Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Dodatek
W pełni zrozumiała jest powracająca po latach moda na Grzesiuka, bo ten autor urzeka szczerością i precyzją w opisywaniu wydarzeń, ale i humorem, który pomaga przetrwać najtrudniejsze chwile. “Klawo, jadziem” to dodatek do autobiograficznej trylogii, sprawdzenie, co też Stanisław Grzesiuk miał do przekazania w małych formach. Na ten zbiorek składają się (nie licząc wystąpienia o alkoholizmie) trzy niezależne części tekstowe. Najpierw zestaw opowiadań. Tutaj autor próbuje swoich sił w literaturze, chce rozprawiać się z wojennymi traumami w oderwaniu od życiorysu (nie zawsze się to zresztą udaje). Dominuje w tych malutkich utworach motyw śmierci - Grzesiuk śmieje się przez łzy, ironią walczy ze strachem. Proponuje czytelnikom lekkie podejście do spraw ostatecznych – jakby groza wojny zmieniała zasady postrzegania rzeczywistości. W tych opowiadaniach rozprawia się autor również z osobistymi bolączkami, nie udaje mu się - wbrew zapowiedziom - zrezygnować z mroków psychiki. Obarcza bohaterów swoimi troskami i pokazuje szereg nieszczęść mających źródło w nieodległych doświadczeniach. Drugą część stanowią teksty felietonowe. Tutaj Stanisław Grzesiuk – na zamówienie redakcji – pisze o przedwojennej Warszawie. Sięga do lepszych wspomnień, ocala miasto, jakiego po wojnie już nie ma. Teraz może otwarcie pisać o sobie, czerpać z własnej biografii i charakterystycznych skojarzeń. Raz zajmie się topografią, to znowu - ferajną, która śpiewa podwórzowe ballady. Ożywa tu świat, za jakim część czytelników w latach 60. XX wieku zwyczajnie tęskniła. Grzesiuk staje się kronikarzem Warszawy – z jej ulicznym folklorem i specyfiką “cwaniaczków”. Wreszcie trzecią część tomu zapełniają teksty piosenek i ballad - często anonimowe, często krwawe do przesady, pełne wielkich uczuć, miłości, zazdrości i brodni. Niektóre z tych piosenek są znane odbiorcom do dzisiaj (i łatwo nucić je przy lekturze), inne pokażą zakres twórczych poszukiwań. Wykonywał je Grzesiuk, dzisiaj – w hołdzie temu artyście - Jan Młynarski.
Jednak tekstów pozostawionych przez Stanisława Grzesiuka jest niewiele i jeśli chce się uzupełnić jego “dzieło życia” małymi formami, należy liczyć się z tym, że nie będzie to imponująca objętościowo publikacja. W “Klawo, jadziem!” wydawnictwo postawiło na bogaty materiał graficzny. Opowiadania przedstawiane są na rozkładówkach równolegle z reprintami rękopisów (w kolorze i z poprawkami do druku), co nie tylko jest ozdobnikiem, czasami pozwala sprawdzić choćby usuniętą literę. Przy felietonach pojawiają się wielkoformatowe zdjęcia z archiwum autora - powiększane i łączone z wybranymi wersami z piosenek. Wreszcie zestaw dokumentów - nawet tych luźno związanych z Grzesiukiem (program spektaklu na podstawie jego utworów) albo dosyć zabawnych (oficjalne gratulacje z wydawnictwa). W tym miejscu widać już zapychanie objętości, rozdmuchiwanie materiałów: nie mają większego sensu cytaty powiększane i wrzucane w charakterze ozdobnika na rozkładówki. Być może lepsze wrażenie zrobiłoby ograniczenie objętości tomu niż podrzucanie odbiorcom każdego skrawka nieistotnych wiadomości kojarzonych z Grzesiukiem. Z drugiej strony skoro to uzupełnienie autobiograficznej trylogii – przynosi materiały, na które wcześniej nie było miejsca. “Klawo, jadziem” to przypis do cyklu, ładnie go zamykający.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz