niedziela, 26 marca 2017

Wojciech Chmielewski: Belweder gryzie w rękę

Iskry, Warszawa 2017.

Rutyna

Nie wiadomo, dlaczego spokojny dotąd Belweder gryzie w rękę – a właściwie rozszarpuje przedramię małej dziewczynki, która, korzystając z chwili nieuwagi ojca, wkłada rękę między sztachety. Ten motyw, przeniesiony do dość enigmatycznego na początku tytułu, przewija się przez kolejne scenki z życia zupełnie zwyczajnych ludzi. Wojciech Chmielewski swoją niedługą przecież książkę układa z drobnych scenek obyczajowych poświęconych tym, którzy przestali gonić za marzeniami i teraz mogą tylko żałować zmarnowanych szans. Atak Belwedera potęguje konflikt między rodzicami małej Oli, zresztą niemal w każdej rodzinie podglądanej przez Chmielewskiego pojawiają się złudne pokusy. Nawet jeśli namiętność między małżonkami wygasa, zawsze znajdzie się ktoś, kto ukradkowymi spojrzeniami upewni o atrakcyjności. Ktoś, dla kogo warto zadbać o wygląd. Ktoś, kto poprawi samopoczucie, nawet jeśli nic się nie stanie. W tomie „Belweder gryzie w rękę” sporo jest konsekwencji takich regularnie rzucanych spojrzeń – to dzięki nim bohaterowie pojmują, że można jeszcze powalczyć.

Są tu związki cementowane wyłącznie pożądaniem – albo tylko rutyną. Są zdrady, które nie ujrzą światła dziennego i nieuświadamiane pragnienia. Wojciech Chmielewski odnotowuje liczne odmiany flirtu, ale nad zmysłowością stawia codzienność. Owszem, bohaterki, które przed lustrem zakładają majtki (najczęściej w powieści eksploatowana część garderoby, chociaż nie jest to literatura erotyczna ani romansowa), liczą na zmiany – ale te muszą ustąpić przyzwyczajeniom. W rutynie nawet nieoczekiwane romanse tracą swoją moc – stają się pospiesznym i ukradkowym rozładowaniem popędu, nie warto o nie zabiegać – chyba że dla chwilowej ucieczki.

Chmielewski różnicuje bohaterów, wprowadza ludzi z marginesu społecznego, degeneratów lub nieudaczników, zestawiając ich z karierowiczami, tymi, którym w życiu zawodowym bardzo się szczęści. Jest tu nawet ksiądz, którego dosięgają dylematy związane z wybraną ścieżką. Ucieczki od ludzi i od całej znanej rzeczywistości szuka w możliwości dołączenia do trapistów – ale nawet raz podjęta decyzja nie daje pewności. Autor bezlitośnie uświadamia bohaterom, że jeśli nie są gotowi na szczęście, nie znajdą go ani w seksie, ani w pracy, ani w religii. Prowokuje do poszukiwań, jednocześnie mnożąc prztyczki od losu. Co pewien czas i z różnych ujęć powraca do sytuacji małej Oli – to spoiwo luźnych obrazków, uzasadnienie dla analiz charakterów.

Rozdziały tworzone są logoreicznie, na podstawie nieokiełznanego strumienia świadomości. Bywa, że Wojciech Chmielewski gubi się w słowach, prowadząc monologi tak, jakby chciał za dużo oczywistych rzeczy czytelnikom wyjaśnić, zdarza mu się też zapominanie o płci bohaterów wylewających swoje żale – nie gra tu stylami, a przecież każda z postaci powinna do opowieści dołączyć swoją osobowość. Bardziej zależy jednak Chmielewskiemu na przekazaniu treści niż na szlifowaniu formy. „Belweder gryzie w rękę” to powieść poświęcona stagnacji, egzystencji zwykłych ludzi (najczęściej w średnim wieku), którym nawet nieoczekiwany impuls do zmian nie pozwoliłby się oderwać od tego, co sprawdzone. Tu wszelkie próby wyrwania się ze schematu skazane są na niepowodzenie, a w najlepszym razie – na wpadnięcie w nowy schemat. Wojciech Chmielewski nie szuka recepty na marazm, za to zapewnia swoim bohaterom chwilowe przełamanie nudy. „Belweder gryzie w rękę” to książka ciekawa w przedstawianiu codzienności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz