Samotność dźwigarów
„To mój protest. Spójrzcie, co narobiliście. Co przez waszą bezmyślność tracimy”: te słowa, ostre może, ale przecież pełne uzasadnionych emocji, padły w wywiadzie, jaki z Markiem Locherem przeprowadzał Tomasz Malkowski. Teraz powinny się one odbijać echem w galerii Straż Pożarna i stanowić ponure memento dla tych wszystkich, którzy w imię źle pojętego uwspółcześniania krajobrazu (i unifikowania go) bezmyślnie niszczą surowe piękno poprzemysłowych obiektów. Zwiedzający najnowszą wystawę fotografii Marka Lochera w galerii prowadzonej przez Iwonę Wróblewską mogą się o tym przekonać już przy wejściu do budynku, kompletnie innego niż znane, jasne i przestronne wnętrza typowych ośrodków kulturalnych. W Sztygarce wystawa mieści się w niskim, ceglanym budynku, dawniej stanowiącym siedzibę przykopalnianej straży pożarnej. Odwiedzający salę chodzą po kamiennej podłodze, chodniku ułożonym z grubych desek czy… po piasku. Nieprzysłonięte tynkiem cegły nadają wnętrzu przytulności i uroku. Ale najważniejsze są tu zdjęcia: ściany z cegieł uwodzą niejednolitą fakturą i są świetnym dopełnieniem prezentowanych prac. „Portrety utraconego krajobrazu” w ujęciu Marka Lochera robią naprawdę duże wrażenie. Wrażenie trudne do opisania, bo przecież oparte na niewygodnej ciszy i milczeniu, podbarwionym wyrzutem. Oto bowiem przenosi artysta swoich odbiorców w świat, który przestaje istnieć, w poprzemysłową rzeczywistość, znajdującą wciąż zbyt niewielu obrońców. Locher zatrzymuje w kadrze niszczone fragmenty fabryk i miejsc, które mogłyby, jak odrestaurowana Sztygarka, stać się ośrodkami służącymi rekreacji i kulturze. Tymczasem na fotografiach utrwala autor proces niszczenia niepotrzebnych już przemysłowi zakładów, stając się świadkiem śmierci kolejnych budowli.
Jest w galerii zdjęcie, jedno z piękniejszych, moim zdaniem. Na pierwszym planie widnieje kula do wyburzania murów, statyczna, lecz wciąż budząca grozę. W tle góra kamieni, w którą zamieniony został jakiś fabryczny obiekt. Na ratunek już za późno, budynku nie da się wskrzesić. Ciekawa jednak okazuje się symboliczna wymowa fotografii: kula wyrasta z nieba, takie przynajmniej ma się odczucia, bo wysięgnik mieści się poza kadrem: to dość wyraźnie wskazuje na przeznaczenie, którego nie da się zmienić. Locher lubi zresztą posługiwać się symbolem. Myślę, że drugim obok ciszy kluczem kompozycyjnym na wystawie może być samotność. Artysta przedstawia w końcu tereny opuszczone, niechciane, wykluczone z codziennego życia i… niepotrzebne. Prezentuje mały dymiący komin na gruzach, wysiłek, którego nikt już nie doceni, bezsensowną i rozpaczliwą walkę o istnienie. Walkę z góry przegraną, bo i los komina na tle stosów cegieł wydaje się być przesądzony. Fakt, że od podjętych decyzji nie ma już odwrotu, dodaje pracom Lochera dramatyzmu.
Nie inaczej jest zresztą w pracach, w których Locher przemijanie ukazuje wprost: proces wyburzania, chociaż fascynujący, kojarzy się przecież z konieczności z utratą cennych nierzadko gmachów. Nawet jeśli wykluczy się wątek sentymentalny, trudno podczas oglądania wystawy pogodzić się z niszczeniem poprzemysłowych terenów. Artysta pokazuje to bardzo dosadnie, zestawiając z okaleczanymi budynkami socrealistyczny w duchu pomnik górników: tylko kamienne postacie budzić mogą jeszcze współczucie, jako że podzielają los fabryk.
Czarno-białe fotografie pozwalają uchwycić (a czasem po prostu dostrzec) niebanalny urok przemysłowych zabudowań. Majestatyczne wciąż szkielety chłodni kominowych odbijają się w wodzie, nabierając lekkości, a wieża kopalnianego szybu dumnie wznosi się nad kamiennym wysypiskiem; do końca piękne i do końca monumentalne budowle, choć przedstawione w momencie aktu destrukcji, imponują. Marek Locher potrafi dojrzeć niezwykłość obiektów, które, póki istnieją, wielu uważa za szpecące otoczenie.
Zdjęcia prezentowane w galerii, obok pytań o postindustrialne krajobrazy, dostarczą też mnóstwa zachwytów estetycznych. Pejzaże zwykle wymykające się łatwemu poznaniu, w obiektywie Lochera nabierają nowego wyrazu: szkoda, że często fotograf rejestruje ostatnie ich chwile. Tym większe gratulacje należą się zatem Iwonie Wróblewskiej za to, że zdecydowała się powrócić do prac „poety zaginionego krajobrazu”. Galerię Straż Pożarna koniecznie trzeba odwiedzić, nie tylko w trakcie trwania Chorzowskiego Teatru Ogrodowego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz