poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Centrum Kultury Katowice: O upartym "u" otwartym - muzyczna bajka ortograficzna

tekst: Kazimierz Szymeczko
reżyseria: Artur Sędzielarz, Marta Saciuk
muzyka: Zdzisław Smucerowicz
scenografia: Izabela Kosowska, Ryszard Wardęga
występują: uczestnicy warsztatów teatralno-muzycznych organizowanych przez CKK
premiera: 3.08.2014


Co psują dorośli?

„Nie poznałem własnego tekstu” wyznał na scenie wzruszony Kazimierz Szymeczko, autor bajki „O upartym u otwartym” przygotowanej przez Centrum Kultury Katowice. Szczęściarz. Obecni na widowni (poza rodzinami występujących maluchów) wiele by dali, żeby też jego tekstu nie poznać. Od razu zaznaczam: występujące dzieci – uczestnicy warsztatów teatralno-muzycznych organizowanych przez CKK – stanęły na wysokości zadania. Dorośli zawiedli na całej linii, proponując „bajkę” kompletnie bez świadomości wymogów gatunkowo-audytoryjnych. Ale po kolei.

Wpadka pierwsza i najpoważniejsza: tekst. W tej produkcji najlepszy jest tytuł. Na tytule kończy się błyskotliwość. Kazimierz Szymeczko niebezpiecznie i bardzo szybko zmierza w stronę czystej grafomanii. Brakuje samoświadomości warsztatowej, kiedy próbuje rymować, to łatwo wpada w banały nieuzasadnione historią (chociaż przecież nawet banały w małych ilościach da się znieść), albo rymuje gramatycznie. Lista zarzutów do autora jest bardzko długa. Nieudolne rymy to jedno, wcale nie najważniejsze kryterium surowej oceny. Szymeczko w swoich rymowankach daje się prowadzić rymom – to znaczy kurczowo trzyma się jednego słowa, by szukać do niego przypadkowego, nieuzasadnionego treścią, współbrzmienia. Znacznie gorzej, że ten autor najwyraźniej nie wie, jak pisać dla dzieci. Nie wie, bo gdyby wiedział, nie używałby w opowieści słów typu „dewaluacja”, „trzos” czy zwrotu „kulturysta ortografii”. W bardzo długich fragmentach dzieci na scenie klepały tekst z malującą się na twarzach niewiedzą i głębokim niezrozumieniem znaczeń, a dzieci z publiczności nie miały szansy domyślić się, o czym mowa. Sama jestem zwolenniczką pisania dla dzieci odrobinę ponad ich poziom, nie znoszę dziubdziania, spieszczeń i zdrobnień, czy mówienia jak do idiotów. Ale w drugą stronę przesadzać absolutnie nie wolno! Jeśli autor zmiękczałby tekst przez nadmiar uproszczeń i deminutywów, byłby niestrawny i samoośmieszający się, ale przynajmniej zrozumiały dla maluchów. A to one miały być odbiorcami bajki (chyba że się mylę?). „Uczoności” tekstu (określenie, które nie oddaje jego istoty…) nie tłumaczy nawet chęć tworzenia bajki edukacyjnej – dziecko, które nie zrozumiało słowa „dewaluacja” (a takie słowa padały bez przerwy), nie mogło natychmiast uzyskać od rodzica wyjaśnienia, co to znaczy – bo straciłoby kawałek akcji. Nie mogło też poprosić o wyjaśnienia w domu, bo nie było szansy, że zestaw trudnych pojęć zapamięta. Nie tak prowadzi się do edukowania i podnoszenia kompetencji językowych… Już nie mówię o tym, że widzowie (przypominam, kilkuletni!) nie mogli zaangażować się w odkrywanie trudnych słów, skoro ich odrobinę starsi koledzy na scenie wyklepywali je z zatrważającą pustką w oczach. Czy ktoś tym dzieciom wytłumaczył, co właściwie mówią? Bo to, że mówiły nienaturalnie nie wynikało z tremy. Wynikało z języka tekstu. Autor bardzo starał się zachować literackie brzmienie, wysławiać się elegancko i dystyngowanie. Efekt? Drętwe rozmówki i wypowiedzi puste. Nie semantycznie. Emocjonalnie.

Wpadka druga. Scenariusz. Brak pomysłu na akcję. W bajce dla dzieci musi się coś dziać. Tu dynamika zatrzymana w pierwszej scenie ciągnęła się przez pięć (albo sześć) kolejnych, za każdym razem anonsując powrót nudy dzwonkiem telefonu. W Biurze Używanych Liter telefon dzwonił bez przerwy, po to, by klienci mogli poprosić o brakujące spółgłoski. I to cała akcja na ponad połowę spektaklu. Sceniczne prawdy: wystarczy dwa razy potwierdzić sytuację, żeby widzowie w nią uwierzyli, a każda scena musi popychać akcję do przodu. Tu tego zabrakło. Doszło do sytuacji, że po czwartej scence zaczynającej się od „dryń dryń” po widowni przeszedł spory szmer zniecierpliwienia. Do biura przychodzi w końcu u otwarte (naprawdę dobra rola!) i wprowadza trochę zamieszania. Za mało, by kogokolwiek poruszyć, zwłaszcza że dotyczy to gry synonimami: tematyka niezrozumiała dla dzieci. W dodatku nikt nie podkreślił, że u otwarte zamienia wyrazy tak, by pojawiało się w nich u – dla kilkulatków to zbyt wysoki poziom abstrakcji (a wystarczyło przedłuuuuużyć wyrazy z u i nie powiedzieć „ałto” – co jest przecież normalnym sposobem wymawiania – tylko „auuuuuto”). Więc – znowu nuda.

A to jeszcze nie koniec, chociaż wrażenia rozbudowują się już ponad miarę.

Wpadka trzecia. Muzyka. Produkcja Centrum Kultury Katowice to „muzyczna bajka ortograficzna”. W związku z tym scenki bez akcji przerywane były piosenkami, w których liczył się sam nastrój. Na samym nastroju nie da się zbudować tempa, ale przynajmniej dało się ożywić widownię, która nagradzała brawami wykonawców. Piosenek zostało tu upchniętych zbyt dużo i nagle mali odbiorcy nie dość, że czekali bez skutku aż rozkręci się akcja, to jeszcze przeczekiwali piosenki, które nic ciekawego do opowieści nie wnosiły, a nad tekstem nie chce mi się już rozwodzić, bo zdecydowanie nie był wart aż takiego zainteresowania. Muzykę napisał Zdzisław Smucerowicz. Nie wiem, czy najpierw powstał tekst, a potem muzyka (wówczas zarzuty mam do kompozytora), czy najpierw muzyka a potem tekst (wtedy zawinił autor). Mam tylko jedno pytanie: czy którykolwiek z twórców słyszał kiedyś o transakcentacji? Mogę pytanie uprościć: czy ktoś zdaje sobie sprawę, na którą sylabę pada (najczęściej) akcent w wyrazach w języku polskim? Naprawdę warto było podjąć wysiłek i wystukać sobie rytm, żeby zrównać akcenty w muzyce i akcenty w tekście. Chyba że panowie zwykle do kawiarni przychodzą na kaWĘ, a później idą do TOalety. Tak tylko sygnalizuję: na tekstach piosenek, nawet najlepszych, zawsze trudniej skupić się małym widzom na żywo. Jeśli utrudni się im zadanie przez zły rozkład akcentów (nie mówię tu o puentowaniu wersów, to w ogóle wyższa półka, moje zarzuty dotyczą podstawowego poziomu), zaczną traktować piosenkę, jakby była po chińsku. Tak rozjeżdżających się akcentów w muzyce i tekście dawno nie słyszałam.

Wpadka czwarta. Scenografia (pod którą, między innymi, dumnie podpisuje się dyrektorka Centrum Kultury Katowice, Izabela Kosowska – nie wnikam, jaki był jej wkład twórczy, a co jest dziełem Ryszarda Wardęgi, to nieważne). Scenografia miała dwie zalety; Po pierwsze cieszyła oko, a po drugie – dawała spore możliwości na scenie. Składała się ze styropianowych, bajecznie kolorowych kostek-klocków, które dawało się dowolnie układać - i okazała się połączona z tekturowymi napierśnikami dla dzieci. Na kostkach i na tekturkach naklejone lub namalowane zostały kolorowe literki i na tym skończyła się dobra historia. Nawet nie czepiam się, że w zeszłym roku Centrum Kultury Katowice uraczyło widzów podobnym pomysłem, dobre własne idee należy wykorzystywać, a ta scenografia wypadła nawet dużo lepiej niż rok temu. Tylko że twórcy nie uwzględnili jednego: że widzowie Letniej Grządki Teatralnej to w dużej części dzieci, które jeszcze nie potrafią czytać. I co z tego, że mali aktorzy ustawili się zgrabnie w napis „kryjówka” i stali cichutko, skoro niewiele maluchów potrafiło sobie ten napis przeczytać? Abstrakcji za dużo było w tekście, żeby jeszcze dorzucać ją do widoków. Przynajmniej jednak okazało się kolorowo i to cieszyło oczy.

Wpadka piąta. Reżyseria. Artur Sędzielarz i Marta Saciuk. Na początku dwie dziewczynki zaimponowały widzom, robiąc w piosence gwiazdy i szpagaty (chociaż w szpagatach ukryły się niechcący za odsłuchami), a na końcu huśtały się na ogromnych huśtawkach (odwracając wreszcie uwagę od marnej akcji). Sędzielarz robił z tymi dziećmi, co mógł, ale mógł niewiele, chyba że uparłby się przy zmianie tekstu i autora. Nie miał pomysłów reżyserskich splecionych ze sobą czy w jakikolwiek sposób powiązanych z akcją (huśtawki były wyłącznie ozdobnikiem!) i nie ożywił sceny. Za to na premierze ożywiał publiczność, śmiał się na całe gardło (jako jedyny) i głośno klaskał, zachęcając innych do tego samego. Starał się dopingować dzieci i być z nimi do końca tej produkcji. Dobrze, bo brak reakcji mógł okazać się dla małych aktorów tak samo deprymujący jak ich nadmiar (co tej bajce nie groziło).

Nie mam już ochoty dłużej argumentować. Napiszę jeszcze tylko, że:
- po dziesięciu minutach (sprawdziłam dokładnie!) publiczność zaczęła się wiercić, rozglądać i marudzić,
- części edukacyjne na scenie mali aktorzy prezentowali tak, jak na to zasługiwały, czyli tonem śmiertelnie znudzonym,
- chłopczyk na krześle obok mnie odkrył sposób, jak dotknąć czubkiem głowy podłogi bez odrywania pleców od siedziska,
- żarty ze sceny (z dwoma wyjątkami) zrozumiałe były wyłącznie dla dorosłych.

I tylko żal mi małych aktorów, którzy dali z siebie wszystko (dziecko „u” już wykazuje aktorski talent). Nie ich wina, że uczestniczyli w… sami sobie znajdźcie określenia na tę produkcję Centrum Kultury Katowice. Dzieci nie powinny padać ofiarą ambicji dorosłych.

Nie kopie się leżącego, ale w notce o bajce czytamy: „bajka ta w lekki, łatwy i przyjemny sposób zaznajamia dzieci z trudnym tematem, jakim jest ortografia”. Lekko nie było. Łatwo też nie. Przyjemnie – najmniej. Nie pytajcie dzieci, czy im się podobało. Po co utrwalać traumy. Mnie, jako widzowi, który teatry dla dzieci uwielbia, było wstyd do tego stopnia, że nawet te przydługie wrażenia publikuję z zażenowaniem – nie po to, żeby potępiać, a po to, żeby ostrzec. Teatr dla dzieci powinien BAWIĆ. Uczyć też, ale bawić przede wszystkim, inaczej na całe życie zniechęci się małych odbiorców do tej formy sztuki.

Uśmiech na twarzy chłopczyka obok mnie zobaczyłam podczas całej bajki jeden raz. Wtedy, kiedy do niego mrugnęłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz