Drink z Quo vadis
rozmowa z Rafałem Rutkowskim
Sztajgerowy Cajtung: Ludzie masowo wypożyczają Quo vadis, biedne dzieci nie mają co czytać, społeczeństwo upada moralnie i to wszystko jak zwykle przez Was. Co chcieliście przez Quo vadis osiągnąć?
Rafał Rutkowski: Na końcu Quo vadis mówimy głośno, żeby młodzież, broń Boże, nie czerpała wiedzy z naszego przedstawienia. Nasz spektakl nie jest tak zwanym brykiem lekturowym. Zdarza się, że na Quo vadis przychodzą do nas szkoły i nauczyciele są bardzo rozczarowani… a uczniowie wręcz przeciwnie. Chcieliśmy tak naprawdę zrobić to w stylu montypythonowskim, trochę inspirowałem się Świętym Graalem i trochę Żywotem Briana, bo Quo vadis to jest taki nasz polski Żywot Briana. Przeczytałem tę książkę drugi raz w życiu, gdy robiłem adaptację: powieść Sienkiewicza jest, moim zdaniem, bardzo słaba, wręcz nudna, natomiast spektakl to wyciśnięcie esencji. Na początku nasza adaptacja miała 72 strony, skończyło się na 12 czy na 13, więc jest to esencja. Esencja purenonsensowa, pikantna, taki dobry drink z Quo vadis.
Sz. C.: A czytałeś w szkole pilnie lektury?
R. R.: Nie, nie czytałem pilnie lektur, wręcz przeciwnie. Nie byłem zbyt pilnym uczniem, jeśli o to chodzi. Quo vadis przeczytałem w gorączce, w chorobie, chyba nawet pod koniec podstawówki. Pamiętam, że wtedy ta książka bardzo mi się podobała, pokazywała bohaterstwo chrześcijan, ich cierpienie, szlachetną Ligię i tyrana Nerona. Kiedy czytałem ją drugi raz, żeby zrobić adaptację, śmiałem się do rozpuku: ta książka jest tak śmieszna i tak strasznie naiwna. Gdybym miał wtedy wiedzę i doświadczenie życiowe, które mam dzisiaj, pewnie przy lekturze też bym się śmiał. Z innych lektur: bardzo lubiłem Krzyżaków, fascynowałem się tą książką, przeczytałem ją kilkakrotnie. Tak samo Chłopców z Placu Broni czytałem z wielką chęcią. Z resztą miałem problem.
Sz. C.: Przenieśliście na scenę coś, czego nie da się przenieść na scenę. Jak?
R. R.: To było nasze zadanie: żeby widzowie przyszli i zobaczyli te najważniejsze momenty Quo vadis, których nawet kino polskie nie dźwignęło, jak pamiętasz: bo film był słaby. U nas są wszystkie najważniejsze momenty Quo vadis i wszystko, z czego Quo vadis słynie, można zobaczyć na scenie, bo taka jest filozofia Montowni. Pokazujemy na scenie rzeczy, których bałyby się pokazać największe sceny świata. My używamy do tego poczucia humoru, wyobraźni i żartu.
Sz. C.: A walczycie między sobą o role, czy wiadomo od początku, kto co zrobi najlepiej, czyli, na przykład, że Ty będziesz Ligią?
R. R.: To, że ja jestem Ligią, to był wybór dość poważny. Ligia w powieści Sienkiewicza jest postacią idealną, skromną, szlachetną… takich kobiet nie ma na świecie, żadna aktorka by tego nie dźwignęła, nie ma szans. Poszliśmy więc w drugą stronę i uznaliśmy, idąc za teatrem greckim, że wszystkie postaci kobiece zagrają mężczyźni. Taki prosty myk pozwolił mi wcielić się w Ligię, szlachetną i wspaniałą chrześcijankę.
Sz. C.: A reszta nie zazdrościła?
R. R.: Nie, bo reszta też miała ciekawe role do zagrania. Wierzba zagrał Lwa, Szlachetnego i przystojnego Winnicjusza gra Adaś Krawczuk, a na przykład Ursusa, słynnego siłacza, gra Marcin Perchuć, który zresztą jest wyższy, mógł sobie zagrać nie chuchro, tylko hipermana. Myślę, że każdy dostał naprawdę fajną rolę.
Sz. C.: Czy Montownia jest w ogóle do wyreżyserowania, czy jakiś reżyser przy Was się poddał?
R. R.: Montownia jest do wyreżyserowania, ale musimy mieć reżysera-komandosa, który nas ogarnie. Reżyser o słabym charakterze może nie dźwignąć tego tematu i możemy go przekabacić na swoją stronę. Nie jesteśmy łatwym zespołem do wyreżyserowania, ale jeśli ktoś ma na nas patent, wie jak to zrobić, to na końcu może być bardzo zadowolony.
Sz. C.: Jaki macie sposób na wypalenie artystyczne? Istnieje coś takiego w Montowni?
R. R.: Tak! Wypalenie artystyczne to jest w ogóle cecha zawodu. Natomiast my w Montowni od początku szukaliśmy różnych dróg i różnych stylów, inspirowaliśmy się literaturą, dramatem, ludźmi, dobieraliśmy sobie gości, z którymi graliśmy, zmienialiśmy sceny… Każdy z nas robi różne rzeczy indywidualnie. Dużo robimy, dzięki czemu nie nudzimy się, bo, wiesz, wypalenie wynika też z nudy albo z rutyny czy powtarzalności, a my tego nie mamy, więc na razie nam to nie grozi, spoko.
Sz. C.: A jest jakiś aspekt aktorstwa, z którym sobie nie radzisz, albo który przewalczyłeś po trudach?
R. R.: Trudno powiedzieć… W Montowni robimy spektakle w swoim stylu: one są dostosowane do naszych osobowości i do naszego rozumienia świata, w nich jest dystans, humor, metafora i tak dalej. Nie lubię aktorstwa wprost, trudno mi się odnaleźć w aktorstwie, które jest obecne w polskich telenowelach. To aktorstwo, które jest wypowiadaniem kwestii bez emocji, wypowiadaniem tekstu prawie na biało. Jestem aktorem charakterystycznym, więc ciężko mi zaakceptować taką nijakość, która teraz jest chętnie eksponowana. Nie lubię jakości takiego grania-niegrania. Kiedy coś robię, staram się znaleźć znak, znaczenie, nie umiem zagrać bez tego. Tak zwane „czytanie na głos”? W tym bym się nie odnalazł.
Sz. C.: Widzowie nie mają szans dostrzec Waszych wpadek, skoro się ciągle na scenie bawicie. Pamiętasz jakieś spektakularne wpadki?
R. R.: Tak, było ich sporo! Ale są trzy rodzaje wpadek. Jedne wynikają z niespotykanych zdarzeń, kiedy coś stanie się ze scenografią czy rekwizytem, drugie, że się zapomina tekstu, ma się „dziurę w głowie” i trzeba improwizować, a trzecie, kiedy aktor zgotuje się na scenie, nagle go coś rozśmieszy, czasami coś zupełnie absurdalnego, o czym widz nie ma zielonego pojęcia. Z ciekawych wpadek… graliśmy kiedyś Szelmostwa Skapena, gramy tam w skrzyni, na skrzyni, obok skrzyni… i nagle urwało się wieko. Musieliśmy je przytrzymywać, otwierając i zamykając skrzynię. Wszystkie sceny przereżyserowaliśmy tak, żeby trzymać wieko. Z innych rzeczy… kiedyś Marcin dramatycznie skaleczył się w palec, lała mu się krew, grał więc tak, żeby widzowie nie zauważyli jego zakrwawionej ręki, owijał ją jakąś szmatą, która była rekwizytem, żeby tylko publiczność się nie przestraszyła. Graliśmy kiedyś Transatlantyk z opuszczaną sceną. Scena się opuściła, ale już nie podniosła z powrotem, więc pół spektaklu graliśmy z dziurą w scenie, musieliśmy ją omijać. I parę razy zgotowaliśmy się tak ze śmiechu, że widzowie się zarażali śmiechem i dostawaliśmy brawa, bo nie mogliśmy grać dalej.
Sz. C.: Wykorzystujecie w Quo vadis bardzo teatralne i „techniczne” rekwizyty…
R. R.: Zasadą scenografii do Quo vadis było to, że wykorzystujemy rzeczy typowo teatralne: podesty, jeżdżący case, taki kufer na rekwizyty. Drobne elementy, sugerujące, że akcja dzieje się w starożytnym Rzymie to jakaś styropianowa kolumna, hełm gladiatora, ale raczej stroje są bardzo umowne i typowo Montowniane, czyli jednym znakiem, na przykład zmianą czapki, pokazujemy, kim jesteśmy czy gdzie się akcja dzieje. To trochę powrót do naszych Szelmostw Skapena, dellartowski styl, w rekwizytach też to widać.
Sz. C.: Nie obrażacie przypadkiem czyichś uczuć, skoro to teraz takie modne?
R. R.: Czasami zdarza nam się tym spektaklem obrazić uczucia, nie ukrywam, ale powiem, że to już wina Sienkiewicza, a nie nasza. To on tak napisał książkę, a nie my, my tylko powtarzamy jego słowa. Oczywiście tam jest walka Nerona i pogańskich Rzymian z wczesnymi chrześcijanami, to był dla nas ważny aspekt. Pokazujemy i jednych, i drugich, ale obie strony w dość zabawny sposób, śmiejąc się z tego. Sienkiewicz napisał to bardzo pompatycznie, my robimy to popowo i komiksowo. Młodzieży się podoba, paru zakonnicom podobało się mniej.
Sz. C.: Jak wyglądało Quo vadis na tydzień przed premierą?
R. R.: Nie wyglądało w ogóle. Nie było tego spektaklu na tydzień przed premierą, on powstał na trzeciej generalnej. Ten spektakl nie miał sztywnego scenariusza, do ostatniej chwili szukaliśmy pomysłów, rozwiązań na scenę, mocowaliśmy się z nim do końca. Efekt był zresztą super, bo poza scenami mówionymi jest tam element musicalu, mamy piosenki… To wszystko montowało się do ostatniej chwili, ale tak to jest w Montowni, że walczymy o najlepszy efekt do końca i rzutem na taśmę ten spektakl stworzyliśmy. Potem okazało się, że to, że walczyliśmy do końca, wyszło nam na dobre, jesteśmy zadowoleni.
Sz. C.: Show-biznes nie narzuca Ci swoich reguł, raczej Ty jemu. Co w tej machinie Ci się podoba?
R. R.: Z show-biznesem jest tak, że jego reguły w Polsce są dość dziwne, wygląda to trochę inaczej niż sobie myślimy, jak wygląda. Są elementy show-biznesu, w których ja się dobrze czuję, które lubię i w których działam, ale są i takie, których nie tyle nie rozumiem, co nie są dla mnie. Show-biznes to nie tylko działalność artystyczna, ale też pewien sposób uprawiania polityki, bywania… Trzeba umieć czasami grać w różne gry w show-biznesie, mnie nie zawsze się chce, nie zawsze mi się to podoba. Z drugiej strony nie tęsknię do takiego show-biznesu typu celebryckiego. Ocieram się, oczywiście, ale mnie to nie kręci.
Sz. C.: O czym musiałby pamiętać autor, który pisze dla Ciebie?
R. R.: Powinien pamiętać o tym, że ja jestem aktorem charakterystycznym i że wyglądam jak wyglądam, a kiedy wychodzę na scenę i mówię, to to od razu nabiera pewnego znaczenia. Nie da się ze mnie zrobić teflonowego aktora, jestem znakiem. Musi pamiętać o tym, że ja na scenie od razu coś znaczę, jeszcze przy mojej vis comica i charakterystycznym sposobie poruszania się… Jeśli autor o tym wie, to może zrobić dużo rzeczy, jeśli nie wie, to może się pomylić, bo gdybym na przykład miał zagrać Marka Winnicjusza, to wyszłoby zabawnie. Ale jeśli tak akurat miałoby być, to proszę bardzo.
fragment do wywiadu z Papahemą:
Sz. C.: Jak Ci się gra w otoczeniu lalek?
R. R.: Super! Z lalkami gra się genialnie, a szczególnie z lalkami animowanymi przez świetnych lalkarzy, jakimi są Papahema. Z lalką gra się trudno, bo jest niebywale prawdziwa. Jeżeli lalka potrafi przekazać jakieś emocje, to aktor żywego planu jest od niej słabszy. Lalka może pobudzić wyobraźnię w taki sposób, w jaki aktor nie da rady, jest fantastycznym przekaźnikiem. To duży challenge i wyzwanie, ja to lubię, bardzo mi się to podoba, mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będę mógł to zrobić. Ale to, co zrobiliśmy z Papahemą, to było spełnienie moich marzeń.
Sz. C.: Kto Cię animuje?
R. R.: Mnie animuje, jak jest dobry tekst, fajna ekipa… to wyzwala pokłady kreatywności. Poza tym staram się animować sam, zresztą Teatr Montownia na tym polega: sami się animujemy.
Sz. C.: Chcesz być dla młodszych kolegów guru?
R. R.: Absolutnie nie. Działamy po partnersku, oni czerpią z naszego doświadczenia, my z ich młodzieńczego poweru i rzucania się z apetytem na nowe rzeczy. To wymiana w obie strony.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz