środa, 3 sierpnia 2016

Ingo Siegner: Mały Koko Smoko w kosmosie

Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.

Kosmita

W szkole, wśród dinozaurów i w kosmosie. Mały Koko Smoko przemierza szlaki od zawsze obecne w literaturze czwartej i zalicza kolejne punkty historyjek – Ingo Siegner podpiera się znanymi schematami, żeby ułatwić sobie tworzenie bajek. Za każdym razem Kokos i jego wierni przyjaciele – jeżozwierz Matylda i smok żarłok Oskar – spotykają kogoś, kto staje się przewodnikiem po obcej rzeczywistości i mogą przeżyć wielką przygodę. Te małe i jednowątkowe historyjki są proste i przepełnione humorem, Kokos zwykle przekonuje się o życzliwości innych, sam też pozostaje sympatyczny i przyjazny. To pozwala mu dobrze poznać obce zwyczaje. A jest co poznawać, chociaż Siegner tworzy zawsze własne światy, czyli – nie narzuca fabułom jeszcze tonów edukacyjnych (mimo że wychowawcze tak).

Tym razem statek kosmiczny rozbija się w pobliżu trójki przyjaciół i przerywa podziwianie rozgwieżdżonego nieba. Przedziwny z wyglądu kosmita Bobbi pochodzi z Topolowej Planety i chciałby na nią wrócić, ale to wymaga obliczeń i umiejętności, które na szczęście posiada Matylda. Wymaga też czteroosobowej załogi do samego uruchomienia statku, więc bohaterowie mogą odbyć fascynującą i konieczną podróż. Kosmiczny pojazd napędzany jest śliwkami, a w galaktyce czai się Zielone Pomelo – wytwór robotyki, który wymknął się spod kontroli i teraz najchętniej wchłonąłby wszystko, co znajdzie się na jego drodze. Bobbi potrafi wytłumaczyć podstawy swojej rzeczywistości, ale dość często potrzebuje pomocy Kokosa, Matyldy i Oskara. Tylko wspólne działania pomogą uniknąć pułapki i zagrożenia. Te ostatnie wprawdzie nie wydają się zbyt poważne, ale może dlatego, że młodzi bohaterowie trzymają się razem i dodają sobie otuchy. Tu nawet wzajemne żarty będą bardzo dobroduszne. Autor próbuje pokazać, jak przydaje się wspólne rozwiązywanie problemów, uczy zawierania przyjaźni, ale też działania w zespole: czasami trzeba się rozdzielić i przyjąć jedną z ról, żeby zapracować na sukces całej drużyny.

Ingo Siegner nadaje historii pozory prawdziwości, próbuje uprawdopodobnić swój świat przez… bajkowe przypisy. Tłumaczy, czym są podawane przez niego (wymyślone) miary i wynalazki. Z rzadka odwołuje się do faktów, zatapia je w opowieści. Zresztą dla maluchów przypisy mieć będą taką samą wartość poznawczą jak język kosmitów: nadają tylko koloryt lokalny, ale nie wywołują głodu wiedzy. Przydają się w samej fabule, ale ich strata nie byłaby dotkliwa dla odbiorców.

Jak zwykle autor bawi się też graficzną formą tomiku. Tym razem skupia się na przedstawianiu dziwności kosmitów, na ukazywaniu nietypowych krajobrazów czy wnętrz statku kosmicznego. Rozśmiesza minami bohaterów – prezentującymi cały wachlarz emocji i przeżyć, ale komicznymi w charakterze – i detalami spoza narracji (zawsze znajdzie się jakieś małe zwierzątko, które wyrazem pyszczka jasno określi swój stosunek do intruzów). W ogóle nie tylko w warstwie graficznej dla Siegnera śmiech jest bardzo ważny. Sporo w całym tomiku scenek i sytuacji pozbawionych znaczenia dla akcji, ale sugerujących śmiech dzieciom – autor próbuje swoich sił w ironicznych komentarzach i w dowcipie sytuacyjnym, ale przede wszystkim w zaskoczeniach. To dlatego z upodobaniem przeskakuje od świata do świata, od przeszłości do futurologii. Za każdym razem otrzymuje nowy zestaw schematów i stereotypów, na których może budować akcję bez większego wysiłku. Koko Smoko jako życzliwy dzieciak – wspierany przez przyjaciół – wszędzie odnajdzie się bez problemu. To rozwiązanie dobre przy tworzeniu serii małych historyjek dla dzieci. Odbiorcy tego cyklu nie potrzebują bardziej skomplikowanych fabuł czy wyzwań czytelniczych. Koko Smoko systematycznie zdobywa sobie nowych fanów wśród najmłodszych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz