niedziela, 30 października 2011

Lucy Dillon: Spacer po szczęście

Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.

Humor pod psem?

Te powieści obyczajowe, w których liczy się dążenie do osiągnięcia bajkowego czy baśniowego happy endu często rozpoczynają się od mniejszych lub większych dramatów bohaterów. I „Spacer po szczęście” nie wyłamuje się z tego schematu, choć przynosi ciepłą, krzepiącą historię: od smutku się zaczyna, więcej – dość długo o tym smutku przypomina. Tym razem chodzi o przepracowanie żałoby. Mąż Juliet, Ben, umiera krótko po ślubie. Kobieta zamyka się w niewykończonym domu, czas spędzając na oglądaniu telewizji i spaniu. Nie pomagają jej sesje terapeutyczne ani podpowiedzi lekarzy, nie pomaga troskliwość irytującej czasami matki. Juliet ucieka od życia, rozpaczając po stracie ukochanego – jej depresję pogłębia jeszcze świadomość, że w gniewie powiedziała mu kilka słów za dużo i teraz nie ma możliwości naprawienia błędów. Wreszcie otrzymuje od rodzicielki propozycję nie do odrzucenia: ma zająć się psem. Na spacerach Juliet poznaje kolejnych właścicieli czworonogów, którzy proponują jej pracę z ich pupilami. W domu obok pojawia się za to przystojny i taktowny sąsiad, który pomaga Juliet przy remoncie. Bohaterka powoli wraca do normalności, w czym spory udział mają miłe i mądre psy.

Żeby akcja nie toczyła się w jednym kierunku, Lucy Dillon wprowadza także motyw siostry Juliet, prawniczki Louise. Ta doskonale zorganizowana pracownica, żona i matka ma w życiu pewien mroczny sekret, a na koncie dość poważny konflikt z pogrążoną w żałobie siostrą. Mąż Louise chciałby mieć drugie dziecko – ale kobieta nie radzi sobie z sytuacjami, które stają się dla niej destrukcyjne i czuje się coraz bardziej zagubiona.

Dillon wie dobrze, jak zmieszać składniki powieści obyczajowej o posmaku romantycznym, żeby – po pierwsze – przyciągnąć spragnione sercowych dylematów czytelniczki, po drugie – obiecać książkę nienachalnie optymistyczną i doskonałą na długie wieczory. Udaje jej się zrealizować przepis na bestsellerowe czytadło, nie zmęczyć nadmierną radością czy ułatwianiem bohaterom życia. Świadomość konwencji wykluczy u odbiorczyń przygnębienie, ale i nie zepsuje smaku zakończenia. Krótko mówiąc, „Spacer po szczęście” spełnia wymagania, jakie stawia się dobrej rozrywkowej powieści o niezbyt skomplikowanej, więc i niemęczącej fabule.

„Spacer po szczęście” to jedna z tych publikacji, o których wielbicielki gatunku zwykły mówić, że są smaczne. Raczej nie będzie zbierać kurzu na bibliotecznych półkach: ta książka to typowy umilacz życia, sposób na przyjemne spędzenie czasu – co może zdziwić, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę przyczynę powracającej ciągle depresji bohaterki. Jednak Dillon dostarcza przede wszystkim emocji tego rodzaju, na jakie czekają czytelniczki. I nic nie pomoże oburzanie się, że gdy na scenę wkroczy przystojniak z sąsiedztwa, rozwiązanie problemów Juliet pojawi się wraz z łatwym do zwęszenia romansem: ta autorka potrafi uwodzić narracją – bez trudu można jej więc wybaczyć przewidywalność.

Dodatkowym atutem dla części czytelniczek będzie też fakt umieszczenia w centralnej części opowieści psów – katalizatorów rozmaitych uczuć. Nie pierwsza to (i z pewnością nie ostatnia) książka, w której czworonogi przyciągać mają konkretną grupę odbiorców. Niewymuszona obecność zwierząt nadaje fabule lekkości i sensu: Dillon może bez większego wysiłku uzasadnić dzięki temu poczynania swoich bohaterów, co na dobre wychodzi powieści. „Spacer po szczęście” to czytadło bardzo sympatyczne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz