czwartek, 23 sierpnia 2012

Ben Bennett: Uśmiech niebios

Świat Książki, Warszawa 2012.

Dramat sercowy

W zasadzie trudno o bardziej schematyczny scenariusz: „Uśmiech niebios” to typowy romans, który – gdyby nie konotacje z literaturą zupełnie innego gatunku – można by nazwać romansem produkcyjnym. Autor sięgnął po fabułkę rodem z hollywoodzkich produkcji – a spłaszczył ją na wszelkie możliwe sposoby, oddając w ręce czytelniczek jednowątkową i naiwną powieść posklejaną ze scenek już znanych, a często i przesiąkniętych kiczem. W zasadzie Ben Bennett czerpie wyłącznie z oklepanych i znanych motywów – do czasu robiących wrażenie, dziś już przebrzmiałych i zbyt wyeksploatowanych, by mogły wpływać na odbiorczynie.

W „Uśmiechu niebios” banalne wydaje się wszystko – od kreacji bohaterów przez realizację aż po quasi-intrygę. Bohater, czterdziestoletni profesor, wykłada wiedzę o mediach i literaturę, co właściwie nie ma przełożenia na akcję, chyba że miałoby uzasadnić idealistyczne podejście do miłości – jeśli tak, to jest to uzasadnienie niezbyt przekonujące. Dwie dekady wcześniej mężczyzna ten przeżył największą miłość, trwający rok gorący romans z pewną Szwedką. Romans zakończył się niespodziewanie i tragicznie – kobieta zmarła w wyniku zatrzymania akcji serca. Od tej pory mężczyzna nie umie znaleźć nikogo, kto zastąpiłby Liv. Aż we wróżbie z chińskiego ciasteczka (wierzy w te przesłania bohater bez krytycyzmu) znajduje informację, że gdy spadnie śnieg, spotka wielką miłość. Śnieg w Los Angeles to rzadkość, lecz zaczyna padać jak na zawołanie i wtedy pojawia się o dwadzieścia lat młodsza od bohatera kopia Liv. To nie streszczenie całej powieści, a jedynie jej pierwszych stron. Całą resztę można sobie bez trudu wyobrazić, łącznie z rozwiązaniem zagadki podobieństwa dziewczyny do zmarłej kochanki. Problem w tym właśnie, że „Uśmiechu niebios” nie da się nawet zaklasyfikować jako wyciskacza łez – bo trudno o wzruszenia, gdy wszystko jest tak bardzo przewidywalne, a wręcz wyświechtane.

Pierwszy słaby punkt tej książki to bohater. Harvey nie mógłby naprawdę istnieć i do swojego powieściowego istnienia nikogo nie przekona. Jest zbyt naiwny w wierze w ogromną miłość, zbyt stęskniony za dziewczyną, z którą był tylko przez rok, zbyt bujający w obłokach i w ogóle zbyt nieprawdziwy, nawet w sposobie wysławiania się. To rzecz o tyle ważna, że sam prowadzi narrację (a gdy z tej konwencji autor się wyłamuje, ma się dziwne wrażenie, że coś jest nie tak i na podobne przeskoki nie powinno być w tej powieści miejsca). Harvey z kolei ma skłonność do dramatyzowania, roztrząsania własnego nieszczęścia i ciągłego analizowania problemów i sytuacji. Rodzi się pytanie, jakim cudem udało mu się przetrwać.

Drugim słabym punktem staje się konstrukcja powieści – zbyt prosta i zbyt polegająca na sprawdzonych wypróbowanych motywach. Śledzenie historii nie wpływa na czytelniczki w żaden sposób, można się jedynie prześlizgiwać obok powieści. W dodatku (chyba wzorem Evansa) Bennett wybiera na tło wydarzeń święta Bożego Narodzenia, wpisując się w ckliwą konwencję. Tyle że sam nie potrafi stworzyć świątecznej atmosfery, a samym zaprezentowaniem czasu akcji nie przekona do tego odbiorczyń.

W „Uśmiechu niebios” to schematyczność i zawierzenie znanej historii uśmierca opowieść. Za mało tu oryginalności, za dużo patetycznego tonu i wtórnych wątków. Bennett zamiast stworzyć powieść, próbował ulepić relację z odprysków uznanych i „przebojowych” fabuł. Przewidywalność bardzo tu przeszkadza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz