W.A.B., Warszawa 2015.
Sztuka kochania
W Wenecji funkcjonuje Akademia Miłości. Mimo nazwy rodem z serialu brazylijskiego, miejsce to cieszy się ogromnym powodzeniem wśród kursantów z całego świata. Do Akademii Miłości przybywają ci, którzy chcą poznać przepis na udany związek. Tu wykładowcy przydzielają każdemu uczestnikowi jego Amore, przewodnika po interpersonalnych niuansach. Są i ludzie, którzy nie wierzą w czystość intencji założycieli Akademii Miłości – sądzą, że to zgrabna przykrywka dla ekskluzywnego domu publicznego i węszą sensację. Tak jak szefowa Kirsty, redaktor naczelna plotkarskiego magazynu „Hot!”. Wysyła swoją dziennikarkę do Wenecji z misją specjalną. Kirsty ma udawać zwykłą kursantkę – a potajemnie prowadzić dziennikarskie śledztwo, by przygotować wstrząsający artykuł o tym, czemu naprawdę służy Akademia. Bohaterka podejmuje się wyzwania z powodów osobistych: w jej związku nie dzieje się najlepiej. Kobieta oczekuje od swojego partnera romantycznych gestów, ale nie wie, dokąd zmierza ta relacja. Nie umie mówić o swoich potrzebach, nie czuje też instynktu macierzyńskiego, a wykładowcy uświadomią jej, że błędów popełnia o wiele więcej. Do Wenecji Kirsty zabiera ze sobą brata cierpiącego po porzuceniu przez ukochaną. Na miejscu Kirsty dowiaduje się kilku ważnych szczegółów o tej parze. Nie ma jednak czasu na szukanie informacji, w pełni zajęta swoim Amore.
„Akademia Miłości” opiera się na ciągłych rozmowach i lekcjach. Takiemu rozwiązaniu sprzyja zawód bohaterki: skoro Kirsty powinna zbierać wiadomości, nic dziwnego, że każdego usiłuje ciągnąć za język. Stopniowo wychodzą na jaw kolejne sekrety. Przy okazji też kobieta uczy się prostych prawd o związkach. Wykładowcy uczą przyjemności życia, sztuki uwodzenia czy przyjmowania komplementów. Odzierają damsko-męskie relacje z niepotrzebnych sztuczek, odrzucają poprawność polityczną. Przypominają o roli samoakceptacji, komentują zachowania odbierające szansę na udany związek. Kirsty zyskuje całą serię olśnień, bo wszystkie proste włoskie prawdy natychmiast przykłada do własnego życia i do swoich błędów. Akademia Miłości, mimo ćwiczeń w parach, nie jest szkołą stręczycielstwa: stawia na czytelną także dla odbiorców teorię. Autorytetami są tu nawet gwiazdy hołdujące prostocie życia – nie ma mowy o pogoni za sensacją. To pogłębia jeszcze rozdarcie bohaterki, która nie może przyznać się ani do prawdziwego celu odbywania kursu, ani do swojego stałego związku.
Ta powieść rozgrywa się przede wszystkim w warstwie psychologicznej – pod względem fabuły trudno spodziewać się fajerwerków. Autorka – Belinda Jones – nie chce przekroczyć cienkiej granicy między literaturą romansową a tandetą z brukowców, boi się oczywistych scenariuszy. Swoich bohaterów wyraźnie znieczula, nie pozwala im na emocjonalne angażowanie się w sprawy sercowe, jakby dla każdego kursanta obecność Amore była naturalnością, nie pokusą. W efekcie autorka trochę usztywnia tę opowieść – a przecież już wystarczającym ograniczeniem jest do bólu konwencjonalne wyjściowe zadanie Kirsty – ten element kreacji postaci wydaje się mało trafny, a napędza fabułę. Cała książka wydaje się nieco przegadana – bezustanne analizy i autoanalizy bez wątpienia przydadzą się szukającym życiowych wskazówek – ale żeby się do nich dostać, trzeba przedrzeć się przez wiele stron bez wyrazistej akcji. „Akademia Miłości” nie kłamie w tytule: to rzeczywiście niemal akademickie rozważania o byciu z drugim człowiekiem. Przydałoby się jednak tej powieści odchudzenie i wprowadzenie odważniejszej, niekoniecznie melodramatycznej akcji. Autorka trochę zgubiła się w konstrukcji postaci – te wysuwane na pierwszy plan wypadają raczej blado, podczas lektury często wydaje się, że ciekawiej jest w innych relacjach. Tyle że „Akademia Miłości” lepiej sprawdza się jako wizja związku idealnego, przynajmniej w teorii. Łatwo wypracować zestaw przepisów, kiedy ma się do dyspozycji papierowych bohaterów. Być może autorka o pewnych prawdach czytelniczkom przypomni, ale nie dostarczy im w pakiecie lekkiego czytadła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz