poniedziałek, 17 grudnia 2018

Wit Szostak: Chochoły

Powergraph, Warszawa 2018.

Tradycja

Wit Szostak zbiera to wszystko, co każdy z jego odbiorców, bez względu na to, z jakiego pokolenia pochodzi, zna z własnego domu rodzinnego, z własnych wspomnień albo chociaż z opowieści bliskich. To wszystko, co składa się na świąteczną atmosferę, na tradycję i na kultywowanie wartości, to, co stanowić może o poczuciu przynależności narodowej i o wizji funkcjonowania w społeczeństwie - staje się tutaj tworzywem. Szostak sięga po to, co doskonale kojarzone, zakorzenione w kulturze i w obyczajowości - i przerabia to na malowniczą prozę, pełną silnych przeżyć (chociaż w brzmieniu wydaje się kojąca). “Chochoły” stanowią kwintesencję polskości, rodzinnego święta i świętowania. Żeby jeszcze bardziej wzmocnić to, co z pozoru już bardzo zaakcentowane, akcję powieści autor przenosi do Krakowa, kolebki wartości czy tradycji. Co prawda ten jego Kraków jest trochę zmodyfikowany: Wawel znajduje się na wyspie, wszędzie dociera się łodziami albo gondolami – ale to kolejny symbol czytelny dla odbiorców. Zresztą samo rodowe nazwisko, Chochoł, ma przecież znaczenie. W intertekstach słychać tu raz Mickiewicza z “Panem Tadeuszem”, raz Sienkiewicza. A przecież Wit Szostak tylko się bawi, przekazuje w swojej powieści zestaw obserwacji wręcz przesadzonych, doprowadzonych do karykatury. Paradoks polega na tym, że w tej karykaturze można się przejrzeć. Bohater chodzi po domu i po snach domowników. Na początku wrażenie oniryczności staje się zaproszeniem do tego świata. Z czasem jednak Szostak zaczyna uwodzić nastawieniem na zmysłową opowieść. Trwają przygotowania do świąt, spiżarnia pełna jest przysmaków, zjeżdża się najdalsza rodzina. Przygasają codzienne problemy – a są to przecież zmartwienia, z którymi trudno w ogóle walczyć. Nie dość, że ojciec po wypadku leży w śpiączce i trzeba się nim zajmować, to jeszcze brat bohatera w pewnym momencie wyszedł z domu i nie wrócił, nie daje znaku życia i raczej nie zamierza przejmować się cierpieniem matki. Ale codzienne nieszczęścia to jedno, a obowiązek świętowania - drugie, tradycja wygrywa. Mało tego: tradycja będzie silniejsza nawet od przekonań i postaw dorosłego człowieka - bohater łapie się na tym, że chce przestrzegać postu w Wigilię, czuje się do tego zobowiązany, nieoczekiwanie pojawiają się wyrzuty sumienia, gdy zje kawałek kiełbasy. Tak tradycja (i polskość) czai się i atakuje znienacka.

A w prezentowaniu owych wartości i tradycji Szostak osiąga mistrzostwo. Sprawia, że czytelnicy zaczną przypominać sobie smaki i zapachy, sięga po zmysłowość i przekonujące opisy. Niekończące się omawianie potraw i zwyczajów zdradza talent literacki autora. Statyczne obrazki spodobać się mogą każdemu nie tylko ze względu na ocalanie wartości i przypominanie tego, co kiedyś składało się na obyczajowość. Gromadzi wiadomości o kształcie polskich świąt, przedstawia je w sposób pełny. Karmi czytelników tym, co przemija i co coraz rzadziej jest doceniane. Wit Szostak umożliwia swojemu bohaterowi przeżywanie i doświadczanie tego, co składa się na tradycję. Oddala oryginalność, a może raczej szuka jej gdzie indziej, to znaczy w formie. Mało kto dzisiaj jest w ogóle w stanie zaserwować czytelnikom tak gęstą prozę i tak precyzyjnie przedstawiać odczucia wspólne całym pokoleniom. Wit Szostak sięga po to, co dzisiaj niemodne, zwalnia tempo akcji, żeby móc bawić się samą narracją. Nie boi się tego, co przebrzmiałe: wprost przeciwnie, ożywia to, umie przyciągnąć czytelników samą jakością prozy. Dzięki temu może pisać o wszystkim i zwalniać tempo akcji – i tak zatrzyma przy lekturze. Dostarcza prozę świetnie zrytmizowaną, melodyjną i niebywale plastyczną. Mnóstwo dzieje się w języku, na poziomie tekstu. “Chochoły” to prawdziwy przysmak dla koneserów: literatura na wysokim poziomie. Wit Szostak odchodzi od tego, co popularne i najłatwiejsze do zrealizowania, unika rutyny. Tworzy książkę, która powinna przetrwać. Tradycja w tej powieści ożywa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz