Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Lekko o życiu
Marta Osa nie komplikuje przesadnie egzystencji swojej bohaterce. Ot, Ola, matka dorosłego i samodzielnego już syna, spoliczkowała księdza katechetę i jeszcze przed zakończeniem roku szkolnego przenosi się na urlop zdrowotny, by leczyć skołatane nerwy. Leczy je kolejnymi szklaneczkami metaxy, spotkaniami z przyjaciółmi i obserwowaniem szczęścia innych. A, jeszcze pracą nad restaurowaniem ogródków: tego uczy się od podstaw, a razem z nią czytelniczki tomu „I po cholerę mi to było!”, bo autorka nie szczędzi im szczegółów technicznych. I tyle. Całość składa się na dość przyjemne czytadło, przede wszystkim ze względu na oryginalność w wyborze wieku i zajęcia bohaterki. Ale Osa też tak bardzo boi się niekonsekwencji w kreowaniu charakteru Oli, że w efekcie przesadza, zalewając kobietę hektolitrem alkoholu i ziółek na wątrobę. Z inteligentnej niespokojnej duszy robi się więc momentami (ale tylko momentami) przewidywalna i pozbawiona wyrazu osóbka. Wniosek – w żadną stronę nie wolno przesadzać.
Autorka podporządkowuje narrację stylowi myślenia i działania Oli, tyle że i ona, i redaktorzy tomu popełniają błąd, który nie miał prawa się tu zdarzyć – to znaczy pozwalają na mieszanie się czasów. Dość często czas teraźniejszy i przeszły zderzają się ze sobą w opisach i wybijają z rytmu lektury. Niby te przeskoki czasowe dałoby się uzasadnić – bo pojawiają się z reguły tam, gdzie w angielskim Present Simple zastąpić może Present Perfect, a jednak rażą w trakcie czytania i można było je wyeliminować bez większego trudu. Marta Osa stawia też na maksymalną prostotę w opisach, niekiedy aż przesadnie upraszcza je, rezygnując z synonimów i płynnej narracji na rzecz krótkich, żołnierskich niemal zdań. Wszystko po to, żeby naszkicować portret bohaterki, do której czuje sporo sympatii – i do której ma najwyraźniej duży sentyment. Dobrze się składa, bo inaczej mogłaby nie wybronić Oli w fabule, która daje niewielkie szanse na oczarowanie odbiorczyń. Chociaż autorka stara się nasycić opowieść humorem, to jest to jednak sytuacja specyficzna: Ola nie mieści się przecież w obyczajówkowych standardach, potrzeba jej ocieplania wizerunku choćby tylko przez przychylność autorki.
„I po cholerę mi to było” opiera się naprawdę na ekspresyjności – żywiołowy ton opowiadania świetnie imituje wartką narrację i maskuje sercowe troski bohaterki. Ratuje powieść przed łzawym sentymentalizmem, podbija dowcip i w pewnym stopniu wynagradza narracyjne i fabularne niedociągnięcia. Wszystko ma swój początek w języku, który rzutuje na całą otaczającą postać rzeczywistość. Dzięki temu broni się Marta Osa – ale też i dlatego tak bardzo irytują gramatyczne niedopatrzenia. Bo gdyby tak jeszcze popracować nad narracją – oryginalna obyczajówka zasługiwałaby na zauważenie na półce z literaturą rozrywkową. Najciekawsze jest to, że autorka nie pozwala praktycznie na odczytanie wieku swojej bohaterki, nie eksponuje związanych z nim stereotypów i nie popada w przesadę, gdy próbuje odzwierciedlić świat. Ola żyje we własnym rytmie, nie podporządkowuje się żadnym regułom i do końca nie wpasowuje w żaden schemat – dzięki temu Osa uniknęła banału i nudnego moralizowania, a czytelniczki zyskały powieść sympatyczną i energiczną.
To lektura na szybko, żeby oderwać się od kłopotów i zająć myśli bez zbędnego wysiłku, wakacyjna opowieść, która wprawdzie nie utkwi w głowie, ale zapewni chwilę rozrywki. To też pomysł autorki na odejście od modnych w literaturze dla pań schematów, chociaż tak naprawdę – to wcale nie do końca…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz