Akapit Press, Łódź 2012.
Koncert wzruszeń
Dość długo przyszło odbiorcom czekać na „McDusię” Małgorzaty Musierowicz, kolejny tom serii starszej niż spora grupa czytelniczek – ale warto było. Chociaż po raz kolejny ma się wrażenie, że autorka żegna się z odbiorcami i rozlicza bohaterów z rozmaitych życiowych decyzji, chociaż nowej publiczności literackiej bez przerwy tłumaczy, co się już wydarzyło – da się bez trudu w „McDusi” odnaleźć elementy kojącego, pełnego ciepła stylu. Mniej tu natomiast odniesień do codzienności – autorka wyraźnie pewniej czuje się już w Borejkowskim azylu niż w rzeczywistości dzisiejszych licealistów – i nie chce już pogoni za tym, co realne. Zresztą – nikomu to teraz niepotrzebne.
McDusia – co da się łatwo odgadnąć – to jedna z bliźniaczek Kreski. Przyjeżdża do Borejków, by pomóc w sprzątaniu mieszkania pradziadka – zresztą podarunki przygotowane przez profesora Dmuchawca przed śmiercią stanowią pretekst do dokonania szybkiego przeglądu części dalszoplanowych postaci z Jeżycjady. Trwają właśnie przygotowania do świąt Bożego Narodzenia – i do ślubu Laury. To moment, w którym rozpoczyna się powieść – pełna humoru i obyczajowej „akcji”, choć przecież zamknięta w kilku zaledwie dniach – końcówce 2009 roku.
Przy tej ilości postaci, jaka narosła przez lata, Małgorzata Musierowicz siłą rzeczy musi się rozpraszać na doświadczenia kilkunastu osób. W „McDusi” widać to jeszcze lepiej, bo przez karty książki bezustannie defilują rozmaite osoby. Część autorka świadomie usuwa w cień, część barwnych charakterów wykorzystuje, by oddać przedświąteczny rozgardiasz. Stałe składniki Jeżycjady powracają tu w nieco zmienionych proporcjach: dużo jest wzruszeń i ważnych przesłań, ale i sporo humoru (dylemat Kopiec Esmeraldy to powrót do najlepszych humorystycznych skojarzeń – a takich perełek trochę się tu znalazło). Musierowicz stara się zachować pogodę ducha, a i wskrzesić atmosferę świątecznego oczekiwania, tak dobrze znaną z części jeżycjadowych opowieści. Przy tym chodzi jej o to samo co zawsze – o potęgę miłości i ciepło rodzinne, o bliskość i bezpieczeństwo: nieprzypadkowo w usta Ignasia wkłada autorka cały wywód o tym, co dają rodzinne więzi i kontrastuje to z modnym „przecięciem pępowiny”. U Borejków wsparcie jest ogromne – bez względu na przejściowe kryzysy. Tyle że z konieczności członkowie rodziny oddalają się od siebie fizycznie, a nawet trafiają do różnych krajów (co jest zabiegiem uwspółcześniającym książkę, ale też i wygodnym dla autorki, która nie musi zajmować się wszystkimi po kolei).
W „McDusi” jest też sporo goryczy. Nie żyje profesor Dmuchawiec, państwo Borejkowie robią się coraz starsi, wiele stałych dotąd rzeczy się zmienia, autorka na moment wycofuje się z cukierkowego optymizmu i bezpodstawnej radości, wprowadza do książki mniej miłe wydarzenia, w dodatku przez cały czas odwołuje się do tego, co było i przeminęło bezpowrotnie. Nieco minorowo – dla tych, którzy z Jeżycjadą są od lat – zabrzmi też wrażenie powolnego, rozłożonego w czasie rozstawania się z postaciami. Przygotowuje na nieuniknione – to pierwiastek stosunkowo nowy: widoczny zaledwie w kilku ostatnich tytułach z serii, za to zintensyfikowany w „McDusi”. Musierowicz pozwala swoim bohaterom na wypowiedzenie tego wszystkiego, na co potem może być za późno. Chce, by nie musieli żałować, że z czymś nie zdążyli. Na swój sposób to krzepiące – ale też i niezbyt wesołe. Dobrze, że równoważy to autorka dowcipem. Swoją drogą, świat zewnętrzny, który tak wdzierał się kiedyś do powieści, teraz okazuje się wrogi i obcy, pełen przemocy i zła. Autorka wpuszcza go do egzystencji postaci, jakby chciała wytworzyć w nich tarczę ochronną.
Przez książkę przewija się tłum postaci, zupełnie jakby Musierowicz chciała uniknąć oskarżeń o tematyczną monotonię – a może zabrakło pomysłów na rozłożone w czasie rozwijanie uczucia współczesnych nastolatków. To, co dawniej stawało się kanwą fabuły, tu wręcz wydaje się jej tłem – jest tu pewna subtelna ale wyczuwalna zmiana w prezentowaniu uczuć. To już nie silna miłość na całe życie, a ostrożnie kreślone zauroczenie, jakby młodzi dojrzewali o wiele później i też byli mniej skłonni do podejmowania odważnych decyzji. Czasami natomiast nadmiar postaci sprawia, że tytułowa bohaterka z konieczności usuwa się w cień na pozycję obserwatorki.
Małgorzata Musierowicz tchnie spokojem i od pierwszych stron przywołuje wrażenia z poprzednich części Jeżycjady. Usiłuje utrzymać razem rozproszonych po świecie bohaterów, a czytelnikom dać to, do czego się przyzwyczaili. Jednak uznania godny jest także fakt, że dodaje do sprawdzonej recepty coś, czego odbiorcy się nie spodziewali. Nie wiem, czy „McDusia” będzie działać na dzisiejszą młodzież równie silnie jak jeszcze trzy dekady temu działały inne książki cyklu – ale można się cieszyć, że ta powieść nie zawodzi oczekiwań. I tylko na rysunkach bohaterowie – przynajmniej z młodszego pokolenia – wcale się nie zmieniają, co czasem wywoła zdziwienie – zwłaszcza gdy widzi się Ignasia i McDusię. Musierowicz da się lubić – i tak jest również tym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz