Wydawnictwo Kobiece, Białystok 2017.
Dywan i świat
„Cztery pory roku w afgańskiej wiosce” to trochę opis zwyczajnej codzienności. Anna Badkhen bardzo chce zrobić reportaż, który pozwoliłby jej zapisać się w historii dziennikarstwa – dotrzeć tam, gdzie nikt nie dociera i pokazać całemu światu zupełnie inne życie, życie w niewyobrażalnie trudnych warunkach. Pierwszą część planu realizuje – trafia do Oki, miejsca kompletnie egzotycznego i przez odbiorców w ogóle najczęściej nie kojarzonego. Tutaj mieszka, przyjaźni się z miejscowymi i poznaje ich zwyczaje oraz rytm normalnego życia, czasem tylko wzbogacanego o święta (sprzedaż utkanego dywanu, post czy ślub). Nie wdaje się w żadne sprzeczki, zagrożenie mogłoby nadejść jedynie z zewnątrz – bo w okolicy zdarzają się tragiczne pomyłki, gdy wojska bombardują domy cywilów i czasami nalot w ogóle jest efektem działalności chcącego zemsty sąsiada. Ale Oka wydaje się i tak azylem i schronieniem. Mimo że Anna Badkhen nie próbuje wtopić się w egzystencję mieszkańców. Wciąż obserwuje ich jako ktoś obcy i ktoś, komu wydaje się, że nawet opis zachodzącego słońca będzie dla czytelników nie lada atrakcją. Zachwycona „innością” autorka nie zauważa, że w rutynie pojawia się niewiele pretekstów do pisania książki. Nie przejmuje się tym i tworzy w przekonaniu, że odbiorcom wystarczą kwestie obyczajowe.
Może by i nawet wystarczyły, tylko w tym tomie trudno jest zaangażować się w wydarzenia. Brakuje powodu, żeby kibicować bohaterom oddalonym od cywilizacji i żyjącym po swojemu „od zawsze”. Jeśli autorkę szokuje, ile zarobi na dywanie za dzień pracy tkaczka (co Badkhen zresztą skrupulatnie przelicza), czyni z tego temat na obszerny rozdział. Ale nie zauważa tego, co ważniejsze – że pieniądze w Oce mają mniejsze ni w Ameryce. Tutaj wartością nie jest wręczana za dywan kwota, a czas spędzany przy pracy z bliskimi, to, co tworzy „historię dywanu”, też zresztą w książce pokazaną. Anna Badkhen nie umie, albo nie chce, przestawić się na miejscowy sposób myślenia, a bez tego trudno w ogóle mówić o rozumieniu mieszkańców Oki. W związku z tym autorka skazana jest na obserwowanie i odnotowywanie tego, co widoczne na powierzchni, dostępne od razu i bez bólu. Oczywiście korzysta z wyjaśnień rozmówców i bez przerwy uzupełnia swoją wiedzę, ale niewiele z tego wynika – poza opisami codzienności bez większych wzruszeń (mimo że lokalni tych wzruszeń mają pod dostatkiem i z różnych powodów). To mało: ślizganie się po pozorach głębokiej świadomości może zaostrzać apetyty na poznawanie nieznanego, ale autorka nie poszukuje tego, co ważne. Zatrzymuje się na prostych i nośnych obrazkach, dobrych dla zwykłego odbiorcy – któremu nie chce się czytać ani sięgać do ambitniejszych programów podróżniczych.
Niezależnie od wyboru tematów – a książka składa się z zaledwie kilku części, z kilku rozbudowanych ponad objętość wybranej kwestii reportaży-rozdziałów – autorka stawia na opisy. Nadużywa przymiotników i zabiegów synestezyjnych ponad miarę, uwielbia rozdmuchiwane frazy – jakby fascynacja kolorami i dźwiękami stanowiła właściwą treść książki. Potrafi bardzo długo rozwodzić się nad typowymi dla miejsca zjawiskami przyrodniczymi lub położeniem słońca na niebie – i nadawać im nowe, pseudopoetyckie znaczenia, łącząc z doświadczeniami spotkanych ludzi. Żyje się jej w Oce dobrze, ale bez wstrząsów nie udaje się zaangażować czytelników w opowieść – same malownicze akapity niewiele dają – chyba że ktoś potrzebuje akurat niespiesznej relacji opartej o codzienność bez fajerwerków. Nie wiadomo w efekcie, co Anna Badkhen próbuje opowiedzieć czytelnikom – bo to, że ludzie w różnych miejscach na świecie tak organizują sobie życie w swoich małych społecznościach, żeby uzyskać normalność i stabilizację – to zbyt mało odkrywcze i raczej nie zasługuje na całą książkę. Anna Badkhen rozmawia z miejscowymi i ogląda ich normalność, ale nie dostrzega tego, że ogląda też odbicie zwyczajnej egzystencji odbiorców. Tyle tylko, że sceneria jest zmieniona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz