Egmont, Warszawa 2015.
Fruwanie
Kiedy maskotki zaczynają się dziwnie zachowywać, to najwyższa pora na misje specjalne. Wprawdzie Kaj jest już za duży na swoją przytulankę i rozstał się z Kubatu, ale kiedy trzeba, na nowo będzie pracować z sygmatyczną zabawką. Problem pojawia się u Malwinki. Kilkulatka często budzi się w nocy. W zaburzeniach snu nie pomaga Dziobato, maskotka Malwinki. Sytuacja wymaga już interwencji, więc Kaj razem z Kubatu wybierają się w odwiedziny. Za kłopoty odpowiedzialny jest pluszak Malwinki, więc trzeba opracować dobry plan działania. Na szczęście Kubatu jest mądry i kieruje się zdrowym rozsądkiem. Z nim misja musi się powieść. Dla Kaja to także bardzo sympatyczna i niespodziewana możliwość spędzenia czasu z dawnym przyjacielem – ramię w skrzydło z Kubatu wyruszają na pomoc.
W tym komiksie wszystko wydaje się proste i swojskie w punkcie wyjścia: normalne jest przywiązywanie się przez dzieci do maskotek, obopólne porozumienie czy wsparcie. Normalne są nawet maskotki w roli odpędzaczy groźnych koszmarów. Ale dość szybko autorzy przechodzą od dziecięcej swojskości w sferę fantazji: maskotki są naprawdę robotami obdarzonymi duszą, sny można kontrolować, a marzenia, nawet te najśmielsze da się spełnić. Żeby nie było zbyt futurystycznie, pojawia się temat kompleksów. Dziobato nie umie fruwać (a w tej kwestii czuje się bardziej ptakiem niż maskotką). To rosnąca frustracja staje się prawdziwą przyczyną coraz większych kłopotów. „Inżynier”, który wymyślił maskotki-roboty ma jednak pomysł, jak rozwiązać problem. Wprawdzie nie nauczy nielota fruwać, ale da mu szansę sprawdzenia, jak to jest unosić się w powietrzu. To wystarczy dla złagodzenia traumy i jej skutków.
Dobrze przemyślany jest tu scenariusz. Wszystko rozgrywa się logicznie i naturalnie, według reguł bajki, ale – nienaginanych na potrzeby chwili: żeby rozwiązać problem dziewczynki i jej maskotki trzeba się trochę natrudzić, ale Kubatu lubi wyzwania – a skoro to może stać się pretekstem do obejrzenia kilku sztuczek iluzjonistów, tym lepiej. Na marginesie – zaprezentowane tu „sztuczki” są pokazem z fizyki, każde dziecko może przeprowadzić podobne eksperymenty samodzielnie w domu i na chwilę poczuć się jak magik z książki. A skoro te zjawiska okazują się prawdziwe, może da się też uwierzyć w magię przytulanek wysyłanych do dzieci po to, by odpędzały od nich troski?
„Kubatu. Coś à la balon” to komiks dla początkujących: ilustracje są tu odarte z niepotrzebnych szczegółów, kadry – raczej spore, a tekst nie dominuje. Proste kształty łączą się bajkowo z mocnymi kolorami, to w zaczarowanym świecie maskotek zjawisko jak najbardziej zrozumiałe i przyjemne w odbiorze dla najmłodszych, do których książka jest kierowana. Historyjka toczy się tu dość szybko, a kolejne przystanki pojawiają się po to, żeby zainteresować czymś maluchy lub czegoś je nauczyć (pojawia się tu między innymi mała lekcja ortografii). Wszystko zostało utrzymane w tonie przyjemnym, „bezpiecznym” – wolnym od bezsensownej przemocy. Kubatu wykazuje się ponadto subtelnym poczuciem humoru – ale podstawowy motyw przyciągający dzieci do komiksu to jego oryginalna akcja z wyrazistymi bohaterami.
Przemysław Surma i Jakub Syty dzięki formie komiksu mogą zaangażować w przygody Kubatu więcej dzieci. Fabułę dałoby się bez trudu przerobić na pisaną prozą klasyczną bajkę – ale warstwa graficzna pomaga tu najmłodszym w ćwiczeniu czytania. Publikacje Christy czy przygody Asteriksa kilkulatki poznawać mogą za pośrednictwem dorosłych. Seria o Kubatu jest przystosowana do wieku odbiorców i nie pozwala na zniechęcenie czy znużenie lekturą – to zatem pomysł na czytanie przed snem, dla rozrywki (a przy okazji na ćwiczenie się w tej sztuce). Kubatu po prostu budzi sympatię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz