tekst, reżyseria, scenografia: Ingmar Villqist
muzyka: Olo Walicki
światło: Sergiusz Brożek
występują: Andrzej Dopierała, Anna Kadulska
Oniryczne przygody
Czego pragnie współczesny widz, kiedy przychodzi do teatru? Epatowania nagością, poetyki skandalu albo szokowania odrzuceniem wszelkich elementów scenografii czy oświetlenia? Wydaje się, że te rozwiązania, mimo ich niesłabnącej popularności, zdążyły się już widowni przejeść. Jest jednak coś, co na aktualności nie traci i nieodmiennie cieszy się uznaniem coraz bardziej wymagającej publiki: to absurd, który zapewnia sztukom nieprzewidywalność, abstrakcyjny humor (odmienny od modnej medialnej kabaretowej papki, inteligentny i wymagający refleksu) oraz świeżość historii, których odkrywanie nie kończy się na jednokrotnym prześledzeniu akcji. Jeśli do tego dojdzie brawurowa gra aktorska i pomysłowa realizacja – jest szansa na odniesienie sukcesu.
I tego sukcesu życzę Annie Kadulskiej i Andrzejowi Dopierale. Teatr Bez Sceny po latach powrócił do spektaklu „Oskar i Ruth”, by na nowo zaprezentować publiczności opowieść daleką od banału, przepełnioną śmiechem i refleksją, opowieść momentami czerpiącą sporo z groteski i teatru nonsensu, gdzieś zahaczającą o bajkę i tragedię. Jednym słowem – opowieść wielowymiarową.
Jest ich dwoje – Oskar i Ruth. Niby zwykłe małżeństwo, którego nic nie uchroni przed rutyną i szeregiem pretensji. On – już poddający się marazmowi codzienności, zrezygnowany, a może po prostu spokojny i ona – spragniona wrażeń i przygód, tęskniąca za coraz to nowymi technikami flirtu, z pożądaniem podsycanym perwersją. Oskar i Ruth. Zgodna para, która błyskawicznie przejść może od zachwytu do awantury. Oskar i Ruth balansują na krawędzi normalności: raz po raz skręcają w stronę świata zrodzonego z nieprawdy bądź zakorzenionego w ich umysłach. Prym w tym wiedzie, zwłaszcza na początku, Ruth, która chwilami sprawia nawet wrażenie obłąkanej, owładniętej destrukcyjną żądzą przeżywania wielkich dramatów. Prowokuje Oskara do niebezpiecznych ról, wcielanych w życie – zamienia związek w grę pozorów – nie mniej prawdziwą niż zwyczajna egzystencja, co zresztą wyczuwalne jest w podskórnym nurcie opowieści. W końcu i Oskar da się ponieść fantazji i zajrzy w wyimaginowaną przeszłość, by w niemal dadaistycznej podróży odkrywać mniej znane światy. Spór, który wychodzi od purenonsensownych cewników wuja, zgubionych rzekomo na promie, prowadzi między innymi do obrażonej kochanki w ciąży mnogiej czy na okręt podwodny, biorący udział w walce. Surrealizm scen wzmaga wciąż akcentowana teatralizacja: gdy można już uwierzyć w prezentowaną na scenie nierzeczywistość, aktorzy wybijają widzów z rytmu: a to rozwiązaniami międzygatunkowymi (motyw z operetki i dziecięcej piosenki), a to nieprzystającym do sytuacji gestem bądź zachowaniem, niespodziewanym i śmiesznym, a to banalnym rekwizytem, który nawiązuje do wymowy sceny, ale przenosi odbiorców z powrotem do realności (sztorm, sugerowany przez dwa spryskiwacze). Oskar i Ruth przechodzą przez cały szereg powiązanych ze sobą (rzecz dziwna, ale nadająca spójności spektaklowi) obrazów, co pewien czas przypominając sobie o własnej tożsamości. Finałowa piosenka, będąca jednocześnie skrótowym przeglądem teatralnej podróży z powrotem kieruje widzów do poetyki bajki, pewnej beztroskiej naiwności, która doskonale tłumaczy stosowane tu absurdalne chwyty.
Ingmar Villqist nie zapomniał o ukłonie w stronę mniej wymagających widzów – wprowadził do swojej sztuki także śmiech rubaszny, przekraczający granicę dobrego smaku, ale potrzebny dla obniżenia patetycznej atmosfery. Żywiołowe reakcje publiczności przy piosence o bąku puszczanym przez Oskara czy scenie bezmyślnego drapania się po tyłku wymownie świadczą o wulgaryzacji odbioru. Na szczęście autor i reżyser nie poprzestał na najprostszych sposobach wyzwalania rechotu – co więcej – usensownił płytki zabieg dzięki zasygnalizowaniu nim różnych płaszczyzn spektaklu. Kultura wysoka spotyka się w „Oskarze i Ruth” z kolokwialnością, mieszają się style i sensy, w poszukiwaniu znaczenia błądzą odbiorcy, którzy zdecydują się podjąć grę z twórcą. Uchwycenie istoty przedstawienia – poza naddatkiem nonsensu i intertekstualnych odniesień – może się okazać niemożliwe. Villqist dostarczy za to sporo radości tym, którzy lubią niefabularyzowane historie z posmakiem absurdu.
Anna Kadulska i Andrzej Dopierała – para, która nie da o sobie zapomnieć. Przez pierwsze minuty spektaklu byłam pewna, że Kadulska zdominuje sztukę. W kolejne role – damy, kochanki, rozkapryszonej żony czy małej dziewczynki wchodziła z łatwością i tak pięknie, że widzowie nie mieli szansy uchwycić momentu metamorfozy. W każdym z wcieleń była przekonująca – chociaż każde z nich rysowała grubą kreską (nie: za grubą, co dawało w efekcie postacie wyraziste, ale nie karykaturalne czy samoośmieszające się). Swobodę aktorską dawało się u niej wyczuć nawet w zmianach tembru głosu – Kadulska ani na sekundę nie pozwoliła sobie na prywatność, ona była Ruth, w dodatku Ruth doskonale zorientowaną w zagmatwanym świecie, w którym przeszłość rzutuje na teraźniejszość. Z początku Andrzej Dopierała był tylko tłem dla ekspansywnej aktorki – jego mrukliwy, wycofany i cichy Oskar, stereotyp męża-pantoflarza stopniowo jednak zaczyna ewoluować – bohater spotyka się w szaleństwie ze swoją partnerką. Miło było oglądać Dopierałę, który może rozwinąć skrzydła jako aktor komiczny – a przecież na tym jego zadanie się nie kończyło. Oboje – i Kadulska, i Dopierała, mogli w tym spektaklu ukazać aktorski kunszt nie przeszkadzając sobie wzajemnie, ale – świetnie się uzupełniając, a nawet – nakręcając. Miało się czasami wrażenie, że gdy jedno zatraca się w odkrytej właśnie kreacji, drugie z zazdrości równa do niego – wymarzona sytuacja nie tylko dla artystów, ale i dla widzów, którym dane było uczestniczyć w tak zharmonizowanej opowieści.
Oniryczne dzieje Oskara i Ruth rozgrywają się w lekko surrealistycznej scenerii: czerwona wykładzina i las z symetrycznie rozstawionych na scenie paprotek, do tego dwa krzesła i rekwizyty, które nie rzucają się w oczy, dopóki nie zostaną użyte. Wszystko zyskuje jednak nowy wymiar za sprawą reżyserii świateł. Sergiusz Brożek porządkuje przestrzeń spektaklu trójkolorowym oświetleniem (czwarty kolor dochodzi przed finałem i wzmaga wrażenie nierzeczywistości). Przechodzi od „naturalnych” scen z jasnym światłem, przez kontrastowe zestawienia błękitu i czerwieni w piosenkach, aż do budowania całych miejsc, do których Oskar i Ruth przenoszą się w wyobraźni. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie zaakcentował roli oświetleniowca w drobiazgach: wąskie ostre smugi światła raz wydobywają z mroku dłonie stenotypistki, raz podkreślają absurd scenografii. Brożek może dobrze się bawić przy sugerowaniu odbiorcom podwodnego okrętu: skąpany w niebieskim świetle Andrzej Dopierała ma szansę faktycznie przedzierzgnąć się w dowódcę jednostki bojowej. A alarm na pokładzie ucieszy wszystkich tych, którzy na subtelne kwestie związane z oświetleniem zwracają w teatrze uwagę. „Dobra zabawa” reżysera światła oraz realizatora światła i dźwięku w tym spektaklu jest tu określeniem umownym, bardziej pasującym do rezultatów działalności w kabinie reżyserskiej niż do samego procesu realizowania przedstawienia. Sergiusz Brożek ma bowiem sporo pracy niemal koronkowej – musi trafiać w punkt ze zmianami światła i uruchamianiem ścieżek dźwiękowych, bo efekty te nie uzupełniają opowieści, ale współtworzą ją i momentami katalizują. I chociaż forma przedstawienia usprawiedliwiałaby ewentualne błędy, realizator zadania rzemieślnika przekształca w działanie artysty (nie pierwszy zresztą raz). Światło oddala chaos i wprowadza do spektaklu wartość poznawczą.
„Oskar i Ruth” to przedstawienie dynamiczne i pełne niespodzianek, dowcipne, ale i niestroniące od goryczy. Warto je zobaczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz