poniedziałek, 12 listopada 2012

Dorota Masłowska: Kochanie, zabiłam nasze koty

Noir sur Blanc, Warszawa 2012.

Absurd realny

Po powieści Doroty Masłowskiej sięgam zawsze chętnie i czytam je z przyjemnością – po pierwsze dlatego, że ta autorka wie doskonale, co chce opowiedzieć, a po drugie – bo ma wyobrażenie o tym, jak to zrobić i potrafi wymyśloną fabułę przełożyć na język zmienny, niebywale plastyczny i mocno zanurzony w ironii i drwinie. Masłowska nie zaproponuje powtarzalnych schematów, a realizm umiejętnie rozpuści w otoczce absurdu. Dzieje się u niej wiele na planie fabuły, zawsze drugorzędnej wobec języka – oraz na planie stylu.

Tym razem powieść przesiąknięta jest czarnym żartem o amerykańskim śnie, a sposób opowiadania o onirycznej rzeczywistości staje się niemal parodią esencji amerykańskości. Sceny, postacie i przedmioty rzucają tu amerykańskie cienie, a wszystko to służy sarkazmowi: tyle tylko, że nie taniemu sarkazmowi spod znaku podrzędnych kabareciarzy, a inteligentnemu, okrutnemu i zakorzenionemu w niezaprzeczalnej prawdzie. Powiedzieć, że jest Masłowska w narracjach jak kameleon – to zupełnie rozminąć się z rzeczywistością: ona do każdej swojej książki tworzy język nowy, jeszcze niezużyty, niby brzmiący znajomo, a jednak obarczony zwielokrotnionymi sensami. W każdej chwili może te sensy ukryć, udając, że miała na myśli jedynie pierwszą i narzucającą się w odbiorze historię, lub wydobywać po kolei na światło dzienne, bezlitośnie obnażając bezradnych wobec tej prozy interpretatorów. Do drwin nie potrzebuje krzyku i wulgarności – wystarczy jej przewrotna wyobraźnia. Dorota Masłowska zdecydowanie ma władzę nad odbiorcami.

W „Kochanie, zabiłam nasze koty” obok ciętej ironii jawi się i absurd. Sceny jak z alkoholowo-onirycznych majaków przybierają tu realne kształty i nakazują weryfikowanie dotychczasowych obserwacji, niebezpiecznie łatwo wtapiają się w całe życie bohaterów. Czytelnicy przekonają się, ile może zmienić jedna zapomniana i przemilczana cecha. Tu nie ma miejsca na tworzenie, wszystko staje się powolnym rozbieraniem istniejącego, docieraniem do absurdalnych podwalin, grą. Zresztą o dekonstrukcyjnych zabiegach musi przypominać motyw niespełnionej pisarki, mąk twórczych i prób poszukiwania natchnienia – prób coraz bardziej rozpaczliwych. Nagle w języku, który sam sobie nie ufa i sam siebie podważa, znajduje się miejsce na opis działań twórczych – Masłowska zdobywa zatem kolejną płaszczyznę dla ironii.

A przy tym tworzy książkę, którą zachwycać się mogą i krytycy, zafascynowani następną literacką zabawą, nie tak beztroską, jakby się mogło wydawać, i zwykli odbiorcy. W tomie nie ma wydumanych eksperymentów z opowiadaniem niemożliwego, owszem, warstwa nonsensu chroni tę powieść przed upodobnieniem do mizernych obyczajówek, podobnie jak i świadomość językowa autorki, autoironia itp. Ale przecież poza tym wszystkim Dorota Masłowska opowiada historię. Miejscami ostrą, miejscami zaskakującą, za to szczerą, celną i ciekawą. Siłą tej książki zresztą mogą być portrety – autorka udowadnia, że jest obserwatorką nieprzeciętną i bardzo wyczuloną na odblaski codzienności. Doskonale gra przerysowanymi składnikami w charakterystykach poszczególnych postaci. Nie ma do nich sentymentu, więc może bez wyrzeczeń bawić się tak wykreowanymi sylwetkami. I chociaż ostateczny ton nadaje tym wizerunkom drwina, trudno nie zgodzić się z wieloma przytaczanymi tu mimochodem uwagami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz