Znak, Kraków 2019.
Śledztwo szpitalne
To jest proza przejmująca, a Izabela Morska – kiedyś znana jako Izabela Filipiak – proponuje połączenie literatury chorobowej, reportażu uczestniczącego i… traktatu filozoficznego. Co więcej, znajdują się tu również elementy zwracające uwagę na problemy homoseksualistów w nietolerancyjnym społeczeństwie. Jest tajemnicza przypadłość, dramatyczna walka o zdrowie i godność, jest krytyka służby zdrowia. Jest niemal pełna analiza przeżyć i przemyśleń kogoś pozostawionego samemu sobie w obliczu cierpienia i strachu. Historia przenosi odbiorców o prawie dekadę wstecz i opiera się na precyzyjnie prowadzonych zapiskach autorki. Wszystko zaczyna się od bólu dłoni: Izabela Morska rejestruje swoje odczucia i podejmowane w związku z nimi działania. Chce dowiedzieć się, co jest przyczyną bólu, a co za tym idzie – jaki przyjąć sposób leczenia. Problemy się mnożą: liczy się przecież czas, stan autorki ciągle się pogarsza, a na wizytę u lekarza trzeba długo czekać. Izabela Morska wykonuje też – na własną rękę i oczywiście prywatnie – kolejne badania, żeby wykluczyć lub potwierdzić możliwe choroby. Wyprzedaje domowe skarby – choćby pierścionki, które jej matka chciała ocalić – ale także biblioteczkę. Przeprowadza się do domku w ogrodzie znajomych, żeby oszczędzać (chociaż jeszcze nie wie, jak poradzi sobie w zimie z ogrzewaniem). Nie może pracować, więc im dłużej utrzymuje się ten stan nieznanej choroby – w tym gorszej sytuacji się znajduje. W pewnym momencie funkcjonuje już tylko przez godzinę dziennie i dalej nie wiadomo, co jej jest.
Izabela Morska pisze o swoim szczęśliwym związku z Leą May – ale tuż przed chorobą ukochana wyjeżdża i jest wielką nieobecną. Bohaterka tomu od czasu do czasu może liczyć na pomoc znajomych, podwiezienie do lekarza czy rozmowę. Przeważnie jednak działa sama, nawet jeśli źle się czuje. Musi znaleźć w sobie siły na wyprawy do lekarzy i do szpitali, na absurdalne czasem rozmowy z lekarzami (skoro badania nic nie wykazują, to może problem leży w psychice?). Wreszcie – sama szkoli się z medycyny, szuka informacji na własną rękę. Aż w końcu trafia na właściwy trop. Ona – a nie lekarze. Nie jest to wiadomość podtrzymująca na duchu.
Na początku autorka zajmuje się objawami tajemniczej choroby i konsekwencjami jej w zwykłym życiu. Skupiona na sobie dość rzadko przechodzi do pobocznych kwestii. Kiedy zdrowieje, stopniowo rozstaje się z chęcią komentowania własnego stanu zdrowia, a szkoda, przydałby się silniejszy zastrzyk optymizmu, skoro się udało. Wtedy szuka między innymi miejsca pacjenta w rodzimej służbie zdrowia, sprawdza też, jak zewnętrzne informacje o homofobii mogły wpływać na organizm chorej – tu też rozwija wątki o nietolerancji, odchodząc od sedna literatury chorobowej. Jest w tomie Izabela Morska bardzo drobiazgowa. Opowiada o postawach lekarzy i o zachowaniach innych pacjentek na salach szpitalnych – to przerabia na bardziej uogólniane opisy na temat postaw chorych. Wymienia rozczarowania i pułapki, komentuje zwłaszcza te momenty, w których czuła się bezsilna wobec systemu. Przy okazji rzuca poważne oskarżenia: znajomi, którzy regularnie (albo wręcz przesadnie często) się badali, w decydujących momentach – przy pierwszych symptomach choroby nowotworowej – byli odsyłani do domu z zaleceniem odpoczynku. Po paru miesiącach dowiadywali się, że trafili właśnie do lekarza zbyt późno. Kto zostanie potraktowany jak mięso armatnie, a kto wygra życie? W tym kraju to chory musi zatroszczyć się o siebie. Izabela Morska dodaje sił w trudnej walce – jej proza jest nie tylko atrakcyjna i poruszająca, ale też krzepi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz