sobota, 5 kwietnia 2014

Krzysztof Mroziewicz: Korespondent, czyli jak opisać pełzający koniec świata

Zysk i S-ka, Poznań 2014.

Kolekcjoner

„Korespondent” Krzysztofa Mroziewicza zapowiada się na publikację poświęconą warsztatowi reportera, tymczasem szybko zamienia się w przegląd ciekawostek z licznych lektur. Autor, zamiast przedstawiać metody i techniki ilustrowania „pełzającego końca świata”, kolekcjonuje obrazki z wojen i pozwala im przemawiać, coraz bardziej ograniczając własne komentarze. Mimo że na początku stara się uporządkować wiadomości i wytłumaczyć zwłaszcza młodym ludziom, na czym polega praca reportera (a szczególnie korespondenta wojennego), w pewnym momencie pozwala zwyciężyć innemu celowi: erudycyjnym popisom stawiającym go nad czytelnikami, na nieosiągalnym panteonie gwiazd dziennikarstwa.

Tytuły kolejnych rozdziałów zwracają uwagę na to, co najważniejsze w dziennikarskim fachu, a autor chętnie podkreśla ryzyko wpisane w zawód. Przekonuje, że nie można lubić własnego pisania, a dziennikarstwo rodzi się w bólach (co ciekawe, niewielu autorów poprze tę tezę – a jako sposób na wykluczenie grafomanów jest ona wybitnie nieprzydatna) – po czym zajmuje się pracą korespondentów. I tu wychodzi na jaw, że Mroziewiczowi wcale nie zależy na przygotowaniu do pracy adeptów dziennikarstwa. Po wstępnych warsztatowych uwagach nie powraca już do specyfiki pracy. W zamian proponuje serię sensacyjnych scenek i sytuacji, których uzależnieni od adrenaliny mogą pozazdrościć. Pisze między innymi o śmierci reportera, czyli o polowaniu na to, co do przedstawienia niemożliwe, o braku obiektywizmu w przypadku, gdy reporter zajmuje się własnym krajem ogarniętym wojną domową, wskazuje różnice między dziennikarstwem i korespondencją dyplomatyczną. Przywołuje obraz reportażu wojennego dziś i w kilku słowach próbuje nakreślić jego przyszłość. W tym wszystkim brakuje jednak wyraźnego celu i pomysłu na całość.

Bo Mroziewicz proponuje jedynie przegląd doświadczeń reporterów wojennych. Sypie jak z rękawa przykładami i anegdotami, przywołuje dramatyczne wydarzenia, w których sam nie brał udziału. Te fragmenty przydawałyby się jako znakomity materiał ilustracyjny, ewentualnie punkt wyjścia do analiz – kulturoznawczych czy nawet filozoficznych – tymczasem autor rezygnuje z prowadzenia czytelników przez zasady pisania i ujawniania informacji. Owszem, potrafi na zgromadzonych przykładach pokazać, jak, ale nie jest w stanie powiedzieć, po co – a tego najbardziej trzeba dzisiejszym autorom. Sam popis znajomości cudzych tekstów to trochę za mało do zbudowania opowieści, a stężenie sensacyjnego tonu w korespondencjach nie wystarcza w lekturze. Mroziewicz proponuje przetrawione przez swoją wrażliwość kawałki opisów – częstuje nimi odbiorców, nie wyjaśniając, czemu ma służyć ten rodzaj uczty. Sprawia momentami wrażenie, jakby wypełniał strony tekstem w oczekiwaniu na kolejną publikację, bez rzeczywistego przesłania. Owszem, tym, którzy chcieliby ściągę z nazwisk najbardziej uznanych reporterów, „Korespondent” się przysłuży – ale większość odbiorców zapewne chciałaby czegoś więcej niż tylko ściągi, składanki z dramatycznych opowieści. W „Korespondencie” zabrakło wkładu własnego autora, przemyśleń i uwag, które wzbogaciłyby lekturę innych. Okazuje się, że odarte z literackiej oprawy spostrzeżenia nie oddziałują tak, jak chciałby ich kolekcjoner – Mroziewicz funkcjonuje tu zatem jak zwykły czytelnik reportaży, notujący co bardziej atrakcyjne ich fragmenty. A to może nie wystarczyć…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz