PWN, Warszawa 2012.
Pies na wyspie
Bohater musi mieć swoją tajemnicę. Bohater nie może wyjaśniać sekretów własnego bohaterstwa – gdy je zdradzi, straci zainteresowanie łaknącego sensacji społeczeństwa. Są jednak bohaterowie, którzy nie pisną nigdy ani słowa na temat tego, co ich spotkało. Zalicza się do nich z oczywistych względów Sophie, pies pasterski o niebieskiej sierści. Tom „Sophie, wróć!. Historia psa-rozbitka” z konieczności najciekawszy i najbardziej dramatyczny etap przygód zwierzęcia pomija – nie jest to bowiem powieść dla dzieci, a rozbudowany do rozmiarów książki reportaż o cudzie, który właściwie nie miał prawa się wydarzyć – i o nadziei, która nigdy nie powinna ginąć.
W australijskiej rodzinie szesnastoletnia córka przekonuje rodziców, by pozwolili jej mieć własnego psa. Tak do Griffithów trafia Sophie, mądry i grzeczny pies pasterski, który przez domowników jest rozpieszczany na wszelkie możliwe sposoby. Sophie kocha wodę i razem z Jan i Dave’em wypływa w rejsy. Niestety podczas jednego z nich przepada w oceanie, a zdruzgotani właściciele, pewni, że stracili zwierzę i przyjaciela w jednym, nie zgłaszają tego faktu żadnym służbom. Próbują się jedynie pocieszać, że ich pupilka nie musiała cierpieć – innych scenariuszy nie biorą pod uwagę.
Ta książka nie rozwija się jak powieść, nie jest też utrzymana w charakterystycznym dziennikarskim i sensacyjnym tonie. Czytelnicy raczej nie mają wątpliwości, co się wydarzy, skupiać się więc mogą na indywidualizowaniu niezwykłej przygody. Służy temu dość szczegółowe przedstawianie obyczajów Griffithów, tak, by cała rodzina stałą się bliska odbiorcom. Emma Pearse przygląda się relacjom wśród domowników, przedstawia też całą historię włączenia do rodziny Sophie. Bazuje przede wszystkim na emocjach i uczuciach całej rodziny, mniej interesują ją fakty – jednym słowem zachowuje się jak typowy autor, któremu nie dostarczono całej masy anegdot i utrwalonych w pamięci wydarzeń, a który nie brał udziału w opisywanej historii, więc nie może jej uzupełnić o własne, mniej ogólnikowe spostrzeżenia. Pearse tworzy zatem relację, a właściwie rekonstruuje wydarzenia, rekompensując czytelnikom brak detali przez stałą obecność silnych wzruszeń. Cała opowieść jest bardzo wygładzona (aż chciałoby się rzec, że poprawna), porządkuje chaos codziennego życia i od początku zdradza znajomość finału – tak, że w zasadzie czytelnicy nie muszą się zastanawiać, co się stanie, raczej – jakie będą tego konsekwencje. Nie ma zatem mowy o napięciu czy graniu na emocjach odbiorców – to raczej upraszczana relacja o tym, jak niemożliwe staje się możliwe.
Wydaje się, że autorka ma wizję filmowego przedstawienia całej akcji, przygląda się bowiem dramatycznej przygodzie jakby przez oko kamery. Nacisk kładzie na stany domowników i źle się czuje, gdy musi pisać o czymś, o czym nie wie – na przykład o uczuciach i doświadczeniach psa, który nagle znalazł się w obcym dla siebie środowisku i musiał walczyć o przetrwanie. Nie ma skłonności do fabularyzowania historii, a najchętniej w ogóle opowiedziałaby wszystko naraz, w ogromnym skrócie. To oznacza, że wyraźny jest szkielet, który podtrzymuje całą relację. Pearse jest przekonująca, gdy ma dokładne informacje o tym, co się działo – kiedy tych informacji brakuje, lub gdy są one niepełne, autorka zaczyna fastrygować opowieść, zdarzają się jej pobrzmiewające naiwnością frazy. Ale w końcu kiedy bohaterem jest kochany przez wszystkich pies, pies, który dowiódł swojej mądrości i wspaniałości, wiele można wybaczyć zauroczonej nim autorce. „Sophie, wróć!” to całkiem ładna – bo niepozbawiona radości – opowieść o wzruszającej przyjaźni psa i ludzi. Dla miłośników psów będzie to coś miłego i ciekawego – inni będą powtarzać zadawane przez Pearse pytania i dziwić się szczęśliwym zbiegom okoliczności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz