sobota, 29 października 2011

Stefan Wiechecki (Wiech): Głowa spod łóżka

Etiuda, Kraków 2005.

Popis dowcipu

Chociaż nie istnieje już rzeczywistość, której dotyczyły, opowieści Wiecha pod względem zawartości humoru nie starzeją się i mogą bawić kolejne pokolenia – pod warunkiem oczywiście, że ktoś o nich przypomni. Nie ma w tym stwierdzeniu przesady, wystarczy zresztą raz sięgnąć do sądowych felietonów, by wszystkie inne pitavale straciły smak. Świat prezentowany przez obserwatora drobnych procesów składa się z szeregu stereotypowych niemal, obyczajowych i zwykle niegroźnych w skutkach wykroczeń, specyficznej logiki szmoncesów i kąśliwych lub prześmiewczych komentarzy autora, który dostrzega więcej niż inni. „Głowa spod łóżka” przynosi relacje z lat 1934–1936 i mimo że to drugi tom opowiadań sądowych o tematyce żydowskiej, dostarcza tyle samo rozrywki co „Mąż za tysiąc złotych”. O rutynie czy schematyczności mowy być nie może, lektura książki wiązać się będzie wyłącznie z przyjemnością i radykalną poprawą nastroju.

Przedstawiając środowisko drobnych cwaniaczków, budzących sympatię quasi-przestępców (zwykle zatruwających życie niewielkiej liczbie osób) i poszkodowanych, którzy próbują zawalczyć o swoje prawa, Wiech stawia tu na naiwność i niską szkodliwość społeczną popełnianych przez postacie uczynków. Pozwala swoim bohaterom na silne emocje, dokładnie jednak ukierunkowane: nie ma tu mowy o eskalacji zła, zemsta, jeśli się pojawi, wymierzona będzie w tego, który konflikt rozpoczął. Poczucie krzywdy nie wzbudza litości, wypływa bowiem często ze sprawiedliwości pojmowanej subiektywnie i dość specyficznie: zamiast współczucia może się dzięki temu rodzić w czytelnikach wesołość. Porywczy bohaterowie są w istocie marionetkami, nie potrafią nad sobą zapanować, lecz – na szczęście – nie doprowadzą też nigdy do prawdziwych tragedii. Takie obniżenie tonu pomaga Wiechowi w budowaniu żartów.

Postacie występujące na kartach „Głowy spod łóżka” cechują się niespotykaną wręcz na co dzień pomysłowością, doprowadzając do niezwykłych scen. Tu w godzinach szczytu w tramwaju pojawi się narciarz w pełnym rynsztunku, kochanek żony uda kuzyna ze Lwowa, a karawaniarz urządzi sobie wyścig z dorożkarzem. Wyobraźnia oskarżonych to podstawowy czynnik humorystyczny w książce. Niekonwencjonalne myślenie wzbogaca wydarzenia: jeden z bohaterów na przykład wielkiego i groźnego psa-przybłędę (który to czworonóg sterroryzował całą rodzinę) nazywa nie wiedzieć czemu – Mlimluś. Wiech doskonale wie, jak podsycać dowcip, doskonale panuje nad jego mechanizmami. Niemal wszyscy oskarżeni przekonani są o własnych racjach, a co za tym idzie – także o własnej niewinności, stąd bierze się komiczna naiwność i, przy okazji, pomysłowość w argumentacji przed sądem. Który to sąd czasem traci odrobinę powagi i zdradza bardziej ludzkie oblicze – przynajmniej w ujęciu Wiecha.

Sam autor także nie pozostaje obojętny i bezstronny w narracji. Relacjonując kolejne sprawy często ubarwia tekst – po pierwsze przez obrazowe metafory i eufemizmy (przyczynia się tym samym do podkreślania naiwności), po drugie – za sprawą odautorskich komentarzy, w których raz przychyla się do ocen sądu, to znowu przyznaje słuszność oskarżonym bądź poszkodowanym. Bywa, że drobne słówko podsumowania, westchnienie sprawiedliwego, staje się w utworku dodatkową puentą i przynosi nową porcję śmiechu.
Wiech sprawdza się w tym tomie idealnie jako satyryk świadomy warsztatu. Chętnie posługuje się absurdem, negatywne emocje zastępuje kreatywnym podejściem do rzeczywistości, operuje stereotypami (zyskującymi za każdym razem nową i ożywczą realizację) i sam dobrze bawi się pisaniem – dzięki temu z tekstów zgromadzonych w książce do dzisiaj cieszyć się mogą czytelnicy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz