Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Po porodzie
Samantha Wilde to kolejna autorka, która chce odnaleźć się w literaturze „macierzyńskiej” – wśród powieści traktujących o dylematach młodych matek. Trochę wpatrzona jest w wyznania Jill Smokler, ale próbuje iść o krok dalej i stworzyć nie dziennik z pierwszego roku życia dziecka, a fabularyzowaną historię obyczajową z odpowiednio rozmieszczonymi punktami kulminacyjnymi, ze skokami napięcia i przewrotnym humorem. Jej „Mama w czterech ścianach” mniej przypomina intymne zwierzenia matek, bardziej kieruje się natomiast w stronę historii walk owych matek o zachowanie tożsamości.
Bohaterka tomu, Joy, właśnie wydała na świat dziecko i ze zdumieniem odkrywa, że nie ma już ani chwili czasu dla siebie. Nie dba o własny wygląd, chodzi w porozciąganych dresach i bez przerwy musi karmić synka piersią, przez co jej sutki osiągają monstrualne rozmiary. Mąż Joy nie chce pomagać w domu: uważa, że kobieta wszystko zrobi lepiej, a poza tym – przez całe dni nie ma żadnych obowiązków. Joy, która ze względu na mężowskie zamiłowanie do ekologii, ręcznie pierze tetrowe pieluchy, ma już dość leniwego małżonka, despotycznej teściowej, a nawet własnej matki, która po raz czwarty wychodzi za mąż. W dodatku odezwał się do niej dawny chłopak…
„Mama w czterech ścianach” spisywana jest trochę według reguł powieści macierzyńskich, ale – rzecz ciekawa – Samantha Wilde skupia się nie na dziecku, a na matce. Stara się nie rozćwierkiwać nad maleństwem, w spostrzeżeniach Joy nie ma ani grama czułości czy szczebiotu – jest za to mnóstwo złośliwej ironii i prób wyjścia poza stereotyp. Dziecko staje się źródłem frustracji: owszem, wzbudza miłość i dumę rodzicielską, ale Joy nie ma zamiaru rezygnować z siebie. Całą energię i uwagę próbuje bohaterka skierować na zewnątrz, co nie jest proste, zwłaszcza kiedy pamięta się o typowym obrazku młodej matki. Wilde pokazuje walkę kobiety – walkę o własną tożsamość, o emocje i o prawo do szczęścia mimo przerażającej odpowiedzialności za małą istotę.
Joy przede wszystkim z dużym dystansem traktuje własne ciało. Od początku wyśmiewa pociążowe zmiany, a rejestr jej zażaleń obejmuje nie tylko galaretowaty i wielki brzuch, ale i pokiereszowaną macicę, ogromne sutki i poszerzony tyłek. Wręcz obsesyjnie powraca bohaterka do krytykowania tych partii siebie, jakby kąśliwą ironią miała zamiar zagłuszyć wszelkie sentymenty. Istnieje również możliwość przyciągnięcia w ten sposób do siebie większej grupy odbiorczyń. Joy w monologach zatrzymuje się czasem na granicy wulgarności, ale robi to dlatego, by zaproponować przeciwieństwo wobec słodkich i szczebiotliwych wyznań młodych mam, a prawdopodobnie również po to, by nie zatracić siebie i własnej tożsamości. Po porodzie świat zamyka się na dziecku – tego Joy ze wszystkich sił próbuje uniknąć.
Wyznania młodej matki są dla Wilde pretekstem do stworzenia powieści obyczajowej, rozrywkowego czytadła nie tylko dla mam. Joy wplątuje się w wiele sytuacji niemal stereotypowych, ale zawsze zaostrzających fabułę prostych relacji – prowadzi zwyczajne życie, tyle że obserwuje je z perspektywy niedawnej traumy. Wydarzenia momentami przypominają te z amerykańskich sitcomów, więc miłośniczki tego typu rozrywki również będą podczas lektury usatysfakcjonowane. Ważne, że powieść nie zalicza się do nurtu macierzyńskich wspomnień (choć nie traci przez to walorów intymnego zwierzenia), a autorka szuka dla siebie miejsca na półce z rozrywkowymi czytadłami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz