Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Spowiedź ojca
„Mogło być inaczej” to książka o bólu. Napisana, żeby uporać się z tragedią, żeby wskazać innym drogę postępowania, żeby spróbować ocalić tyle istnień, ile się da, bo co z tego, że na Golden Gate zamontowana zostanie wreszcie, po latach starań, bariera uniemożliwiająca samobójczy skok). Pomocy zagubionym trzeba udzielać o wiele wcześniej – a Johnowi i Erice się to nie udało. Mimo że wiedzę mieli prawie na wyciągnięcie ręki. Mimo że im zależało. Według posłowia pierwsza wersja tej historii liczyła 450 stron, do druku zmniejszyła się dość mocno za sprawą agentki literackiej, która w wyznaniach udręczonego rodzica dostrzegła punkt dający nadzieję. Tu nie ma budowania napięcia: rozpoczyna się od samobójstwa Casey, nastolatki, która w niemowlęctwie została adoptowana przez małżeństwo ze Stanów Zjednoczonych. Casey jako mała Polka miała na imię Joanna – i stała się ofiarą urazów psychicznych i neurologicznych z pierwszych tygodni życia. John Brooks szuka ukojenia dla samego siebie, ale poza tym podsuwa też innym rodzicom adopcyjnym wątek poszukiwań terapii dla dzieci z problemami.
Casey nie żyje. Nie umiała poradzić sobie z emocjami, nie trafił do niej ani żaden z licznych terapeutów, ani psychiatra, ani przybrani rodzice, dla których miała od początku być oczkiem w głowie. John Brooks cofa się w przeszłość i tworzy opowieść, która równie dobrze funkcjonowałaby jako wyznanie kierowane do dziecka. Pokazuje starania o adopcję, przyjazd do Polski i zachwyty nad Joanną, nadzieję na danie maluchowi wszystkiego, co najlepsze. Cała radość mija, gdy dziecko dorasta – coraz częściej histeriami i awanturami wymusza uległość rodziców, zachowuje się jak kilkulatek nawet w wieku nastu lat. Casey potrafi posługiwać się przemyślaną i rzeczową argumentacją, ale kiedy tylko coś idzie nie po jej myśli, wpada w furię. Kopie i bije pięściami w drzwi do swojego pokoju, wrzeszczy i zalewa się łzami. Czasem jej postawy można brać za typowy bunt nastolatki – nie zmienia to jednak faktu, że Casey przeraża rodziców. John i Erika szukają pomocy u specjalistów, próbują też samodzielnie wyznaczać granice. Dziewczyna jednak wymyka się spod kontroli. Do tego w jej pokoju rodzice znajdują narkotyki. Na zachowania Casey nie pomaga perswazja – ale i uleganie. John Brooks pokazuje niemal desperackie szukanie pomocy – chce uświadomić odbiorcom, że próbował z żoną wielu metod działania. Niechętnie przyznaje się nawet do tracenia kontroli nad sobą – i do pogorszenia stosunków z Eriką. Jednocześnie przy każdym opisanym tu zwrocie do dziecka używa słowa „kochanie” i tonu z amerykańskich filmów psychologicznych – nie ma to większego znaczenia, a być może pomaga mu się uporać z poczuciem winy, którym i tak przesiąknięta jest książka. W tej walce wszyscy są przegrani i równie bezradni. Dla równowagi autor przedstawia Casey idealną – inteligentną dziewczynę, która, przynajmniej na początku, zbiera pochwały w szkole, planuje wyjazd na studia i podejmuje dorywczą pracę, żeby dorobić do kieszonkowego. „Normalna” Casey śmieje się z przyjaciółmi i pozwala wierzyć, że kłopoty się skończą.
Z reguły w tego typu książkach rodzice chorych dzieci, kiedy nie znajdują pomocy u specjalistów, biorą sprawy w swoje ręce i dokształcają się, by samodzielnie pomagać: a spisane przez nich wspomnienia wiążą się z happy endem i służą innym jako wskazówka do działania. John Brooks swoją walkę przegrał, a rozwiązań zaczął szukać dopiero wtedy, gdy stracił Casey – alei tak podsuwa innym rodzicom, co mogą zrobić, żeby nie dopuścić do najgorszego. Wybiera kilka znanych sobie przypadków adoptowanych dzieci z problemami podobnymi do tych u Casey. Wie, że mogło być inaczej – ale zamiast pogrążyć się w smutku, działa. Ten tom, pisany emocjami, przede wszystkim dostarczy odbiorcom bodźca do reagowania, szukania skutecznej pomocy – i może kogoś ocali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz