Zysk i S-ka, Poznań 2018.
Krew i kości
Robert Ziółkowski wraca do Afryki co jakiś czas, gnany nieokreśloną tęsknotą czy nostalgią. Ma tu sporo do odkrycia, ale chce też odwiedzić swoich przyjaciół, uciec od cywilizacji, wybrać się na prawdziwą przygodę, męską i pozbawioną ułatwień znanych każdemu z codzienności. Do tego ma żyłkę podróżnika i pisarza: swoje obserwacje natychmiast przelewa na papier, zapełnia całe zeszyty notatkami i uwagami, które później zamieniają się w wartką opowieść podróżniczą, znacznie lepszą niż większość blogerskich publikacji – i właściwie niemal klasyczną. Do tego nie boi się wyzwań, chce przetestować sposoby na życie prezentowane przez jego znajomych w tubylczych plemionach. Chociaż to czasami wymaga poświęceń lub radykalnych czynów, nie do pomyślenia w Polsce – i tak jest odpoczynkiem od wspomnień z pracy w policji. Robert Ziółkowski rozczulać się nad sobą nie będzie, pójdzie wszędzie tam, gdzie czeka przygoda. Razem z nim podąża Michał, kompan i jeszcze większy ryzykant, zdolny do realizowania swoich potrzeb natychmiast, bez względu na konsekwencje. Nie ma tu zatem sztucznych ograniczeń płynących z kultury czy obyczajów... a właściwie jest jedno, trochę trudno się przyjaciołom rozebrać wtedy, gdy wszyscy wojownicy podczas święta paradują nago i nie krępują się przy gościach. Poza tym jednak – to wyprawa dla prawdziwych twardzieli. Czy przyjdzie zabić w ofierze jakiegoś zwierzaka, czy uczestniczyć w rytuale pasowania chłopców na mężczyzn - przy wszystkim Ziółkowski jest, działa i nie przymyka oczu na to, co przez “cywilizowany świat” zostałoby natychmiast skrytykowane. Sam stara się zrozumieć postawy tubylców, a na pewno nie próbuje ich odrzucać. Docenia pomysłowość (jak motyw zmiany wiary został automatycznie wykorzystany przy obejściu zasad postu) i bawi się zjawiskami niewytłumaczalnymi (kiedy miejscowy szaman swoją potęgą wyciągnie samochód z błota). Do wszystkiego podchodzi z humorem i ciekawością. Udaje mu się dogadać z miejscowymi za sprawą przekładania w wyobraźni osiągnięć cywilizacyjnych na metafory zrozumiałe dla ludów bardziej prymitywnych: sprzęt nagrywający “uczy się” miejscowych pieśni, a aparat zapamiętuje twarze. To sposób na utrwalenie tego, co już wymiera, ocalenie fragmentów dawnych kultur. Robert Ziółkowski może nie podchodzi do sprawy metodycznie, nie ma zamiaru zostać badaczem, ale jako podróżnik zbiera cenne doświadczenia i wiadomości, by przekuć je na zgrabną opowieść. “Karamoja. Ostatni wojownicy” to publikacja pod tym kątem bardzo udana. Do przygód związanych z życiem wioski autor dokłada naturalnie szereg własnych przeżyć (oraz pomysłów Michała, czasami dość kontrowersyjnych, a czasami po prostu kłopotliwych), odnotowuje obecność białych w tym środowisku i próbuje pokazać różnorodność kulturową miejsca, co oznacza, że będzie przedstawiać i egzystencję w miastach, i sytuację w wioskach, które zachowały jeszcze plemienne struktury.
Pisze obrazowo i ciekawie, momentami bardzo naturalistycznie, ale i tak udaje mu się zaangażować odbiorców w relację. Jest ta książka wypełniona cennymi obserwacjami, a do tego zawiera całe mnóstwo zdjęć, które pokazują codzienność w Afryce – i to w pełnym wymiarze. Fotografie nie zawsze imponują jakością, bywają tu kadry po prostu dla udokumentowania czegoś, zdjęcia niedoświetlone albo o zbyt niskiej rozdzielczości - jednak stanowią mniejszość wśród imponujących ujęć. Robert Ziółkowski dostarcza zatem opowieści pełnej i wielowymiarowej. Chociaż faszeruje tom obrazami, zwraca też uwagę na to, żeby dostarczyć czytelnikom dobrej lektury. Mógłby tylko nie spolszczać zagranicznych imion, bo to trochę dziwnie wypada w relacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz