Egmont, Warszawa 2014.
Parodia gatunku
Kiedy ma się niespełna trzynaście lat, trudno dorównywać mistrzom. Lemony Snicket jednak wybiera terminowanie u mistrzyni nieszczególnie cenionej w fachu. Ściślej biorąc, u jednej z najgorszych mistrzyń. Dzięki temu sam będzie mógł podejmować część śledczych działań i nie przejmie się tak bardzo reprymendami, jakich nie szczędzi mu surowa zwierzchniczka. „Kto to być może o tej porze” to rodzaj absurdalnej parodii powieści kryminalno-szpiegowskich, krótka historia pewnej kradzieży-niekradzieży. Na początku wszystko wydaje się niezwykłe i sugeruje obecność superbohaterów. Wstęp do świata Snicketa rozpoczyna się z chwilą, gdy tajemnicza nieznajoma w podłej herbaciarni podrzuca chłopcu zaszyfrowaną wiadomość (i kradnie mu herbatę). Lemony teraz ma oderwać się od towarzystwa rodziców i zająć tajemnicą małego miasteczka. Ale wszystko opiera się o umiejętność zadawania właściwych pytań, a tej ani Snicket, ani jego mistrzyni nie posiadają.
„Kto to być może o tej porze” to powieść-zabawa. Lemony Snicket sięga po klimaty opowieści noir – po czym przesącza je przez głębokie pokłady ironii i absurdu. To samo robi z tendencjami edukacyjnymi w literaturze czwartej: bohaterowie w rozmowach przerzucają się coraz trudniejszymi słowami, po czym natychmiast podają sobie ich proste synonimy lub definicje dla przejrzystości komunikacji. Odwiedzają kolejnych mieszkańców, natrafiając na galerię oryginałów. To z kolei zapewnia możliwość zaprezentowania komicznych obserwacji psychologicznych – Snicket bawi się „życiowymi” spostrzeżeniami na temat świata dorosłych. Sam bohater zresztą funkcjonuje w książce na prawach dorosłego – sztuczna powaga przydaje się w konstrukcjach purenonsensu. Snicket nie tylko gra dorosłego – to także element okłamywania innych w toku śledztwa (raz ma zostać wzięty za męża mistrzyni). Lemony Snicket przepuszcza kryminał noir przez inteligentny dowcip, stara się znane schematy ocenić z nowej perspektywy. Literacką wycieczkę po konstrukcyjnych wymogach gatunku zamienia w literacką kpinę ze skostniałych przyzwyczajeń. Opowieść quasi-detektywa w nowej wersji brzmi zatem nadzwyczaj świeżo i ożywczo.
Dzieje się tak również ze względu na zamianę tekstowego akcentu. Dla Snicketa mniej ważne jest odkrycie tajemnicy kradzieży. Rozwikłanie zagadki to po prostu nośnik dla parodystycznych zabaw – autor woli wciąż rozśmieszać odbiorców niespodziewanymi uwagami na marginesie śledztwa, lub też pomysłami na kreacje nieistotnych postaci. Snicket i jego mistrzyni w niczym nie przypominają typowych detektywów ze zwykłych opowieści sensacyjnych – autor sugeruje pewne zmęczenie gatunku i szuka na to recepty. „Kto to być może o tej porze” to opowieść, której w żaden sposób nie da się traktować poważnie. Nigdy nie wiadomo, jaki aspekt z dokonanych właśnie odkryć autor za chwilę zaneguje. Ponadto sam bohater, chociaż wydaje się bez reszty pochłonięty prowadzeniem śledztwa, również dystansuje się od historii – tylko to pozwala mu zagłębiać się w przedziwny świat i podążać tropem niby zwyczajnej zagadki.
W tomie części odbiorców spodobać się może nie tyle przebieg samej akcji, co dodatkowe komentarze, jakich Snicket nie szczędzi przy każdym swoim mniej typowym działaniu. Sam bohater nie jest do końca przekonany do swojej roli, co próbuje zamaskować dowcipnymi uwagami. Te wszystkie wyłomy genologiczne zamieniają tę pozycję w rodzaj literackiego żartu sprawianego młodym czytelnikom. Dzięki temu mowy nie ma o przewidywalności, a to w końcu jedna z bardziej pożądanych cech w opowieściach detektywistycznych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz