to element konieczny całej układanki, ale niemożliwy, dopóki nie ma zgody na spokojną rozmowę. Mama Klary i Damiana wie, że przez nieprzemyślane działania i sieć kłamstw można na zawsze stracić przyjaciela – ale wszystko jest do odbudowania, jeśli się bardzo tego chce i potrafi zachować w odpowiedni sposób. Tego Klara musi się nauczyć. W tym tomiku to nie Cząberek pozostaje w centrum uwagi – on jest tylko narzędziem do realizowania własnych pomysłów przez dzieci. Znacznie bardziej istotne z perspektywy odbiorców będą dylematy Klary i zawoalowana przestroga przed kłamstwem w stosunku do najbliższych.
„Cząberek. Przyjaźń” to komiks, w którym kadry nie są za małe – tomik jest przeznaczony dla najmłodszych odbiorców, więc spore rysunki ułatwią lekturę. Nie są też wypełnione szczegółami do przesady: bardzo często to gadające głowy, zwłaszcza kiedy trzeba udzielić odbiorcom (pod pretekstem kierowania się do postaci) pouczenia. Za to większe kadry, na których ogląda się zachowanie rysunkowego kota, będą dla dzieci przyjemnym sposobem na relaks i rozrywkę. Cząberka przecież nie da się nie lubić.
Przyjaźń
Zwierzak, który zostaje sam w domu, wydaje się zwykle poszkodowany i pokrzywdzony – wszyscy domownicy mają swoje zajęcia, dzieci idą do szkoły, rodzice do pracy i nikt nie może się opiekować pupilem, który przecież kocha zabawy i wspólne spędzanie czasu. Cząberek tęskni. I wprawdzie nie niszczy z tej tęsknoty mebli, ale wystarczy spojrzeć na pełen rozpaczy wyraz pyszczka przy porannym pożegnaniu. Rodzice nie chcą zgodzić się na drugiego kota, przynajmniej nie w najbliższym czasie, ale dla Klary i jej brata Damiana sytuacja jest jasna: trzeba znaleźć Cząberkowi przyjaciół. Czarny kot, który dopiero co zaufał ludziom, niedługo będzie miał kolejne wyzwanie do przejścia.
Drugi tom serii Cząberek, „Przyjaźń”, to propozycja, którą Aleksandra Machoń i Wiktor Talaga chcą przekazać najmłodszym kilka niezwykle ważnych informacji. Koncentrują się na temacie opieki nad zwierzętami – i to mądrej opieki – i na kwestii przyjaźni, także tej w obrębie gatunku ludzkiego, nie tylko u czworonogów. Cząberkowi przyda się towarzystwo – ale to kot po przejściach, schroniskowy, ma złe doświadczenia z psami, nie wszystkie zwierzęta w swoim otoczeniu zaakceptuje, zwłaszcza jeśli wydarzenia będą dziać się zbyt szybko. Z kolei Klara postanawia wprowadzić swój plan awaryjny w życie za wszelką cenę – nawet jeśli będzie to oznaczało konieczność okłamania bliskich. I tu pojawiają się dwa równoległe zagadnienia, rozwijane w prostym komiksie. Bo czymś innym jest oswajanie Cząberka ze zwierzętami – małymi krokami i w sposób, który nikomu nie zagraża – a czym innym stawianie na swoim i wyrzuty sumienia, że wydarzenia potoczyły się nie w takim kierunku, w jakim powinny. Wreszcie autorzy odpowiadają na najważniejsze dla rozwoju społecznego małych czytelników pytanie – co zrobić, kiedy się zepsuło przyjaźń i teraz ktoś, za kim się tęskni, nie ma zamiaru wysłuchiwać nawet najbardziej szczerych przeprosin. Umiejętność przyznania się do błędu to element konieczny całej układanki, ale niemożliwy, dopóki nie ma zgody na spokojną rozmowę. Mama Klary i Damiana wie, że przez nieprzemyślane działania i sieć kłamstw można na zawsze stracić przyjaciela – ale wszystko jest do odbudowania, jeśli się bardzo tego chce i potrafi zachować w odpowiedni sposób. Tego Klara musi się nauczyć. W tym tomiku to nie Cząberek pozostaje w centrum uwagi – on jest tylko narzędziem do realizowania własnych pomysłów przez dzieci. Znacznie bardziej istotne z perspektywy odbiorców będą dylematy Klary i zawoalowana przestroga przed kłamstwem w stosunku do najbliższych.
„Cząberek. Przyjaźń” to komiks, w którym kadry nie są za małe – tomik jest przeznaczony dla najmłodszych odbiorców, więc spore rysunki ułatwią lekturę. Nie są też wypełnione szczegółami do przesady: bardzo często to gadające głowy, zwłaszcza kiedy trzeba udzielić odbiorcom (pod pretekstem kierowania się do postaci) pouczenia. Za to większe kadry, na których ogląda się zachowanie rysunkowego kota, będą dla dzieci przyjemnym sposobem na relaks i rozrywkę. Cząberka przecież nie da się nie lubić.
piątek, 10 października 2025
Maciej Szymanowicz: Kociaki-łobuziaki i rwetes ze swetrem
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Prezent
Trudno nie lubić tych kociaków. Kociaki-łobuziaki to magnes na najmłodszych odbiorców i gwarancja, że dzieci zajrzą do książki z własnej woli – zwłaszcza że przygody rozbrykanych kotów zamieniają się w serię. I jedno tylko mógłby Maciej Szymanowicz poprawić – to znaczy trochę mniej zdrobnień. Zwłaszcza że to autor, który mocno dba o językową warstwę tekstu, co widać choćby po łamańcu językowym w podtytule. Rwetes ze swetrem to bardzo ciekawa propozycja dla najmłodszych, których trzeba oswoić z czytaniem dla przyjemności. Nie ma tu zbyt wiele moralizowania, chyba że za takie uznać zachętę do zgodnej egzystencji wtopioną w bajkę. Wszystko zaczyna się od paczki adresowanej do Bazyla. Paczka zawiera sweter i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że sweter pomieściłby trzy kociaki naraz. Jest tak obszerny, że jedyne sensowne rozwiązanie polega na przerobieniu go na kłębki włóczki do zabawy. Na to jednak nie chce się zgodzić Bazyl – skoro już został szczęśliwym posiadaczem swetra-niespodzianki, planuje z niego skorzystać i nosić. Ale żeby to zrobić, musi błyskawicznie przybrać na wadze. Jeśli odpowiednio urośnie, uda mu się paradować w swetrze. Ku zazdrości innych – może zresztą o to chodzi? Bazyl szuka szybkiego sposobu na urośnięcie – żeby nie musiał spacerować w swetrze równocześnie z wszystkimi innymi kotami. Ale to przecież nie jest ostateczne wyjście…
Maciej Szymanowicz proponuje proste i dynamiczne opowiadanie zogniskowane wokół zabawnego problemu bohaterów. Wykorzystuje je jednak także do interaktywnych zabaw dla odbiorców. Dzieci mają w różnych gestach i działaniach naśladować koty: czasami trzeba będzie coś pacnąć, a czasami pogłaskać coś przytulnego albo zobaczyć, jak wygląda świat do góry nogami. I te zadania – poboczne wobec lektury, ale powiązane z fabułą – pozwolą dzieciom szybciej wkręcić się w świat kociaków-łobuziaków. Budowaniu rzeszy fanów sprzyjają jeszcze rozwiązania graficzne – w ilustracjach jest tyle samo humoru co w tekście, więc najmłodsi mogą się rzeczywiście dobrze bawić podczas czytania i oglądania tomiku. W przypadku kociaków-łobuziaków czytanie zamienia się w radość – a to ważne dla maluchów. Maciej Szymanowicz może proponować więcej tego typu historii i komicznych przypadków, bo w ten sposób robi reklamę samemu czytaniu.
Kociaki-łobuziaki kipią od pomysłów, mają bogatą wyobraźnię i same w sobie są dziećmi, więc łatwo będzie je zaakceptować małym odbiorcom. Tu ciągle coś się dzieje, a feeria kolorów sprawia, że najmłodsi ciągle będą czymś zajęci. Humor i żywe barwy to wyróżniki tej publikacji, stworzonej rzeczywiście z myślą o dziecięcych odbiorcach, a nie o wydawcach czy modach rynkowych. Szymanowicz pozostaje z dala od trendów i wychodzi mu to faktycznie na dobre. Co ważne, karykaturalne rysy postaci nadają całości charakteru, o tych bohaterach nie jest wcale łatwo zapomnieć – mają swój styl i zdecydowanie się wyróżniają.
Prezent
Trudno nie lubić tych kociaków. Kociaki-łobuziaki to magnes na najmłodszych odbiorców i gwarancja, że dzieci zajrzą do książki z własnej woli – zwłaszcza że przygody rozbrykanych kotów zamieniają się w serię. I jedno tylko mógłby Maciej Szymanowicz poprawić – to znaczy trochę mniej zdrobnień. Zwłaszcza że to autor, który mocno dba o językową warstwę tekstu, co widać choćby po łamańcu językowym w podtytule. Rwetes ze swetrem to bardzo ciekawa propozycja dla najmłodszych, których trzeba oswoić z czytaniem dla przyjemności. Nie ma tu zbyt wiele moralizowania, chyba że za takie uznać zachętę do zgodnej egzystencji wtopioną w bajkę. Wszystko zaczyna się od paczki adresowanej do Bazyla. Paczka zawiera sweter i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że sweter pomieściłby trzy kociaki naraz. Jest tak obszerny, że jedyne sensowne rozwiązanie polega na przerobieniu go na kłębki włóczki do zabawy. Na to jednak nie chce się zgodzić Bazyl – skoro już został szczęśliwym posiadaczem swetra-niespodzianki, planuje z niego skorzystać i nosić. Ale żeby to zrobić, musi błyskawicznie przybrać na wadze. Jeśli odpowiednio urośnie, uda mu się paradować w swetrze. Ku zazdrości innych – może zresztą o to chodzi? Bazyl szuka szybkiego sposobu na urośnięcie – żeby nie musiał spacerować w swetrze równocześnie z wszystkimi innymi kotami. Ale to przecież nie jest ostateczne wyjście…
Maciej Szymanowicz proponuje proste i dynamiczne opowiadanie zogniskowane wokół zabawnego problemu bohaterów. Wykorzystuje je jednak także do interaktywnych zabaw dla odbiorców. Dzieci mają w różnych gestach i działaniach naśladować koty: czasami trzeba będzie coś pacnąć, a czasami pogłaskać coś przytulnego albo zobaczyć, jak wygląda świat do góry nogami. I te zadania – poboczne wobec lektury, ale powiązane z fabułą – pozwolą dzieciom szybciej wkręcić się w świat kociaków-łobuziaków. Budowaniu rzeszy fanów sprzyjają jeszcze rozwiązania graficzne – w ilustracjach jest tyle samo humoru co w tekście, więc najmłodsi mogą się rzeczywiście dobrze bawić podczas czytania i oglądania tomiku. W przypadku kociaków-łobuziaków czytanie zamienia się w radość – a to ważne dla maluchów. Maciej Szymanowicz może proponować więcej tego typu historii i komicznych przypadków, bo w ten sposób robi reklamę samemu czytaniu.
Kociaki-łobuziaki kipią od pomysłów, mają bogatą wyobraźnię i same w sobie są dziećmi, więc łatwo będzie je zaakceptować małym odbiorcom. Tu ciągle coś się dzieje, a feeria kolorów sprawia, że najmłodsi ciągle będą czymś zajęci. Humor i żywe barwy to wyróżniki tej publikacji, stworzonej rzeczywiście z myślą o dziecięcych odbiorcach, a nie o wydawcach czy modach rynkowych. Szymanowicz pozostaje z dala od trendów i wychodzi mu to faktycznie na dobre. Co ważne, karykaturalne rysy postaci nadają całości charakteru, o tych bohaterach nie jest wcale łatwo zapomnieć – mają swój styl i zdecydowanie się wyróżniają.
czwartek, 9 października 2025
Paweł Gierliński: Moja pasja. Piłka nożna
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Hobby
Pierwsze spotkanie z piłką nożną może wyglądać tak, jak proponuje Paweł Gierliński. W serii Moja pasja pojawia się kartonowy duży picture book „Piłka nożna”, który może oswoić najmłodszych z pomysłem na treningi – i zaprosić do świata kibiców. Biało-czerwone gadżety z pierwszej rozkładówki zachęcają do dopingowania polskiej drużyny i pokazują, że kibicowanie jest dla wszystkich – całe rodziny mogą spotkać się na stadionie. Przynajmniej w tym idealnym świecie, bo u Gierlińskiego piłka nożna ma tylko dobre strony. Kolejne rozkładówki prezentują skrótowo zasady gry czy podział ról na boisku – dzieci dowiedzą się, za co odpowiadają zawodnicy na konkretnych pozycjach (i czym się wyróżniają). Jest też rozkładówka poświęcona zabronionym zagraniom – najmłodsi dowiedzą się, za co przyznaje się żółte i czerwone kartki, jakie zagrania są niedozwolone i jakie skończą się usunięciem zawodnika z boiska. Oczywiście Paweł Gierliński nie zagłębia się w szczegóły, opowie między innymi o tym, na czym polega rzut karny, ale nie będzie pisać o tym, co to jest spalony – nic straconego, to dzieci poznają w przyszłości, jeśli faktycznie zainteresują się piłką nożną. Jeśli się zainteresują, to dla nich jest kolejna rozkładówka – ta o treningu. Na wielkiformatowym rysunku gromada dzieci zajmuje się ćwiczeniami – ktoś trenuje szybkie bieganie, ktoś inny strzały lub podania, tak, żeby wykorzystać zdobyte umiejętności na boisku. Przed meczem warto skorzystać z rozmowy z trenerem – w drużynie Matiego pani trener zagrzewa do walki i podnosi na duchu, bo psychologiczne podejście jest bardzo ważne. A jeśli najmłodsi zainteresują się piłką nożną na poważnie – będą wiedzieli, czego mniej więcej się spodziewać po treningach. Gdyby jednak zamierzali związać się z tym sportem, ale niekoniecznie podoba im się bieganie po boisku za piłką, istnieje cały zestaw ofert pracy wokół piłki nożnej i o tym Paweł Gierliński też mówi.
Jest to książka bardzo dobrze przygotowana, faktycznie przedstawia piłkę nożną jako pasję, i to pasję, którą można realizować już od najmłodszych lat. Ładne i kolorowe rysunki zachęcają dzieci do oglądania stron – a ostatnia rozkładówka zachęca w ogóle do podejmowania aktywności fizycznej, niekoniecznie takiej boiskowej. Dzieci, które od początku są oswajane z piłką nożną jako sportem – jeśli nie narodowym to przynajmniej bardzo popularnym – mogą samodzielnie przekonać się, na czym on polega i czy mieści się to w ich zainteresowaniach. To propozycja na dobry początek, coś, co może zaintrygować najmłodszych i przyciągnąć ich równocześnie do sportu i do czytania dla przyjemności. Bajecznie kolorowa opowieść edukacyjna z wplątanym wątkiem fabularnym (drużyną małego gracza, Matiego) to coś w sam raz nie tylko dla małych kibiców. Paweł Gierliński dobrze wybiera tematy i realizuje pomysł bez zarzutu. Cała ta seria kierowana do małych odbiorców przybliża ciekawostki i metody spędzania wolnego czasu.
Hobby
Pierwsze spotkanie z piłką nożną może wyglądać tak, jak proponuje Paweł Gierliński. W serii Moja pasja pojawia się kartonowy duży picture book „Piłka nożna”, który może oswoić najmłodszych z pomysłem na treningi – i zaprosić do świata kibiców. Biało-czerwone gadżety z pierwszej rozkładówki zachęcają do dopingowania polskiej drużyny i pokazują, że kibicowanie jest dla wszystkich – całe rodziny mogą spotkać się na stadionie. Przynajmniej w tym idealnym świecie, bo u Gierlińskiego piłka nożna ma tylko dobre strony. Kolejne rozkładówki prezentują skrótowo zasady gry czy podział ról na boisku – dzieci dowiedzą się, za co odpowiadają zawodnicy na konkretnych pozycjach (i czym się wyróżniają). Jest też rozkładówka poświęcona zabronionym zagraniom – najmłodsi dowiedzą się, za co przyznaje się żółte i czerwone kartki, jakie zagrania są niedozwolone i jakie skończą się usunięciem zawodnika z boiska. Oczywiście Paweł Gierliński nie zagłębia się w szczegóły, opowie między innymi o tym, na czym polega rzut karny, ale nie będzie pisać o tym, co to jest spalony – nic straconego, to dzieci poznają w przyszłości, jeśli faktycznie zainteresują się piłką nożną. Jeśli się zainteresują, to dla nich jest kolejna rozkładówka – ta o treningu. Na wielkiformatowym rysunku gromada dzieci zajmuje się ćwiczeniami – ktoś trenuje szybkie bieganie, ktoś inny strzały lub podania, tak, żeby wykorzystać zdobyte umiejętności na boisku. Przed meczem warto skorzystać z rozmowy z trenerem – w drużynie Matiego pani trener zagrzewa do walki i podnosi na duchu, bo psychologiczne podejście jest bardzo ważne. A jeśli najmłodsi zainteresują się piłką nożną na poważnie – będą wiedzieli, czego mniej więcej się spodziewać po treningach. Gdyby jednak zamierzali związać się z tym sportem, ale niekoniecznie podoba im się bieganie po boisku za piłką, istnieje cały zestaw ofert pracy wokół piłki nożnej i o tym Paweł Gierliński też mówi.
Jest to książka bardzo dobrze przygotowana, faktycznie przedstawia piłkę nożną jako pasję, i to pasję, którą można realizować już od najmłodszych lat. Ładne i kolorowe rysunki zachęcają dzieci do oglądania stron – a ostatnia rozkładówka zachęca w ogóle do podejmowania aktywności fizycznej, niekoniecznie takiej boiskowej. Dzieci, które od początku są oswajane z piłką nożną jako sportem – jeśli nie narodowym to przynajmniej bardzo popularnym – mogą samodzielnie przekonać się, na czym on polega i czy mieści się to w ich zainteresowaniach. To propozycja na dobry początek, coś, co może zaintrygować najmłodszych i przyciągnąć ich równocześnie do sportu i do czytania dla przyjemności. Bajecznie kolorowa opowieść edukacyjna z wplątanym wątkiem fabularnym (drużyną małego gracza, Matiego) to coś w sam raz nie tylko dla małych kibiców. Paweł Gierliński dobrze wybiera tematy i realizuje pomysł bez zarzutu. Cała ta seria kierowana do małych odbiorców przybliża ciekawostki i metody spędzania wolnego czasu.
środa, 8 października 2025
Catherine Casey: Niesamowite labirynty matematyczne. Dodawanie i odejmowanie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Matematyka w trasie
Skoro dzieci lubią rozwiązywać klasyczne łamigłówki, a labirynty cieszą się wciąż taką popularnością, że pojawiają się publikacje wyłącznie z nimi, to można dodać do nich jeszcze aspekt edukacyjny i pozwolić maluchom na uczenie się przy okazji zabawy. Nie jest to pierwszy taki na rynku zabieg, z całą pewnością nie jest też ostatni – ale bardzo dobrze się sprawdzi. Bo zadania z tej książeczki można rozwiązywać na dwa sposoby.
Sposób pierwszy to klasyczne poszukiwanie najkrótszej i najlepszej drogi od startu do mety. Każda rozkładówka to osobne zadanie dla najmłodszych, także pod względem tematycznym osobne, bo jest tu i wspinaczka na ściance, i tor wyścigowy, nocny powrót do domu kota i poszukiwanie drogi do lodziarza na zatłoczonej plaży. Pomysłów nie zabraknie: Catherine Casey wprowadza element zaskoczenia i za każdym razem dostarcza użytkownikom książeczki sporo atrakcji. Oczywiście labirynty pojawiają się w komputerowo stworzonych ilustracjach, tak, żeby ich przemierzanie przypominało rodzaj gry planszowej – mija się różne budowle albo różnych bohaterów, którym można się przy okazji przyjrzeć. Zasady, niezależnie od wskazówek zamieszczonych w poleceniu, są identyczne: trzeba przejść od startu do mety, nieważne, czy pomoże się przy tym robakowi, który chce wyjść na powierzchnię, czy motylowi w dofrunięciu do słodkich owoców, na które akurat ma ochotę. Da się spokojnie bez czytania przechodzić zagadki.
Ale podstawowym celem tej książeczki jest ćwiczenie matematyki. I tu pojawia się sposób drugi: żeby przejść właściwą trasą, trzeba wykonywać działania matematyczne (dodawanie i odejmowanie). Na drodze odbiorcy znajdą konkretne działania i w zależności od tego, jaki wynik im wyjdzie, muszą podążać jedną z odnóg labiryntu. Jeśli się pomylą – nie ma mowy o najkrótszej drodze do celu, trzeba będzie wykonać więcej działań zanim uda się zrealizować polecenie. Działania zostały posegregowane „tematycznie”, czasami są to dodawanie i odejmowanie liczb dwucyfrowych albo trzech cyfr, uzupełnianie brakującej liczby, innym razem to podwajanie albo dodawanie wielokrotności liczby 10. W ten sposób łatwiej będzie dzieciom nie tylko kontrolować postępy w nauce, ale też korzystać z podpowiedzi i ułatwień. Są tu wskazówki, które pomogą w szybszym wykonywaniu działań – warto je prześledzić i wykorzystywać, żeby nabrać wprawy w podstawowych obliczeniach. Niektóre będą dla dzieci przypomnieniem z lekcji matematyki, inne – olśnieniem, najważniejsze, że spełnią swoją funkcję i przydadzą się najmłodszym nie tylko jako powtórka ze szkolnych wiadomości.
Ta książka przywodzi na myśl zabawę i pozwala na rozrywkę, ale przydaje się bardzo w poprawianiu kompetencji matematycznych. Przechodzenie labiryntów wymaga dość szybkiego (i precyzyjnego) liczenia – więc dzieci nie będą zwracać uwagi na wysiłek poświęcany na pokonywanie plansz. Kiedy zawiedzie je umiejętność liczenia, zawsze mogą skorzystać z podpowiedzi w rodzaju sprawdzenia drogi (klucz na końcu tomiku pozostaje sposobem na sprawdzanie wyników, nie warto korzystać z niego przed uzyskaniem rozwiązania). Całość sprawia bardzo dobre wrażenie.
Matematyka w trasie
Skoro dzieci lubią rozwiązywać klasyczne łamigłówki, a labirynty cieszą się wciąż taką popularnością, że pojawiają się publikacje wyłącznie z nimi, to można dodać do nich jeszcze aspekt edukacyjny i pozwolić maluchom na uczenie się przy okazji zabawy. Nie jest to pierwszy taki na rynku zabieg, z całą pewnością nie jest też ostatni – ale bardzo dobrze się sprawdzi. Bo zadania z tej książeczki można rozwiązywać na dwa sposoby.
Sposób pierwszy to klasyczne poszukiwanie najkrótszej i najlepszej drogi od startu do mety. Każda rozkładówka to osobne zadanie dla najmłodszych, także pod względem tematycznym osobne, bo jest tu i wspinaczka na ściance, i tor wyścigowy, nocny powrót do domu kota i poszukiwanie drogi do lodziarza na zatłoczonej plaży. Pomysłów nie zabraknie: Catherine Casey wprowadza element zaskoczenia i za każdym razem dostarcza użytkownikom książeczki sporo atrakcji. Oczywiście labirynty pojawiają się w komputerowo stworzonych ilustracjach, tak, żeby ich przemierzanie przypominało rodzaj gry planszowej – mija się różne budowle albo różnych bohaterów, którym można się przy okazji przyjrzeć. Zasady, niezależnie od wskazówek zamieszczonych w poleceniu, są identyczne: trzeba przejść od startu do mety, nieważne, czy pomoże się przy tym robakowi, który chce wyjść na powierzchnię, czy motylowi w dofrunięciu do słodkich owoców, na które akurat ma ochotę. Da się spokojnie bez czytania przechodzić zagadki.
Ale podstawowym celem tej książeczki jest ćwiczenie matematyki. I tu pojawia się sposób drugi: żeby przejść właściwą trasą, trzeba wykonywać działania matematyczne (dodawanie i odejmowanie). Na drodze odbiorcy znajdą konkretne działania i w zależności od tego, jaki wynik im wyjdzie, muszą podążać jedną z odnóg labiryntu. Jeśli się pomylą – nie ma mowy o najkrótszej drodze do celu, trzeba będzie wykonać więcej działań zanim uda się zrealizować polecenie. Działania zostały posegregowane „tematycznie”, czasami są to dodawanie i odejmowanie liczb dwucyfrowych albo trzech cyfr, uzupełnianie brakującej liczby, innym razem to podwajanie albo dodawanie wielokrotności liczby 10. W ten sposób łatwiej będzie dzieciom nie tylko kontrolować postępy w nauce, ale też korzystać z podpowiedzi i ułatwień. Są tu wskazówki, które pomogą w szybszym wykonywaniu działań – warto je prześledzić i wykorzystywać, żeby nabrać wprawy w podstawowych obliczeniach. Niektóre będą dla dzieci przypomnieniem z lekcji matematyki, inne – olśnieniem, najważniejsze, że spełnią swoją funkcję i przydadzą się najmłodszym nie tylko jako powtórka ze szkolnych wiadomości.
Ta książka przywodzi na myśl zabawę i pozwala na rozrywkę, ale przydaje się bardzo w poprawianiu kompetencji matematycznych. Przechodzenie labiryntów wymaga dość szybkiego (i precyzyjnego) liczenia – więc dzieci nie będą zwracać uwagi na wysiłek poświęcany na pokonywanie plansz. Kiedy zawiedzie je umiejętność liczenia, zawsze mogą skorzystać z podpowiedzi w rodzaju sprawdzenia drogi (klucz na końcu tomiku pozostaje sposobem na sprawdzanie wyników, nie warto korzystać z niego przed uzyskaniem rozwiązania). Całość sprawia bardzo dobre wrażenie.
wtorek, 7 października 2025
Amy Sparkes: Wieża na krańcu czasu
Kropka, Warszawa 2025.
Zawody
Bardzo łatwo jest zaangażować się w wydarzenia z drugiego tomu przygód Dziewiątki, dziewczynki wychowywanej na najlepszą złodziejkę – bo akcja dotyczy tu walki o własny dom, miejsce, które może i jest dziwne, ale zapewnia schronienie. Tym razem to domowi trzeba pomóc – ma czkawkę i ciągłe wstrząsy zagrażają jego mieszkańcom, a na pewno są uciążliwe i nie pozwalają na wypoczynek. W domu, którym rządzi magia, czkawka wydaje się zjawiskiem bardzo prozaicznym – a jednak trzeba podstępów i sztuczek, żeby się jej pozbyć. Nie da się zostawić spraw swojemu biegowi, bo na dłuższą metę egzystencja w podskakującym domu jest nie do zniesienia. Wychodzi na to, że po pokonaniu jednego poważnego problemu – przełamaniu magii – pojawia się następny, tylko z pozoru błahy. Dziewiątka wie, że nie może zostawić mieszkańców bez pomocy – to już jej rodzina. A dom ma specjalnie dla niej przygotowany pokój, idealnie dopasowany.
Tymczasem zbliża się turniej gry w klasy, turniej, w którym nie ma zbyt wielu szans na powodzenie, a zasady należą do wyjątkowo niedookreślonych. Ale jeśli celem stanie się recepta na bolączki – trzeba zaryzykować. Dziewiątka trafi między innymi do wieży, która zna odpowiedzi na wszystkie pytania, jednak jeżeli dziewczynie nie uda się dotrzeć do samej góry, podzieli los tych wszystkich, którym się nie powiodło. Tajemnica wieży będzie wstrząsająca. A przecież na tym nie kończą się niespodzianki.
Dużo ryzyka, dużo niebezpieczeństw i… po raz pierwszy ślady przywiązania. Do tej pory Dziewiątka nie chciała pozwolić sobie na uczucia w stosunku do innych mieszkańców domu czy znajomych spotkanych na trasie. Wychowywana przez ulicę – w gnieździe złodziei – wiedziała, że może liczyć tylko na siebie, że okazywanie cieplejszych uczuć to przejaw słabości, za który przyjdzie zapłacić. Teraz jednak Dziewiątka w trakcie kolejnych eskapad przekonuje się, że nie uda się jej zachować niezależności w wymiarze, jaki sobie zaplanowała. I, co więcej, zmiana podejścia, chociaż wiąże się ze stresem i ciągłymi zaskoczeniami, wcale nie jest taka najgorsza.
Gra, która dzisiaj już nikogo nie zainteresuje, jest tu tylko pretekstem do dalszego poznawania siebie. Dziewiątka stopniowo dojrzewa, dowiaduje się też czegoś o własnej przeszłości – i chociaż niekoniecznie to jest celem jej wyprawy, może przynieść nowe spojrzenie na jej sytuację. Amy Sparkes proponuje młodym czytelnikom galerię bardzo niezwykłych postaci – zjednoczonych wspólnym celem, ale wciąż pochodzących z różnych światów. „Wieża na krańcu czasu” to powieść fantasy, która spodoba się poszukiwaczom nieoczywistych wydarzeń i charakterów. To historia silnie działająca na emocje odbiorców – którzy nawet jeszcze nie muszą uświadamiać sobie znaczenie najbardziej wyrazistych przeżyć Dziewiątki poszukującej własnej tożsamości. Do „Wieży na krańcu czasu” trafiają wszyscy ci, którzy nie potrafią znaleźć w sobie odpowiedzi na nurtujące ich pytania – ale dopiero wewnętrzna odwaga pozwoli na osiągnięcie celu. Chociaż to powieść drogi, kolejna w serii, stworzona jest trochę wbrew schematom i oczekiwaniom odbiorców.
Zawody
Bardzo łatwo jest zaangażować się w wydarzenia z drugiego tomu przygód Dziewiątki, dziewczynki wychowywanej na najlepszą złodziejkę – bo akcja dotyczy tu walki o własny dom, miejsce, które może i jest dziwne, ale zapewnia schronienie. Tym razem to domowi trzeba pomóc – ma czkawkę i ciągłe wstrząsy zagrażają jego mieszkańcom, a na pewno są uciążliwe i nie pozwalają na wypoczynek. W domu, którym rządzi magia, czkawka wydaje się zjawiskiem bardzo prozaicznym – a jednak trzeba podstępów i sztuczek, żeby się jej pozbyć. Nie da się zostawić spraw swojemu biegowi, bo na dłuższą metę egzystencja w podskakującym domu jest nie do zniesienia. Wychodzi na to, że po pokonaniu jednego poważnego problemu – przełamaniu magii – pojawia się następny, tylko z pozoru błahy. Dziewiątka wie, że nie może zostawić mieszkańców bez pomocy – to już jej rodzina. A dom ma specjalnie dla niej przygotowany pokój, idealnie dopasowany.
Tymczasem zbliża się turniej gry w klasy, turniej, w którym nie ma zbyt wielu szans na powodzenie, a zasady należą do wyjątkowo niedookreślonych. Ale jeśli celem stanie się recepta na bolączki – trzeba zaryzykować. Dziewiątka trafi między innymi do wieży, która zna odpowiedzi na wszystkie pytania, jednak jeżeli dziewczynie nie uda się dotrzeć do samej góry, podzieli los tych wszystkich, którym się nie powiodło. Tajemnica wieży będzie wstrząsająca. A przecież na tym nie kończą się niespodzianki.
Dużo ryzyka, dużo niebezpieczeństw i… po raz pierwszy ślady przywiązania. Do tej pory Dziewiątka nie chciała pozwolić sobie na uczucia w stosunku do innych mieszkańców domu czy znajomych spotkanych na trasie. Wychowywana przez ulicę – w gnieździe złodziei – wiedziała, że może liczyć tylko na siebie, że okazywanie cieplejszych uczuć to przejaw słabości, za który przyjdzie zapłacić. Teraz jednak Dziewiątka w trakcie kolejnych eskapad przekonuje się, że nie uda się jej zachować niezależności w wymiarze, jaki sobie zaplanowała. I, co więcej, zmiana podejścia, chociaż wiąże się ze stresem i ciągłymi zaskoczeniami, wcale nie jest taka najgorsza.
Gra, która dzisiaj już nikogo nie zainteresuje, jest tu tylko pretekstem do dalszego poznawania siebie. Dziewiątka stopniowo dojrzewa, dowiaduje się też czegoś o własnej przeszłości – i chociaż niekoniecznie to jest celem jej wyprawy, może przynieść nowe spojrzenie na jej sytuację. Amy Sparkes proponuje młodym czytelnikom galerię bardzo niezwykłych postaci – zjednoczonych wspólnym celem, ale wciąż pochodzących z różnych światów. „Wieża na krańcu czasu” to powieść fantasy, która spodoba się poszukiwaczom nieoczywistych wydarzeń i charakterów. To historia silnie działająca na emocje odbiorców – którzy nawet jeszcze nie muszą uświadamiać sobie znaczenie najbardziej wyrazistych przeżyć Dziewiątki poszukującej własnej tożsamości. Do „Wieży na krańcu czasu” trafiają wszyscy ci, którzy nie potrafią znaleźć w sobie odpowiedzi na nurtujące ich pytania – ale dopiero wewnętrzna odwaga pozwoli na osiągnięcie celu. Chociaż to powieść drogi, kolejna w serii, stworzona jest trochę wbrew schematom i oczekiwaniom odbiorców.
poniedziałek, 6 października 2025
Eva Amores, Matt Cosgrove: Najgorszy tydzień życia. Niedziela
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Katastrofy
Antek Fert przekonuje się, że w najgorszym tygodniu życia każdego dnia będzie mierzyć się z wyzwaniami ponad siły, tracić godność i walczyć ze stworami z najgorszych koszmarów. Aż do niedzieli. W niedzielę stanie oko w oko z przeciwnikiem nie do pokonania. Bo jak walczyć z ukochanym kotem, domowym pupilem, który wprawdzie ma swój charakterek, ale jest towarzyszem codzienności i czasami pozwala się pogłaskać? Kapitan Pusio okazuje się bezlitosnym przywódcą, który bez chwili wahania wytknie Antkowi wszystkie błędy i niedociągnięcia w opiece domowej – a że ma pod sobą całe rzesze wiernych kosmitów, może stać się jeszcze bardziej groźny niż wskazywałyby na to pazury. Eva Amores i Matt Cosgrove tym razem w zasadzie oszczędzają bohaterowi brunatnych alarmów, golizny i upokorzeń związanych z przyrodnim bratem – problemy domowe i szkolne wyczerpały się w zasadzie na początku cyklu, teraz nie mają już większego znaczenia. Z czasem – to jest z rozwojem tygodnia – zaczęły do głosu dochodzić coraz bardziej fantastyczne katastrofy, w tym olimpijski pojedynek z zombiakami – teraz jednak w grę wchodzi proces. Sądowa potyczka, w której walka na argumenty jest jednocześnie walką na interpretację domowych wydarzeń. Wszystko, co się dzieje w zwyczajnym otoczeniu, nagle nabiera cech oskarżenia – a interpretacje obu stron mogą przekonać obserwatorów. Antek Fert może liczyć na rodziców – to oni najlepiej wiedzą co kryło się za nieporozumieniami z Kapitanem Pusiem i jakie aspekty starć trzeba wyciągnąć na światło dzienne, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Pozostaje pytanie, czy najgorszy tydzień życia nie był w rzeczywistości… najlepszym tygodniem – obfitującym wprawdzie w stresotwórcze wydarzenia i nadmiar adrenaliny oraz wpadek, ale też pełnym przygód i doświadczeń nie z tej ziemi.
Udało się autorom stworzyć serię, po którą młodzi czytelnicy mogą chętnie sięgać – znajdą tu bowiem rozrywkę pozbawioną moralizowania, dystans do własnych problemów i traum lub przykrości i sporą dawkę fantazji podlanej dowcipem. Akcja jest dynamiczna, za każdym razem wydarzenia relacjonowane dzięki tekstowi i rysunkom toczą się błyskawicznie i nie sposób nudzić się przy opisach. Autorzy podkreślają motywy charakterystyczne dla problemów młodych odbiorców – ale zapewniają oddech za sprawą humoru. Antek Fert może się wstydzić wielu rzeczy, jednak nawet jako ofiara losu nie będzie potrzebował współczucia – to on wygrywa wszystkie potyczki, a do tego wcale się nie przejmuje tym, co było dawniej. Żyje chwilą i zapewnia sporo śmiechu – właśnie dzięki temu, że potrafi nabrać dystansu do tego, co aktualnie przeżywa. Eva Amores i Matt Cosgrove przypominają, że zawsze może być gorzej, ale nie ma co się przejmować zwyczajnymi wpadkami – warto zostawić sobie przeżywanie stresu na te niezwyczajne (które w normalnym życiu nie nadejdą, tym przyjemniej przeżywać je podczas lektury). Jest to książka mocno przerysowana i czerpiąca z bogatej wyobraźni – i to właśnie spodoba się najmłodszym.
Katastrofy
Antek Fert przekonuje się, że w najgorszym tygodniu życia każdego dnia będzie mierzyć się z wyzwaniami ponad siły, tracić godność i walczyć ze stworami z najgorszych koszmarów. Aż do niedzieli. W niedzielę stanie oko w oko z przeciwnikiem nie do pokonania. Bo jak walczyć z ukochanym kotem, domowym pupilem, który wprawdzie ma swój charakterek, ale jest towarzyszem codzienności i czasami pozwala się pogłaskać? Kapitan Pusio okazuje się bezlitosnym przywódcą, który bez chwili wahania wytknie Antkowi wszystkie błędy i niedociągnięcia w opiece domowej – a że ma pod sobą całe rzesze wiernych kosmitów, może stać się jeszcze bardziej groźny niż wskazywałyby na to pazury. Eva Amores i Matt Cosgrove tym razem w zasadzie oszczędzają bohaterowi brunatnych alarmów, golizny i upokorzeń związanych z przyrodnim bratem – problemy domowe i szkolne wyczerpały się w zasadzie na początku cyklu, teraz nie mają już większego znaczenia. Z czasem – to jest z rozwojem tygodnia – zaczęły do głosu dochodzić coraz bardziej fantastyczne katastrofy, w tym olimpijski pojedynek z zombiakami – teraz jednak w grę wchodzi proces. Sądowa potyczka, w której walka na argumenty jest jednocześnie walką na interpretację domowych wydarzeń. Wszystko, co się dzieje w zwyczajnym otoczeniu, nagle nabiera cech oskarżenia – a interpretacje obu stron mogą przekonać obserwatorów. Antek Fert może liczyć na rodziców – to oni najlepiej wiedzą co kryło się za nieporozumieniami z Kapitanem Pusiem i jakie aspekty starć trzeba wyciągnąć na światło dzienne, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Pozostaje pytanie, czy najgorszy tydzień życia nie był w rzeczywistości… najlepszym tygodniem – obfitującym wprawdzie w stresotwórcze wydarzenia i nadmiar adrenaliny oraz wpadek, ale też pełnym przygód i doświadczeń nie z tej ziemi.
Udało się autorom stworzyć serię, po którą młodzi czytelnicy mogą chętnie sięgać – znajdą tu bowiem rozrywkę pozbawioną moralizowania, dystans do własnych problemów i traum lub przykrości i sporą dawkę fantazji podlanej dowcipem. Akcja jest dynamiczna, za każdym razem wydarzenia relacjonowane dzięki tekstowi i rysunkom toczą się błyskawicznie i nie sposób nudzić się przy opisach. Autorzy podkreślają motywy charakterystyczne dla problemów młodych odbiorców – ale zapewniają oddech za sprawą humoru. Antek Fert może się wstydzić wielu rzeczy, jednak nawet jako ofiara losu nie będzie potrzebował współczucia – to on wygrywa wszystkie potyczki, a do tego wcale się nie przejmuje tym, co było dawniej. Żyje chwilą i zapewnia sporo śmiechu – właśnie dzięki temu, że potrafi nabrać dystansu do tego, co aktualnie przeżywa. Eva Amores i Matt Cosgrove przypominają, że zawsze może być gorzej, ale nie ma co się przejmować zwyczajnymi wpadkami – warto zostawić sobie przeżywanie stresu na te niezwyczajne (które w normalnym życiu nie nadejdą, tym przyjemniej przeżywać je podczas lektury). Jest to książka mocno przerysowana i czerpiąca z bogatej wyobraźni – i to właśnie spodoba się najmłodszym.
niedziela, 5 października 2025
Yael van der Wouden: W dobrych rękach
Znak, Kraków 2025.
Wybór
Ta książka przenosi do lat 60., ale tylko w sferze obyczajowej, otoczenie nie ma dla bohaterów żadnego znaczenia, a Yael van der Wouden nie będzie precyzyjnie odtwarzać kontekstu – ułatwia sobie zadanie, a czytelnikom koncentrację na tym, co najważniejsze, dzięki azylowi. Miejscem akcji jest dom na odludziu. Holenderska prowincja to schronienie dla Isabel, samotnej bohaterki, która od zawsze była „dziwna”. Isabel mieszka w domu, który formalnie nie należy do niej – ale tu porządkuje sobie rzeczywistość i tu czuje się bezpiecznie. Nie ma potrzeby wychodzenia do ludzi, interakcje społeczne ją męczą i irytują – bohaterka spędza czas samotnie i jest jej z tym dobrze. Isabel wychowywała się w rodzinie o mocno konserwatywnych poglądach: matka nigdy nie pogodziła się z życiowymi wyborami syna – i nawet po jej śmierci pewne uprzedzenia pozostały i funkcjonują niejako w atmosferze domu, chociaż wydaje się to nielogiczne. Isabel przesiąknięta pewnymi przekonaniami, będzie miała utrudnione zadanie, gdy jej codzienność się zmieni.
Isabel nie potrzebuje zmian, nawet – boi się ich i celowo wyklucza z własnej codzienności. Ale pewnego dnia Louis – jeden z braci – przyprowadza do domu swoją kolejną narzeczoną. Eva nie ma gdzie mieszkać i przez jakiś czas będzie musiała zatrzymać się u Isabel, bez względu na opinię na ten temat tej ostatniej. Isabel nie ma tu nic do powiedzenia, nawet jeśli będzie chciała zrobić wszystko, żeby pozbyć się niechcianego gościa albo zniechęcić Evę do ekspansywnego trybu życia. Bo Eva nie boi się niczego, nie zamyka się na ludzi, jest ekstrawertyczna i głośna, stanowi przeciwieństwo Isabel i potrafi bardzo ją zirytować. Eva ufa ludziom, inaczej niż Isabel, która podejrzewa każdego o wykradanie cennych przedmiotów codziennego użytku. Napięcie między kobietami staje się nie do zniesienia i wtedy Yael van der Wouden przygotowuje dla czytelników dwa wielkie zwroty akcji. Pierwszy można przewidzieć – autorka zapowiada go drobiazgami i subtelnymi akcentami w kierunku rozwoju fabuły. Tu jednak liczy się nie efekt zaskoczenia a jakość prozy, sposób opisywania tego, co kilka dekad później robi już znacznie mniejsze wrażenie. Skandal rozpisany na detale będzie dla czytelników prawdziwą przyjemnością poznawczą – nie chodzi tu o relację między kobietami przymusowo zamkniętymi w jednym domu, a o metodę przedstawiania kolejnych wydarzeń, gestów i interpretacji. W tym prawdziwa siła powieści „W dobrych rękach”. Z kolei drugi przełom wypada bardziej sensacyjnie i ma urozmaicić historię – nadać jej kierunek i sens tak, żeby całość nie wybrzmiewała tylko i wyłącznie jako studium kontaktów interpersonalnych.
Yael van der Wouden stara się nie przeoczyć żadnego szczegółu, kontrastuje swoje bohaterki i przedstawia ich indywidualne historie, żeby w pewnym momencie zacząć pisać z nich jedną opowieść. Wie, czym zaintrygować czytelników – i chociaż rezygnuje z tła (obyczajowość funkcjonuje tu niemal wyłącznie w głowach postaci), jest przekonująca w ładunku emocjonalnym.
Wybór
Ta książka przenosi do lat 60., ale tylko w sferze obyczajowej, otoczenie nie ma dla bohaterów żadnego znaczenia, a Yael van der Wouden nie będzie precyzyjnie odtwarzać kontekstu – ułatwia sobie zadanie, a czytelnikom koncentrację na tym, co najważniejsze, dzięki azylowi. Miejscem akcji jest dom na odludziu. Holenderska prowincja to schronienie dla Isabel, samotnej bohaterki, która od zawsze była „dziwna”. Isabel mieszka w domu, który formalnie nie należy do niej – ale tu porządkuje sobie rzeczywistość i tu czuje się bezpiecznie. Nie ma potrzeby wychodzenia do ludzi, interakcje społeczne ją męczą i irytują – bohaterka spędza czas samotnie i jest jej z tym dobrze. Isabel wychowywała się w rodzinie o mocno konserwatywnych poglądach: matka nigdy nie pogodziła się z życiowymi wyborami syna – i nawet po jej śmierci pewne uprzedzenia pozostały i funkcjonują niejako w atmosferze domu, chociaż wydaje się to nielogiczne. Isabel przesiąknięta pewnymi przekonaniami, będzie miała utrudnione zadanie, gdy jej codzienność się zmieni.
Isabel nie potrzebuje zmian, nawet – boi się ich i celowo wyklucza z własnej codzienności. Ale pewnego dnia Louis – jeden z braci – przyprowadza do domu swoją kolejną narzeczoną. Eva nie ma gdzie mieszkać i przez jakiś czas będzie musiała zatrzymać się u Isabel, bez względu na opinię na ten temat tej ostatniej. Isabel nie ma tu nic do powiedzenia, nawet jeśli będzie chciała zrobić wszystko, żeby pozbyć się niechcianego gościa albo zniechęcić Evę do ekspansywnego trybu życia. Bo Eva nie boi się niczego, nie zamyka się na ludzi, jest ekstrawertyczna i głośna, stanowi przeciwieństwo Isabel i potrafi bardzo ją zirytować. Eva ufa ludziom, inaczej niż Isabel, która podejrzewa każdego o wykradanie cennych przedmiotów codziennego użytku. Napięcie między kobietami staje się nie do zniesienia i wtedy Yael van der Wouden przygotowuje dla czytelników dwa wielkie zwroty akcji. Pierwszy można przewidzieć – autorka zapowiada go drobiazgami i subtelnymi akcentami w kierunku rozwoju fabuły. Tu jednak liczy się nie efekt zaskoczenia a jakość prozy, sposób opisywania tego, co kilka dekad później robi już znacznie mniejsze wrażenie. Skandal rozpisany na detale będzie dla czytelników prawdziwą przyjemnością poznawczą – nie chodzi tu o relację między kobietami przymusowo zamkniętymi w jednym domu, a o metodę przedstawiania kolejnych wydarzeń, gestów i interpretacji. W tym prawdziwa siła powieści „W dobrych rękach”. Z kolei drugi przełom wypada bardziej sensacyjnie i ma urozmaicić historię – nadać jej kierunek i sens tak, żeby całość nie wybrzmiewała tylko i wyłącznie jako studium kontaktów interpersonalnych.
Yael van der Wouden stara się nie przeoczyć żadnego szczegółu, kontrastuje swoje bohaterki i przedstawia ich indywidualne historie, żeby w pewnym momencie zacząć pisać z nich jedną opowieść. Wie, czym zaintrygować czytelników – i chociaż rezygnuje z tła (obyczajowość funkcjonuje tu niemal wyłącznie w głowach postaci), jest przekonująca w ładunku emocjonalnym.
sobota, 4 października 2025
Grażyna Bąkiewicz: W co wierzyliście, Słowianie?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Domek w lesie
Lekcje u pana Cebuli zawsze wiążą się ze świetnymi przygodami, nic więc dziwnego, że uczniowie chętnie przystępują od poszukiwania wiadomości w odległych czasach. Szkoła przyszłości to… ławki z demobilu, przestarzały sprzęt, który jednak da się wykorzystywać do podróży w czasie. Pan Cebula czuwa nad bezpieczeństwem nastolatków, a do tego mają oni do dyspozycji cały zestaw wynalazków, między innymi osłonę gamma, która pozwala upodobnić się do miejscowych, możliwość włączania lub wyłączania widzialności, komunikatory w małym palcu – dostęp do całej istniejącej wiedzy. Jednak wnioski trzeba wyciągać samodzielnie, to się nie zmieniło. W tej klasie – której kolejnych uczniów czytelnicy poznają od kilkunastu tomów – wszyscy cechują się jeszcze wyjątkowymi i unikatowymi zdolnościami. Stało się tak po wybuchu błyskacza: jedni potrafią wyjmować z kieszeni niezbędne w danym momencie przedmioty, inni błyskawicznie przemieszczają się z miejsca na miejsce, a Rysio – bohater tej części serii („W co wierzyliście, Słowianie”) wie, jak się rozdwoić. To przydatna umiejętność, kiedy trzeba być w dwóch miejscach jednocześnie, albo… żeby było raźniej. Poza magicznymi zdolnościami, które trochę ułatwiają realizowanie szkolnych zadań, każdy z uczniów ma jeszcze całkiem normalne zainteresowania nadające indywidualnego charakteru bohaterom i uzupełniające ich misję. Rysio zajmuje się smakami: z każdej wyprawy w przeszłość stara się przywieźć wspomnienia o nowych potrawach, interesuje się też ziołami i jadalnymi roślinami. Zadanie dotyczące wierzeń Słowian jest mu wyjątkowo na rękę. Pan Cebula tym razem wyznacza swoim uczniom zadanie dotyczące poznania mitologii słowiańskiej – chrześcijaństwo miało skutecznie wyplenić tradycje i dawne przekonania, tymczasem ślady wierzeń ocalały w zwyczajach i sformułowaniach przechowywanych przez całe pokolenia. Wprawdzie sporą część mitologii Słowian trzeba żmudnie odtwarzać, ale nie ulega wątpliwości, że była ona bogata i ciekawa.
Ale zadanie dla uczniów jest prostsze niż odbudowywanie mitologii. Podopieczni pana Cebuli muszą poznać tajemnicę Baby Jagi. I to z wiedźmą – kobietą wiedzącą – wiąże się większa część fabuły. Grażyna Bąkiewicz jak zwykle potrafi zaangażować czytelników w przygody podbarwione aspektami edukacyjnymi – czyta się te powieści jak prawdziwe przygodówki, przy okazji chłonąc wiedzę na temat historii. Część wyjaśnień, która rozbijałaby narrację, przenoszona jest do humorystycznych komiksów Artura Nowickiego. Można zatem dowiedzieć się czegoś również na marginesie warstwy graficznej. W tych opowieściach liczy się dowcip i dynamika akcji, uczniowie pana Cebuli nie nudzą się podczas lekcji – angażują się w wydarzenia, zawierają nowe znajomości, a do tego rozwijają też relacje między sobą, niekoniecznie te modelowe – nie wszyscy się lubią, nie wszyscy się ze sobą dogadują, ale tworzą się też zalążki par i przyjaźni. Liczy się możliwość znalezienia bratniej duszy, czasami – po prostu wsparcia lub pomocy w magicznych umiejętnościach. Wszystko po to, żeby zrealizować misję i na lekcji odpowiedzieć na pytania nauczyciela. Pan Cebula wie, co robi, wysyłając dzieci w przeszłość – tak najlepiej i najszybciej nauczą się historii w sposób, który zapadnie im w pamięć na długo. A najlepsze, że zapadnie też na długo w pamięć samym odbiorcom.
Domek w lesie
Lekcje u pana Cebuli zawsze wiążą się ze świetnymi przygodami, nic więc dziwnego, że uczniowie chętnie przystępują od poszukiwania wiadomości w odległych czasach. Szkoła przyszłości to… ławki z demobilu, przestarzały sprzęt, który jednak da się wykorzystywać do podróży w czasie. Pan Cebula czuwa nad bezpieczeństwem nastolatków, a do tego mają oni do dyspozycji cały zestaw wynalazków, między innymi osłonę gamma, która pozwala upodobnić się do miejscowych, możliwość włączania lub wyłączania widzialności, komunikatory w małym palcu – dostęp do całej istniejącej wiedzy. Jednak wnioski trzeba wyciągać samodzielnie, to się nie zmieniło. W tej klasie – której kolejnych uczniów czytelnicy poznają od kilkunastu tomów – wszyscy cechują się jeszcze wyjątkowymi i unikatowymi zdolnościami. Stało się tak po wybuchu błyskacza: jedni potrafią wyjmować z kieszeni niezbędne w danym momencie przedmioty, inni błyskawicznie przemieszczają się z miejsca na miejsce, a Rysio – bohater tej części serii („W co wierzyliście, Słowianie”) wie, jak się rozdwoić. To przydatna umiejętność, kiedy trzeba być w dwóch miejscach jednocześnie, albo… żeby było raźniej. Poza magicznymi zdolnościami, które trochę ułatwiają realizowanie szkolnych zadań, każdy z uczniów ma jeszcze całkiem normalne zainteresowania nadające indywidualnego charakteru bohaterom i uzupełniające ich misję. Rysio zajmuje się smakami: z każdej wyprawy w przeszłość stara się przywieźć wspomnienia o nowych potrawach, interesuje się też ziołami i jadalnymi roślinami. Zadanie dotyczące wierzeń Słowian jest mu wyjątkowo na rękę. Pan Cebula tym razem wyznacza swoim uczniom zadanie dotyczące poznania mitologii słowiańskiej – chrześcijaństwo miało skutecznie wyplenić tradycje i dawne przekonania, tymczasem ślady wierzeń ocalały w zwyczajach i sformułowaniach przechowywanych przez całe pokolenia. Wprawdzie sporą część mitologii Słowian trzeba żmudnie odtwarzać, ale nie ulega wątpliwości, że była ona bogata i ciekawa.
Ale zadanie dla uczniów jest prostsze niż odbudowywanie mitologii. Podopieczni pana Cebuli muszą poznać tajemnicę Baby Jagi. I to z wiedźmą – kobietą wiedzącą – wiąże się większa część fabuły. Grażyna Bąkiewicz jak zwykle potrafi zaangażować czytelników w przygody podbarwione aspektami edukacyjnymi – czyta się te powieści jak prawdziwe przygodówki, przy okazji chłonąc wiedzę na temat historii. Część wyjaśnień, która rozbijałaby narrację, przenoszona jest do humorystycznych komiksów Artura Nowickiego. Można zatem dowiedzieć się czegoś również na marginesie warstwy graficznej. W tych opowieściach liczy się dowcip i dynamika akcji, uczniowie pana Cebuli nie nudzą się podczas lekcji – angażują się w wydarzenia, zawierają nowe znajomości, a do tego rozwijają też relacje między sobą, niekoniecznie te modelowe – nie wszyscy się lubią, nie wszyscy się ze sobą dogadują, ale tworzą się też zalążki par i przyjaźni. Liczy się możliwość znalezienia bratniej duszy, czasami – po prostu wsparcia lub pomocy w magicznych umiejętnościach. Wszystko po to, żeby zrealizować misję i na lekcji odpowiedzieć na pytania nauczyciela. Pan Cebula wie, co robi, wysyłając dzieci w przeszłość – tak najlepiej i najszybciej nauczą się historii w sposób, który zapadnie im w pamięć na długo. A najlepsze, że zapadnie też na długo w pamięć samym odbiorcom.
piątek, 3 października 2025
Jola Richter-Magnuszewska: Co mówią zwierzęta?
Kropka, Warszawa 2025.
Porozumienie
Jola Richter-Magnuszewska postawiła na lekcję przyrody w przyjemnej dla oka i myśli wersji. „Co mówią zwierzęta” to bardzo udany tomik edukacyjny, który powraca do dawnych dobrych tradycji przedstawiania ciekawostek. I chociaż Jola Richter-Magnuszewska mogłaby spokojnie stworzyć picture booka dla najmłodszych, nie poszła w ślad za rynkowymi trendami i postawiła na informowanie dzieci o zasadach funkcjonowania obok przedstawicieli dzikiej przyrody. Na samym końcu przytacza kocie, psie i końskie ABC – prezentuje miniaturki z charakterystycznymi sylwetkami zwierząt i tłumaczy, co chcą zakomunikować pupile. Jednak przez całą książkę interesuje ją coś zupełnie innego – jak człowiek ma funkcjonować w naturze, żeby nie krzywdzić zwierząt i nie niszczyć ich naturalnego środowiska. Autorka łamie szyfr. Przekonuje odbiorców, że wszyscy mogą komunikować się ze zwierzętami, a przynajmniej – pojmować, co różne stworzenia chcą przekazać. Uczy wyczulenia na braci mniejszych, zatrzymuje się nad tym, co w codziennym pędzie dorośli często porzucają – jest świadoma, że najmłodsi potrzebują takich wskazówek i jeśli je sobie przyswoją, w przyszłości nie będą krzywdzić zwierząt. Dlatego ta książka jest tak potrzebna i cenna. Razem z Jolą Richter-Magnuszewską można iść do lasu i zastanowić się nad zasadami zachowania w gościnie u zwierząt. Można przyjrzeć się kolejnym zmysłom, przynajmniej tym, które ludzie znają z własnego doświadczenia, bo o bardziej zadziwiających rozwiązaniach z przyrody autorka nie ma kiedy napisać. Podpowiada, jak czytać z pozostawionych przez zwierzęta śladów i jak poznawać ich odchody, na co zwracać uwagę, kiedy chce się zrozumieć, co rozegrało się niedawno w lesie – albo jak uniknąć spotkania nosem w nos z drapieżnikiem. I to również ważne podpowiedzi, bo zapewniają bezpieczeństwo nie tylko najmłodszym. Dla dzieci możliwość wkroczenia do świata zwierząt będzie wystarczającą nagrodą: ale z punktu widzenia miłośników przyrody to istotne, że Jola Richter-Magnuszewska zajmuje się między innymi tematem traktowania młodych zwierząt przypadkowo znalezionych podczas spaceru. Wielu ludziom (nawet dorosłym) wydaje się, że w takich wypadkach trzeba interweniować, tymczasem może to bardziej zaszkodzić niż pomóc.
Ale ta książka skrywa w sobie jeszcze jedną niespodziankę, niedostępną na pierwszy rzut oka. Pojawiają się tu kody QR – po zeskanowaniu pozwolą one odtwarzać nagrane przez specjalistów odgłosy zwierząt. Dzięki temu dzieci nawet bez wychodzenia z domu potrenują sobie rozpoznawanie różnych stworzeń – później podczas wizyty w lesie będą wiedzieć, z kim mają do czynienia. Dzięki angażowaniu różnych zmysłów łatwiej będzie przedstawiać im wiadomości – a ponieważ w interesie całej ludzkości jest przekazywanie młodemu pokoleniu tego typu informacji i wpajanie miłości do przyrody, książka bardzo dobrze się sprawdzi. Jest to książka wyjątkowa i ważna, dla czytelników, którzy chcą wiedzieć, jak traktować zwierzęta i jak je rozumieć – ale też dla tych, którzy do tej pory nie mieli pojęcia o życiu w zgodzie z naturą.
Porozumienie
Jola Richter-Magnuszewska postawiła na lekcję przyrody w przyjemnej dla oka i myśli wersji. „Co mówią zwierzęta” to bardzo udany tomik edukacyjny, który powraca do dawnych dobrych tradycji przedstawiania ciekawostek. I chociaż Jola Richter-Magnuszewska mogłaby spokojnie stworzyć picture booka dla najmłodszych, nie poszła w ślad za rynkowymi trendami i postawiła na informowanie dzieci o zasadach funkcjonowania obok przedstawicieli dzikiej przyrody. Na samym końcu przytacza kocie, psie i końskie ABC – prezentuje miniaturki z charakterystycznymi sylwetkami zwierząt i tłumaczy, co chcą zakomunikować pupile. Jednak przez całą książkę interesuje ją coś zupełnie innego – jak człowiek ma funkcjonować w naturze, żeby nie krzywdzić zwierząt i nie niszczyć ich naturalnego środowiska. Autorka łamie szyfr. Przekonuje odbiorców, że wszyscy mogą komunikować się ze zwierzętami, a przynajmniej – pojmować, co różne stworzenia chcą przekazać. Uczy wyczulenia na braci mniejszych, zatrzymuje się nad tym, co w codziennym pędzie dorośli często porzucają – jest świadoma, że najmłodsi potrzebują takich wskazówek i jeśli je sobie przyswoją, w przyszłości nie będą krzywdzić zwierząt. Dlatego ta książka jest tak potrzebna i cenna. Razem z Jolą Richter-Magnuszewską można iść do lasu i zastanowić się nad zasadami zachowania w gościnie u zwierząt. Można przyjrzeć się kolejnym zmysłom, przynajmniej tym, które ludzie znają z własnego doświadczenia, bo o bardziej zadziwiających rozwiązaniach z przyrody autorka nie ma kiedy napisać. Podpowiada, jak czytać z pozostawionych przez zwierzęta śladów i jak poznawać ich odchody, na co zwracać uwagę, kiedy chce się zrozumieć, co rozegrało się niedawno w lesie – albo jak uniknąć spotkania nosem w nos z drapieżnikiem. I to również ważne podpowiedzi, bo zapewniają bezpieczeństwo nie tylko najmłodszym. Dla dzieci możliwość wkroczenia do świata zwierząt będzie wystarczającą nagrodą: ale z punktu widzenia miłośników przyrody to istotne, że Jola Richter-Magnuszewska zajmuje się między innymi tematem traktowania młodych zwierząt przypadkowo znalezionych podczas spaceru. Wielu ludziom (nawet dorosłym) wydaje się, że w takich wypadkach trzeba interweniować, tymczasem może to bardziej zaszkodzić niż pomóc.
Ale ta książka skrywa w sobie jeszcze jedną niespodziankę, niedostępną na pierwszy rzut oka. Pojawiają się tu kody QR – po zeskanowaniu pozwolą one odtwarzać nagrane przez specjalistów odgłosy zwierząt. Dzięki temu dzieci nawet bez wychodzenia z domu potrenują sobie rozpoznawanie różnych stworzeń – później podczas wizyty w lesie będą wiedzieć, z kim mają do czynienia. Dzięki angażowaniu różnych zmysłów łatwiej będzie przedstawiać im wiadomości – a ponieważ w interesie całej ludzkości jest przekazywanie młodemu pokoleniu tego typu informacji i wpajanie miłości do przyrody, książka bardzo dobrze się sprawdzi. Jest to książka wyjątkowa i ważna, dla czytelników, którzy chcą wiedzieć, jak traktować zwierzęta i jak je rozumieć – ale też dla tych, którzy do tej pory nie mieli pojęcia o życiu w zgodzie z naturą.
czwartek, 2 października 2025
Caroline Crampton: Ciało ze szkła. Historia hipochondrii
Czarne, Wołowiec 2025.
Dolegliwości
Caroline Crampton tworzy opowieść z jednej strony popularnonaukową – z drugiej – bardzo osobistą. Pisze o hipochondrii świadoma, że to również coś, na co sama cierpi – strach przed nawrotem groźnej choroby nie pozwala jej normalnie funkcjonować, odbiera radość życia i czasami zmusza do nielogicznych działań. Jednak autorka wie: kiedyś wydawało jej się, że jest zdrowa, a w jej ciele rozwijał się rak. Mało tego, guz był widoczny i daje się bez trudu zauważyć na zdjęciach z dawnych czasów, a sama zainteresowana nie przyjęła jego istnienia do wiadomości. Nawrót choroby również nie napawał optymizmem – w związku z tym Crampton boi się powtórki z cierpienia, nadmiernie troszczy się o siebie i próbuje wyłapać nawet najmniejsze przejawy nadchodzącego dramatu. Wie jednak, jak bardzo utrudnia jej to funkcjonowanie – nie potrafi się pogodzić z rozgrywającymi się w jej głowie scenariuszami i czeka na ulgę, kiedy najgorsze scenariusze się potwierdzą.
Tymczasem hipochondria nie jest jeszcze do końca wyjaśniona, wiąże się z zaburzeniami na tle psychicznym, ale nie pozwala na jednoznaczne określenie problemu. Może dawać różne objawy i prowadzić do różnych zachowań. Caroline Crampton szuka zatem w przeszłości wskazówek dla siebie. Szuka ich w historii rozwoju medycyny i w podejściu do pacjentów (także tych z urojeniami). Przygląda się sposobom stawiania diagnoz i pomysłom na leczenie najmniej oczywistych przypadków. Sprawdza, gdzie psychika spotykała się z chorobami ciała, czy podejście do zdrowia może wpływać na proces zdrowienia – a to wszystko ilustruje własnymi uwagami i przeżyciami. I dzięki temu właśnie „Ciało ze szkła” będzie książką ekscytującą dla wielu odbiorców. Pozwala lepiej zrozumieć osoby przesadnie dbające o swoje zdrowie, a nawet – znaleźć przyczyny ich postaw. Autorka z dużą dozą delikatności podchodzi do kwestii zdrowia, funduje czytelnikom całkiem sporą dawkę emocji – tu nie ma drwienia z hipochondryków, chociaż Crampton takie postawy może odnotować. Chce zrozumieć wszystkie strony – i osoby, które doszukują się w ciele niedoskonałości, i w otoczeniu, które dystansuje się od strachu przed chorobami, i kierujących się empatią ludzi. Hipochondria pojawia się dopiero na styku tych stron. Budzi ciekawość obok drwin – więc warto przyjrzeć się wyjaśnieniom. Można tu lepiej zrozumieć obawy dotyczące zdrowia, można też zaobserwować, jak zmieniały się lęki na przestrzeni wieków – tytuł „Ciało ze szkła” bierze się z jednego z przekonań – że ciało po uderzeniu może się rozpaść. A ponieważ Caroline Crampton nie boi się przedstawiania anegdot, rozbawi odbiorców strategią medyka postawionego przez tego typu wyzwaniem.
Jest to publikacja wpisująca się w nurt reportaży medycznych i historycznych reportaży medycznych, dostarcza czytelnikom podsumowań w dziedzinie, która często znika im z horyzontu. Autorka prowadzi tę opowieść bardzo gawędziarsko, nawet jeśli odnosi się do wiadomości z historii – wie, jak przedstawiać zgromadzone informacje, żeby zaangażować czytelników.
Dolegliwości
Caroline Crampton tworzy opowieść z jednej strony popularnonaukową – z drugiej – bardzo osobistą. Pisze o hipochondrii świadoma, że to również coś, na co sama cierpi – strach przed nawrotem groźnej choroby nie pozwala jej normalnie funkcjonować, odbiera radość życia i czasami zmusza do nielogicznych działań. Jednak autorka wie: kiedyś wydawało jej się, że jest zdrowa, a w jej ciele rozwijał się rak. Mało tego, guz był widoczny i daje się bez trudu zauważyć na zdjęciach z dawnych czasów, a sama zainteresowana nie przyjęła jego istnienia do wiadomości. Nawrót choroby również nie napawał optymizmem – w związku z tym Crampton boi się powtórki z cierpienia, nadmiernie troszczy się o siebie i próbuje wyłapać nawet najmniejsze przejawy nadchodzącego dramatu. Wie jednak, jak bardzo utrudnia jej to funkcjonowanie – nie potrafi się pogodzić z rozgrywającymi się w jej głowie scenariuszami i czeka na ulgę, kiedy najgorsze scenariusze się potwierdzą.
Tymczasem hipochondria nie jest jeszcze do końca wyjaśniona, wiąże się z zaburzeniami na tle psychicznym, ale nie pozwala na jednoznaczne określenie problemu. Może dawać różne objawy i prowadzić do różnych zachowań. Caroline Crampton szuka zatem w przeszłości wskazówek dla siebie. Szuka ich w historii rozwoju medycyny i w podejściu do pacjentów (także tych z urojeniami). Przygląda się sposobom stawiania diagnoz i pomysłom na leczenie najmniej oczywistych przypadków. Sprawdza, gdzie psychika spotykała się z chorobami ciała, czy podejście do zdrowia może wpływać na proces zdrowienia – a to wszystko ilustruje własnymi uwagami i przeżyciami. I dzięki temu właśnie „Ciało ze szkła” będzie książką ekscytującą dla wielu odbiorców. Pozwala lepiej zrozumieć osoby przesadnie dbające o swoje zdrowie, a nawet – znaleźć przyczyny ich postaw. Autorka z dużą dozą delikatności podchodzi do kwestii zdrowia, funduje czytelnikom całkiem sporą dawkę emocji – tu nie ma drwienia z hipochondryków, chociaż Crampton takie postawy może odnotować. Chce zrozumieć wszystkie strony – i osoby, które doszukują się w ciele niedoskonałości, i w otoczeniu, które dystansuje się od strachu przed chorobami, i kierujących się empatią ludzi. Hipochondria pojawia się dopiero na styku tych stron. Budzi ciekawość obok drwin – więc warto przyjrzeć się wyjaśnieniom. Można tu lepiej zrozumieć obawy dotyczące zdrowia, można też zaobserwować, jak zmieniały się lęki na przestrzeni wieków – tytuł „Ciało ze szkła” bierze się z jednego z przekonań – że ciało po uderzeniu może się rozpaść. A ponieważ Caroline Crampton nie boi się przedstawiania anegdot, rozbawi odbiorców strategią medyka postawionego przez tego typu wyzwaniem.
Jest to publikacja wpisująca się w nurt reportaży medycznych i historycznych reportaży medycznych, dostarcza czytelnikom podsumowań w dziedzinie, która często znika im z horyzontu. Autorka prowadzi tę opowieść bardzo gawędziarsko, nawet jeśli odnosi się do wiadomości z historii – wie, jak przedstawiać zgromadzone informacje, żeby zaangażować czytelników.
środa, 1 października 2025
Vita Murrow: Książeczka pełna miłości
Kropka, Warszawa 2025.
Sposób na podróż
Ta seria zapada w serca nie tylko najmłodszych. Znakomicie wykorzystuje rynkowe trendy i zaprasza odbiorców do poznawania różnych kultur i rozwiązań. Dodatkowo zachęca do kreatywności i wymusza reakcje podczas czytania. „Książeczka pełna miłości” to kolejna propozycja w cyklu. Vita Murrow podsuwa „100 sposobów z całego świata, by powiedzieć kocham cię”. I nawet jeśli dzieci jeszcze nie myślą o tym, żeby wyznawać swoje uczucia na pierwszych randkach, z pewnością zechcą skierować takie słowa do rodziców. Z kolei dorośli mogą wykorzystać taki tomik jako uroczy prezent walentynkowy czy drobiazg dla ukochanych.
Każda rozkładówka to inny język: duński, suahili, jupik środkowy, tatarski, malgaski, łotewski… Sto języków to sto okazji do rozmowy o uczuciach. Odbiorcy dowiedzą się, jakich słów używa się w danym języku do wyrażania miłości (czasem to „kocham cię”, czasem „miłość”, a czasem – określenia kierowane do ukochanej osoby, urozmaicenia pozwalają nie zmęczyć dzieci powtarzalnością formy. To punkt wyjścia do wprowadzenia kulturowych ciekawostek, drobiazgów, które inspirują ale też pomagają poznawać pomysły ludzi na całym świecie. Miłość prowadzi w różnych kierunkach – do nadawania ciekawych i miłych przezwisk, do muzyki, do świętowania lub przyjmowania gości, albo do kulinariów. Miłość wyrażać można na wiele różnych sposobów, o czym odbiorcy szybko się przekonają. Annelies Draws dba o ilustracje – w warstwie graficznej pojawiają się dzieci o różnych kolorach skóry i czasami – z rozmaitymi niepełnosprawnościami, które nie mają żadnego znaczenia w tekście. To doskonały sposób na wszczepienie czytelnikom świadomości, że wszyscy różnią się od siebie i inność wcale nie musi być przeszkodą, kiedy chce się razem bawić. „Książeczka pełna miłości” to drobne akapity wypełnione ciekawostkami i serdecznością – ważne jest tu ciepło kierowane do odbiorców i ich otoczenia, lektura przebiega szybko, można wybierać albo losować tematy do poznawania, żeby karmić się treścią i… wykonywać zadania. Bo każda rozkładówka zakończona jest pytaniami kierowanymi do dzieci – te pytania podpowiadają odbiorcom, w jaki sposób wyrażać uczucia i jak sprawiać przyjemność bliskim, pozwalają się też zastanowić nad własnymi doświadczeniami – to wyklucza nudę i angażuje czytelników, kilkulatki sprawdzą, czy mają do czynienia z kochającymi ich ludźmi. Taka publikacja to również zaproszenie do rozmowy o potrzebach i o małych radościach – dzieci nauczą się z niej empatii i będą mogły poszerzać umiejętności interpersonalne.
Jest to tomik bardzo kolorowy i przyjemny w odbiorze, jako część poczytnej serii – staje się ważny. Samodzielnie też się sprawdzi, a nawet stanie się reklamą poprzednich pozycji. „Książeczka pełna miłości” to zachęta do mówienia o uczuciach i do akcentowania więzi rodzinnych – dzieci i ich rodzice, jeśli będą wspólnie czytać przed snem, mogą stworzyć własny język, porozumiewać się kodami z tomiku.
Sposób na podróż
Ta seria zapada w serca nie tylko najmłodszych. Znakomicie wykorzystuje rynkowe trendy i zaprasza odbiorców do poznawania różnych kultur i rozwiązań. Dodatkowo zachęca do kreatywności i wymusza reakcje podczas czytania. „Książeczka pełna miłości” to kolejna propozycja w cyklu. Vita Murrow podsuwa „100 sposobów z całego świata, by powiedzieć kocham cię”. I nawet jeśli dzieci jeszcze nie myślą o tym, żeby wyznawać swoje uczucia na pierwszych randkach, z pewnością zechcą skierować takie słowa do rodziców. Z kolei dorośli mogą wykorzystać taki tomik jako uroczy prezent walentynkowy czy drobiazg dla ukochanych.
Każda rozkładówka to inny język: duński, suahili, jupik środkowy, tatarski, malgaski, łotewski… Sto języków to sto okazji do rozmowy o uczuciach. Odbiorcy dowiedzą się, jakich słów używa się w danym języku do wyrażania miłości (czasem to „kocham cię”, czasem „miłość”, a czasem – określenia kierowane do ukochanej osoby, urozmaicenia pozwalają nie zmęczyć dzieci powtarzalnością formy. To punkt wyjścia do wprowadzenia kulturowych ciekawostek, drobiazgów, które inspirują ale też pomagają poznawać pomysły ludzi na całym świecie. Miłość prowadzi w różnych kierunkach – do nadawania ciekawych i miłych przezwisk, do muzyki, do świętowania lub przyjmowania gości, albo do kulinariów. Miłość wyrażać można na wiele różnych sposobów, o czym odbiorcy szybko się przekonają. Annelies Draws dba o ilustracje – w warstwie graficznej pojawiają się dzieci o różnych kolorach skóry i czasami – z rozmaitymi niepełnosprawnościami, które nie mają żadnego znaczenia w tekście. To doskonały sposób na wszczepienie czytelnikom świadomości, że wszyscy różnią się od siebie i inność wcale nie musi być przeszkodą, kiedy chce się razem bawić. „Książeczka pełna miłości” to drobne akapity wypełnione ciekawostkami i serdecznością – ważne jest tu ciepło kierowane do odbiorców i ich otoczenia, lektura przebiega szybko, można wybierać albo losować tematy do poznawania, żeby karmić się treścią i… wykonywać zadania. Bo każda rozkładówka zakończona jest pytaniami kierowanymi do dzieci – te pytania podpowiadają odbiorcom, w jaki sposób wyrażać uczucia i jak sprawiać przyjemność bliskim, pozwalają się też zastanowić nad własnymi doświadczeniami – to wyklucza nudę i angażuje czytelników, kilkulatki sprawdzą, czy mają do czynienia z kochającymi ich ludźmi. Taka publikacja to również zaproszenie do rozmowy o potrzebach i o małych radościach – dzieci nauczą się z niej empatii i będą mogły poszerzać umiejętności interpersonalne.
Jest to tomik bardzo kolorowy i przyjemny w odbiorze, jako część poczytnej serii – staje się ważny. Samodzielnie też się sprawdzi, a nawet stanie się reklamą poprzednich pozycji. „Książeczka pełna miłości” to zachęta do mówienia o uczuciach i do akcentowania więzi rodzinnych – dzieci i ich rodzice, jeśli będą wspólnie czytać przed snem, mogą stworzyć własny język, porozumiewać się kodami z tomiku.