Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Poeta uśmiechu
Już początek zapowiadanej wielotomowej edycji dzieł zebranych Gałczyńskiego uzależnia. Ponaddziewięćsetstronicowy tom „Portret muzy. Wiersze zebrane. Tom II” tylko boleśnie zaostrza apetyt. Przypomina utwory znane od dziecka, poznawane w młodości, przywołuje te kompletnie nieznane i te, w których wyraźne są do dzisiaj echa poetyki socrealizmu czy politycznych deklaracji. Politycznego Gałczyńskiego zresztą ponownie prezentuje we wstępie Jerzy Stefan Ossowski. Ale dla ogromnej większości odbiorców tematy agitacyjne będą dzisiaj kompletnie nieważne: wykruszyła się już warstwa agitacyjna, pozostała estetyka. Nawet przy bardzo zaangażowanych wierszach dziś ciekawsze wydają się rozwiązania formalne, poszukiwania w obrębie rymów lub rytmów. Owszem, jeśli ktoś bardzo chce znielubić Gałczyńskiego za teksty „systemowe”, wertowaniem tego tomu ułatwi sobie zadanie. Ale wtedy będzie musiał przymknąć oko na prawdziwą poezję.
Jednak momentami wydaje się, że w „Portrecie muzy” Gałczyński równoważy rolę liryka i satyryka. Przypomina niezwykła księga odbiorcom utwory „klimatyczne” (zwłaszcza bożonarodzeniowe – nikt tak dobrze jak Gałczyński nie oddawał atmosfery tych świąt), nocne zapatrzenia w gwiazdy czy mocno intelektualne i intertekstualne poematy rozpisane na części. Przypomina utwory inspirowane muzyką – układane w kształty oczywiste dla poety: nie formalne wprawki, a całe, dobrze przemyślane kompozycje. Ale obok tych wierszy pojawia się zupełnie niespodziewanie Gałczyński-satyryk, wynalazca Bęc-Walskiego i Chryzostoma Bulwiecia, Gałczyński, który bezlitośnie drwi z zacofania i jest okrutny wobec bezmyślności. Takie oblicze pokazywał już zresztą odbiorcom od początku. W „Portrecie muzy” do głosu dochodzi jeszcze jeden temat, którego nie można zignorować, znacznie silniejszy niż wiersze zaangażowane, ale też przez badaczy zwykle odsuwany na dalszy plan jako niezasługujący na rozbudowane analizy: to absurd. Gałczyński w sferę absurdu ucieka od ponuractwa i narzekania, od przygnębienia i nadmiernego patosu. Z wielkim upodobaniem przekłuwa balony pyszałkowatości i poczucia misji poety – zaskakuje czytelników raz po raz błahymi tematami, infantylnością przemieszaną z dorosłym zaangażowaniem. Pomaga odkrywać uroki czystego humoru i budzić beztroski śmiech. Tekstów „wesołych” jest w „Portrecie muzy” bardzo dużo – a uruchamiają one różne rodzaje komizmu.
„Męczy mnie – primo: hyperretoryka, / secundo: metaforologiczna kombinatoryka / i tzw. smaczki – po trzecie” – zwierza się poeta w „Hymnie do Apollina”. Zgodnie ze swoim pisarskim credo, poszukuje rozbudowanych lirycznych obrazów i często imponuje poetyckimi frazami. Jego wiersze nie są dyktowane przez rygor formy, widać w nich swobodę nieskrępowanej wyobraźni i lingwistyczną fantazję, a do tego niemal dziecięcą radość tworzenia. W dodatku część utworów zaczyna w takim zestawie wchodzić ze sobą w dialogi. Lekturę można skończyć na samych lirykach opatrzonych datami – można też sięgnąć do niesygnalizowanych przypisów z informacjami o pierwodruku (rzadziej też o zmianach w obrębie strof). Niezależnie od sposobu czytania pewne okazuje się jedno: Konstanty Ildefons Gałczyński zupełnie się nie starzeje. Czytany dzisiaj dostarcza mnóstwa przyjemności, zapewnia oryginalny sposób patrzenia na świat i funkcjonuje jako liryczny przewodnik po rzeczywistości i krainach onirycznych. Lekturę tego tomu kończy się dopiero wtedy, gdy w uszach zaczynają pobrzmiewać kolejne dźwięczne frazy i sformułowania. Gałczyński w dalszym ciągu trafiać będzie do odbiorców – tym bardziej cieszy fakt przygotowywania kompletu jego dzieł w pięknej edycji. Od takich książek nie chce się odrywać.
img src="http://www.proszynski.pl/grafika/cache/w55/GalczynskiPortretMuzy.jpg">
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz