czwartek, 9 grudnia 2010

Charles Martin: Otuleni deszczem

WAM, Kraków 2010.

Siła przeszłości

Do tej pory wydawane w Polsce powieści Charlesa Martina oparte były na jednym fabularnym schemacie. Mieściło się w nich kilka charakterystycznych dla tego autora motywów, kilka symboli, powielanych niezależnie od pomysłu na książkę. Charles Martin jawił się raczej jako dobry rzemieślnik niż prawdziwy pisarz – a ciągłe wracanie do jednego sposobu rozwijania historii mogło się w końcu odbiorcom znudzić, podobnie zresztą jak emocjonalność opowieści. W „Otulonych deszczem” odchodzi jednak ten autor od wypróbowanych pomysłów i zdecydował się na przedstawienie całkiem nowej historii – chociaż pewne formalne schematy da się i tu dostrzec.

Tucker, bohater książki, jest samotnikiem o skomplikowanej przeszłości. W dzieciństwie przeżywał prawdziwe dramaty, cierpiąc z powodu despotycznego ojca alkoholika – mógł polegać jedynie na trzech osobach: przyrodnim bracie, który pewnego dnia pojawił się w domu, dziewczynce z sąsiedztwa – Katie, oraz pani Elli, opiekunce, nadzwyczaj rozmodlonej, surowej lecz kochającej. Po wielu latach w życiu Tuckera znowu pojawiają się towarzysze z minionych lat. Mutt ma problemy psychiczne, ale ucieka ze szpitala i schronienie znajduje u brata. Katie z kilkuletnim synkiem próbuje zniknąć z oczu mężowi – przypadkiem trafia do Tuckera. Pani Ella od dawna nie żyje, ale wciąż istnieje w głowie bohatera, strofując go jak dziecko, radząc i pouczając. Niespodziewanie dom Tuckera zaczyna tętnić życiem, a w synku Katie bohater dostrzega siebie sprzed lat. Usiłuje zapewnić maluchowi szczęśliwe dzieciństwo, nie wiedząc o tym, że zdobywa serce jego oraz jego matki. Mutt, odporny na rozmaite rodzaje leczenia, dociera do źródeł swojej traumy. Tucker jeszcze może spróbować przebaczyć ojcu…

Jak zawsze, łączy Charles Martin elementy przeszłości i teraźniejszości, pokazuje, jak dawne dzieje rzutują na aktualnie podejmowane decyzje, a to, co minęło, odkrywa stopniowo, choć nie tak rytmicznie jak dotąd. Wprowadza też tym razem trzecią przestrzeń – za sprawą dialogów, rozgrywających się w głowie Tuckera, spajających wspomnienia i wydarzenia rzeczywiste. To dzięki tym rozmowom pani Ella – na wzór głosu sumienia i dobrej niani w jednym – wciąż żyje. Być może próbuje w ten sposób Martin nieco złagodzić krzywdy, jakich kobieta doznawała: opisy brutalnych pobić, turpistyczne i nieprzyjemne dla czytelników, są tu naprawdę mocne – zastąpiły one szczegóły dotyczące przebiegu chorób u postaci z poprzednich tomów. Tym razem choroba tkwi w psychice Mutta – i Martin nie zarzuca odbiorców informacjami o leczeniu, zmniejsza ilość medycznych komentarzy, w zamian za to koncentrując się na drobiazgach w momentach przestoju akcji. Kiedy bohater jedzie samochodem, autor nie stosuje żadnych skrótów w narracji, a dokładnie opisuje większość czynności kierowcy, to nie zawsze jest potrzebne. Nadmierna drobiazgowość czasem może męczyć – inna rzecz, że przyzwyczajonych do stylu Martina to nie zaskoczy.

Ładne są w książce obrazy miłości w różnych jej wymiarach. Uczucie do przyjaciółki z dzieciństwa jest dość typowe. Ale już wizja zachwyconego nowym opiekunem dziecka może wyciskać łzy z oczu co wrażliwszych czytelników, podobnie zresztą jak sceny z powracającym do życia Muttem. Znacznie gorzej wypada, moim zdaniem, kreacja pani Elli – to kobieta, która irytuje, jej postawa niespełnionego kaznodziei szybko męczy. Religijność postaci przemienia się w prowadzącą do świętości martyrologię – i chociaż pani Ella nie jest pozbawiona złośliwego poczucia humoru, jej cierpiętniczość przyćmiewa ślady dowcipu. Szkoda, można było naszkicować tę postać mniej schematycznie, by lektura nie przeradzała się chwilami w tanie pouczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz