Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Ze świata gwiazd
To jest dobry pomysł, żeby pod pretekstem anegdot z życia sław pisać o sobie – w rytmie felietonowym, bez sztucznych schematów narzucanych przez autobiografie. Pisać o tym, co się akurat skojarzy i przypomni, co wydaje się ciekawe lub – co chce się utrwalić. Pisać bez oglądania się na zwyczaje i mody, własnym, mocno zindywidualizowanym stylem. Bez celu, który pokonałby aspekt rozrywkowy, bez chęci trafienia do kanonu literatury. Lekko pisać na marginesie codziennego życia i plotkarskich tendencji mediów. Taki pomysł wybrała Lidia Stanisławska na swój tom „Jak nie zrobić kariery, czyli potyczki z show-biznesem”.
Ta książka jest zbiorem felietonów i wspomnień, przemyśleń i anegdot, dość luźno ze sobą powiązanych. Autorka opowiada o kolejnych etapach własnej kariery, a przy okazji też daje upust rozmaitym niechęciom czy podbarwionym goryczą obserwacjom. Może pisać o tym, co jej przeszkadza i o tym, co ją cieszy, może komentować zachowania i wypowiedzi kolegów po fachu, może też próbować recenzować współczesne media. Może wszystko, bo żaden temat nie będzie tu się wydawał zbędny. To prywatne silva rerum, zestaw wypowiedzi – zwykle mało istotnych, za to nasyconych ogromnym ładunkiem emocjonalnym. Lidia Stanisławska chętnie sięga po obiegowe dowcipy (lub tłumaczy fragmenty humorystycznych powiedzeń, którymi przesyca narrację), jest wyczulona na anegdoty, ale przy tym nie traci z oczu siebie: to Stanisławska jest dla niej najciekawszym obiektem do opisywania, to meandry jej kariery stanowią najwdzięczniejszy temat do przedstawiania w poszarpanej quasi-autobiografii. Trochę przypomina w tych wynurzeniach Olgę Lipińską, z tym, że Lipińska swoje wywody zakotwicza w kulturze, a Stanisławska w popkulturze i medialnej papce.
Język jest tu nieprzezroczysty i musi minąć chwila, by czytelnicy przyzwyczaili się do swoistego rozpaplania, stałej obecności kolokwializmów i nasyconych gwałtownymi uczuciami zwrotów. Stanisławska wcale nie chce tonować nastrojów, wręcz przeciwnie, stara się bardzo, by jej reakcje nie budziły w opisach żadnych wątpliwości. A obok ekspresyjności są i erudycyjne (zwykle związane z muzyką) popisy, które pozwalają autorce uciec od posądzeń o miałkość, płycizny i banały ubrane w lekką formę.
Co ciekawe, opowiastki Stanisławskiej nie mają stałej konstrukcji. Autorka nie zawsze szuka wyrazistych zakończeń, nie trzyma się kurczowo raz zarysowanego tematu. Pozwala myślom na swobodne błądzenie w czasie i przestrzeni, gra skojarzeniami, plotkuje i zwierza się, dzieli się własnymi przekonaniami i próbuje czytelników raz rozbawiać, raz – zabawiać. Cała dość spora (prawie 300 stron) książka składa się z takich krótkich i lekkich autobiograficznych tekstów, przetykanych jeszcze felietonami oraz fragmentami ważnych dla autorki piosenek. Czynnikiem przyciągającym odbiorców może być obietnica mówienia o pozakulisowych sprawach show-biznesu.
Lidia Stanisławska często się w swoich felietonach wygłupia, pisze tak, jakby gawędziła, nie dba przesadnie o literackość, zależy jej raczej na odwzorowaniu całej palety odcieni poszczególnych emocji. Bywa prześmiewcza i złośliwa, bywa rozgoryczona – lecz najwięcej jest w jej książce pogody ducha i zwykłej radości istnienia. To książka dla tych czytelników, którzy mają ochotę na odejście od języka współczesnych mediów, ale nie chcą rezygnować z ech show-biznesu i dadzą się uwieść plotkarskiemu stylowi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz