Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Przeszczep charakteru
Niby literatura nie musi naśladować zwykłego życia i nikt tego po ciepłych obyczajówkach nawet nie oczekuje: wiadomo, że idealistyczne wizje świata nijak się mają do codzienności. Tyle że Wioletta Sawicka zamknięciem swojej trylogii daje czytelniczkom bardzo złudną i bardzo niebezpieczną nadzieję, że „on się zmieni”. On, który wcześniej chorobliwą zazdrością doprowadził do rozpadu rodziny i załamania bohaterki, on, który poza szantażem emocjonalnym zaczął pić i uprzykrzać życie także dzieciom. On – cyniczny, wyrachowany, zły i mocno irytujący, od początku negatywny bohater i źródło kolejnych ataków rozpaczy. W pierwszej powieści Wioletta Sawicka nakreśliła obraz toksycznego związku, schematu, który wcale nie tak rzadko powtarza się w wielu domach. Tu Anna stała się ofiarą zaborczego męża, a Patryk z upodobaniem znęcał się nad nią, zapewniając stale o swojej wielkiej miłości. Z takiej sytuacji w prawdziwym życiu nie ma wyjścia – poza ucieczką i całkowitym zerwaniem relacji. W trzeciej książce jednak Sawicka próbuje przekonać bohaterów, żeby naprawili to, co zostało zniszczone i żeby do siebie wrócili. Wymazuje pamięć o strasznej przeszłości: teraz Patryk jest mężczyzną o anielskim usposobieniu, pić przestaje po pokazie ze strony przybranej córki, spełnia bez szemrania wszystkie zalecenia żony i dzieci i nawet idzie na terapię. To piękna baśń, ale, niestety, utwierdza odbiorczynie w przekonaniu, że tak radykalna metamorfoza jest możliwa. Bohater dostał tu w nieoczekiwanym prezencie przeszczep charakteru – dobrze to zrobiło szczęśliwemu rozwiązaniu, ale bardzo źle psychologicznej stronie powieści.
„Jeśli się odnajdziemy, kotku” to historia do zaakceptowania przez romantyczki i niepoprawne idealistki. Anna już prawie podjęła decyzję o rozstaniu, musi się jeszcze zastanowić – a przecież nie ma nad czym, bo to, co przeżyła i co zamieniło jej życie w koszmar, stanowi najważniejszy argument. Tyle że Anna o tym nie pamięta, pozwala, by inni wywierali na niej presję, a w dodatku z kompletnie niezrozumiałych względów zaczyna tęsknić za Patrykiem. Nie wiadomo, dlaczego nie boi się powtórki z przeszłości i ufa zwykłym słownym zapewnieniom: przecież od samego początku Patryk prezentował ogromną rozbieżność między słowami i czynami. „Jeśli się odnajdziemy, kotku” brzmi tak, jakby nie istniały dwa poprzednie tomy, pełne krzywd i żalu. Autorka sięga tu również do pozaznaczanych dawniej i dalszoplanowych historii, ale odbudowuje teraz całą ułudę pierwszego zauroczenia.
Pod kątem stylistycznym to książka zgrabnie napisana (jeśli przymknąć oko na kilka niezręczności w dookreślaniu podmiotu). Autorka decyduje się na serialowoamerykańskie mówienie o uczuciach, bohaterowie nie tłamszą w sobie pretensji, a zawsze potrafią wyartykułować, co ich boli i nęka. Jednak pod kątem psychologicznym fabuła okazuje się nierealna. Owszem, to cecha czytadeł, tyle że czasami może zaszkodzić. W żaden sposób nie da się znaleźć usprawiedliwień ani wytłumaczeń dla Anny – która przecież nie jest kobietą bluszczem i wcale nie musi natychmiast znajdować nowego opiekuna. Sawicka od początku przyjęła jedno założenie, które w prawdziwym życiu niszczy szczęście: uważa, że ludzie mogą przejść ze skrajności w skrajność. Wiara w to, że wszystko się jakoś ułoży, kiedy tylko partner zrozumie swoje błędy, trudna jest tu do przyjęcia. Może dlatego, że poza książkami takie cudowne odmiany się nie zdarzają. Szkoda, że Anna w ostateczności okazuje się bohaterką słabą i bezwolną – szkoda ze względu na te wszystkie czytelniczki, które tkwią w toksycznych związkach nie do uratowania i wciąż pielęgnują bezsensowną nadzieję na poprawę losu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz