tekst, reżyseria, opracowanie muzyczne, scenografia: Tomáš Svoboda
występują: Iwona Sitkowska, Marcin Stec, Tomasz Schimscheiner
Marzenie
Dla Tomáša Svobody rzeczy niemożliwe nie istnieją. Podobnie jak nie istnieją do znudzenia powtarzane scenariusze damsko-męskich historii. Ten autor i reżyser staje się na teatralnych scenach mistrzem absurdu, a i celnym obserwatorem rzeczywistości. Zestawia te dwa skrajne podejścia w znakomitych historiach, a obecność nieskrępowanej wyobraźni tłumaczy kolejnymi snami. Owszem, oniryczny charakter opowieści pozwala na dowolne szaleństwa. Ale pomysły z pogranicza jawy i snu Svoboda rozwija rewelacyjnie.
Spektakl „Miód albo jak chciałam się bzykać z Tomaszem Schimscheinerem” rozpoczyna się projekcją filmową. Oto Schimscheiner, znany donżuan, który nie przepuści nawet brzydkiej kobiecie z brodą (rola Svobody) zostaje ukarany za swoje winy (a wyrok wydaje prywatna żona, co stanowi jeden z wielu smaczków krótkiej prezentacji). Z sądowej sali, po szeregu napisów końcowych, widzowie przeniesieni zostają najpierw na hałaśliwą dyskotekową imprezę, a zaraz potem – wprost do łóżka bohaterki. Dziewczyna nie ma oporów przed udowodnieniem poznanemu przed chwilą facetowi, że pieprzy się tak samo dobrze, jak tańczy. Dyskusje w łóżku, przerywane kolejnymi „numerkami”, przechodzą od nieistotnych plotek na temat znanych aktorów po sprawy życiowe i głęboko filozoficzne. A potem przychodzi sen, sen, do którego fanka Tomasza Schimscheinera ściąga swojego idola po to, by się z nim, nomen omen, przespać.
To ona nadaje ton historii. Grana przez Iwonę Sitkowską dziewczyna w łóżku jest niewiarygodnie zmysłowa. We śnie, do którego sprowadza miód i Schimscheinera – groteskowa. Jej erotyczne fantazje brzmią teraz niemal jak parodia łóżkowych ekscesów. Sitkowska w tej roli całkowicie podbija serca widzów. Ci, zgodnie zresztą z zaplanowaną przez reżysera konwencją, kibicują dziewczynie, pocieszają ją i trzymają za nią kciuki, czynnie uczestniczą w akcji. On – postać Marcina Steca – odważny jest tylko przy zainicjowaniu kontaktu. Później podporządkowuje się jej pomysłom – jedynie ze snu o Schimscheinerze nie potrafi się wydostać. Służy za tło, momentami staje się śmieszny w swojej bezradności. Nie ma szans w tej relacji. A jednak budzi sympatię. Jest jeszcze Tomasz Schimscheiner, grany przez Tomasza Schimscheinera. Obecny jako wzorek na pościeli w jej łóżku i jako przybysz ze snu. Żaden tam demon seksu – ot, nieśmiały i przeciętny facet, który nawet w snach ma skrupuły, żeby przelecieć chętną fankę. Czwartym aktorem staje się tu publiczność, która uczestniczy nawet w seksie bohaterów. Nie ma w tym ani wulgarności, ani żenującego żerowania na przypadkowych widzach. Tu publiczność zostaje wpisana w spektakl, zyskuje swoje miejsce i nadaje ton całej – intymnej mimo zbiorowości – historii.
Svoboda funduje odbiorcom ponad godzinę śmiechu bez przerwy. Mimo banalnego z pozoru tematu – przygodnego seksu i niemożliwych do zrealizowania zauroczeń – udaje mu się wpleść do sztuki ogromną liczbę żartów słownych i sytuacyjnych. Bawi się też komizmem samych postaci – i to jeszcze zanim do głosu dojdzie cudowny purenonsens. Przy szaleńczym i niekończącym się śmiechu boli gorzka prawda przedstawiona tu zamiast spodziewanej kabaretowej puenty. Svoboda zabiera publiczność do innej rzeczywistości, żeby na koniec zafundować widzom przeskok z zabawy i snu do prawdziwego życia. Mocne to, chociaż zupełnie inne niż podpowiada spektakl. Po szeregu gagów i humorystyczno-teatralnych rozwiązań w najlepszym gatunku chciałoby się jeszcze baśniowego finału. Albo katartycznego śmiechu zamiast refleksji. To najlepszy dowód, że Svoboda po raz kolejny odniósł sukces.
Nie trzeba ani wielkich słów, ani wielkich scen, żeby wydarzyło się coś wartego opowiedzenia. Svoboda sięga do marzeń, które dla jednej osoby są najważniejsze, a dla wszystkich innych – komiczne. Wygrywa, bo nie wyśmiewa się z bohaterki, a angażuje widzów w jej nadzieje i fantazje – nawet kiedy okazuje się, że obiekt idealizowanego uczucia nie nadaje się nawet na wyśnionego partnera. Jak to możliwe, że każda z postaci ma tutaj inny cel, a Tomasz Schimscheiner w ogóle trafia do opowieści wbrew własnej woli – i z każdą odbiorcy będą sympatyzować? Do tego potrzeba wyobraźni Svobody – i poczucia humoru, za które tego twórcę można pokochać. A jeśli do zestawu dopisze się trójkę cudownych aktorów – to przepis na sukces jest gotowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz